Spęd - Mateusz Lubach - ebook + książka

Spęd ebook

Lubach Mateusz

3,8

Opis

Transfer świadomości do nowego ciała stał się faktem. Tylko co utraciliśmy w zamian za nieśmiertelność?

Mieszczący się we Wrocławiu Bank Pamięci Bytowej to instytucja budząca wiele kontrowersji wśród ogółu społeczeństwa. Funkcjonująca w sprzeczności z założeniami Kościoła, gwarantuje przetrwanie świadomości człowieka niezależnie od śmierci jego ciała. Pozorny upadek Banku po nieudanym ataku cybernetycznym nie zmienił jego światowej pozycji. Jednak brak winnego tragicznych skutków tego wydarzenia i zaniechanie śledztwa przez lata potęgowały poczucie rozgoryczenia milionów obywateli względem wymiaru sprawiedliwości. Niespełna dekadę od tamtego zdarzenia Wrocławska Delegatura Komendy Głównej Policji po raz kolejny otwiera dochodzenie w tej sprawie. Do jego rozwiązania wyznacza dwoje śledczych, którzy w chaosie wyzutego z humanitaryzmu świata będą musieli rozpoznać kłamstwo od pozorów i zmierzyć się z szaleństwem, w jakie zostaną uwikłani.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
5
3
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
smile_at_the_books_

Nie oderwiesz się od lektury

Mogłoby się wydawać, że postęp zawsze jest czymś dobrym. Jednak co w sytuacji, gdy technologia pozwalająca przedłużyć życie poprzez przekopiowanie świadomości i wspomnień do nowego ciała, pozbawia moralności i podstawowych ludzkich wartości? Czy można nazwać to postępem? Z pewnością technologicznym, lecz kwestie społeczne wskazują na coś zupełnie innego - kryzys. Między innymi z tym dylematem mierzy się Autor "Spędu", zręcznie wplatając kwestie filozoficzne i moralnościowe w pełną akcji fabułę. Szczególnie przypadła mi do gustu równowaga obecna w różnych wymiarach tej książki. Jednym z nich jest połączenie życia osobistego bohaterów z prowadzonych przez nich śledztwem - możemy dobrze ich poznać, ale równocześnie nie tracimy na dłużej z oczu wątku kryminalnego, cały czas dowiadując się czegoś nowego zarówno o bohaterach, jak i o dochodzeniu. Również sama sprawa - odkopana po dziewięciu latach, dotycząca pozornej klęski wydawałoby się nietykalnej instytucji związanej z rewolucyjną tec...
10
AniaMoya

Z braku laku…

Na początku ciekawa, niestety od połowy było już tylko gorzej
10
Ad-gam2

Z braku laku…

Nic specjalnego. Fabuła nie powala, często jest po prostu nudna. Do tego mnóstwo błędów, rażących, typu „stróżka krwi” czy „nie znane”. Aż oczy bolą. Językowo niedopracowane, bardzo przeciętne. Nie polecam i na pewno nie sięgnę po następną część.
00
Innekarta_irmina

Dobrze spędzony czas

Wyobraźcie sobie, że prowadzicie życie takie jak tylko chcecie. Wasze codzienne przeżycia są na bieżąco kopiowane i magazynowane a kiedy umierajcie przenosicie się do nowego ciała. Jest młodsze, sprawniejsze a co najważniejsze z całą waszą historią. Brzmi cudownie, prawda ? Jeżeli chcielibyście przenieść się do takiego właśnie świata to zapraszam na strony Spędu. Technologia na najwyższym poziomie sprawia, że lęk przed śmiercią nie istnieje. Możesz zrobić wszystko co tylko zamarzasz. Skok ze spadochronu, pływanie z rekinami, podróż wgłąb wulkanu ? Tak, co tylko zechcesz. A jeżeli powinie ci się noga odradzasz się na nowo. Na straży tej technologi stoi Bank Pamięci Bytowej i pewnego dnia pada ofiarą ataku cyberprzestępców. Konsekwencje są przerażające. Dwoje śledczych rozpoczyna współpracę aby przywrócić świat do pozornej normalności. Autor bardzo ciekawie łączy Sci Fi z Urban fantasy. Historia wciąga a postacie są dobrze napisane. Da się je lubić. Nadzwyczajność świata przyszłości ...
00
Monika1234obsydian

Nie oderwiesz się od lektury

Recenzja 📖 Tytuł: " Spęd " Autor: @lubaach Cześć! " Spęd" to moim zdaniem połączenie Sci Fi oraz Urban Fantasy. Autor stworzył powieść która wciągnęła mnie bez reszty. Muszę przyznać, że recenzje koleżanek zachęciły mnie do sięgnięcia po ten tytuł ale to była kropla tych przyjemności, których doznałam podczas czytania książki. Podobało mi się to w jaki sposób autor przedstawił całą historię. Spojrzenie z perspektywy Tii oraz Adama. Już po przeczytaniu pierwszych stron polubiłam się z bohaterami. Lubię takie kontrastowe połączenia. Po mimo iż historia tej książki przeniosła mnie do przyszłości, zauważyłam wiele powiązań z teraźniejszością. Dzięki temu dla mnie powieść wydawała się bardziej realna. Pomysł ze stworzeniem Banku Pamięci Bytowej to moim zdaniem strzał w 10. Temat ten może nasz rzeczywiście kiedyś dotknąć, i ciekawie było mu się przyjrzeć z perspektywy autora. Wszystkie wydarzenia świetnie ze sobą współgrają, fabuła stworzona logiczne i spójnie. " Spęd" zachęcił mnie do w...
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rekta: Mag­da­lena Gonta-Bier­nat
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład i ła­ma­nie: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Ma­te­usz Lu­bach 2023
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2023
ISBN 978-83-969277-6-7
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Wro­cław. Rok 2060

– Od­chyl głowę! Prze­stań... Prze­stań się bro­nić! – krzy­czy za­mglona po­stać o kształ­tach nie­po­dob­nych ab­so­lut­nie do ni­czego. Ab­so­lut­nie do ni­kogo. – Po­móż mi! Chwyć ją za ra­miona i pod­cią­gnij do sie­bie!

Te­raz stoją już nade mną dwie po­staci. Ich mało wy­raźne syl­wetki mo­men­tami zle­wają się w jedną, lecz na­wet zdwo­jony wy­si­łek nie jest w sta­nie przy­nieść mi żad­nej ulgi. Aż do te­raz.

– Wy­cią­gnij – po­leca sta­now­czo jedna z osób, któ­rych w dal­szym ciągu nie po­tra­fię roz­róż­nić. – Te­raz! Świet­nie.

Na­gle uczu­cie krztu­sze­nia ustaje, a ja wresz­cie mogę za­cią­gnąć się odro­biną chłod­nego po­wie­trza. Moje ciało drży i ktoś ob­raca je wła­śnie na bok, krzy­cząc, abym wy­pluła to, co jesz­cze za­lega w mych ustach. Ro­bię to na­tych­miast, a na war­gach i pod­bródku wy­czu­wam ście­ka­jący śluz o sło­na­wym po­smaku. Jego resztki są­czą się na­wet z nosa.

– Jak z płatka... Go­towa! – kwi­tuje mę­ski głos.

Za­raz po nim ktoś okrywa moje ciało ja­kimś ro­dza­jem sze­lesz­czą­cej płachty, która zdaje się utrzy­my­wać moje cie­pło. Wiem, że ma ona fa­chową na­zwę, lecz sko­ła­tane my­śli zde­cy­do­wa­nie utrud­niają sku­pie­nie.

W prze­świ­cie roz­stę­pu­ją­cych się syl­we­tek do­strze­gam ko­lejne dwie nie­wy­raźne po­staci. Są w tym sa­mym po­miesz­cze­niu, lecz znaj­dują się nieco da­lej ode mnie. Jed­nak nie na tyle da­leko, abym nie mo­gła usły­szeć ich roz­mowy. Chyba na­wet mi się przy­glą­dają.

– Są ta­kie same.

– Nie­zu­peł­nie. A gdzie bro­dawki?

– Mar­twią cię ta­kie szcze­góły? – do­py­tuje je­den z nich, po czym tłu­ma­czy: – Nie ma ich żadna z bio­form. U męż­czyzn to po­zo­sta­łość po nie do końca po­praw­nym prze­biegu ewo­lu­cji. Ko­bie­tom są dziś po pro­stu zbędne.

– Uwa­żam ina­czej, ale niech ci bę­dzie – wzdy­cha prze­cią­gle drugi. – Poza ich bra­kiem są jak dwie kro­ple.

– Schle­biasz mi.

– Przez przy­pa­dek – orzeka chłod­nym to­nem. – Ty­dzień, góra dwa ad­ap­ta­cji. Jest mi po­trzebna na wczo­raj. Prze­sył re­je­strów mo­men­tami za­wo­dzi. Mam złe prze­czu­cia.

– Nie chcę cię po­ga­niać, ale czy to nie za szybko?

– Po­ra­dzi so­bie. W końcu nie jest to jej pierw­sze wy­bu­dze­nie – pod­su­mo­wuje. – IBM?

– Zin­te­gro­wany – oznaj­mia krótko.

– Ka­pi­tal­nie. Zaj­mij się za­tem gro­ma­dze­niem in­for­ma­cji z ży­cia jej ory­gi­nału. Każ­dego szcze­gółu, każ­dego ele­mentu jej pie­przo­nego ży­cia.

– Wszystko jest w toku – od­po­wiada pierw­szy z mę­skich gło­sów, po czym na­staje ci­sza.

Ich słowa są jesz­cze dla mnie nie­zro­zu­miałe. Brzmią tro­chę jak z in­nego świata, ale tylko do czasu. Nie­ba­wem wszystko się zmieni. Nie wiem skąd, ale wiem to na pewno. Zu­peł­nie, jak­bym kie­dyś już tu­taj była. Jak­bym już kie­dyś przez to prze­szła.

CZĘŚĆ I

ŚLED­CZY

ADAM

Nigdy nie prze­pa­da­łem za ima­gi­na­riami. Po­noć uza­leż­niają bar­dziej niż ni­ko­tyna i bar­bi­tu­rany ra­zem wzięte. Na­zy­wam je tak ze względu na świad­czone w nich usługi. Mo­żesz zo­ba­czyć wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, lecz to tylko uro­jona ima­gi­na­cja – ima­gi­na­rium, z mar­twej od wie­ków ła­ciny. Kor­po­ra­cja, która lata temu wy­ku­piła pa­tent re­mi­ni­scen­cji za­pra­sza do swych punk­tów pod szyl­dem o na­zwie Sa­lon REM. Ową na­zwę na­leży ro­zu­mieć z uwzględ­nie­niem dwóch aspek­tów, bo­wiem słowo REM kryje w so­bie aż dwa zna­cze­nia. Fazę snu oraz wcze­śniej wspo­mnianą re­mi­ni­scen­cję, która w tym wy­padku jest chyba główną skła­dową. Za od­po­wied­nią opłatą po­tra­fią przy­wo­łać naj­od­le­glej­sze wspo­mnie­nie, za­ko­pane pod sto­sem gę­sto usia­nych prze­żyć cze­ka­ją­cych na od­po­wiedni im­puls, który wy­zwoli je z ciem­no­ści ni­czym wy­brana po­zy­cja ulu­bio­nej pio­senki w sza­fie gra­ją­cej. Od­no­sisz wów­czas wra­że­nie, że prze­ży­wasz daną chwilę jesz­cze raz.

Z ima­gi­na­riów ko­rzy­sta znaczna więk­szość spo­łe­czeń­stwa. Dzielę ich na trzy grupy: za­po­mi­nal­skich, stę­sk­nio­nych i fan­ta­zyj­nych. Ja na­leżę do tej ostat­niej. Róż­nica mię­dzy nimi jest taka, że grupa, w któ­rej utkną­łem, zwy­kle płaci o po­łowę wię­cej od reszty. Ja nie przy­wo­łuję wspo­mnień, a two­rzę pro­jek­cje na nich oparte. Każdy wy­ko­rzy­stuje je na swój spo­sób.

Przed­się­biorcy przy­cho­dzą prze­ćwi­czyć roz­mowy z po­waż­nymi kon­tra­hen­tami, aby nie za­jąk­nąć się pod­czas praw­dzi­wych ne­go­cja­cji. Dzięki temu pod­pi­sują umowy, w pełni kon­tro­lu­jąc prze­bieg tychże roz­mów. Nie­któ­rzy uma­wiają się tu na wy­ima­gi­no­waną randkę z osobą, z którą na­wet ni­gdy nie roz­ma­wiali, ale wi­dzieli ją na jed­nym z te­le­bi­mów re­kla­mo­wych – mi­łość do cy­fro­wych syl­we­tek ce­le­bry­tów bę­dą­cych poza ich za­się­giem stała się bar­dzo po­pu­larna. Są też tacy, któ­rzy ima­gi­nują wczasy na sło­necz­nych wy­spach, gdzie sztucz­nie wy­ge­ne­ro­wana mor­ska bryza sil­nie ude­rza w zmy­sły ni­czym młot w sta­lowe ko­wa­dło. Pod­czas pła­ce­nia ra­chunku klient orien­tuje się jed­nak, że bę­dzie mu­siał sko­rzy­stać jesz­cze z so­la­rium, bo z wir­tu­al­nych wa­ka­cji nie przy­wiózł na­wet bla­dej opa­le­ni­zny – uroki grupy fan­ta­zyj­nej. Mo­jej grupy. Po­wód, dla któ­rego od­wie­dzam to miej­sce, można dziś uznać za nie­zwy­kle pro­za­iczny.

Pod wzglę­dem zgro­ma­dzo­nych wspo­mnień i wcie­leń je­stem na tym świe­cie dziec­kiem, sa­mot­nym, nie­speł­nio­nym i oszu­ka­nym przez los, który mi po­da­ro­wano. Przy­wró­cono, choć traf­niej bę­dzie po­wie­dzieć po­wo­łano mnie do ży­cia. Z po­przed­niego wcie­le­nia nie pa­mię­tam nic, książ­kowy blac­kout. Tia jest moją ostoją, azy­lem wśród pa­nu­ją­cego tu­taj zgiełku. Mimo te­le­pa­tycz­nego zro­zu­mie­nia brak mi jed­nak od­wagi do szcze­rych wy­znań. Daw­niej mó­wili na ko­goś ta­kiego brat­nia du­sza. Ima­gi­na­ria dają mi moż­li­wość uda­wa­nego speł­nie­nia się w tym jed­nym, wą­skim ob­sza­rze ży­cia.

Ma­jąc obiek­tyw­nie dwa­dzie­ścia trzy lata, sko­rzy­sta­łem z Sa­lo­nów REM po raz pierw­szy i dziś mogę to po­twier­dzić – na­prawdę uza­leż­niają i po­chła­niają masę pie­nię­dzy.

Stoję wła­śnie przed ma­to­wym prze­szkle­niem gra­fi­to­wych drzwi, gdzie ośle­pia mnie ja­skrawe świa­tło znaj­du­ją­cego się nad nimi błę­kit­nego neonu – tego kla­sycz­nego, prze­sta­rza­łego, lecz z du­szą wy­peł­nioną lu­mi­no­fo­rem. Stoję tak i biję się z my­ślami, czy wejść tu po raz ko­lejny. Czy to w po­rządku oszu­ki­wać wła­sny umysł i ją? Ni­czego nie­świa­domą Tię. Czy warto na­dal trwo­nić pie­nią­dze na kilka lub kil­ka­dzie­siąt mi­nut przy­jem­no­ści? Po­kusa czę­sto bywa sil­niej­sza i nie­ko­niecz­nie idzie w pa­rze ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Prawda jest taka, że nie je­stem je­dyną osobą, która oszu­kuje wła­sny umysł. Małe uspra­wie­dli­wie­nie. Przy­cho­dzi tu masa lu­dzi.

Czujka ru­chu po­wo­duje, że drzwi otwie­rają się same, kiedy się do nich zbli­żam. Prze­kra­czam próg z na­dmu­chem cie­płego po­wie­trza wy­rzu­ca­nego z góry, który bez­ład­nie mierzwi moje włosy. Ten punkt Sa­lo­nów REM jest przy­jem­nie cie­pły i przy­tulny w prze­ci­wień­stwie do reszty znaj­du­ją­cej się we Wro­cła­wiu i poza nim, gdzie su­rowe ściany ra­czej znie­chę­cają, niż przy­cią­gają klien­tów. Po le­wej stro­nie stoją usta­wione trzy sto­liki z roz­rzu­co­nymi cza­so­pi­smami, przy każ­dym z nich po dwa krze­sła. Peł­nią rolę po­cze­kalni. Po pra­wej żywa ściana wszel­kiego ga­tunku zie­lo­nych traw i pa­proci buj­nie pod­kre­śla kon­takt na­tury z be­to­no­wym świa­tem. Mam taką samą w swo­jej kwa­te­rze z tą róż­nicą, że u mnie spo­śród gę­stego mchu prze­dziera się ja­skrawy neon He­ine­kena, oży­wia­jąc ten pry­watny skra­wek dżun­gli swym in­ten­syw­nym świa­tłem. Mój jest po­zba­wiony ulot­nej du­szy kla­syki. Mimo tego le­dowe, tok­sycz­nie zie­lone kształty w ni­czym nie od­bie­gają od szkla­nych, pro­fi­lo­wa­nych ru­rek. Świecą tak samo, a przy tym cha­rak­te­ry­zują się o wiele dłuż­szą ży­wot­no­ścią. W cen­tral­nej czę­ści po­miesz­cze­nia Sa­lonu REM znaj­duje się re­cep­cja w for­mie wy­spy spo­wi­tej w bar­wio­nym szkle har­to­wa­nym. Ciemny drew­niany blat to kom­po­zyt, za­mien­nik na­tu­ral­nego su­rowca, który dziś jest nie­zwy­kle drogi. Za re­cep­cją znaj­dują się cztery za­mknięte loże, nad któ­rymi w za­leż­no­ści od do­stęp­no­ści tli się neo­nowy ognik zie­lo­nej lub żół­tej barwy. Te­raz wszyst­kie płoną sło­necz­nym świa­tłem.

Pod­cho­dzę bli­żej. Od­wró­cona ty­łem szczu­pła ko­bieta w do­pa­so­wa­nym gra­na­to­wym uni­for­mie z bia­łymi man­kie­tami prze­rzuca po­łowę swych pro­stych, tle­nio­nych blond wło­sów przez ra­mię, wy­rzu­ca­jąc wonny wa­chlarz nie­zna­jo­mego mi za­pa­chu w moją stronę. W re­flek­sach świa­tła rzu­ca­nego spod su­fitu blond za­mie­nia się w ma­tową pla­tynę. Czoło ma gład­kie jak u lalki, a na twa­rzy o oliw­ko­wej ce­rze au­to­ma­tycz­nie ry­suje się ser­deczny uśmiech, który przy­ciąga mnie jesz­cze moc­niej. Jej źre­nice są sze­ro­kie i nie­mal cał­kiem za­bie­rają piękno błę­kit­nej barwy wy­ra­zi­stych tę­czó­wek, za­pewne so­cze­wek kon­tak­to­wych. Mają nie­na­tu­ralny błysk, obcy, na­chalny, a jed­nak bije z nich zna­jome cie­pło. Mam wra­że­nie, że po­znała mnie po moim cho­dzie. W końcu by­wam tu tak czę­sto.

– Wi­tam po­now­nie, pa­nie Ada­mie 167B. Prze­pra­szam bar­dzo, ale w obec­nej chwili wszyst­kie loże są za­jęte. Ze­chce pan po­cze­kać, aż któ­raś się zwolni? Mogę za­pro­po­no­wać panu coś do pi­cia – do­daje uprzej­mie, wska­zu­jąc na sto­liki po mo­jej le­wej stro­nie. Stan­dar­dowa gadka.

– Dzię­kuję ski­nie­niem głowy i ro­bię kilka kro­ków w kie­runku po­cze­kalni. Musi mieć na­prawdę do­brą pa­mięć, skoro prócz imie­nia pa­mięta na­wet mój kod za­rod­kowy – za­uwa­żam. Rap­tem cztery znaki, a sam za­pa­mię­ta­łem je do­piero na ko­niec okresu ad­ap­ta­cyj­nego. Liczba ozna­cza ko­lej­ność wy­bu­dze­nia, na­to­miast B to nic in­nego jak bio­forma. Z dniem, kiedy Bank Pa­mięci By­to­wej, po­tocz­nie na­zy­wany Spę­dem, po­zor­nie upadł, na­tych­mia­stowo wstrzy­mano ho­dowlę em­brio­nów. Wy­bu­dziły się tylko bio­formy go­towe do bez­po­śred­niego po­łogu, w tym rów­nież ja. Po­zo­stała część em­brio­nów, które wciąż jesz­cze były w fa­zie roz­woju, zo­stała, ła­god­nie mó­wiąc, zli­kwi­do­wana.

Sia­dam przy jed­nym ze sto­li­ków z czer­wo­nym bla­tem i bez więk­szego po­wodu za­czy­nam tak­so­wać re­cep­cjo­nistkę wzro­kiem. Na krótką chwilę na­sze spoj­rze­nia spo­ty­kają się ze sobą i znowu do­strze­gam ten nie­na­tu­ralny błysk w jej oczach. Jak nic so­czewki – my­ślę. Nosi je po­nad po­łowa spo­łe­czeń­stwa by­naj­mniej z po­wodu ko­rekty wzroku. Choć są do­stępne od dłu­gich lat, do­piero te­raz do­stały swoje praw­dziwe pięć mi­nut w świe­cie mody, sta­jąc się – oczy­wi­ście za sprawą zmiany ko­loru tę­czó­wek – ory­gi­nal­nym wy­ra­zem wła­snej oso­bo­wo­ści. Dla mnie jed­nak jest to zbędny do­da­tek, zwłasz­cza że wzrok mam do­sko­nały i po­sia­dam nie­zwy­kle rzadką wadę ge­ne­tyczną, która ja­koby prze­czy ide­al­nym bio­for­mom. Punk­towa zmiana barwy jed­nej z tę­czó­wek za­szła do­piero po roku, od­kąd w ogóle za­czą­łem uży­wać oczu. Po­trak­to­wa­łem to jako nic nie zna­czącą ano­ma­lię, która mimo wszystko dość mocno wy­róż­niała mnie z tłumu i robi to po dziś dzień. Upięk­sza­nie swego wi­ze­runku to pierw­szy po­wód ko­rzy­sta­nia z so­cze­wek. Dru­gim po­wo­dem, dla któ­rego lu­dzie po nie się­gają, tym o wiele istot­niej­szym, jest fakt, iż czło­wiek na­uczył się wy­bit­nie in­ter­pre­to­wać ru­chy mię­śni ro­gó­wek, które poza wy­ostrze­niem wzroku i do­zo­wa­niem na­tę­że­nia świa­tła wpa­da­ją­cego do oka zdra­dzają rów­nież na­sze emo­cje i ukryte za­miary. Po­li­cyjne szko­le­nia z za­kresu RET-u, czyli se­rii wy­kła­dów i za­jęć prak­tycz­nych okre­śla­nych jako Ru­chy Emo­cjo­nalne Tę­czó­wek, po­zwa­lają wy­pra­co­wać funk­cjo­na­riu­szom umie­jęt­ność ich po­praw­nej in­ter­pre­ta­cji. Owe szko­le­nia są zmorą dla osób ma­ją­cych swoje za uszami, gdyż sto­so­wane w prze­słu­cha­niach przez do­świad­czo­nych już funk­cjo­na­riu­szy przy­no­szą o wiele lep­sze efekty niż sam wa­rio­graf.

Wpa­tru­jąc się w dal­szym ciągu w nie­ska­zi­telny błę­kit ko­bie­cych oczu, mu­szę przy­znać, że wy­jąt­kowe spoj­rze­nie re­cep­cjo­nistki od razu przy­wo­dzi na myśl głę­bię oce­anu prze­bitą ty­sią­cem pro­mieni sło­necz­nych, które w tym przy­padku zdają się za­trzy­my­wać mroczną du­szę wła­ści­cielki. I za­pewne to wła­śnie chciała pod­kre­ślić – uprzej­mość w pracy i dra­pież­ność w ży­ciu pry­wat­nym. In­ter­pre­ta­cja wzroku nie za­wsze musi być trafna, lecz ja jako tro­pi­ciel za­gi­nio­nych ludz­kich ist­nień mu­szę się na tym znać i w za­sa­dzie mam do tego dryg. Szko­le­nie RET-u w moim przy­padku było nie­mal zbędne, jed­nak i tak mu­sia­łem je od­bęb­nić. Całe trzy mie­siące wpa­try­wa­nia się w setki ska­za­nych daw­niej śle­piów i in­ter­pre­to­wa­nie ich po­wtór­nych spo­wie­dzi. Ja się uczy­łem, a osa­dzony otrzy­my­wał uroz­ma­ice­nie swo­jego sza­rego ży­cia w po­staci opusz­cze­nia na pe­wien czas za­kra­to­wa­nej celi, a na­wet ca­łego bloku. Szko­le­nia zwy­kle od­by­wały się w ga­bi­ne­tach pry­wat­nych, w in­nych czę­ściach pla­cówki pe­ni­ten­cjar­nej, z oknami wy­cho­dzą­cymi na po­zor­nie wolny świat.

Jesz­cze za­nim wcie­lono mnie do po­li­cji po­tra­fi­łem roz­gryźć czy­jąś oso­bo­wość. Tak było choćby z Tią Koss, która tam­tego dnia pró­bo­wała roz­gryźć moją. Do dziś pa­mię­tam roz­mowę wstępną. W su­mie pa­mię­tam wszystko, co jest z nią zwią­zane.

– Wie­rzyć się nie chce, że rząd uznał to za naj­lep­sze wyj­ście. – Tia po­krę­ciła głową na boki i do­dała z wy­rzu­tem. – Nie je­ste­śmy, do cho­lery, ja­kimś ośrod­kiem opie­kuń­czym dla zbłą­ka­nych!

– Ma­cie zna­czące braki w ka­drach. Wa­sza for­ma­cja prze­stała być już ma­rze­niem in­nych, nie tylko przez złą opi­nię wśród spo­łe­czeń­stwa, ale także przez znie­sie­nie przy­wi­le­jów. Tak, mam tu na my­śli choćby li­kwi­da­cję eme­ry­tur. Poza tym chyba nikt nie mógł prze­wi­dzieć, że Bank Pa­mięci By­to­wej zo­sta­nie za­ata­ko­wany. Na­zwa­li­ście to jego upad­kiem. Ja rów­nież nie...

– A po­winni! – we­szła mi wtedy w słowo. – Two­rząc wszel­kiego ro­dzaju ustroje, sys­temy czy in­sty­tu­cje, na wstę­pie na­leży prze­wi­dzieć moż­liwe kry­zysy, a także uwzględ­nić prze­ciw­dzia­ła­nie na ich wy­pa­dek. A z bra­kiem wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy na ra­zie so­bie ra­dzimy.

Mil­cza­łem. Nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć i czy w ogóle po­wi­nie­nem się od­zy­wać, w końcu do­piero trzy lata temu wy­sze­dłem z in­ku­ba­tora. Po­kor­nie więc wo­dzi­łem wzro­kiem za jej zgrabną syl­wetką, która nie­spiesz­nie, choć ner­wowo prze­cha­dzała się od ściany do ściany. Tia kon­ty­nu­owała:

– Są was ty­siące w kraju, mi­liony na świe­cie, ale to, na całe szczę­ście, zmar­twie­nie in­nych na­ro­do­wo­ści. Jed­nak źró­dło pro­ble­mów znaj­duje się tu­taj. W sercu wo­je­wódz­twa dol­no­ślą­skiego.

– Nas? – za­py­ta­łem od nie­chce­nia.

– Two­rów bez toż­sa­mo­ści, bez ro­dzin, bez cze­go­kol­wiek, co mo­głoby za­pew­nić wam byt.

– Mam wra­że­nie, że wini mnie pani za fakt wy­bu­dze­nia, lecz ja się na świat nie pcha­łem. Wie pani, jak to jest być sa­mot­nym w miej­scu, gdzie wszystko wy­daje się obce? Nie­znane? Daw­niej po­dobno mie­li­śmy matki i oj­ców.

I wtedy wła­śnie zdzie­liła mnie wzro­kiem, który po­mimo jej czar­nych so­cze­wek wręcz zda­wał się mó­wić: „Co ty kurwa mo­żesz wie­dzieć o ży­ciu?!”. Po­nie­kąd miała ra­cję, do­piero co się go uczy­łem, a ra­czej przy­zwy­cza­ja­łem do wszyst­kiego, co mnie ota­czało.

W tam­tej chwili rów­nież do­strze­głem jej oso­bo­wość. Wie­dzia­łem już o pa­nu­ją­cym tren­dzie na zmianę barwy tę­czó­wek, a ra­czej ukry­wa­nie tej praw­dzi­wej, na­tu­ral­nej. Tia do dziś skrywa ją za ot­chła­nią prze­pa­ści, bez­kre­sem ni­co­ści ciem­niej­szym niż sam wę­giel, a na­wet mrok. Nie spo­sób od­róż­nić tę­czó­wek od siat­kó­wek jej stale czuj­nych oczu. Obie tkanki zle­wają się w czarną stud­nię bez dna, która bez­a­pe­la­cyj­nie wy­raża na po­zór do­mi­nu­jący cha­rak­ter Tii. W od­róż­nie­niu od re­cep­cjo­nistki Sa­lonu REM jej błysk oka nik­nie w męt­nej po­włoce ma­to­wej, jak się póź­niej oka­zało, dwu­dzie­sto­dwu­mi­li­me­tro­wej so­czewki. Wie­dzia­łem już wtedy, że tu­taj musi być twarda i sta­now­cza, ina­czej ulica po­żre ją żyw­cem. Jed­nak spoj­rze­nie, któ­rym mnie wcze­śniej po­trak­to­wała, w ża­den spo­sób nie na­wią­zy­wało do okresu mego ist­nie­nia. Wy­ra­żało ból i cier­pie­nie wy­wo­łane zda­rze­niami z prze­szło­ści, które kie­dyś roz­biły jej wnę­trze na setki ma­leń­kich ka­wał­ków, prze­obra­ża­jąc w miękką i wraż­liwą istotę. So­czewki two­rzą sko­rupę. Tar­czę ochronną, nie­po­zwa­la­jącą we­drzeć się do środka su­mie­niu mo­gą­cemu za­bu­rzyć jej pew­ność sie­bie. Poza tym Tia jest kru­szyną, a jej smu­kła syl­wetka spra­wia wra­że­nie zbyt­nio wy­chu­dzo­nej, lecz to tylko po­zory. Ma względ­nie wy­spor­to­wane ciało i krzepę, ja­kiej brak nie­jed­nemu męż­czyź­nie.

Tego dnia zro­zu­mia­łem, że sto­so­wa­nie so­cze­wek wcale nie musi ozna­czać wady wzroku czy po­dą­ża­nia za modą, a je­dy­nie lub aż próbę ukry­cia wła­snego ob­li­cza przed in­nymi. W końcu nie bez po­wodu daw­niej mó­wiono, że oczy są zwier­cia­dłem du­szy, choć dziś to słowo wy­jąt­kowo stra­ciło na zna­cze­niu i jest uży­wane tylko jako me­ta­fora ogółu świa­do­mo­ści.

Tia wresz­cie usia­dła na­prze­ciwko mnie po dru­giej stro­nie an­tra­cy­to­wego biurka. Otwo­rzyła tek­tu­rową teczkę, z któ­rej wy­jęła kilka kar­tek z opi­niami le­ka­rzy do­ty­czą­cymi mo­ich pre­dys­po­zy­cji i obec­nego stanu zdro­wia, jak i tego tuż po wy­ję­ciu z in­ku­ba­tora.

– Okaz zdro­wia – sko­men­to­wała z lekką nutą drwiny w gło­sie. – Nic dziw­nego, skoro wszy­scy je­ste­ście two­rami.

– Bio­for­mami, pani pod­ko­mi­sarz. Bio­for­mami brzmi zde­cy­do­wa­nie le­piej – po­wtó­rzy­łem chyba na­zbyt osten­ta­cyj­nie.

– Jak zwał, tak zwał. – Mach­nęła ręką. – Dla­czego po­li­cja?

– Bo gwa­ran­tuje do­chód – od­par­łem, ma­jąc na wzglę­dzie, jak ma­łym roz­sąd­kiem i sen­sow­no­ścią ob­ra­nych roz­wią­zań wów­czas wy­ka­zały się same wła­dze kraju. Praca w służ­bach lub przy­dział okre­ślo­nego z góry wiktu na start. Póź­niej radź so­bie sam. – Co mi po miesz­ka­niu i opiece zdro­wot­nej, skoro nie będę miał żad­nego źró­dła do­chodu?

– Ulice za­le­gają w śmie­ciach i wła­śnie do ta­kiej ro­boty po­winno się was przy­dzie­lać.

– Każ­dego pani tak kla­sy­fi­kuje?

– Wy­łącz­nie was. Twory – skwi­to­wała chłodno, prze­kła­da­jąc kartki na bok. – A twoje oko?

– To he­te­ro­chro­mia iri­dis.

– Wiem, co to ta­kiego. Py­tam, skąd się wzięło? W do­ku­men­tach do póź­nego po­łogu nie ma na ten te­mat żad­nej wzmianki.

– Po­nie­waż wy­jęto mnie ide­al­nego pod każ­dym wzglę­dem. Ta ano­ma­lia po­ja­wiła się sa­mo­ist­nie po pew­nym cza­sie.

– Coś ta­kiego... – Wy­do­była z sie­bie dziwne wes­tchnie­nie, jakby chciała mi tym po­ka­zać, że w su­mie mało ją to in­te­re­suje.

– Nie po­winno pani cie­szyć, że w wa­sze sze­regi wstę­pują wzo­rowe pod wzglę­dem zdro­wia jed­nostki? – Nie wiem, co mnie wtedy tchnęło, by od­wa­żyć się wdać w dys­ku­sję, ale chyba już w tam­tym mo­men­cie czu­łem do niej nie­kon­tro­lo­wany po­ciąg. Z dru­giej jed­nak strony po­czu­łem się lekko ura­żony jej igno­ran­cją.

– Kosz­tem na­szych płac i we­wnętrz­nej pre­ro­ga­tywy! – skwi­to­wała ostro. – Aby za­pew­nić wam kwa­te­ru­nek i wy­na­gro­dze­nie, góra utnie na­sze pen­sje. Poza tym nie schle­biaj so­bie. Tu każdy ma po­nad­prze­ciętną spraw­ność fi­zyczną i zdro­wie. Ułom­nych nie przyj­mu­jemy – do­dała oschle na ko­niec.

Za­mil­kłem i po­zwo­li­łem jej da­lej sta­wiać pa­rafki na każ­dej ze stron do­ku­men­tów, bę­dą­cych ni­czym in­nym jak for­malną ak­cep­ta­cją mo­jej osoby, co z resztą i tak mu­siała uczy­nić. Na ko­niec za­py­tała jesz­cze, czy pa­mię­tam co­kol­wiek z po­przed­niego ży­cia. Oczy­wi­ście od­par­łem, że nie, lecz Tia jakby do­cie­kała da­lej, drą­żyła od­wiert w mym umy­śle z na­dzieją, że na­tknie się na ja­kiś cenny su­ro­wiec w po­staci choćby krót­kiego wspo­mnie­nia.

– Żad­nych in­ten­syw­nych emo­cji? Na­głych zda­rzeń, matki, ojca lub na­wet dziew­czyny stu­diu­ją­cej za­ocz­nie prawo? Cho­lera, może mia­łeś kota lub cho­mika?! Nic? – ob­rzu­cała mnie py­ta­niami jak z ka­ra­binu ma­szy­no­wego.

– Wiem, do czego pani zmie­rza. Szuka pani punktu za­cze­pie­nia, który po­mógłby usta­lić moją toż­sa­mość, ale ja czuję się tu­taj jak ktoś ze­słany do ob­cego świata. – Roz­ło­ży­łem przed nią ręce.

Trwało to może kilka se­kund, ale po tej od­po­wie­dzi Koss do­słow­nie za­sty­gła z wwier­co­nym spoj­rze­niem we mnie. Wy­glą­dała jak ma­ne­kin, który czeka na oży­wie­nie. W pew­nej chwili do­stała ja­kie­goś im­pulsu po­bu­dza­ją­cego, zło­żyła ostatni pod­pis i gwał­tow­nie scho­wała do­ku­menty do teczki. Pod­nio­sła się z krze­sła i wy­szła z po­koju bez słowa.

Po kilku ty­go­dniach się oka­zało, że przy­dzie­lono mnie do pod­ko­mi­sarz Tii Koss jako jej part­nera ope­ra­cyj­nego, czym nie­szcze­gól­nie była za­chwy­cona.

Z cią­gło­ści tego wspo­mnie­nia wy­rywa mnie wy­soki głos nie­bie­sko­okiej ko­biety, która wy­szła z re­cep­cji i sta­nęła tuż przed moim sto­li­kiem. Po­cząt­kowo ru­chy jej warg są dla mnie zu­peł­nie nieme, a ob­raz na­biera ostro­ści do­piero po kilku mru­gnię­ciach oczami. Bujne trawy po­now­nie rażą w przy­jemny spo­sób swą żywą zie­le­nią, a kształty re­cep­cjo­nistki, spo­wite w opię­tym uni­for­mie, spro­wa­dzają moją wy­obraź­nię na zu­peł­nie inne tory.

– Pa­nie Ada­mie? – Jej ton do­wo­dzi, że mu­siała mnie już na­wo­ły­wać kilka razy.

– Tak?

– Loża trze­cia wła­śnie się zwol­niła. – Wska­zuje ru­chem ręki za re­cep­cję, po­prze­dza­jąc w ten spo­sób wła­sną wy­po­wiedź.

Na­wet nie za­uwa­ży­łem osoby, która wy­szła z po­koju. Wstaję z twar­dego krze­sła bez słowa i ru­szam za nią w kie­runku wy­so­kiego blatu, za któ­rym znika trzy-czwarte jej syl­wetki.

– Jak zwy­kle pro­jek­cja? – pyta z nie­ukry­waną pew­no­ścią, wie­dząc, że nie wy­maga to mo­jego po­twier­dze­nia.

Uno­szę de­li­kat­nie ką­ciki ust i lekko ścią­gam brwi. Tyle wy­star­cza, by zro­zu­miała.

Do loży za­pra­sza mnie tym sa­mym ser­decz­nym uśmie­chem co w chwili przy­wi­ta­nia i z pa­mięci smu­kłym ry­si­kiem za­czyna uzu­peł­niać pu­ste pola w pul­pi­cie klienta wy­świe­tlo­nym na pła­skim ekra­nie ta­bletu. Po­daje mi go na chwilę i prosi o zło­że­nie elek­tro­nicz­nego pod­pisu. To nic in­nego jak wir­tu­alna księga go­ści. Je­dyny do­ku­ment, w tym przy­padku elek­tro­niczny, który może po­twier­dzić czy­jąś wi­zytę.

We­wnątrz pa­nuje pół­mrok, choć cen­tralne miej­sce po­miesz­cze­nia, w któ­rym znaj­dują się fo­tel i sta­cja ste­ru­jąca ze złą­czem neu­ro­nal­nym, pod­świe­tlone jest od góry i dołu cie­płym sno­pem żół­tego świa­tła, który spra­wia złudne wra­że­nie za­mknię­tej tuby. Prze­kro­cze­nie jej gra­nicy po­wo­duje, iż po­grą­żona w cie­niu po­zo­stała część loży za­mie­nia się zu­peł­nie w czarną prze­strzeń ab­so­lut­nie po­zba­wioną kresu. Zwy­kła gra optyczna.

Roz­sia­dam się wy­god­nie w gąb­cza­stym fo­telu obi­tym ja­kimś ro­dza­jem eko­skóry. Za­wsze to samo przy­jemne uczu­cie, jak­bym dry­fo­wał na ta­fli spo­koj­nego mo­rza.

Z ciem­no­ści nie­spo­dzie­wa­nie wy­ła­nia się zna­joma mi już ko­bieta i za­czyna do­stra­jać od­po­wied­nio in­stru­menty neu­ro­nalne.

– Oczy­wi­ście za­koń­czy pan pro­jek­cję wtedy, kiedy uzna za sto­sowne, jed­nak je­żeli pan so­bie ży­czy, usta­wię czas na sześć­dzie­siąt mi­nut w ra­zie gdyby nieco się panu prze­cią­gnęło. Wy­raża pan zgodę?

To taka forma za­bez­pie­cze­nia przed wy­da­niem zbyt du­żej ilo­ści pie­nię­dzy. Do­stępna jest wy­łącz­nie dla sta­łych klien­tów. Tam, w pro­jek­cji, nie ma moż­li­wo­ści kon­tro­lo­wa­nia czasu, który i tak pły­nie ina­czej, a każde pięć mi­nut spę­dzone na tym fo­telu to rów­no­war­tość za­rob­kowa aż sze­ściu go­dzin mo­jej pracy, więc osta­tecz­nie jej przy­ta­kuję.

– Pro­szę się od­prę­żyć i wy­re­gu­lo­wać od­dech – za­leca, cho­ciaż już je­stem od­prę­żony, a od­dech mam jed­no­stajny i spo­kojny. – Za chwilkę za­czy­namy.

Przez pe­wien czas wi­dzę jesz­cze, jak re­cep­cjo­nistka przy­kłada ry­sik do ekranu do­ty­ko­wego i uru­cha­mia pro­ces re­mi­ni­scen­cyjny. Pył na wzór zło­tego bro­katu za­czyna za­równo opa­dać, jak i wzno­sić się ku gó­rze wzdłuż świe­tli­stej tuby, w któ­rej je­stem. I na­gle moje po­wieki stają się cięż­kie. Za­sy­piam.

Zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wany, jakby wy­rwany z głę­bo­kiego snu, znaj­duję się w miej­scu do­sko­nale mi zna­nym. Ostrość umy­słu znowu staje się sprawna, a zo­sta­wiony gdzieś re­alny świat zdaje się obcą ima­gi­na­cją, nie­wiele zna­czą­cym fil­mem wi­dzia­nym lata temu w ki­nie.

Trzy ja­rze­niówki ul­tra­fio­le­to­wej barwy uka­zują wszystko, co jest w ich za­sięgu. Na na­roż­nej so­fie do­strze­gam kil­ka­na­ście ta­jem­ni­czych plam, po­dob­nie jak na jed­nym z dwóch we­lu­ro­wych fo­teli, a także kilka roz­bryź­nię­tych za­cie­ków na ścia­nie w po­bliżu po­dłuż­nej, chyba ma­ho­nio­wej ko­mody. Z ko­lei na jej gru­bym bla­cie jest już ich cała masa. Nie mam po­ję­cia, skąd się wzięły i czym mogą być, ale mor­der­stwo jest tu­taj bez zna­cze­nia, a ja nie przy­sze­dłem tu po to, by wsz­czy­nać w tej spra­wie do­cho­dze­nie. Przy nie­wiel­kim stole ja­dal­nia­nym stoją cztery drew­niane krze­sła, tuż obok puf z tkaną na­rzutą, a na prze­ciw­le­głej ścia­nie para pla­ka­tów fil­mo­wych w czar­nych an­ty­ra­mach. Mad Max’a znam, wi­dzia­łem go z sześć lub wię­cej razy, jak i po­zo­stałe jego czę­ści, choć ko­lejny już re­make z ubie­głych lat znacz­nie od­biega od pier­wo­wzoru, na­to­miast męż­czy­zna z prze­wią­zaną, bla­do­czer­woną opa­ską na gło­wie i ka­ra­bi­nem w sil­nych rę­kach nie mówi mi kom­plet­nie ni­czego. Po­dob­nie z resztą jak sam ty­tuł. Sia­dam na jed­nym z krze­seł i wiem, że miesz­ka­nie Tii za­wsze bę­dzie wy­glą­dać tam samo.

W tym oto mo­men­cie wspo­mnie­nia za­czy­nają mie­szać się z pro­jek­cją. Do na wpół prze­szklo­nego Sa­lonu, z któ­rego, jak okiem się­gnąć, roz­po­ściera się wi­dok me­tro­po­lii wie­żow­ców roz­świe­tlo­nej wiąz­kami neo­nów i ru­cho­mych ho­lo­gra­mów, wcho­dzi ona, ubrana w wy­soki gra­na­towy gor­set z sa­tyny ople­ciony bez ładu wiąz­kami czar­nych i czer­wo­nych bez­u­ży­tecz­nych prze­wo­dów. Czy­ste i gład­kie gor­sety to re­likty prze­szło­ści, ab­so­lut­nie dzi­siaj nie­do­ce­niane. Trendy prze­ści­gają się na­wza­jem i nie­kiedy od­no­szę wra­że­nie, że pro­jek­tan­tom mody po pro­stu koń­czą się po­my­sły. Za­równo te do­bre, jak i złe. Spod sztywno do­pa­so­wa­nego oka­blo­wa­nia wy­staje rów­nie przy­le­ga­jąca do ciała bluzka z ny­lo­no­wej, gę­stej siatki. Krótka ja­skra­wo­zie­lona spód­nica luźno za­krywa po­łowę jej zgrab­nych ud opię­tych dużą kratą ka­ba­re­tek, a ul­tra­fio­let spra­wia, że je­dwabny ma­te­riał nie­mal na niej świeci. Choć Tia jest le­d­wie po trzy­dzie­stce, po­rwane raj­stopy i lek­kie sne­akersy na no­gach uj­mują jej lat i można śmiało rzec, że wy­gląda jak na­sto­latka. W rze­czy­wi­sto­ści owe ubra­nie w ża­den spo­sób nie od­zwier­cie­dla jej praw­dzi­wego stylu. Ow­szem, zwy­kle cho­dzi w do­pa­so­wa­nych ciu­chach, za­zwy­czaj w je­an­sach lub spodniach z czar­nej eko­skóry i czę­sto w ciem­nej blu­zie z kap­tu­rem lub przy­le­ga­ją­cym do ciała gol­fie, w chłod­niej­sze zaś dni na­rzuca na sie­bie płaszcz z gru­bej i sztyw­nej tka­niny, który luźno zwisa, się­ga­jąc jej ko­lan. Buty na­to­miast bar­dziej przy­po­mi­nają glany, lecz są to po pro­stu zwy­kłe tra­pery za kostkę i ni­gdy nie za­pina ich na wszyst­kie klamry. Gor­set, spód­nica, lek­kie, spor­towe obu­wie to tylko mój wy­mysł, pro­sta fan­ta­zja. Je­dyną rze­czą jaka zga­dza się w pro­jek­cji wzglę­dem Tii, są jej czarne oczy i wy­jąt­kowy od­cień wło­sów, dla któ­rych stra­ci­łem głowę już dawno temu. Ich tur­ku­sowa barwa nie­mal tętni ży­ciem, zwłasz­cza kiedy wiatr z po­dmu­chem unosi je do góry. Nie są zbyt dłu­gie, swymi koń­ców­kami się­gają le­d­wie jej smu­kłych ra­mion, stop­niowo skra­cają się ku gó­rze i koń­czą na kil­ku­cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści z tyłu głowy. Ko­niec koń­ców ten styl jest przy­pi­sany wy­łącz­nie do niej.

Tia wol­nym kro­kiem ru­sza brze­giem sa­lonu jakby chciała za­kre­ślić jego ob­wód. Mija wiel­kie, prze­suwne drzwi ta­ra­sowe, za któ­rymi w srebr­nym bla­sku księ­życa i sztucz­nej po­świa­cie mia­sta ry­suje się bujna ro­ślin­ność dłu­go­let­nia w ol­brzy­mich gli­nia­nych do­ni­cach. Późna je­sień cha­rak­te­ry­zuje się tem­pe­ra­tu­rami póź­nego lata, więc i ro­ślin­ność nie­długo po­lubi zimę, w końcu pory roku już dawno ule­gły prze­su­nię­ciom za sprawą po­stę­pu­ją­cego ocie­ple­nia kli­matu. Ja na­to­miast wo­dzę za Tią wzro­kiem ni­czym za­hip­no­ty­zo­wany, bez słowa, w zu­peł­nej ci­szy. Tę prze­rywa na­gle ryt­miczna me­lo­dia z moc­nym pod­bi­ciem ba­so­wym, która wy­do­bywa się z du­żej ko­lumny sto­ją­cej w rogu. Uru­cha­mia ją jed­nym do­tknię­ciem, po czym opiera się o ko­modę pełną plam wi­dzia­nych oczyma pseu­do­ul­tra­fio­le­to­wych ja­rze­nió­wek, i lekko roz­chyla swe szczu­płe nogi.

– Chodź do mnie – mówi, uno­sząc nie­znacz­nie jedną dłoń.

Pod­no­szę się z krze­sła i kie­ruję ku niej. Me­lo­dię pły­nącą z ko­lumny ku mo­jemu zdzi­wie­niu wzbo­gaca te­raz wy­ra­zi­ste brzmie­nie al­ter­na­tyw­nej elek­tro­niki na­zbyt ar­cha­icz­nej, lecz wciąż ce­nio­nej bry­tyj­skiej grupy mu­zycz­nej De­pe­che Mode. En­joy the si­lence pusz­czają w na­pę­dza­nych no­stal­gią sta­cjach ra­dio­wych aż do znu­dze­nia, i tu jest po­dob­nie. Styl mu­zyczny Tii sta­now­czo od­biega od owych dźwię­ków, stąd moje za­sko­cze­nie. Po­kaz moż­li­wo­ści elek­tro­nicz­nych skrzy­piec, które zwy­kle nie­mal roz­ry­wają po­powe brzmie­nie bę­dące tłem mu­zyki po­waż­nej, to ga­tu­nek sza­no­wa­nej pani ko­mi­sarz, bę­dący ni­czym in­nym jak do­sko­nałą fu­zją wsta­wek tech­nicz­nych i kla­syki przy­po­mi­na­ją­cej nie­zwy­kle mroczną od­mianę dub­stepu, a po­łą­czyć je w taki spo­sób po­trafi tylko jedna osoba. Wszę­dzie już po­znał­bym ten styl, jak i każdy utwór. W służ­bo­wym wo­zie Tia czę­sto karmi mnie twór­czo­ścią Va­nessy Va­na­korn, która po dziś dzień jest na­dal wy­soce ce­nioną kom­po­zy­torką o wciąż azja­tyc­kiej uro­dzie. Wy­ją­tek sta­no­wią mała róż­nica wzro­stu, nieco ostrzej­sze rysy twa­rzy i jak­kol­wiek prze­ciw­staw­nie to za­brzmi, na­tu­ral­nie syn­te­tyczne blond włosy. Poza tymi szcze­gó­łami jej dru­gie nowe ciało to nie­mal ide­alna ko­pia pier­wo­wzoru z lat dzie­sią­tych obec­nego wieku warta gru­bych pie­nię­dzy. Nie je­stem jej fa­nem, ale Tia ją ko­cha. Dziś jej bio­forma li­czy so­bie za­le­d­wie dwa­na­ście lat, a doj­rzale wy­glą­da­jące ciało zbu­do­wane jest z mło­dych tka­nek po­kry­tych nie­ska­zi­telną skórą bez naj­mniej­szej skazy. Skąd za­tem De­pe­che Mode?

Roz­po­czy­namy więc se­sję sub­tel­nej do­mi­na­cji fi­zycz­nej, w któ­rej górą jest oczy­wi­ście Tia. Nie wiem, czy można okre­ślić to mia­nem fe­ty­szu, lecz nie­któ­rzy naj­pew­niej po­strze­gliby to wła­śnie w ten spo­sób. Cóż, każdy ma coś do ukry­cia, ale ja nie po­trze­buję do tego bar­wio­nych so­cze­wek. Ra­dzę so­bie dzięki ima­gi­na­riom.

Nie­śmiało uno­szę wzrok, by spo­tkać się z jej pew­nym sie­bie spoj­rze­niem, ale ona uprze­dza mój ruch i uświa­da­mia mi, gdzie do­kład­nie jest moje miej­sce. Pod­cho­dzę bli­żej i pra­gnę je­dy­nie do­tknąć jej szyi ustami, by póź­niej stop­niowo zejść ni­żej, jed­nak Koss od­py­cha mnie gwał­tow­nym ru­chem, a ja, za­sko­czony, pa­dam na fo­tel sto­jący za mną.

– Nie po­zwo­li­łam ci... – pod­kre­śla zim­nym to­nem i le­ni­wie ru­sza w moją stronę, by wresz­cie usiąść na mnie okra­kiem. Nie­spo­dzie­wa­nie mocno chwyta mnie za szyję, chwi­lowo utrud­nia­jąc mi na­wet od­dech, a ja, spa­ra­li­żo­wany po­żą­dli­wym stra­chem, czuję jej wil­gotny ję­zyk prze­su­wa­jący się po jed­nym z mo­ich po­licz­ków.

Te­raz już ro­zu­miem skąd tyle plam w sa­lo­nie i by­naj­mniej nie są to ślady krwi. Tylko czy ja by­łem tu aż tyle razy? Czy tak czę­sto ma­mi­łem pro­jek­cjami za­równo wła­sny umysł, jak i uczu­cia, po­zwa­la­jąc ima­gi­na­cji kon­tro­lo­wać moją przy­jem­ność, wir­tu­alną erek­cję? Prze­cież to tylko sztuczne ma­rze­nie, a jed­nak zdaje się, że jest nad­pi­sy­wane w mej gło­wie każ­dym ko­lej­nym wspo­mnie­niem pro­jek­cji! Zu­peł­nie jak wy­ku­pione ży­cia. To uza­leż­nia i naj­wy­raź­niej zo­sta­wia po so­bie ślady, po­dob­nie jak czy­jaś obec­ność na każ­dej z od­wie­dzo­nych wi­tryn in­ter­ne­to­wych.

Roz­luź­niam więc mię­śnie i pod­daję się jej żą­dzy. Tym­cza­sem w tle sły­chać już chyba re­fren.

Po­czu­cie re­ali­zmu znika wraz z chwilą, kiedy Tia nie­spo­dzie­wa­nie za­styga w bez­ru­chu. Z przy­gry­zioną wargą zerka na mnie to­tal­nie nie­obec­nym wzro­kiem, a jej ciało do złu­dze­nia przy­po­mina te­raz ku­kłę, z któ­rej ni­czym gaz w mgnie­niu oka ule­ciało ży­cie. Pa­trzę na nią jak osłu­piały i do­strze­gam, że De­pe­che Mode rów­nież za­marł, zu­peł­nie jakby ktoś wci­snął pauzę. Od­chy­lam głowę na dłuży dy­stans i bar­dziej sły­szę, niż czuję dziwne wi­bra­cje, które ogar­niają mnie ca­łego. Drże­nie jest nie­zwy­kle de­li­katne i przy­po­mina mro­wie­nie po kon­tak­cie z ni­skim na­pię­ciem. Ale ten dźwięk... On staje się nie do znie­sie­nia. Me­ta­liczny po­brzęk roz­brzmiewa w mo­jej gło­wie za­równo z le­wej, jak i pra­wej strony, z przodu i z tyłu. Czuję go w so­bie, jak­bym to ja był jego źró­dłem. Po­cząt­kowo zdez­o­rien­to­wany, w końcu jed­nak oto­cze­nie na­biera ostro­ści i pe­łen za­wodu wzglę­dem obec­nej sy­tu­acji za­czy­nam ro­zu­mieć, co się tak na­prawdę dzieje.

Po raz ko­lejny za­czy­nam gar­dzić w my­ślach sa­mym sobą za po­nowną próbę oma­mie­nia swego umy­słu. Pró­buję się pod­nieść z fo­tela i robi mi się nie­do­brze, kiedy pa­trzę na jej wy­ima­gi­no­waną syl­wetkę. Jest tak do­sko­nała. Przy­jem­ność i od­da­nie wy­piera te­raz złość i we­wnętrzna fru­stra­cja wy­wo­łana na­ra­sta­ją­cym z każdą se­kundą prze­ko­na­niem, że to je­dy­nie pro­jek­cja.

I na­gle ul­tra­fio­let ja­rze­nió­wek ga­śnie. Ostat­nie, co wi­dzę, to twarz Tii za­trzy­mana w cza­sie, pełna znie­kształ­co­nych za­kłó­ceń. Na­dal wy­raża niemą roz­kosz z po­wodu gry, w któ­rej jesz­cze chwilę temu oboje uczest­ni­czy­li­śmy. Te­raz jej atra­men­towe spoj­rze­nie gi­nie w mroku, a ja nie sły­szę już na­wet swo­jego od­de­chu. Ha­łas w mo­jej gło­wie stop­niowo ustaje. Prze­pa­dam w ni­cość.

– ...da­aamiee! – Czyjś głos prze­bija się przez me­ta­liczny po­dźwięk. – Pa­aaniee Ada­aamiee!

Pró­buję otwo­rzyć oczy, ale silny świa­tło­wstręt sku­tecz­nie mi to unie­moż­li­wia. Mimo wszystko sły­sząc dal­sze na­wo­ły­wa­nia, zbie­ram się w so­bie i z mocno ścią­gnię­tymi brwiami nie­znacz­nie uno­szę po­wieki. Przed sobą roz­po­znaję re­cep­cjo­nistkę, opie­ra­jącą dło­nie na pul­pi­tach ste­ru­ją­cych.

– Co pani wy­pra­wia? – wy­do­by­wam z sie­bie te słowa z nie­ma­łym wy­sił­kiem, jed­nak wy­po­wie­dziane na bez­de­chu zdają się gi­nąć w po­wie­trzu, za­nim ich wy­dźwięk do­ciera do jej uszu. Biorę szybki wdech i z nieco sze­rzej otwar­tymi oczyma do­py­tuję po­now­nie: – Dla­czego prze­rwała pani pro­jek­cję?

– Pa­nie Ada­mie, naj­moc­niej pana prze­pra­szam. Nor­mal­nie ta­kie sy­tu­acje nie mogą mieć miej­sca, ale po tym, jak wpro­wa­dzi­łam pana w stan re­mi­ni­scen­cyjny, wró­ci­łam na re­cep­cję. Przy la­dzie stała ja­kaś ko­bieta o tur­ku­so­wych wło­sach i sil­nym spoj­rze­niu. Za­częła o pana wy­py­ty­wać. Od­po­wia­da­łam wy­mi­ja­jąco, lecz ona w pew­nym mo­men­cie po­ka­zała le­gi­ty­ma­cję służ­bową... – re­cep­cjo­nistka za­trzy­muje się na chwilę, jak gdyby pró­bu­jąc oce­nić moją re­ak­cję na tę in­for­ma­cję – ...ona na­dal tam jest i czeka na pana.

I te­raz znowu po­czu­łem drże­nie, tym ra­zem o wiele sil­niej­sze niż po­przed­nio. Czyżby pro­jek­cja w pro­jek­cji? Mrok szybko prze­ra­dza się w falę ja­snych roz­bły­sków o du­żej czę­sto­tli­wo­ści, które rażą oczy na­wet przez za­mknięte po­wieki ni­czym stro­bo­skop wy­ce­lo­wany pro­sto w moje źre­nice. W tym mo­men­cie nie czuję już obec­no­ści re­cep­cjo­nistki, a to jej po­trze­buję te­raz naj­bar­dziej. Utkną­łem w ja­kiejś prze­strzeni mo­jego umy­słu, la­wi­ru­jąc po­śród ko­ry­ta­rzy wspo­mnień, ma­rzeń i lę­ków, a silne tur­bu­len­cje roz­ry­wają mnie żyw­cem mię­dzy nimi. Nie wy­star­cza mi sił, by się im prze­ciw­sta­wić, choć mię­śnie mam spięte jak ni­gdy wcze­śniej. To na nic. Miota mną w spa­zma­tycz­nym ataku przed... Lęk blo­kuje te my­śli, ale już je­stem pe­wien, w jaką pu­łapkę wpa­dłem. Dziś za­bawa umy­słem jest już dzie­cin­nie pro­sta, lecz za­wsze nie­sie ze sobą ja­kiś od­se­tek ry­zyka. Po­dob­nie gdy wpra­wiony chi­rurg wy­ko­nuje po raz setny tę samą ope­ra­cję, którą mógłby prze­pro­wa­dzić z za­mknię­tymi oczyma, i pew­nego dnia oka­zuje się, że sto pierw­sza jest tą pierw­szą nie­udaną.

In­ten­sywne bły­ski w pew­nym mo­men­cie cał­ko­wi­cie ustają i wła­snymi oczyma do­strze­gam obce ko­biece dło­nie ści­ska­jące ja­kiś po­żół­kły do­ku­ment. Od­ręcz­nie pi­sany, przy­po­mina bar­dziej długą notkę bądź zwy­kły list. Per­spek­tywa wi­dze­nia utwier­dza mnie rów­nież w prze­ko­na­niu, iż dło­nie są tak na­prawdę moje, jed­nak prze­cież jest to nie­moż­liwe. Mi­mo­wol­nie pró­buję roz­czy­tać czy­jeś pi­smo i choć nie je­stem w sta­nie zło­żyć zdań w sen­sowną ca­łość, ale za­głę­bia­jąc się w treść owego li­stu, od­czu­wam ja­kąś podłą sa­tys­fak­cję. W pra­wym dol­nym rogu atra­men­towa li­nia pióra pod­kre­śla dy­na­miczne pi­smo o roz­wle­kłym cha­rak­te­rze, co rów­nież sta­nowi za­prze­cze­nie, ja­koby pod­pis mógł na­le­żeć do mnie. Wresz­cie nie­kon­tro­lo­wa­nie upusz­czam zżół­kły pa­pier, który w licz­nych za­kłó­ce­niach lą­duje na bor­do­wym dy­wa­nie w pstro­kate wzory. W po­ja­wia­ją­cych się znie­kształ­ce­niach do­ku­ment jed­nak wcale nie upada, lecz zo­staje odło­żony w miej­sce bę­dące chyba ja­kimś schow­kiem o me­ta­licz­nych drzwicz­kach. Na ich żło­bie­niach tym ra­zem do­strze­gam mę­skie dło­nie. Przed sobą wi­dzę rów­nież kilka pro­sto­kąt­nych ekra­nów wy­świe­tla­ją­cych coś kom­plet­nie dla mnie nie­zro­zu­mia­łego. Co tu się, kurwa, dzieje?! Na­gły huk wpro­wa­dza jakby spo­kój, wo­kół po­ja­wia się ogień, a ja czuję gry­zący dym w gar­dle. Ob­raz się roz­mywa, ale na­zwi­sko, choć wy­bla­kłe jak efekt wy­pa­lo­nych pik­seli przez zbyt długą eks­po­zy­cję da­nej gra­fiki na ekra­nie, wciąż jest dla mnie wi­doczne. Wy­po­wia­dam je na głos, nie­mal wy­krzy­kuję, gdy kon­wul­syjne drga­nia wra­cają po­now­nie, tym ra­zem de­fi­ni­tyw­nie wy­bu­dza­jąc mnie z pro­jek­cji.

– Pa­nie Ada­mie! – krzy­czy po­znana wcze­śniej ko­bieta w gra­na­to­wym uni­for­mie. – Na­resz­cie się pan ock­nął!

Jej twarz wy­raża nie­mniej­sze prze­ra­że­nie niż moje wła­sne, po­kryte kro­plami potu blade ob­li­cze.

Resztki bro­ka­to­wych re­flek­sów świetl­nych le­ni­wie ucie­kają w kie­runku wy­zwa­la­czy re­mi­ni­scen­cyj­nych, zo­sta­wia­jąc po so­bie je­dy­nie snop ja­snej po­światy. Z tru­dem ła­pię od­dech i mam wra­że­nie, że wręcz po­ły­kam po­wie­trze, lecz ono i tak nie wy­peł­nia w ca­ło­ści mo­ich płuc. Roz­dy­go­tany chcę pod­nieść się z opar­cia, ale re­cep­cjo­nistka po­chyla się nade mną i kła­dzie swoją szczu­płą dłoń na mo­jej ner­wowo uno­szą­cej się klatce pier­sio­wej, jak gdyby tym ge­stem była w sta­nie wy­re­gu­lo­wać mój od­dech.

– Spo­koj­nie, pa­nie Ada­mie. Już wszystko w po­rządku. Pro­szę się uspo­koić. – Te­raz wy­daje się nieco bar­dziej opa­no­wana, a jej prze­ra­żone oczy stop­niowo ła­god­nieją. – Je­stem tu z pa­nem. Pro­jek­cja jest za­koń­czona. Sły­szy mnie pan? Je­ste­śmy w Sa­lo­nie REM.

Mó­wiąc to, za­ta­pia błę­kitne spoj­rze­nie w mo­ich oczach, do­szu­ku­jąc się oznak zro­zu­mie­nia.

Mię­dzy płyt­kimi od­de­chami przy­ta­kuję ru­chem głowy, aż wresz­cie udaje mi się wy­du­kać kilka krót­kich słów.

– Jak to... się...? Co wła­ści­wie... się wy­da­rzyło? – Mocno marsz­czę przy tym czoło.

– To naj­pew­niej ja­kaś ano­ma­lia – od­po­wiada z wy­raźną nutą za­kło­po­ta­nia.

– A... ano­ma­lia? – po­wta­rzam bez prze­ko­na­nia.

– Tak. Re­ak­cja na ja­kiś silny bo­dziec, być może lę­kowy lub po­wią­zany z nie­po­ha­mo­waną eks­cy­ta­cją. – tłu­ma­czy, a ja z tru­dem wy­ła­puję po­je­dyn­cze słowa. Mam wra­że­nie, że nie mówi mi wszyst­kiego. – To nie po­winno mieć miej­sca. Je­żeli pan ze­chce, mogę prze­ana­li­zo­wać za­pis wer­balny. Dzięki temu stwier­dzę...

– Nie ma ta­kiej po­trzeby – prze­ry­wam jej od razu. Moje pro­jek­cje nie mogą prze­cież uj­rzeć świa­tła dzien­nego.

Z lekka spło­szony tymi sło­wami ner­wowo pod­ry­wam się na nogi, jed­nak te po­cząt­kowo od­ma­wiają współ­pracy. Przez mo­ment opie­ram się o fo­tel, by wresz­cie chwiej­nym kro­kiem ru­szyć w kie­runku wyj­ścia z loży. Wi­dząca to re­cep­cjo­nistka po­dąża za mną w nie­wiel­kim od­stę­pie i swymi rę­kami pró­buje ob­jąć moją syl­wetkę w bez­do­ty­ko­wym uści­sku, za­pewne na wy­pa­dek gdy­bym nie­spo­dzie­wa­nie miał upaść.

– Ostroż­nie! Pro­szę uwa­żać na próg – ostrzega mnie w przej­ściu sze­ro­kich drzwi. – Może usią­dzie pan przy jed­nym ze sto­li­ków i da so­bie chwilę od­de­chu?

– Nie po to wsta­wa­łem, by znowu sia­dać – kwi­tuję chłodno, okrą­ża­jąc nie­pew­nie re­cep­cję. Udaje mi się po­dejść do blatu i oparł­szy się ca­łym cię­ża­rem, roz­kła­dam na nim sze­roko ręce, po czym świa­do­mie za­daję nie­do­koń­czone py­ta­nie. – Jak długo...?

– Nie­spełna pięć mi­nut, pro­szę pana.

– No tak, w pro­jek­cji czas pły­nie o wiele szyb­ciej. – Się­gam do we­wnętrz­nej kie­szeni po te­le­fon, ale ko­bieta po dru­giej stro­nie lady po­wstrzy­muje mnie ge­stem dłoni.

– To nie bę­dzie ko­nieczne. Sa­lon nie po­biera opłat w przy­padku wy­stą­pie­nia pro­ble­mów z cy­klem re­mi­ni­scen­cji.

– Na­wet je­śli owe pro­blemy po­wstają z winy sa­mego klienta?

– Na­wet – stwier­dza krótko. – Nie­mniej za­le­cam panu omi­ja­nie na­szych sa­lo­nów. Przy­naj­mniej przez ja­kiś czas.

– Su­ge­ruje pani, że zbyt czę­ste ko­rzy­sta­nie z wa­szych usług mo­gło przy­czy­nić się...

– Su­ge­ruję je­dy­nie od­po­czy­nek dla pań­skiego umy­słu. – Gwał­tow­nie wcho­dzi mi w słowo, a jej do­tych­cza­sową po­ważną minę wresz­cie roz­pro­mie­nia de­li­katny uśmiech, który ja­sno mówi mi, że jej rze­koma tro­ska wy­nika z czy­stych wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. I chyba bar­dziej niż o do­bro klienta cho­dzi tu po pro­stu o re­pu­ta­cję sieci sa­lo­nów.

– Pro­szę o niego za­dbać, pa­nie Ada­mie. – Sku­pia swój wzrok na mnie, ukła­da­jąc grzecz­nie dło­nie na kom­po­zy­to­wym bla­cie.

– Cóż... – Wy­co­fuję się nie­chęt­nie już na sta­bil­niej­szych no­gach, jed­nak po krót­kim na­my­śle de­cy­duję się wró­cić jesz­cze do re­cep­cji. – Ten za­pis wer­balny...

– Spraw­dzić go dla pana?

– Nie. Udo­stęp­nić na moją chmurę.

– Nie pro­wa­dzimy prze­syłu da­nych z obawy przed ewen­tu­al­nym do­stę­pem do ich tre­ści osób nie­po­wo­ła­nych.

– Słusz­nie – wy­ra­żam szczerą apro­batę po tym, jak wy­obra­zi­łem so­bie Tię prze­słu­chu­jącą je­den z ta­kich za­pi­sów. Cho­ciaż ten chyba nie­wiele mógłby zdra­dzić, lecz to nie­po­trzebne ry­zyko.

– Ale mogę go panu udo­stęp­nić w for­mie fi­zycz­nej na bli­strze pa­mię­cio­wym – do­daje po chwili. – To je­dyne trzy­sta zło­tych.

– Je­dyne? – po­wta­rzam i po­now­nie się­gam do kie­szeni płasz­cza. – A więc jed­nak po­bie­ra­cie opłatę.

– To od­rębny za­kres usługi, nad któ­rym pie­czę spra­wuje we­wnętrzny sys­tem, a ten w tym wy­padku nie za­wi­nił – tłu­ma­czy, po czym za­czyna wpro­wa­dzać po­le­ce­nia na pul­pi­cie re­je­stra­tora.

Po nie­spełna dwóch mi­nu­tach ocze­ki­wa­nia z wą­skiej szu­flady re­cep­cji bę­dą­cej czę­ścią jej szkla­nego frontu wy­suwa się w moim kie­runku pła­ski i prze­zro­czy­sty ele­ment przy­po­mi­na­jący na oko dzie­się­cio­cen­ty­me­trową pla­sti­kową li­nijkę.

– Pro­szę odła­mać – po­leca re­cep­cjo­nistka. – Pań­skie od­ci­ski pal­ców będą je­dy­nymi na no­śniku.

Wy­jąt­kowo dbają tu o swoją dupę, aby przy­pad­kiem nie po­są­dzono ich o udo­stęp­nia­nie tre­ści oso­bom po­stron­nym – my­ślę w głębi. Z dru­giej jed­nak strony ta­kie za­bez­pie­cze­nia są mi na­prawdę na rękę. Cho­dzi tu także o kra­dzież czy­ichś wspo­mnień.

Zbli­żam te­le­fon do czyt­nika ko­dów QR, a trzy krót­kie pik­nię­cia in­for­mują mnie o sfi­na­li­zo­wa­nej trans­ak­cji. Trzy paki bez jed­nej zło­tówki – po­wta­rzam w my­ślach. In­fla­cja to zja­wi­sko cy­kliczne, które od pew­nego czasu ni­gdy nie spada, a ro­śnie. Odła­muję pla­sti­kowy no­śnik pa­mięci, na któ­rym po­śród mie­dzia­nych cien­kich dru­ci­ków dum­nie pre­zen­tuje się lo­go­typ Sa­lo­nów REM. Prze­zro­czy­sty bli­ster ide­al­nie mie­ści się w moim port­felu z praw­dzi­wej skóry by­dlę­cej, w któ­rym za­wsze no­szę na wszelki wy­pa­dek kilka po­li­me­ro­wych bank­no­tów i stos nie­po­trzeb­nych mi kwi­tów. Ra­ry­tas w dzi­siej­szych cza­sach, i w su­mie już nie­do­stępny poza czar­nym ryn­kiem, skąd naj­pew­niej po­cho­dzi. W biu­rze rze­czy zna­le­zio­nych nikt się po niego nie zgło­sił, a że dział ten ma zwy­kle prze­peł­nione ma­ga­zyny za­le­ga­jące głów­nie nie­chcia­nym chła­mem, po­zwo­li­łem go so­bie za­trzy­mać jako de­po­zyt. W ra­zie po­trzeby zwrócę go wła­ści­cie­lowi, ale tym­cza­sem jako rzadki i uni­ka­towy przed­miot pod­nosi war­tość mo­jego „sciu­cha­nego” płasz­cza o do­bre cztery stówy, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście wspo­mniane wcze­śniej bank­noty. Jest mi dziw­nie bli­ski.

Z rę­kami w głę­bo­kich kie­sze­niach od­wra­cam się w kie­runku wyj­ścia i mi­mo­wol­nie rzu­cam jesz­cze okiem na zie­loną ścianę zwi­sa­ją­cych pa­proci. Kon­takt z praw­dziwą na­turą, a nie jej pla­sti­kową ima­gi­na­cją, jest dziś chyba jedną z naj­wy­żej ce­nio­nych war­to­ści w mia­stach. Przy­ciąga oko lu­dzi spra­gnio­nych spo­koju wy­par­tego przez ogól­nie pa­nu­jący har­mi­der na roz­świe­tlo­nych neo­nami uli­cach bę­dą­cych ni­czym in­nym jak ukła­dem krwio­no­śnym mia­sta wie­żow­ców i azja­tyc­kich knajp.

– Mu­szę to po­wie­dzieć, tak więc za­pra­szamy do na­szego sa­lonu po­now­nie, pa­nie Ada­mie, jed­nakże pro­szę mieć na wzglę­dzie moje wcze­śniej­sze za­le­ce­nie. – Do­biega mnie ak­sa­mitny głos zza mo­ich ple­ców.

Uprzej­mie każą mi wy­pie­przać, bym przy­pad­kiem nie przy­spo­rzył im pro­ble­mów. Przy­staję na se­kundę rzu­ca­jąc od nie­chce­nia zwy­kłe dzię­kuję i prze­kra­czam wresz­cie próg prze­suw­nych drzwi, zni­ka­jąc tym sa­mym z pola wi­dze­nia jej prze­raź­li­wie pięk­nych, błę­kit­nych oczu.

Rety. Ni­gdy nie prze­pa­da­łem za ima­gi­na­riami...

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki