Star Wars Skywalker. Odrodzenie - Rae Carson - ebook

Star Wars Skywalker. Odrodzenie ebook

Carson Rae

4,1

Opis

"Niech nas galaktyka broni od starszych braci” – mówi Leia w opowieści filmowej „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie”. To jedna z wielu scen, w których czytelnik może dowiedzieć się więcej o generał Organie: czy była Jedi, co ją powstrzymywało przed doprowadzeniem do incydentu politycznego w Senacie, czemu teraz irytuje ją nieżyjący brat? Rae Carson, autorka tej wartkiej adaptacji ostatniej części sagi o Skywalkerach, dodała głębi psychologicznej postaciom i pokazała przyczyny ich postępowania, wzbogacając sceny z filmu o dodatkowy kontekst. Leię i Rey łączy tu przywiązanie wybiegające poza relacje mentorka-uczennica, a stała obecność Luke’a w myślach siostry dowodzi, że z rodziną jest trochę jak z Mocą – na zawsze „staje się częścią ciebie”, czy się tego chce, czy nie. Tak jest z Poem i jego dawnym życiem na Kijimi, tak jest z Finnem i jego nową rodziną – jego przyjaciółmi. „Wróć do domu” – mówi Han Solo do syna. Kylo Ren sądzi, że już na to za późno. Ben potrafi jednak przyjąć przebaczenie ojca i zrozumieć, jakie stoi przed nim zadanie.

Jak pisze autorka: „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie" jest ostatnią częścią sagi, ale Moc pozostanie z nami już na zawsze”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (22 oceny)
6
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dabrowkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze powiedziawszy, nawet nie wiem, od czego zacząć. Ciągle zastanawiam się, czy ta książka była dobra, czy jednak bardzo dobra? Po kolei: zdecydowanie Gwiezdne Wojny w wykonaniu pisarskim Carson to jest to. Pod względem literackim i ujęcia fabuły, i tego, co autorka chciała przedstawić oraz jak, nie ma porównania do poprzednich dwóch części. Niemniej, momentami bardzo irytujący się infantylizm wypowiedzi lub zdań. Może być to kwestia tłumaczenia. Kolejna sprawa zdecydowanie na plus, autorka nie podąża ślepo za scenariuszem. Ten kto śledzi starwarsowy świat pewnie pamięta, jak po premierze filmu wyciekły concept arty do TRoS i pojawiły się w nich między innymi ilustracje z "Okiem". Te, jak i inne wcześniejsze pomysły scenarzystów autorka wplotła w powieść, co stanowi jej świetne uzupełnienie. Wiele wątków, które w filmie zostały potraktowane jako "przeskok" miały szansę się rozwiązać. Pod względem rozszerzenia, książka Carson jest wreszcie namiastką tego, czego oczekuje fan od k...
10
PANdaje

Całkiem niezła

Książka jest zdecydowanie lepsza od filmu, ale niestety jest na jego podstawie, więc nie może być czymś naprawdę dobrym. Całkiem niezłe fanfiction, ale fatalne zakończenie dla sagi Skywalkerów. Choć są tu i perełki których zabrakło w filmie. Wspomnienia Lei i Chewiego o Benie łapią za serce, a opis zniszczonej farmy Larsów i ich jako tych, którzy kochali Luke'a jest całkiem przyzwoitym hołdem dla ludzi, którzy stali się jednymi z pierwszych ofiar wojny z którą nie mieli nic wspólnego.
00
Ani16

Dobrze spędzony czas

"Star Wars. Skywalker odrodzenie. Opowieść filmowa " autorstwa Rae Carson jest ciekawą książką, która co prawda opowiada wydarzenia znane z filmu, ale wyjaśnia wiele niejasności oraz daje nowe, świeże spojrzenie na historię. Gorąco polecam każdemu wielbicielowi Gwiazdnych Wojen. Z książkowym pozdrowieniem!
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Wpro­wa­dze­nie

Umarli prze­mó­wili! W całej galak­tyce ode­brano tajem­ni­czy komu­ni­kat gro­żący osta­teczną ZEMSTĄ, wygło­szony zło­wiesz­czym gło­sem nie­ży­ją­cego IMPE­RA­TORA PAL­PA­TINE’A.

GENE­RAŁ LEIA ORGANA roz­syła swo­ich taj­nych agen­tów na prze­szpiegi, tym­cza­sem Rey, ostat­nia nadzieja Zakonu Jedi, szkoli się do walki z demo­nicz­nym NAJ­WYŻ­SZYM PORZĄD­KIEM.

Jed­no­cze­śnie Naczelny Wódz, KYLO REN, rusza w pościg za wid­mem Impe­ra­tora, gotów znisz­czyć każde zagro­że­nie dla swo­jej wła­dzy…

Roz­dział 1

Rey sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i zamknię­tymi oczami, uno­sząc się w powie­trzu. Nie pamię­tała, jak do tego doszło, i tylko nie­ja­sno zda­wała sobie sprawę, że stra­ciła kon­takt z zie­mią. Wokół niej lewi­to­wały kamyki i nie­wiel­kie głazy, niczym aste­ro­idy krą­żące wokół słońca. Prze­pły­wała przez nią Moc, która dawała jej ener­gię i łączyła ze wszyst­kim. Bujne lasy desz­czowe na księ­życu Ajan Kloss tęt­niły życiem. Czuła każde drzewo i paproć, każ­dego gada, wszyst­kie owady… i małe, pokryte sier­ścią zwie­rzątko, które kilka kro­ków dalej, w ukry­tej norze, wyli­zy­wało cztery futerka swo­jego miotu.

– Tak wła­śnie, Rey – roz­legł się głos Lei, dźwięczny, jak zwy­kle kojący. – Bar­dzo dobrze. Twoja więź z Mocą każ­dego dnia staje się sil­niej­sza. Czu­jesz to?

– Tak.

– A teraz się­gnij dalej. Jeśli twój umysł jest na to gotowy, zdo­łasz usły­szeć tych, któ­rzy byli tu wcze­śniej.

Rey wcią­gnęła powie­trze przez nos i posłała swoją świa­do­mość w pustkę. Naj­waż­niej­sze były spo­kój i pogoda ducha, tak zawsze powta­rzała Leia. Się­gała umy­słem daleko, szu­ka­jąc. Czuła podmuch wia­tru na policz­kach i żyzną zie­mię, wil­gotną od desz­czu, który nie­dawno ustał.

– Przyjdź­cie do mnie, przyjdź­cie do mnie, przyjdź­cie do mnie – szep­tała.

W odpo­wie­dzi usły­szała tylko wiatr w gałę­ziach drzew i bzy­czące owady.

– Rey?

Nie chciała przy­znać, że się jej nie udało, więc zamiast tego spy­tała:

– A dla­czego ty prze­sta­łaś tre­no­wać z Lukiem? – Zadała to pyta­nie zbyt ostrym tonem, zabrzmiało nie­mal jak oskar­że­nie.

Leia zare­ago­wała jed­nak ze spo­ko­jem.

– Wzy­wało mnie inne życie.

Rey spy­tała, z wciąż zamknię­tymi oczami:

– Skąd to wie­dzia­łaś?

– Mia­łam prze­czu­cie. Wizje. O słu­że­niu galak­tyce na inne spo­soby.

– Ale skąd wie­dzia­łaś, że wizje są praw­dziwe? – nie ustę­po­wała Rey.

– Po pro­stu wie­dzia­łam. – W gło­sie Lei zabrzmiał uśmiech.

Rey nie rozu­miała, skąd brała się u Lei taka pew­ność – jak mogła być pewna cze­go­kol­wiek.

– Ceni­łam każdą chwilę spę­dzoną z bra­tem – dodała z namy­słem Leia. – Rze­czy, któ­rych mnie nauczył… Wyko­rzy­stuję je każ­dego dnia. Kiedy raz dotkniesz Mocy, już zawsze staje się czę­ścią cie­bie. Przez lata wciąż się uczy­łam i roz­wi­ja­łam. Były w Sena­cie chwile, kiedy tylko medy­ta­cja, którą ćwi­czy­łam z Lukiem, powstrzy­my­wała mnie przed spo­wo­do­wa­niem incy­dentu poli­tycz­nego na skalę galak­tyczną.

Rey zmarsz­czyła brwi. Leia nie potrze­bo­wała cier­pli­wo­ści. Potęgą Mocy mogła zmu­sić każ­dego do zro­bie­nia wszyst­kiego, na co tylko miała ochotę. Prze­cież na pewno ją to kusiło.

– Luke się zło­ścił? Kiedy zre­zy­gno­wa­łaś?

Och, żeby tylko Leia zauwa­żyła, że Rey zdo­łała mówić i jed­no­cze­śnie uno­sić się w powie­trzu… Bo to prze­cież postęp, prawda?

Leia przez chwilę mil­czała, zamy­ślona.

– Był roz­cza­ro­wany. Ale zro­zu­miał. Chyba miał nadzieję, że kie­dyś do tego wrócę.

– Coś podob­nego! – Rey z tru­dem powstrzy­mała uśmiech.

Prze­cież jeśli Leia raz powzięła decy­zję, to już ni­gdy się z niej nie wyco­fy­wała.

– Odda­łam mu swój miecz świetlny. Chcia­łam go prze­ko­nać, że nic z tego. Powie­dzia­łam, żeby kie­dyś poda­ro­wał go obie­cu­ją­cemu uczniowi. – Ostat­nie zda­nie Leia wymó­wiła ze ści­śnię­tym gar­dłem.

Rey odno­siła wra­że­nie, że Leia cze­goś nie chciała jej powie­dzieć.

– A teraz gdzie jest twój miecz?

– Nie mam poję­cia. Ale prze­stań mnie roz­pra­szać. – Uśmiech­nęła się Leia. – Się­gnij znów świa­do­mo­ścią.

Rey ponow­nie sku­piła się i opróż­niła umysł z nie­po­ko­jów, tak jak nauczyła ją Leia. Się­gnęła świa­do­mo­ścią poza sie­bie. Otwo­rzyła się na wszystko, co Moc mogłaby jej powie­dzieć. Nie­pew­nie zawo­łała: „Mistrzu Sky­wal­ker?”.

Cisza, cisza, zupełna cisza.

– Nikogo nie sły­szę.

– Pozbądź się wszel­kich myśli. Uwol­nij się od stra­chu. Się­gnij świa­do­mo­ścią poza sie­bie. Poproś Jedi z prze­szło­ści, aby ci towa­rzy­szyli.

– Przyjdź­cie do mnie… Przyjdź­cie do mnie… – Cze­kała sekundę, może dwie. – No nie, nie chcą przyjść – wes­tchnęła Rey, znie­chę­cona, a potem zro­biła salto i wylą­do­wała na ziemi. Kamie­nie runęły w dół.

– Rey – ode­zwała się Leia. Potra­fiła tak wiele zawrzeć w jed­nym sło­wie: upo­mnie­nie, akcep­ta­cję, roz­ba­wie­nie, sym­pa­tię. Może to dla­tego stała się przy­wód­czy­nią z taką cha­ry­zmą… – Cier­pli­wo­ści.

– To chyba w ogóle jest nie­moż­liwe. Usły­szeć i zoba­czyć dawno zmar­łych Jedi… – wes­tchnęła Rey i pode­szła do Lei.

Jej mistrzyni zawsze wyglą­dała schlud­nie, bez względu na to, jak bar­dzo błot­ni­sta bywała ich pro­wi­zo­ryczna baza. Włosy miała upięte w koronę z war­ko­czy, na brą­zo­wej tunice nosiła piko­waną kami­zelkę. Jej uszy, nad­garstki i palce za każ­dym razem zdo­biła alde­ra­ań­ska biżu­te­ria. Jak zawsze błysz­czała inte­li­gen­cją. Rey uświa­do­miła sobie jed­nak, że ostat­nio poru­szała się wol­niej, jakby bolało ją w kościach.

Twarz Lei roz­ja­śnił lekki uśmiech.

– Nie ma rze­czy nie­moż­li­wych.

Rey zła­pała za hełm tre­nin­gowy.

– Nie ma rze­czy nie­moż­li­wych… – powtó­rzyła, jakby pró­bu­jąc się do tego prze­ko­nać. – Idę na tor tre­nin­gowy. Przy­naj­mniej to mi się udaje.

A poza tym Rey naprawdę potrze­bo­wała się prze­biec albo z czymś powal­czyć.

Leia podała jej miecz świetlny Luke’a. Rey wzięła go z peł­nym sza­cunku sku­pie­niem i ruszyła bie­giem w dżun­glę, a BB-8 potur­lał się za nią.

Leia patrzyła za Rey z cie­niem uśmie­chu na ustach. Kiedy ją szko­liła, zawsze wzbie­rała w niej duma, w którą jed­nak wkra­dały się też złe prze­czu­cia. Rey oka­zała się wspa­niałą uczen­nicą, ale potra­fiła też wywo­łać u swej nauczy­cielki fru­stra­cję. Dener­wo­wało ją wszystko, czego nie zdo­łała się szybko nauczyć, zupeł­nie nie­świa­doma, jak spraw­nie przy­cho­dziło jej opa­no­wa­nie nowych umie­jęt­no­ści.

Ale Leia nie mogła prze­cież mieć jej tego za złe. Sama podob­nie iry­to­wała Luke’a. Poza tym, w miarę jak się sta­rzała, jej połą­cze­nie z Mocą sta­wało się jesz­cze sil­niej­sze. Kiedy jej ciało zaczęło zawo­dzić, umysł się­gał coraz swo­bod­niej we wszech­świat, nie­ob­cią­żony fizyczną spraw­no­ścią. Prawdę mówiąc, Leia nie zdo­ła­łaby już prze­biec przez dżun­glę, choćby nawet chciała. Spo­kój i pogoda ducha przy­cho­dziły jej łatwo, ponie­waż łak­nęło ich jej ciało.

Przy czym Leia zapewne ni­gdy nie była młoda. W wieku Rey już prze­wo­dziła Rebe­lii.

Rey może zostać kie­dyś wybitną przy­wód­czy­nią – i tak się sta­nie, jeśli tylko Leia będzie miała na to jakiś wpływ. Dziew­czyna miała w sobie mrok, zupeł­nie jak Ben. Ale Leia nie popełni z nią tych samych błę­dów. Nie ule­gnie lękowi – ani przed ciem­no­ścią nara­sta­jącą w jej uczen­nicy, ani przed swo­imi wąt­pli­wymi kwa­li­fi­ka­cjami men­tor­skimi. A przede wszyst­kim ni­gdy Rey od sie­bie nie ode­śle.

Leia odwró­ciła się i ruszyła w stronę bazy. Wycią­gnęła rękę, aby dotknąć pal­cami paproci i pną­czy o sze­ro­kich liściach, rosną­cych wzdłuż ścieżki. Z Ajan Kloss wią­zało się tyle dobrych wspo­mnień! Wiele lat temu tre­no­wała tutaj z Lukiem, który stwier­dził, że to „takie miłe Dago­bah”. Mówił, że księ­życ był rów­nie wil­gotny, cie­pły, zie­lony i tęt­niący życiem jak pla­neta, na któ­rej szko­lił go Yoda, ale za to nie śmier­działo na nim tak okrop­nie.

Wyszła na polanę. Po pra­wej stro­nie wiel­kie drzewo o gru­bym pniu wycią­gało gałę­zie do słońca, ocie­nia­jąc ją gęstym bal­da­chi­mem liści, który powstrzy­my­wał roz­wój innych roślin poza roz­ra­sta­ją­cymi się na samym dole papro­ciami i niską, rzadką trawą. Leia uczyła się kie­dyś wła­śnie tutaj, w tym miej­scu. Wycią­gnęła rękę i z czcią dotknęła pnia. Wokół sta­rej rany ufor­mo­wała się duża narośl z kory, pra­wie zamy­ka­jąc wyrwę.

To Leia uszko­dziła drzewo. Zamach­nęła się na Luke’a mie­czem świetl­nym, ale tra­fiła tylko w pień. Drzewo leczyło się samo od ponad dwóch dekad.

„Och, Luke, mam nadzieję, że robię to dobrze” – pomy­ślała. Nie była mistrzy­nią Jedi, ale uczyła się od naj­lep­szych. Nie tylko od Luke’a: przez te wszyst­kie lata od czasu do czasu docie­rał do niej przez Moc głos Obi-Wana Keno­biego, a rza­dziej rów­nież głos Yody. Cza­sami miała wra­że­nie, że uczyła się od samej Mocy. Była przede wszyst­kim poli­ty­kiem i gene­ra­łem, ale jed­nak zaak­cep­to­wała swoje dzie­dzic­two Jedi i sta­rała się je kul­ty­wo­wać naj­le­piej, jak potra­fiła.

I może wła­śnie tego potrze­bo­wała Rey: szko­le­nia w Mocy nie od fak­tycz­nego mistrza, ale raczej od kogoś zanu­rzo­nego w dro­bia­zgo­wej codzien­no­ści życia i prze­trwa­nia. Obi-Wanowi nie udało się uchro­nić Vadera przed ciemną stroną, a Luke poniósł taką samą klę­skę z Benem. Ale Leia nie mogła zawieść Rey.

Szła, a wokół trwała sym­fo­nia cyka­ją­cych owa­dów. W górze świer­go­tały ptaki, w dole zaś maleń­kie płazy wyda­wały z sie­bie godowe gwizdy. Dziwne, że takie hała­śliwe miej­sce mogło tchnąć tak wiel­kim spo­ko­jem. Te wszyst­kie dźwięki były tak gło­śne, tak wszech­obecne i zara­zem tak kojące… Nie­mal tak dosko­nałe jak cisza.

Wiele lat wcze­śniej, nie­długo po bitwie o Endor, Leia odkryła medy­ta­cyjną moc dźwięku. Wraz z Lukiem wymknęli się, żeby tro­chę potre­no­wać. Wyglą­dało to tak, że ona stała na rękach, Luke z kolei obrzu­cał ją dobro­dusz­nymi kpi­nami. Pomimo wspar­cia Mocy jej ramiona zaczęły trząść się z wysiłku, poczuła w nich palący ból. Poprzed­nią godzinę spę­dzili, wal­cząc mie­czami świetl­nymi, i jej wyczer­pane mię­śnie ostro pro­te­sto­wały.

– Wiesz – rzu­cił zado­wo­lony z sie­bie Luke – kiedy ja to robi­łem na Dago­bah, Yoda sie­dział mi na sto­pach.

Czę­sto się tak cheł­pił. Kiedy ja to robi­łem na Dago­bah… Okrop­nie ją to iry­to­wało i w niczym jej nie poma­gało. Leia przy­po­mniała mu więc:

– Jesteś iry­tu­jący i kom­plet­nie mi nie poma­gasz.

– A poza tym robi­łem to na jed­nej ręce – dodał.

Pró­bo­wał ją spro­wo­ko­wać, udzie­lić jej nauki o zło­ści i nie­cier­pli­wo­ści, i innych takich bzdu­rach. Zapo­mniał, że jego uczen­nica to zna­ko­mity stra­teg i że prze­szła praw­dzi­wie kró­lew­ską edu­ka­cję. Lei nie można było spro­wo­ko­wać.

Zamiast się zde­ner­wo­wać, użyła rozumu. Się­gnęła do Mocy, pozwo­liła jej prze­pły­wać przez sie­bie, jakby była krwią w jej żyłach. Gdzieś nad ich gło­wami mały owad zaczął pocie­rać o sie­bie żuwaczki, pobzy­ku­jąc wesoło.

Kie­ro­wana instynk­tem Leia skon­cen­tro­wała się na tym dźwięku, pięk­nym, czy­stym, ete­rycz­nym – cał­ko­wi­cie ode­rwa­nym od nie­po­ko­jów dowo­dze­nia, ucze­nia, nie­po­wo­dzeń i zdo­by­wa­nia wie­dzy.

Leia sku­piła się i ode­rwała się od ziemi – z nara­sta­ją­cym zachwy­tem.

Uno­siła się w powie­trzu sto­pami do góry. Po chwili pod­nio­sła ręce i roz­ło­żyła je rów­no­le­gle do ziemi.

Ale prze­cież dopiero się wszyst­kiego uczyła, dopiero zdo­by­wała pierw­sze szlify w Mocy i kiedy oszo­ło­mie­nie opa­dło, kiedy w pełni dotarło do niej, co zro­biła, spu­ściła ręce ku ziemi w oba­wie przed upad­kiem.

W samą porę. Nagle pole­ciała w dół i wylą­do­wała na kola­nach w bło­cie. Nie szko­dzi. Następ­nym razem będzie lepiej.

Kiedy Leia pod­nio­sła głowę, ujrzała, że Luke wpa­try­wał się w nią z otwar­tymi ustami.

– A coś takiego u Yody też robi­łeś? – Nie mogła się powstrzy­mać, musiała o to zapy­tać.

Bez słowa pokrę­cił głową.

– A ja będę jesz­cze lep­sza – oświad­czyła. – I będę się uno­sić jesz­cze dłu­żej.

Luke odzy­skał głos.

– I zro­bisz ze mnie lep­szego nauczy­ciela – powie­dział.

Cze­goś takiego się nie spo­dzie­wała.

– Jak to?

Wycią­gnął do niej rękę i pomógł jej wstać.

– Fatalna praca nóg – oznaj­mił. – Nie zro­zum mnie źle, radzisz sobie z mie­czem coraz lepiej, ale… spraw­niej ci przy­cho­dzą inne rze­czy. Bar­dziej natu­ral­nie. – Przy­brał prze­pra­sza­jący wyraz twa­rzy. – To zna­czy, cho­dzi mi o to, że jesteś wyjąt­kowa. Ale po pro­stu… inna.

A potem uśmiech­nął się tym swoim pro­mien­nym uśmie­chem chłopca z farmy wil­goci. Uśmie­chem, z któ­rym nie roz­sta­wał się przez całe życie, aż do tej nocy, kiedy zdra­dził ich Ben.

Leia z wysił­kiem ode­pchnęła od sie­bie wspo­mnie­nie tej sceny. Ostat­nio czę­sto odży­wały w niej obrazy z prze­szło­ści, żywe i barwne.

Z tego jed­nak naprawdę się ucie­szyła. Bar­dzo jej się przyda w szko­le­niu Rey. Leia i Rey, jedyne, co pozo­stało z mar­twego Zakonu Jedi, róż­niły się od sie­bie – dzięki temu będą mogły razem wyty­czyć zupeł­nie nową drogę.

Rey bie­gła przez gęstą zie­leń. Szarfa, którą trzy­mała, bły­skała czer­wie­nią przy każ­dym ruchu jej rąk. Ska­kała nad splą­ta­nymi papro­ciami, omi­jała wiszące pną­cza. Od potu zwil­got­niała jej góra koszuli, a uda zaczy­nały palić z wysiłku.

Mimo to sprint przez dżun­glę nie spra­wiał jej trud­no­ści więk­szych niż bieg po kostki w pia­sku na pustyni. Mogła to robić przez cały dzień.

Rey strą­ciła już pierw­sze dwa zdal­niaki i zabrała cho­rą­giewki, któ­rych strze­gły. Prze­sko­czyła sze­roki jar. Balan­su­jąc na linie z pną­czy nad prze­pa­ści­stym wąwo­zem, paro­wała na ślepo, w heł­mie zasła­nia­ją­cym jej twarz, strzały zdal­niaka, a potem prze­bie­gła grań wzgó­rza wysoko nad koro­nami drzew. Kiedy w końcu musiała zawró­cić, napo­tkała po dro­dze BB-8. Zaświer­go­tał do niej.

– Jesz­cze jeden – sap­nęła. – No chodź!

Ostatni zdal­niak wymy­kał się jej, ponie­waż śmi­gał znacz­nie szyb­ciej niż pozo­stałe. Był spryt­niej­szy – przy­po­mi­nał bar­dziej dro­ida niż zdal­niaka. Powie­działa wcze­śniej Lei, że chcia­łaby dzi­siaj zmie­rzyć się z czymś trud­niej­szym, i Leia sta­nęła na wyso­ko­ści zada­nia.

BB-8 potur­lał się za nią, narze­ka­jąc za każ­dym razem, gdy musiał omi­jać jakiś korzeń. Rey stłu­miła śmiech. Zawsze ją zadzi­wiało, jak ten mały droid potra­fił za nią nadą­żyć, czy to na pia­skach Jakku, czy na ska­li­stych szla­kach Tako­dany, czy w dżun­gli na Ajan Kloss. Dzięki swo­jej zwrot­no­ści nada­wał się ide­al­nie na towa­rzy­sza tre­nin­gów.

Zapisz­czał ostrze­gaw­czo.

– Widzę, BeeBee-Ate. – Zatrzy­mała się z lek­kim pośli­zgiem.

Kuli­sty zdal­niak też znie­ru­cho­miał. Wisiał w powie­trzu, jakby na nią cze­kał albo może drwił sobie z niej. Wyglą­dał ina­czej niż dwa, które zała­twiła wcze­śniej – zło­wrogi czer­wony pan­cerz ota­czał błysz­czące meta­lowe otwory strzel­ni­cze. Zabu­czał nisko, cicho, a głos ten odbił się echem w jej piersi.

Rey odpięła od pasa prze­ro­biony miecz świetlny Luke’a. Włą­czyła go. Nie­bie­skawe świa­tło odci­nało się wyraź­nie od listo­wia. Zmie­rzyła wzro­kiem zdal­niak. Zaraz go znisz­czy…

Nagle padł strzał z jed­nego z otwo­rów zdal­niaka. Pie­kący ból eks­plo­do­wał w jej ramie­niu. Rey oparła się jed­nak poku­sie, by zła­pać się za rękę czy stęk­nąć z bólu. W końcu na to zasłu­żyła. Nie była gotowa. Deter­mi­na­cja to nie to samo co goto­wość, jak powie­dzia­łaby Leia.

No cóż, Rey nie nale­żała do tych, któ­rzy popeł­niają ten sam błąd dwu­krot­nie. Kiedy zdal­niak wystrze­lił po raz drugi, pod­nio­sła miecz świetlny, żeby odbić wiązkę, i posłała ją w kie­runku drzew.

Nie zdą­żyła sobie pogra­tu­lo­wać, bo zaraz kolejny strzał tra­fił ją w klatkę pier­siową. Prze­cież wiele otwo­rów to oczy­wi­ście wiele strza­łów… Musiała się sku­pić.

Ode­tchnęła głę­boko przez nos. Się­gnęła po Moc.

Zdal­niak zaczął bzy­czeć wokół niej, miga­jąc wście­kle na czer­wono i strze­la­jąc do niej kłu­ją­cymi sal­wami tak szyb­kimi, że krę­ciło jej się w gło­wie. Pozwo­liła instynk­towi prze­jąć nad sobą kon­trolę i odbi­jała wszyst­kie poje­dyn­cze strzały mie­czem świetl­nym z rów­nie osza­ła­mia­jącą pręd­ko­ścią.

Ostat­nio łącze­nie się z Mocą przy­cho­dziło jej bar­dzo łatwo. Tak łatwo jak oddy­cha­nie. Wymy­kały się jej jed­nak spo­kój i pogoda ducha, o któ­rych zawsze mówiła Leia. Cho­ciaż więc potra­fiła paro­wać każdy strzał zdal­niaka, nie potra­fiła natra­fić na szansę ataku. Cier­pli­wo­ści – powie­działa w jej wyobraźni Leia. – Pocze­kaj na odpo­wied­nią chwilę…

Zdal­niak znaj­do­wał się za nią, bły­ska­wicz­nie prze­le­ciał przed nią, a potem uniósł się wysoko nad jej głową, śmi­ga­jąc w powie­trzu jak brzę­cząca mucha. Gdyby mogła go po pro­stu zmiaż­dżyć jak robala…

Zdal­niak odle­ciał od niej szybko. Rzu­ciła się w pościg za nim, ale zaraz znów się zatrzy­mał i wystrze­lił do niej kilka razy, jakby się z nią draż­niąc. Zaci­snęła zęby i mach­nęła mie­czem świetl­nym. Zdal­niak zro­bił unik i miecz chy­bił, prze­ci­na­jąc pień drzewa. W dół posy­pały się iskry, liście i kawałki kory, górna część pnia runęła, zgnia­ta­jąc pod­szy­cie.

Prze­sko­czyła leżący pień w pogoni za zdal­nia­kiem. Znowu się zamach­nęła. Zdal­niak oble­ciał ją wokół, jakby prze­wi­du­jąc, jaki łuk zato­czy miecz, i ledwo unik­nął ostrza, kiedy to prze­cięło kolejne drzewo, jakby było z masła.

W Rey nara­stała mroczna fru­stra­cja.

Nie­mal nie myślała już racjo­nal­nie o tym, co robi – górę wziął czy­sty instynkt. Cisnęła w zdal­niak mie­czem świetl­nym, tak aby zawi­ro­wał jak śmi­gło. Zdal­niak usko­czył jed­nak i ostrze ścięło jesz­cze jedno drzewo. Zdal­niak zawył i zanur­ko­wał w kie­runku jej głowy, ale tym razem była gotowa.

Się­gnęła Mocą po gałąź na ziemi i ta po chwili zna­la­zła się w jej dłoni. Prze­wi­du­jąc dokładny kąt ataku, zamach­nęła się gałę­zią jak dzidą i przy­szpi­liła nią zdal­niaka do pnia drzewa.

Miecz świetlny wró­cił do jej dłoni, zaci­snęła na nim palce z satys­fak­cją.

Czer­wony zdal­niak, przy­bity do drzewa, drgał i iskrzył.

Spoj­rzała na niego jesz­cze raz ze zło­ścią, ale wypeł­niało ją poczu­cie triumfu. Może cier­pli­wość jest prze­re­kla…

W jej uszach roz­brzmiały szepty. Nie – w jej umy­śle. Obró­ciła się gwał­tow­nie w miej­scu, wypa­tru­jąc ich źró­dła, zaraz jed­nak zro­zu­miała: znowu działo się to, co kie­dyś.

Dżun­gla wokół niej wybla­kła. Zapa­no­wała śmier­telna cisza. Naparł na nią przy­tła­cza­jący, duszny mrok. W jej gło­wie poja­wił się obraz. Wzdry­gnęła się, ale nic to nie pomo­gło, nie uwol­niło jej to od tego okrop­nego widoku: jak Kylo Ren w czerni, z okrut­nym wyra­zem twa­rzy, tnie bez­li­to­śnie czer­wo­nym mie­czem świetl­nym istoty w dłu­gich sza­tach. Sły­szała ich krzyki, czuła ich krew, patrzyła, jak na próżno pró­bują umknąć lub bła­gać o życie. Nic nie spo­wol­niało jego ręki. Był molo­chem znisz­cze­nia, potwor­nym i nie­po­wstrzy­ma­nym.

Ulga zalała ją jak fala, kiedy wizja ule­gła zmia­nie, ale miej­sce ulgi szybko zajęła roz­pacz, gdy Rey ujrzała samą sie­bie, sma­ganą wia­trem, sto­jącą samot­nie w jało­wym pej­zażu, na popę­ka­nej po hory­zont ziemi. Zje­żyły się jej wło­ski na skó­rze, a powie­trze trzesz­czało od elek­trycz­no­ści. Przed nią wzno­sił się potężny mono­lit, się­ga­jący nieba. Czarny i lśniący, rzu­cał ogromny cień.

Nagle drgnął. Zmie­nił się w gigan­tyczną kamienną twarz, spo­witą w zło…

Nie, nie kamienną… Wyglą­dało to jak dziwny twór, po czę­ści czło­wiek, po czę­ści maszyna, z prze­wo­dami roz­cho­dzą­cymi się jak macki, w któ­rych pły­nęła dziwna ciecz. Coś żywego? A może to był…

Mignęła jej przed oczami twarz Luke’a. A potem Kylo. Han Solo, jego dłoń przy policzku Kylo. Młoda kobieta w kap­tu­rze. Frach­to­wiec odla­tu­jący z Jakku…

Wresz­cie w jej gło­wie poja­wił się świ­dru­jący głos, tak wyraźny i tak nie­zno­śny jak słońce na pustyni:

– Exe­gol.

Powtó­rzyła to słowo szep­tem, drżą­cym gło­sem:

– Exe­gol…?

I nagle zna­la­zła się przed inną ogromną skałą, przy­po­mi­na­jącą szpo­nia­stą łapę, o gru­bych roz­ca­pie­rzo­nych pal­cach, które się­gały chci­wie w górę. Jej nogi drgnęły, jakby już szy­ko­wały się do ucieczki, a jed­no­cze­śnie coś w tym two­rze jakby ją kusiło, wzy­wało do sie­bie. Zdała sobie sprawę, że chce podejść do tej skały, że chce jej dotknąć, prze­su­nąć pal­cami po jej szorst­kiej, czar­nej powierzchni.

Szpo­nia­sta skała była tro­nem – teraz to widziała.

Zro­biła krok do przodu, ale usły­szała nagły pisk i się zatrzy­mała. Pisz­cze­nie nie ustę­po­wało, a wręcz sta­wało się coraz bar­dziej natar­czywe. Zro­zu­mie­nie spły­nęło na nią nagle, jak cios laską w szczękę. Oczy­wi­ście, nie mogła dotknąć tego tronu – przy­na­le­żał do ciem­no­ści i zła. A ona prze­cież wybrała już inną ścieżkę, prawda?

Pisz­czący dźwięk sta­wał się coraz inten­syw­niej­szy. Coś poja­wiło się na tro­nie. Zna­joma postać. Rey zamru­gała w osłu­pie­niu, zmro­żona nagłym lękiem.

Wizja zni­kła niczym poranna mgła, rów­nie szybko jak się poja­wiła, i oddy­cha­jąca ciężko Rey zna­la­zła się z powro­tem w dżun­gli. Znów poczuła wokół sie­bie życie, świa­tło i wil­gotną zie­leń. Zalała ją fala ulgi. Po dłuż­szej chwili, kiedy otrzą­snęła się z oszo­ło­mie­nia, zorien­to­wała się, że w pobliżu coś roz­pacz­li­wie pisz­czy. Oka­zało się, że pod zwa­lo­nym drze­wem utknął bar­dzo obu­rzony BB-8.

Rey pod­bie­gła do niego i odcią­gnęła kilka gałęzi.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam! – zawo­łała.

Kiedy wycią­gała go spod pnia, świer­go­tał do niej ener­gicz­nie. Musiała wes­przeć się tro­chę Mocą, żeby go cał­ko­wi­cie oswo­bo­dzić.

Jeden z poma­rań­czo­wych okrą­głych paneli, które chro­niły modu­łową komorę narzę­dziową, wypadł, odsła­nia­jąc dostęp do moty­wa­tora.

Uszko­dziła swo­jego przy­ja­ciela. Ależ Poe będzie się na nią wście­kał! Cho­ciaż na pewno nie bar­dziej niż ona sama na sie­bie.

Mały droid zapisz­czał do niej.

– Tak, BB-8, znowu mi się to przy­da­rzyło.

Zabzy­czał, czę­ściowo pyta­jąc, czę­ściowo oka­zu­jąc współ­czu­cie.

– Nie, wciąż nie wiem, co Moc pró­bo­wała mi poka­zać, ale tym razem było… gorzej.

I to o wiele. Nie­wia­ry­god­nie gorzej. Zapa­trzyła się w drzewa. Nie­które z tych krót­kich wizji sta­no­wiły wspo­mnie­nia. Jej wła­sne i… Kylo Rena?

– Wra­cajmy – rze­kła do dro­ida.

Może powinna opo­wie­dzieć Lei, co się stało. A może lepiej nie. Gene­rał Organa miała aż nadto powo­dów do zmar­twień, a Rey chciała, żeby w nią wie­rzyła i jej ufała. Co by powie­działa Leia, gdyby wie­działa, że fru­stra­cja i gniew wywo­łują u Rey wizje śmierci i ciem­nej strony?

Rey po pro­stu potrze­bo­wała wię­cej tre­ningu. Wię­cej czasu spę­dzo­nego na medy­ta­cji w Mocy, wię­cej czasu na szu­ka­nie spo­koju, któ­rego Leia pró­bo­wała ją nauczyć. Uda się jej. Musi się udać.

Gdyby tylko mogła sły­szeć te głosy w Mocy, tak jak Leia… Luke na pewno mógłby udzie­lić jej jakichś rad. Kiedy Rey i BB-8 pode­szli bli­sko obozu, posta­no­wiła spró­bo­wać ponow­nie. Nic nie jest nie­moż­liwe – tak zawsze mówiła Leia.

– Mistrzu – ode­zwała się Rey – Luke. Boję się. – Rozej­rzała się, upew­nia­jąc się, że nikt poza BB-8 nie widzi, jak roz­ma­wia z pustką. Się­gnęła umy­słem do Mocy i rze­kła: – Zanim ja sama to poczu­łam, ty już to dostrze­głeś. Przy­ciąga mnie ciemna strona. A może to ją coś do mnie przy­ciąga. Nie wiem. I staje się to teraz sil­niej­sze, a ja nie jestem w sta­nie tego od sie­bie ode­pchnąć, choć bar­dzo się sta­ram… Nie rozu­miem tego.

BB-8 zapisz­czał.

– Ciii, nie prze­ry­waj. Mistrzu? Myślę, że mnie sły­szysz… Potrze­buję two­jej…

Kiedy doszli na skraj obozu, BB-8 zaświer­go­tał ponow­nie, natar­czy­wiej.

– No naprawdę, dener­wu­jesz mnie, idź sobie tam – burk­nęła Rey, wska­zu­jąc dużą skrzy­nię trans­por­tową.

Zro­bił, jak kazała, ale nie omiesz­kał zaświ­stać z obu­rze­niem.

– Bo tak to działa – wyja­śniła Rey. – Duchy Mocy ist­nieją. Luke pisał o tym w księ­gach Jedi. Przy­by­wają, kiedy się ich naj­bar­dziej potrze­buje.

Droid gło­śno wyra­ził swój scep­ty­cyzm.

Rey udała, że go nie sły­szy.

– Mistrzu Luke – ode­zwała się znowu. – Mam wizje, które mnie prze­ra­żają. Nie chcę tego utra­cić… Leia jest jak matka, o któ­rej marzy­łam… A do tego moi przy­ja­ciele… Nie chcę ich zawieść.

O, wła­śnie. To ją naj­bar­dziej prze­ra­żało. Że roz­cza­ruje ludzi, do któ­rych tak bar­dzo się przy­wią­zała. A może nawet ich skrzyw­dzi. Żyła tak długo sama… Nie mogła znieść myśli o utra­cie któ­re­go­kol­wiek z nich.

– Ale nikt tego nie rozu­mie… Poza Kylo Renem. Jeśli można spro­wa­dzić na złą drogę syna Hana i Lei, czy kto­kol­wiek z nas jest przed tym bez­pieczny?

Trza­snęła gałązka, Rey pod­nio­sła wzrok. Szli ku niej Snap Wexley i Rose Tico, patrząc na nią z cie­ka­wo­ścią.

– Ile sły­sze­li­ście? – wes­tchnęła Rey.

– Ale co takiego? – spy­tał Snap, nie­udol­nie przy­bie­ra­jąc nie­winny ton.

– Nic – wymam­ro­tała Rey.

Twarz Rose zła­god­niała. Główna tech­niczka Kor­pusu Inży­nie­ryj­nego miała w sobie coś roz­bra­ja­ją­cego. Ile­kroć roz­ma­wiały, tyle­kroć Rey trudno było się powstrzy­mać przed zwie­rze­niem się przy­ja­ciółce ze wszyst­kich obaw i zmar­twień.

– Wszystko w porządku? – spy­tała Rose.

– Tak, pew­nie, po pro­stu zaj­mo­wa­łam się…

– Spra­wami Jedi – dokoń­czyła Rose.

– Wła­śnie.

Na szczę­ście Rose zre­zy­gno­wała z dal­szego wypy­ty­wa­nia.

– Pytała o cie­bie gene­rał Organa – rze­kła.

Rey ode­tchnęła głę­boko. Nad­szedł czas decy­zji. Ma powie­dzieć Lei o swo­jej mrocz­nej wizji, czy też powinna zacho­wać ją dla sie­bie?

Roz­dział 2

Gene­rał Armi­tage Hux patrzył – z bez­piecz­nej odle­gło­ści – jak Naczelny Wódz Kylo Ren z oddzia­łem sztur­mow­ców roz­gniata żało­snych musta­far­skich osad­ni­ków, zosta­wia­jąc po sobie krew i znisz­cze­nie. Walka toczyła się w ponu­rych lasach Corvax Fen, które na tej pokry­tej lawą pla­ne­cie, o iście pie­kiel­nym kra­jo­bra­zie, sta­no­wiły jeden z nie­licz­nych zakąt­ków na tyle chłod­nych, aby mogła się tam roz­wi­jać flora, jeśli w ogóle można to było nazwać „roz­wi­ja­niem się”. Na tru­ją­cych bagnach rosły bez­listne drzewa, pomię­dzy któ­rymi uno­siła się mgła. Pry­mi­tywni osad­nicy nie umieli sta­wić przy­zwo­itego oporu. Ich archa­iczne hala­bardy i obo­sieczne mie­cze z kre­te­sem prze­gry­wały w star­ciu z tech­niczną wyż­szo­ścią dobrego bla­stera, czy nawet – przy­znał nie­chęt­nie Hux – mie­cza świetl­nego.

Ren to tępe, bez­myślne narzę­dzie, któ­rego obecna obse­sja pole­gała na opóź­nia­niu reali­za­cji wszyst­kich pla­nów Naj­wyż­szego Porządku. Huxa nie­mal kusiło, by dołą­czyć oso­bi­ście do walki, żeby przy­spie­szyć jej koniec – tylko po to, żeby mogli wresz­cie opu­ścić tę okropną pla­netę. Albo raczej kusi­łoby to go, gdyby jego umie­jęt­no­ści nie mogły się przy­słu­żyć lepiej gdzie indziej. Niech Ren wykona całą brudną robotę. Hux był zbyt cenny, by wysta­wiać się na ryzyko.

– Kiedy się na niego patrzy, trudno tego nie uznać za piękne – stwier­dził gene­rał armii Pryde, sta­jąc obok niego. Star­szy męż­czy­zna, prze­wyż­sza­jący go wzro­stem, miał nie­bie­skie oczy patrzące z aro­gan­cją na świat i wyso­kie czoło, chyba cał­ko­wi­cie odporne na pot, nawet w tym kli­ma­cie z pie­kła rodem. – Nie uważa pan?

Hux uznał, że to stwier­dze­nie nie zasłu­guje na odpo­wiedź. Praw­dziwe piękno wywo­dziło się z dys­cy­pliny, z porządku… A mimo to, jakby wbrew wła­snej woli, sam wpa­try­wał się jak zahip­no­ty­zo­wany w Rena, na któ­rego wła­śnie rzu­cił się jeden z tubyl­ców. Miał roz­wiany płaszcz, wiła się wokół niego mgła, a blask mie­cza świetl­nego cza­sem zała­my­wał się na bliź­nie na jego policzku – wyglą­dało to wtedy, jakby twarz roz­ci­nała mu szcze­lina z gore­jącą lawą. I jak we śnie, a może raczej kosz­ma­rze, Kylo Ren wbił boczną wiązkę mie­cza świetl­nego w brzuch prze­ciw­nika, pod­niósł go i zrzu­cił na zie­mię. Bar­ba­rzyńca upadł bez­wład­nie na plecy. Kylo Ren nie zaszczy­cił poko­na­nego nawet spoj­rze­niem. Natych­miast rzu­cił się głę­biej w las w poszu­ki­wa­niu kolej­nej ofiary.

Ale nie było już nikogo. Trupy leżały na ziemi, w mroku wyglą­dały jak wypu­kłe cie­nie. Powie­trze pach­niało ozo­nem i spa­loną roślin­no­ścią. Pano­wała nie­po­ko­jąca cisza. Ren rozej­rzał się dookoła, łapiąc oddech. Nawet z daleka Hux wyczu­wał jego nie­za­do­wo­le­nie, że zabi­ja­nie dobie­gło końca, że nie miał już ujścia dla swo­jego gniewu.

Po chwili Kylo Ren się uspo­koił… i ruszył w głąb lasu, wypro­sto­wany, zde­ter­mi­no­wany, z wciąż zapa­lo­nym mie­czem świetl­nym. Tajem­ni­czy przed­miot, po który tu przy­był i po który ścią­gnął ich tutaj wszyst­kich z dru­giego końca galak­tyki, znaj­do­wał się już pra­wie na wycią­gnię­cie ręki.

– Osza­lał – syk­nął Hux. Pogarda w jego gło­sie brzmiała tak wyraź­nie, że sam ją usły­szał. – Pło­mie­nie buntu wzno­szą się w całej galak­tyce, a Ren goni zjawę.

– Nie – odpo­wie­dział Pryde cicho, ale sta­now­czo. – Ktoś stoi za tą wia­do­mo­ścią. A Naczelny Wódz Ren nie chyli głowy przed nikim.

Hux zmru­żył oczy. Ren zde­cy­do­wa­nie kie­dyś pochyli przed kimś głowę. Po pro­stu jesz­cze o tym nie wie­dział.

Kylo Ren nie oka­zy­wał lito­ści nikomu i niczemu, ale – nie­chęt­nie, bo nie­chęt­nie – doce­niał to, co wal­czyło o prze­trwa­nie. Cho­ciaż naj­bliż­sza rzeka lawy pły­nęła wiele kilo­me­trów dalej, powie­trze i tak zda­wało się zbyt gorące i zbyt prze­sy­cone opa­rami che­micz­nymi, aby życie naprawdę mogło się tutaj roz­wi­jać. Po wylą­do­wa­niu Hux oznaj­mił, że pla­neta jest okrop­nym kra­jo­bra­zem rodem z pie­kła. Kylo nie zadał sobie trudu, żeby spro­sto­wać jego słowa. Prawda była taka, że Musta­far tęt­nił życiem, które łączyło się ze sobą w Mocy. Jak ci nie­szczę­śni kul­ty­ści, któ­rych wła­śnie zabił, a któ­rzy obse­syj­nie chro­nili dzie­dzic­two Vadera. Albo ten las skrę­co­nych drzew żela­znych, które pró­bo­wali upra­wiać. Albo nawet eks­tre­mo­filne orga­ni­zmy rojące się w poto­kach lawy. Kru­che, ale zde­ter­mi­no­wane, oka­le­czone, ale nie­złomne.

Nic dziw­nego, że jego dzia­dek wybrał to miej­sce na swój dom.

Kylo szedł mię­dzy drze­wami z zapa­lo­nym mie­czem świetl­nym. Przed nim cza­iły się zło i ciem­ność, która nie miała nic wspól­nego z cyklem dnia i nocy na Musta­fa­rze. Nie dla­tego jed­nak trzy­mał broń w pogo­to­wiu. Nie chciał jej wyłą­czyć, ponie­waż przez krótką chwilę, gdy roz­pra­wiał się z Musta­fa­ria­nami, wyczuł Rey – patrzyła na niego… Zwięk­szył więc czuj­ność i posta­no­wił, że pozo­sta­nie sku­piony, dopóki nie zdo­bę­dzie tego, po co tu przy­był.

Sztur­mowcy, któ­rzy mu towa­rzy­szyli, nie poszli za nim przez las, jakby za obo­pólną mil­czącą zgodą – bar­dzo mu to odpo­wia­dało. Wolał być teraz sam.

Jesz­cze kilka kro­ków i zie­mia zro­biła się grzą­ska. Mgła zgęst­niała. Cichy plusk wska­zy­wał, że ktoś zauwa­żył jego obec­ność. Marsz wśród drzew dopro­wa­dził go nad jeziorko ze sło­nawą wodą, oto­czone ze wszyst­kich stron lasem i dużymi czar­nymi bry­łami przy­po­mi­na­ją­cymi głazy, wysta­ją­cymi z ziemi pod dziw­nymi kątami. Nie, to nie głazy. Po bliż­szym przyj­rze­niu się odkrył, że to pozo­sta­ło­ści po zamku Dar­tha Vadera.

Tłu­sta war­stewka pokry­wała nie­ru­chomą taflę jeziora. Kiedy jed­nak Kylo zszedł na brzeg, na środku zabul­go­tało i po wodzie roze­szły się drobne fale, ochla­pu­jąc mu buty.

Z jeziora wyło­nił się olbrzym – bez­włosy stwór lśniący od wil­goci, oble­piony mułem z jeziora. Miał mocno zaci­śnięte powieki, ale i tak widział, ponie­waż wokół jego wiel­kiej łysej głowy i jed­nego ramie­nia owi­jało się dru­gie stwo­rze­nie o dłu­gich, pają­ko­wa­tych mac­kach. Żyli w sym­bio­zie. Kylo czuł ból olbrzyma – czyżby był nie­wol­ni­kiem paję­czej istoty, która się w niego wcze­piła? Żadne z nich nie mogło jed­nak prze­trwać bez dru­giego.

Pająk prze­mó­wił:

– Jestem Okiem Paję­czego Bagna. Wiem, czego szu­kasz.

– I dasz mi to – oznaj­mił Kylo.

Oko prze­krzy­wiło głowę, wyda­jąc z sie­bie dziwne popi­ski­wa­nie. Dopiero po chwili Kylo zorien­to­wał się, że stwo­rze­nie się z niego śmieje.

– Nie ma takiej potrzeby – powie­działo Oko. – Naprawdę sądzisz, że mój pan zosta­wiłby to pod opieką kogoś, na kogo dzia­ła­łyby sztuczki umy­słowe?

No cóż, zapewne nie.

– Szu­ka­łeś tego od dłuż­szego czasu, tak? Muszę cię ostrzec: nasza ogni­sta pla­neta wypala oszu­stwo ogniem do samych korzeni. Jeśli pój­dziesz tą ścieżką, napo­tkasz swoje praw­dziwe ja.

W Kylo nara­stała nie­cier­pli­wość. Spoj­rzał ostro na swo­ich roz­mów­ców, nie odzy­wa­jąc się.

– Dobrze – rzekł stwór, jakby roz­cza­ro­wany, że Kylo nie chce wziąć udziału w żon­glo­wa­niu sło­wami. – Skoro poko­na­łeś moich obroń­ców, to zgod­nie z życze­niem Lorda Vadera zasłu­ży­łeś na to. Na jego tel­lu­rium.

Ślepy olbrzym, na któ­rym sie­działo Oko, wyjął z wody ogromną rękę i wska­zał na wysepkę na jezio­rze. Znaj­do­wała się na niej kamienna kon­struk­cja przy­po­mi­na­jąca ołtarz.

Kylo wyłą­czył miecz świetlny i przy­piął go do pasa. Wszedł do płyt­kiego jeziora, mocząc buty i płaszcz. Woda była cie­pła, jego buty kle­iły się do mułu na dnie. Nie przej­mo­wał się niczym. Liczył się tylko ten nie­wielki ostro­słup. Się­gnął po niego – ciężki, gorący, mie­ścił się ide­al­nie w jego dłoni. Kylo zatra­cił się przez chwilę w czer­wo­nym bla­sku przed­miotu, nie odry­wa­jąc od niego wzroku. Ścianki tel­lu­rium wyko­nano z gra­we­ro­wa­nego szkła, opra­wio­nego w ciem­no­szarą żywicę. Czer­wone świa­tło w środku wyda­wało się słabo pul­so­wać. Ren wiele prze­szedł, aby zdo­być ten rzadki przed­miot, a jed­nak nagle zawa­hał się, spo­glą­da­jąc na niego z nie­uf­no­ścią.

– Popro­wa­dzi cię przez Nie­znane Regiony – powie­działo Oko – do ukry­tej pla­nety Exe­gol. Tam, gdzie znaj­duje się on.

Kim mógł być ten „on”…? Wia­do­mość pocho­dząca rze­komo od Pal­pa­tine’a dotarła do naj­dal­szych zakąt­ków galak­tyki. Kylo zapa­mię­tał ją słowo w słowo:

Naresz­cie doko­nała się praca poko­leń. Wielki błąd został napra­wiony. Dzień zwy­cię­stwa jest bli­ski. Dzień zemsty. Dzień Sithów.

Nie był pewien, co o tym sądzić, ale zakła­dał, że nie tylko on chciał się dowie­dzieć, co się kryje za tym prze­ka­zem. Inni podążą tym samym tro­pem i prę­dzej czy póź­niej przy­będą na Musta­far w poszu­ki­wa­niu tego przed­miotu.

Prze­cież Darth Vader chyba bar­dziej utrud­niłby dostęp do tel­lu­rium? Tak łatwo zabi­jało mu się tych kul­ty­stów – zbyt łatwo. Stwór też dał się prze­ko­nać dziw­nie szybko. Choć prawda, że Kylo był spad­ko­biercą Vadera, i ten przy­rząd mu się po pro­stu nale­żał.

Miał go wresz­cie na wycią­gnię­cie ręki. Widział wyraź­nie, że gra­we­ru­nek na szkle ukła­dał się we wzory. Mapy nieba. Znacz­niki pozy­cji. Tel­lu­rium otwie­rało drogę do sta­ro­żyt­nej wie­dzy i mocy – czuł to bar­dzo wyraź­nie. Ogar­nął go triumf. Czyli warto było zmie­niać wyzna­czony kurs okrę­tów, wysy­łać szpie­gów, badać stare zapi­ski, zno­sić aro­gancką dez­apro­batę tego idioty Huxa – bo to dzięki temu wszyst­kiemu odna­lazł ten arte­fakt.

Kylo pod­niósł wzrok i z zasko­cze­niem odkrył, że Oko Paję­czego Bagna znik­nęło, wśli­zgnęło się z powro­tem pod powierzch­nię jeziora, które zasty­gło tak nie­ru­chomo, jakby nic w nim nie żyło.

Jak długo wpa­try­wał się w tel­lu­rium?

Kylo Ren uznał, że nie może zmar­no­wać już ani chwili. Od zaschnię­tej na twa­rzy krwi swę­działa go skóra, woda z jeziora prze­mo­czyła mu buty i płaszcz. Zamiast jed­nak udać się z powro­tem na swój okręt fla­gowy „Ste­ad­fast”, kazał wszyst­kim wró­cić do zwy­kłych obo­wiąz­ków. Sam wsko­czył do swo­jego zmo­dy­fi­ko­wa­nego myśliwca TIE Whi­sper, aby odbyć dal­szą część podróży w poje­dynkę.

Nikt nie wyra­ził zastrze­żeń.

Pod­łą­czył tel­lu­rium dróg do kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego, mocu­jąc przy­łą­cza tam, gdzie wska­zy­wały wzory na szkle. Inter­fejs nawi­ga­cyjny wyświe­tlił nowe infor­ma­cje, ale zaraz wyemi­to­wał rów­nież ostrze­że­nie.

Te współ­rzędne pro­wa­dziły poza Zachodni Kra­niec, aż do Nie­zna­nych Regio­nów. Kylo prze­pro­gra­mo­wał kom­pu­ter, aby zigno­ro­wał ostrze­że­nie i sko­czył w nad­świetlną. Gwiazdy zlały się w stru­mie­nie mate­rii.

Nie­znane Regiony pozo­sta­wały wciąż nie­zba­dane, ponie­waż tam­tej­sza cha­otyczna sieć ano­ma­lii sta­no­wiła nie­mal nie­prze­nik­nioną barierę dla eks­plo­ra­to­rów. Zapusz­czali się tam tylko naj­bar­dziej zuchwali lub zde­spe­ro­wani awan­tur­nicy – prze­stępcy, uchodźcy i, jeśli donie­sie­nia mówiły prawdę, nie­do­bit­ko­wie floty impe­rial­nej, ci, któ­rzy nie godzili się na wła­dzę Nowej Repu­bliki.

Odkryto tam kilka pla­net, ale ich popu­la­cje utrzy­my­wały się na niskim pozio­mie, a han­del pro­wa­dzony przez nie z resztą galak­tyki zdła­wiły nie­bez­pie­czeń­stwa czy­ha­jące na statki. Sitho­wie i Jedi zna­leźli drogi wio­dące do jesz­cze nie­bez­piecz­niej­szych, bar­dziej ukry­tych świa­tów – a przy­naj­mniej tak gło­siły legendy – nato­miast ostrożne, sta­ran­nie kal­ku­lo­wane i sko­or­dy­no­wane skoki, umoż­li­wia­jące bez­pieczne poru­sza­nie się mię­dzy ano­ma­liami, nale­żały do ich naj­pil­niej strze­żo­nych tajem­nic.

Wyprawa będzie jed­nak warta ryzyka. Ktoś tam był, ktoś, kto twier­dził, że jest Impe­ra­to­rem, i Kylo już wyczu­wał fale wąt­pli­wo­ści prze­bie­ga­jące zastępy Naj­wyż­szego Porządku. Po tym wszyst­kim, co zro­bił, po tym wszyst­kim, co poświę­cił, by zostać Naczel­nym Wodzem… Kto śmie teraz rzu­cać mu wyzwa­nie?

Naj­go­ręt­szą wście­kło­ścią napeł­niała go jed­nak myśl, że Snoke – jego mistrz, ten, który wywiódł go z domu obłud­nej jasnej strony, ten, który sta­no­wił dla Kylo naj­waż­niej­szy wzór – przez cały ten czas był tylko czy­jąś mario­netką.

Kylo skoń­czył z mistrzami. Nie będzie niczyim chłop­cem na posyłki. Znisz­czy tego, któ­rego zasta­nie w Nie­zna­nych Regio­nach, i wszystko inne rów­nież. Nikt nie będzie kwe­stio­no­wał jego prawa do abso­lut­nej wła­dzy.

A pomoże mu w tym prze­wod­nik – kom­pas – zosta­wiony Kylo przez Vadera.

TIE wysko­czył z nad­świetl­nej w dziw­nie zabu­rzoną prze­strzeń. Kylo miał wra­że­nie, jakby leciał przez chmurę żwiru. Dwu­krot­nie spraw­dził kom­pu­ter – TIE znaj­do­wał się na wła­ści­wym kur­sie. Musiał wie­rzyć, że tel­lu­rium Vadera wskaże mu odpo­wied­nią drogę.

I musiał oczy­wi­ście wie­rzyć w Moc. Kylo Ren sku­pił się na całej wście­kło­ści i fru­stra­cji, które odczu­wał w ostat­nich kilku dniach, i z chłodną kon­cen­tra­cją zapa­no­wał nad przy­rzą­dami. Gdy lot się usta­bi­li­zo­wał, posłał myśli­wiec do miej­sca wska­za­nego przez kolejne współ­rzędne.

Tym razem zamiast gwiazd roz­ma­zu­ją­cych się w nad­prze­strzeni, ujrzał wokół sie­bie świe­cącą czer­woną siatkę sze­ścio­ką­tów. Sły­szał już wcze­śniej opo­wie­ści o Czer­wo­nej Stre­fie Pla­stra Miodu – nie­któ­rzy nazy­wali to miej­sce poło­żone w egzo­tycz­nej prze­strzeni Krwawą Sie­cią, inni Poże­ra­czem Stat­ków – ale do tej pory chyba nie wie­rzył w żadną z tych pogło­sek. Było to jedno z nie­licz­nych zna­nych bez­piecz­nych przejść przez ano­ma­lie Niezna­nych Regio­nów, ale wyda­wało się teraz zło­wro­gim, nie­przy­ja­znym miej­scem. Wskaź­niki czuj­ni­ków na kon­soli migały jak sza­lone, nie radząc sobie z ana­lizą tego, co znaj­do­wało się przed nimi.

Więk­szość pilo­tów, lecąc przez pewien czas w pręd­ko­ści nad­świetl­nej, wyko­rzy­sty­wała ten moment, żeby się poroz­cią­gać, doko­nać prze­glądu wypo­sa­że­nia, a nawet prze­spać. Kylo nie odwa­żył się jed­nak zmniej­szyć czuj­no­ści. Musiał być gotowy na wszystko. Poza tym, tro­piąc tel­lu­rium Vadera, sły­szał pogło­ski, że czas i odle­głość sta­wały się w prze­strzeni egzo­tycz­nej pra­wie bez zna­cze­nia. Nie miał poję­cia, kiedy dokład­nie wróci do zwy­kłej prze­strzeni kosmicz­nej ani co na niego będzie tam cze­kało.

Wyda­wało mu się, jakby minęła tylko krótka chwila, kiedy jego TIE wypadł z czer­wo­nej strefy i zwol­nił. Kylo przy­go­to­wał się na atak lub unik – oka­zało się jed­nak, że bez żad­nych prze­szkód pod­cho­dzi do powięk­sza­ją­cej się przed nim pla­nety Exe­gol.

Z kosmosu wyda­wała się mar­twa i szara, spo­wi­jały ją ogromne, ciemne układy burzowe. Gdy się do nich zbli­żył, chmury roz­bły­sły poszar­pa­nym świa­tłem. Lot na dół da mu popa­lić.

Kylo Ren ruszył po spę­ka­nej, nie­koń­czą­cej się ziemi, zosta­wia­jąc za sobą TIE Whi­spera. Wej­ście w atmos­ferę oka­zało się trudne, ale lądo­wa­nie już bez­pro­ble­mowe. Cała powierzch­nia pla­nety sta­no­wiła ogromne lądo­wi­sko – pła­skie i puste. Się­ga­jąc Mocą wokół sie­bie, wykrył w pobliżu nieco żywych istot – więk­szość z nich ukry­wała się głę­boko pod powierzch­nią – ale w porów­na­niu z tą pla­netą Musta­far wyda­wał się buj­nym ogro­dem.

Powie­trze było zamglone, gorące i suche. Bły­ska­wice roz­łu­py­wały niebo w nie­koń­czą­cym się szale. Trą­cił i prze­wró­cił butem drzewko krze­mion­kowe – roz­ga­łę­ziony szklany twór, ukształ­to­wany przez pio­runy ze żwiru i pia­sku. Pomy­ślał z nie­po­ko­jem o swoim myśliwcu wysta­wio­nym na żywioły sza­le­jące w tym jało­wym kra­jo­bra­zie i uświa­do­mił sobie, że musi szybko zna­leźć schro­nie­nie.

Atmos­fera pla­nety nie dawała dużej widocz­no­ści, więc cyta­delę ujrzał wła­ści­wie dopiero wtedy, kiedy pod nią pod­szedł. Góru­jąca nad jałową zie­mią ponura budowla z kamie­nia wystrze­li­wała tak wysoko, że jej szczyt nie­mal ginął we mgle. Kylo włą­czył miecz świetlny.

Nie musiał widzieć wej­ścia, żeby wie­dzieć, gdzie się znaj­duje – czuł, jak go przy­zywa, jak go wita. Nie było to przy­ja­zne, cie­płe powi­ta­nie jak w domu czy w bez­piecz­nym miej­scu. Tchnęło żądzą pod­boju i koniecz­no­ścią. Prze­szył go dreszcz. Moc ema­no­wała tutaj wielką siłą, ale była wyczu­wal­nie inna. Zde­for­mo­wana, zgniła, jakby prze­fil­tro­wana przez wyziewy roz­kładu.

Przy­po­mniał sobie, że prze­cież to z roz­kładu sta­rego wyra­sta nowe.

W pustej prze­strzeni mię­dzy zie­mią a budowlą zalśniła bły­ska­wica. Cyta­dela uno­siła się na tyle wysoko, że mógł iść swo­bod­nie, nie pochy­la­jąc głowy. Idąc, czuł nad sobą cię­żar tej masyw­nej kon­struk­cji, miał jed­nak pew­ność, że nie grozi mu pod nią zmiaż­dże­nie.

Ileż potęgi wyma­gało stwo­rze­nie cze­goś tak zapie­ra­ją­cego dech w pier­siach! Ta potęga nie­ba­wem będzie nale­żeć do niego.

Kroki Kylo odbi­jały się echem. Nagi kamienny sufit wyda­wał się czer­wony w świe­tle rzu­ca­nym przez jego miecz. Coś szczęk­nęło, jakby poru­szyła się gigan­tyczna prze­kład­nia, i nagle miej­sce, w któ­rym stał, ode­rwało się od pod­łoża, oka­zu­jąc się płytą, która wraz z nim opu­ściła się w otchła­nie cyta­deli.

Gdy tak wędro­wał w dół, jego zafa­scy­no­wany wzrok przy­kuła cią­gnąca się przed nim ściana, na któ­rej wyrzeź­biono z nie­zwy­kłą szcze­gó­ło­wo­ścią kolo­salne kamienne twa­rze. Ogromne żela­zne łań­cu­chy zwi­sały z sufitu, jakby słu­żąc do unie­ru­cho­mie­nia posą­gów. Drgnęło w nim coś mrocz­nego i nie­unik­nio­nego. Zro­zu­miał, że patrzy na pomnik. Tyle histo­rii i pamięci w jed­nym miej­scu… Uczu­cie czci zma­gało się w nim z wście­kło­ścią. To było jego dzie­dzic­two – znał je tak, jak znał dotyk ręko­je­ści swo­jego mie­cza świetl­nego. Pomniki jed­nak słu­żyły do utrwa­la­nia prze­szło­ści, a jeśli cze­go­kol­wiek się ostat­nio nauczył, to tego, że prze­szłość musi umrzeć.

Płyta zatrzy­mała się łagod­nie w ogrom­nej prze­strzeni, która przy­wo­dziła na myśl kate­drę. Kamienne obli­cza znaj­do­wały się teraz wysoko nad nim, wień­cząc ogromne syl­wetki sta­ro­żyt­nych lor­dów. Posadzka u stóp Kylo zryta była ciem­nymi roz­pa­dli­nami, a on nie potra­fił oce­nić ich głę­bo­ko­ści. Migało w nich świa­tło bły­ska­wic, ośle­pia­jąc go, jakby w sko­ru­pie pla­nety uwię­ziono frag­ment jej nie­bo­skłonu.

Nie był tu sam. W mroku poru­szały się jakieś posta­cie, drobne i przy­gar­bione. Nie wyda­wały się nie­bez­pieczne – a w każ­dym razie jesz­cze nie. Zaj­mo­wały się swo­imi spra­wami. Nosiły czarne, wytarte szaty, a ban­daże zasła­niały ich obli­cza.

– Naresz­cie – roz­legł się głos.

Ren obró­cił się gwał­tow­nie w jego kie­runku. Głos brzmiał chra­pli­wie i spra­wiał wra­że­nie na wpół zme­cha­ni­zo­wa­nego. Nie­zna­jomy mówił z wysił­kiem, jakby wal­cząc z bólem, a jed­nak słowo to odbiło się echem w całym ciele Rena.

– Snoke dobrze cię wyszko­lił – cią­gnął głos.

Kylo znał ten głos. Sły­szał go przez całe życie. Kiedy był chłop­cem, głos przy­po­mi­nał smugę snu, któ­rej nie umiał pochwy­cić. A kiedy wia­do­mość Impe­ra­tora roze­szła się po całej galak­tyce, Kylo Rena ogar­nęła obawa, że Pal­pa­tine jakimś cudem prze­żył, że to jego szept pocie­szał go, kie­ro­wał nim, drę­czył go przez tyle lat.

– Zgi­nął z mojej ręki – rzekł Kylo wyzy­wa­jąco. – Cie­bie też zabiję.

– Chłop­cze drogi, to ja stwo­rzy­łem Snoke’a. I byłem każ­dym z tych gło­sów, które od lat nie dają ci spo­koju. – Jego roz­mówca prze­ma­wiał powoli, dobie­ra­jąc sta­ran­nie każde słowo. Barwa jego głosu zmie­niła się ze spo­sobu mówie­nia Snoke’a na mecha­niczny ton Vadera, a w końcu na głos Pal­pa­tine’a. – To ja byłem od początku twoim mistrzem.

Na tle ostrego świa­tła bły­ska­wic wydo­by­wa­ją­cych się z roz­pa­dlin zary­so­wała się spo­wita w cień postać. Posu­wała się naprzód dziw­nym, mecha­nicz­nym kro­kiem. Gdyby nie potęga, którą ema­no­wał miesz­ka­niec cyta­deli, Kylo Ren nie miałby pew­no­ści, czy jest żywy.

Bły­ska­wica oświe­tliła ogromny szklany zbior­nik, w któ­rym znaj­do­wały się trzy istoty. Płynne życie pom­po­wano do nich przez mecha­niczne pępo­winy. Wszyst­kie trzy sta­no­wiły wer­sje tego samego czło­wieka – uświa­do­mił sobie nagle – każda z nich miała pomarsz­czoną skórę, ogromną łysą głowę i twarz wykrzy­wioną w wiecz­nej udręce. Każda z nich była Sno­kiem.

To stąd pocho­dził Snoke. Były men­tor Kylo nawet mu o tym nie wspo­mniał. Co jesz­cze przed nim ukry­wał?

Kiedy Kylo nie odpo­wie­dział, zakap­tu­rzony męż­czy­zna spy­tał:

– Czy wiesz, kim jestem? – I pochy­lił się do przodu, przez co jeden z jego ręka­wów odchy­lił się na tyle, by Kylo dostrzegł jego roz­kła­da­jącą się dłoń – zostało tylko parę pal­ców ze skórą przy­po­mi­na­jącą topiący się wosk.

Kylo zaci­snął palce na mie­czu świetl­nym.

– Wiem, że to ty stwo­rzy­łeś Naj­wyż­szy Porzą­dek – rzekł. – I że nie będę ci słu­żył jak Snoke.

– Snoke. – Głos wypeł­nił się zło­śliwą ucie­chą. – Sta­no­wił tylko próbę dla cie­bie. Nisz­cząc go, dobrze zro­bi­łeś.

Jako Naczelny Wódz Kylo Ren dowo­dził Naj­wyż­szym Porząd­kiem. Wcze­śniej stał na czele Ryce­rzy Ren. Jesz­cze wcze­śniej był domnie­ma­nym dzie­dzi­cem spu­ści­zny Sky­wal­ke­rów i synem księż­niczki. Przez całe życie spo­ty­kał się z fał­szy­wymi kom­ple­men­tami i słu­żal­czymi pochleb­stwami. Nie pozwa­lał, by wywie­rały na niego jaki­kol­wiek wpływ. W prze­szło­ści – ale przede wszyst­kim teraz.

– Jak śmiesz tak do mnie mówić? – spy­tał przez zaci­śnięte zęby.

Głos stał się jesz­cze głęb­szy, tęt­niąc ledwo powstrzy­my­waną potęgą:

– To ja cię tutaj spro­wa­dzi­łem. To ja prze­wi­dzia­łem twoje prze­zna­cze­nie…

Postać przy­su­nęła się bli­żej. Męż­czy­zna był nie­wy­obra­żal­nie kru­chy, jego ciało zwi­sało z ogrom­nego mecha­ni­zmu, któ­rego górna część nik­nęła w ciem­no­ści. Kylo widział już kie­dyś coś takiego, bada­jąc Sithów, a także pod­czas poszu­ki­wa­nia wska­zó­wek o tel­lu­rium Vadera. To była uprząż Ommina, mecha­niczny krę­go­słup noszony nie­gdyś przez króla sta­ro­żyt­nych Sithów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki