Soho - Fiona Mozley - ebook
NOWOŚĆ

Soho ebook

Mozley Fiona

4,3

28 osób interesuje się tą książką

Opis

W zgiełku londyńskiego Soho, wśród teatrów, sex-shopów i pubów, stoi pewien budynek. Siedemnastowieczna kamienica przy anonimowej ulicy nie robi wielkiego wrażenia, może jednak poszczycić się doskonałą lokalizacją, a Agatha Howard – młoda milionerka z fortuną tajemniczego pochodzenia – postanawia, że to idealne miejsce na wybudowanie apartamentowca. Najpierw jednak musi pozbyć się dotychczasowych lokatorów.

Problem w tym, że Precious i Tabitha, które mieszkają i pracują w spornym budynku, nie zamierzają odejść po cichu. Przez „Soho” przewija się wraz z nimi korowód innych bohaterów, których losy splatają się z sobą w niecodziennych okolicznościach: Robert – dawniej członek skrajnie prawicowej grupy, egzekutor pracujący dla ojca Agathy; Bastian – bogaty i niezadowolony z życia imprezowicz tęskniący za byłą dziewczyną; Jackie – policjantka dążąca do tego, by Londyn był bezpiecznym miejscem dla wszystkich kobiet; oraz Cheryl – jedna z wielu osób w kryzysie bezdomności, które zamieszkują piwnicę tego budynku. Ich historie się krzyżują, a na jaw wychodzą zaskakujące, dotychczas ukryte relacje łączące bohaterów powieści. Wojna o nieruchomość w gentryfikowanym Londynie wybucha z wielką siłą.

Łotrzykowska, zabawna, ironiczna i doskonale skomponowana powieść Mozley podejmuje problem bogactwa i dziedziczenia, władzy i gender, oraz tego, co muszą robić kobiety, by przetrwać w niesprawiedliwym świecie.

Mozley opuszcza malownicze krajobrazy Yorkshire, znane z nominowanej do Nagrody Bookera powieści „Elmet”, na rzecz brzydkich ulic Londynu w tej pełnej życia dickensowskiej powieści osadzonej w dzielnicy Soho. Ambicja i wizja Mozley sprawiają, że jest to udany zabieg literacki.

„Publishers Weekly”

Zachwycająco mądra. Wizja Londynu według Fiony Mozley, jednocześnie staroświecka i głęboko współczesna, jest przesiąknięta tajemnicą i nasycona człowieczeństwem.

„Entertainment Weekly”

Mozley opowiada historię o pieniądzach i władzy, o miłości i sztuce, pracy seksualnej i gentryfikacji – a to tylko niektóre elementy tej wybuchowej mieszanki. Autorka przekonująco opisuje dysproporcje klasowe oraz dynamikę płci i prezentuje gwarne wielokulturowe Soho.

„USA Today”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Hot Stew

Przekład Agnieszka Walulik

Redakcja Iga Kruk-Żurawska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Opracowanie okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski

Projekt okładki Setanta Design

HOT STEW

Copyright © Fiona Mozley 2021

First published in Great Britain in 2021 by John Murray (Publishers)

An Hachette UK company

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2024

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Heidi Stoner

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-970592-8-3 (EPUB); 978-83-970592-8-3 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2024

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

D z i e ń   p r z e s i l e n i a l e t n i e g o
Ślimak pospolity

Na rogu ulicy mieści się stara francuska knajpka z obrusami w biało-czerwoną kratkę. Des Sables jest tu od dziesięcioleci i przez ten czas niewiele się zmieniła. Serwuje te same dania przyrządzane ze składników od tych samych dostawców oraz wina z tych samych winnic. Butelki trzymane są na tych samych stojakach, a po wyciągnięciu i otarciu ich z kurzu jedwabisty płyn przelewany jest do tego samego zestawu kieliszków albo do innych w podobnym stylu, dokupywanych sporadycznie, aby zastąpić potłuczone sztuki. Talerze też są te same: małe, okrągłe, z porcelany.

Między chodnikiem a ścianą budynku jest trochę miejsca, więc przy dobrej pogodzie wystawia się tam stoliki – każdy z dwoma dosuniętymi krzesłami – które upycha się ciasno obok siebie. Jeden się kiwa. Przez lata pod nieposłuszną nogę wsuwano niezliczone zwinięte serwetki, setki gości skarżyły się i przesiadały gdzie indziej, a tysiące innych milcząco przełykały niedogodność. Przewracały kieliszki z winem, narzekały pod nosem i zastanawiały się, czy nie poprosić o inne miejsce, aby na koniec stwierdzić, że jednak nie poproszą.

W restauracji od początku podaje się winniczki. Łącznie to już setki, tysiące, może nawet miliony ślimaków. Wrzuca się je do wrzątku, po czym wyławia się ich truchełka i serwuje z masłem czosnkowym. Gumowate gulki wygarnia się palcami lub widelcami, a spiralne muszle wyrzuca.

Jest letnie przesilenie, pora lunchu. Skrzynię ze ślimakami wyjęto z lodówki i postawiono z boku, jej zawartość czeka na zanurzenie i sparzenie we wrzątku. Pozostawiono ją bez nadzoru – kucharze krzątają się po kuchni z ostrymi nożami, z rondlami i patelniami, z pęczkami pietruszki i łodygami selera. Jeden ze ślimaków, taki mniejszy, budzi się ze schłodzonego snu i wspina się przez krawędź skrzynki, schodzi w dół po ściance, wreszcie dociera na blat ze stali nierdzewnej. Powoli przemieszcza się na podłogę, a następnie na tył kuchni, gdzie znajdują się drzwi na ulicę. Po około dwudziestu minutach jest już w alejce za restauracją i ucztuje na odrzuconych wierzchnich liściach kapusty włoskiej. Gdy udaje mu się zaspokoić głód, rusza w dalszą drogę. Zaczyna się wspinać po ścianie, spręża się i rozpręża.

Budynek stoi na Soho, w samym środku Londynu. Jego fundamenty wzniesiono w siedemnastym wieku, w okresie bezkrólewia, w przestrzeni między ojcem a synem, między „umarł król” a „niech żyje król”. Teraz już wypaczony drewniany szkielet obudowano cegłą i gipsem. Belki wydrążyło robactwo, a ślimaki zostawiają ślady śluzu na ścianach.

Ta dzielnica stanowiła kiedyś przedmieście stolicy. Londyn otoczony był wtedy murem, zaś na północ od niego ciągnęły się wrzosowiska. Były tu jelenie, dziki i zające. Północny zachód od Londynu; północny wschód od Westminsteru. Z obu miast wypadali galopem mężczyźni i kobiety, a od ich myśliwskich pokrzykiwań nadano temu miejscu jego nazwę: So! Ho! So! Ho!

Nadszedł kamień. Cegła i zaprawa wyparły drzewa, człowiek wyparł jelenia, lepki szary brud wyparł lepki brązowy brud. Ścieżki przetarte krokami zwierząt wyłożono kamieniem, poszerzono, obwiedziono murami i bramami. Pobudowano rezydencje dla członków socjety. Uprawiano tańce, hazard, seks. Grano muzykę i wystawiano sztuki. Dobijano targów, podżegano do buntów, knuto zdrady, dochowywano tajemnic.

Pojawili się nowi przybysze. Emigranci z Francji, którzy uciekali tu przed rewolucją, gilotyną, wojną. Rezydencje dzielono na mniejsze, a potem jeszcze mniejsze lokale. Bawialnie stawały się warsztatami, saloniki – kawiarniami. Całe rodziny gnieździły się w pojedynczych pokojach. Szerzyły się choroby. Syfilis wybuchał wrzodami na skórze i majakami w umyśle. Cholera czaiła się w wodzie, skradała się odpływami, wylewała z pomp i spływała do ludzkich gardeł.

Książki pisano, darto na strzępy, przepisywano od nowa. Karol Marks snuł marzenia o utopii, podczas gdy jego żona gotowała obiady i szorowała podłogę. Jego znajomi spotykali się na Great Windmill Street, gdzie środkiem produkcji był kiedyś wiatr.

Gdy na Londyn spadły bomby, Soho zaliczyło kilka trafień. Na rzędach georgiańskich kamienic pojawiły się czarne wrzody, a ludzie kryli się pod ziemią.

Po wojnie nadeszły beton i linie równoległe, i precyzyjne kąty łączące ziemię z niebem. Odbudowano domy, odbudowano sklepy, położono nowy bruk. Pochowano zmarłych. Pochowano przeszłość. Pojawiły się nowe typy mężczyzn i nowe typy kobiet. Pojawiły się sztuka i muzyka, i minispódniczki, i fryzury dorównujące precyzją liniom budynków. Kręcono filmy, tłoczono płyty winylowe. Soho zapełniło się urządzeniami operującymi dźwiękiem i obrazem. Elektryczność płynęła kablami, magnesami i miedzianymi zwojami, pompowała rytmiczne fale powietrza do ciemnych pomieszczeń, w których ludzie tańczyli na nowe sposoby, pili i palili, i zażywali nowe narkotyki importowane ze starych miejsc. I znowu mówili o rewolucji.

Mówili i mówili, dopóki nie zmienił się wiatr. Przeważyły handel i kupiectwo, i zdrowy rozsądek, i zwykła przyzwoitość, a mężczyźni i kobiety korzystali z nowych możliwości. Wytyczono nowe drogi, pod niebo strzeliły biurowce. A w niszczejących slumsach stanęły luksusowe apartamenty, jak lśniące sztuczne zęby w przegniłych dziąsłach.

Na dachu budynku, którego parter zajmuje restauracja, znajduje się ukryty ogród. Zasadziły go dwie kobiety mieszkające razem na poddaszu o pochyłych stropach i mansardowych oknach. Za oknami biegnie parapet, na którym dach spotyka się z zewnętrzną ścianą. Okna są na tyle duże, że można przez nie wyjść na zewnątrz, a na parapecie da się stanąć. Zauważyła to jedna z kobiet, o imieniu Tabitha, która od czasu do czasu popala papierosy, a ta druga, Precious, nie pozwala jej na to w mieszkaniu. Tabitha odkryła, że na końcu parapetu znajduje się krótki ciąg schodków i że prowadzą one na płaski taras otoczony nachylonymi dachami sąsiednich budynków, lecz na tyle odsłonięty, że łapie południowe słońce.

Precious i Tabitha wypełniły to miejsce życiem. Zaczęło się od taniego krzaczka chili, który Precious znalazła w supermarkecie. Chili poradziło sobie nadspodziewanie dobrze, więc Precious dokupiła go więcej, a potem dodała do niego różne zwykłe zioła kuchenne: pietruszkę, rozmaryn, szczypiorek. Kupiła też różę i trawy ozdobne. Kiedy dopisuje pogoda, a Precious i Tabitha mają czas, siadają razem na zewnątrz.

– Wiesz, co mnie naprawdę odrzuca?

– No? Co takiego cię naprawdę odrzuca, Tabitho?

– Że jak nie chcesz, żeby ślimaki wyjadały ci roślinki, to wykładasz doniczki pokruszonymi muszlami ślimaków.

– A co w tym złego?

– Dziwne to. Normalnie chyba używa się skorupek jaj?

– Tak, ale w tej restauracji na dole dają mi muszle ślimaków. I jeszcze omułków, małży i sercówek. Dają, to biorę.

– Nie no, rozumiem. Mówię tylko, że mi się to nie podoba. To tak, jakby ktoś postawił gdzieś płot, żeby ludzie mu nie włazili, tylko zamiast drutu czy drewna zrobił go z ludzkich kości. Wiesz, o co mi chodzi?

– Niespecjalnie.

Tabitha ma w jednej dłoni papierosa, a w drugiej e-papierosa, trzyma je niczym lampki drogiego wina i próbuje na zmianę to jednego, to drugiego. Zaciąga się prawdziwym papierosem, zasysa dym w policzki, mieli ściągniętymi wargami i wypuszcza powietrze, po czym powtarza cały proces z e-papierosem. Marszczy brwi i nadyma się, pogrążona w głębokim skupieniu.

– To nie to samo – stwierdza wreszcie.

– Bo to przecież nie ma być to samo. Nie chodzi o to, czy jesteś w stanie je rozróżnić, tylko czy zdołałabyś się przestawić.

– W takim razie nie. Odpowiedź brzmi: nie.

– Rany boskie, a mogłabyś przynajmniej tak na serio spróbować?

– No przecież właśnie spróbowałam!

– W sensie dłużej niż przez pięć sekund.

– Nie podoba mi się, jak to smakuje na języku. Jakoś tak sztucznie. Jak detergent.

– No tak, bo w tych zwykłych masz stuprocentowo naturalne, organiczne substancje rakotwórcze.

– Przynajmniej to prawdziwy tytoń. Roślinny.

– Daj mi to. – Precious zabiera paczkę papierosów ze stolika obok starszej kobiety. Spogląda na ponure ostrzeżenia i przejmujące zdjęcia nadrukowane po jednej stronie kartonika, odciąga w tył dominujące ramię i ciska papierosami z dachu. Paczka leci wdzięcznym łukiem i znika za krawędzią budynku.

Oczy Tabithy otwierają się szeroko, z niedowierzaniem.

– Przecież mogłaś zrobić komuś krzywdę.

– Prawie nic tam nie było. Najwyżej ktoś się zatnie kartonikiem.

– Zacięcia od papieru też potrafią boleć – zwraca uwagę Tabitha. Wraca do zapalonego papierosa, którego wciąż trzyma w dłoni, i zaciąga się nim długo i ostentacyjnie. Wydmuchuje dym w kierunku przyjaciółki. – Tak w ogóle, to co cię to obchodzi? Że palę?

– No bo nie chcę, żebyś umarła?

– A co, tęskniłabyś?

– Pogrzeby nie są tanie.

– Wywalisz moje zwłoki do rzeki i po sprawie.

– Będą odstraszały turystów. Ludzie sobie płyną statkiem po Tamizie, a tu nagle na płyciźnie wyskakuje im twój brzydki ryj.

– Prosta sprawa: możesz mnie dociążyć cegłami.

– A nie łatwiej byłoby odpuścić sobie szlugi?

– Może tobie.

– Przynajmniej nie rób tego obok mojej róży. Ona nie ma ochoty wdychać twoich wyziewów.

– Rany boskie. Nie wolno palić w środku. Nie wolno palić na zewnątrz. To jakiś totalitarny reżim?

Dzwoni telefon. Stacjonarny, ale Tabitha przyniosła ze sobą bezprzewodową słuchawkę. Sięga po nią, odkładając e-papierosa i dalej paląc tego prawdziwego. Kilka razy powtarza „no” i „yhym”, i kiwa głową, tak jakby osoba, z którą rozmawia, mogła to zobaczyć.

Rozłącza się i odkłada słuchawkę.

– Klient – mówi krótko.

Precious stoi nachylona nad doniczką i pieli chwasty. Prostuje się i zdejmuje rękawice ogrodnicze. Wciska łopatkę w ziemię i rzuca brudne rękawiczki na jedno ze składanych krzeseł. Wystawia nogę przez krawędź budynku i schodzi po drabince, mocno trzymając się drążków, po czym przeciska się przez otwarte okno do mieszkania.

W dole, na chodniku, przy chybotliwym stole siedzą kobieta i mężczyzna. Kobieta, która już tutaj siadywała, zablokowała nieposłuszną nogę papierową serwetką. Jak na razie mebel się nie kiwa, ale kraciasty obrus faluje pod wpływem wiatru. Na stoliku stoją butelka czerwonego bordeaux, dwa kieliszki, miseczka zielonych oliwek i jeszcze jedna na pestki.

– Chyba żartujesz – mówi kobieta. Nazywa się Agatha Howard. Ma około dwudziestu pięciu lat i jest ubrana elegancko, ale w stylu bardziej odpowiednim dla starszej kobiety, jakiejś polityczki albo prezeski firmy: w lniany garnitur, którego marynarkę zdjęła, złożyła i przewiesiła przez oparcie swojego krzesła, oraz białą bluzkę zapiętą po samą szyję. Na nadgarstku i w płatkach uszu ma klejnoty, rubiny w złocie, lecz tylko ją postarzają. Kciukiem i palcem wskazującym trzyma luźno niewielkie zdjęcie przedstawiające kawałek materiału. Może kiedyś była to chusteczka do nosa, ale teraz została z niej szmatka, stara i bezkształtna, i wystrzępiona na brzegach. Właściwie jest szara, tylko w jednym rogu widać ciemnobrązową plamę.

– Nie żartuję – odpowiada mężczyzna. To handlarz antykami.

– Pokaż mi ten certyfikat.

Mężczyzna podaje kobiecie certyfikat autentyczności dotyczący kwadracika materiału. Wystawiono go na papierze z nagłówkiem i podpisano. Agatha czyta do końca, marszczy brwi i przygląda się uważnie podpisowi.

– Nigdy nie słyszałam o tym historyku – mówi.

– Pracuje w Durham. Młody, ale uznany.

– Gdyby był uznany, tobym o nim słyszała. – Agatha jeszcze raz spogląda na certyfikat, potem znowu na zdjęcie szmatki. Rzekomo umoczono ją we krwi, która spłynęła z gilotyny, i zachowano na pamiątkę ginącego ładu. – Takie pieniądze spodziewałabym się wyłożyć za pozostałość po Burbonach, a nie po jakimś pomniejszym szlachcicu.

– Żadnym pomniejszym szlachcicu. Tylko potomku królewskiego rodu Walezjuszów w linii żeńskiej.

Agatha myśli. Znowu przygląda się zdjęciu, a potem mężczyźnie. Odchyla się na krześle i patrzy na ulicę i na podwieszone koszyki z czerwonym geranium. Z jednego z nich wystaje wyrzucona przez kogoś paczka papierosów. Leży pośród ciemnego listowia, jeden papieros zaklinował się między doniczką a metalowym drutem koszyka.

Dzisiejsi ludzie niczego nie potrafią uszanować.

Agatha ponownie przenosi wzrok na mężczyznę.

– Nie – mówi.

– Co?

– Powiedziałam: nie.

– Może chciałabyś wpaść i zobaczyć oryginał?

– Nie jestem zainteresowana.

Mężczyzna miał już z nią do czynienia, więc wie, że Agatha mówi poważnie.

– W porządku – stwierdza. – Zatrzymaj sobie to zdjęcie, może jeszcze zmienisz zdanie. – Chyba nie jest ani urażony, ani rozczarowany. Bo i nie powinien: Agatha wydaje w jego antykwariacie ogromne sumy pieniędzy.

– Muszę już iść – mówi Agatha.

– Nie zostaniesz na lunch?

– Nie mogę, ale ty się nie krępuj. Tej knajpy niedługo już tutaj nie będzie. Chcę przebudować większość tej ulicy. Takie restauracyjki są urocze, ale nie ma z nich zysków.

Mężczyzna spogląda na nią takim wzrokiem, jakim rozczarowany nauczyciel mógłby spojrzeć na krnąbrną uczennicę. Pyta, co by mu poleciła zamówić.

– Winniczki są wyśmienite.

Agatha wstaje, potrącając przy tym chybotliwy stolik. Żegna się i rusza na koniec ulicy, gdzie czeka na nią szofer w niebieskim rolls-roysie.

Tuż obok francuskiej restauracji znajduje się kratka w chodniku, a tuż obok kratki – właz. Pod włazem, który otwiera się i zamyka na przerdzewiałych zawiasach, jest ciemna piwnica, a w tej ciemnej piwnicy siedzi kilka osób. Dwie z nich wychodzą przez właz na zewnątrz i ścigają się ulicą. Zmierzają do pewnego starego pubu: do Aphry Behn.

Aphra Behn

Przychodzi do baru znany magik ze swoją asystentką. Przychodzi do Aphry Behn mężczyzna, na którego mówią Paul Daniels, i kobieta, na którą mówią Debbie McGee. Wchodzą przez otwarte drzwi od zaplecza i stają w gorącej, słabo oświetlonej kuchni. Na blacie czeka uczta z drugiej ręki: talerz z frytkami, miseczka z sosem tatarskim, przesiąknięte sosem ciasto po paju, niedojedzona sałatka grecka z fetą i pestkami granatu.

Mężczyzna, na którego mówią Paul Daniels, i kobieta, na którą mówią Debbie McGee, przechodzą przez kuchnię, nie dotykając jedzenia, i wchodzą do głównej sali. Barman podnosi wzrok znad telefonu i patrzy, jak zlewają resztki niedopitych drinków do pustej plastikowej butelki. Gin, tonik, lager, rum, cola, wino musujące, Pimm’s, truskawka, plasterek ogórka i nowomodna koktajlowa parasoleczka. Paul Daniels zakręca butelkę i chowa ją do płaszcza, który nosi nawet w upalne dni. Ta mieszanka to jego zabezpieczenie. Wypije ją później, jeśli nie uda mu się wyżebrać ani ukraść nic lepszego.

Barman wraca do swojego telefonu. Przesuwa w prawo zdjęcia wszystkich kobiet w wieku od osiemnastu do trzydziestu pięciu lat, które umieściły w internecie swoje profile, żeby mógł je przeglądać. Kilka tygodni temu uznał, że praca za barem to nie dla niego, i przestał się stosować do poleceń pracodawców, którzy zakazali wpuszczania tu mętów.

Na mężczyznę mówią Paul Daniels, bo w zamian za napiwki wykonuje magiczne sztuczki, a na kobietę mówią Debbie McGee, bo nigdy nie odstępuje go nawet na krok, tylko że w przeciwieństwie do słynnej pary swoich imienników nie posiadają ani umiejętności, ani talentu, ani bogactwa, ani nawet porządnej widowni.

Paul Daniels obchodzi stoliki i klientelę stojącą przy barze. Wsuwa chude posiniałe palce do kieszeni płaszcza i wyciąga z niej trzy kubeczki oraz czerwoną piłeczkę z gąbki. Jest lżejsza, niż wskazywałaby na to jej wielkość: taka drobna iluzja optyczna. Przywiera do jego palców jak pianka marshmallow. Paul Daniels zaczyna od pierwszego stolika, ze sztuczką „trzy kubki”, choć rzadko mu ona wychodzi. Wie, jak należy ją wykonywać, ale zawsze się rozprasza i zapomina, gdzie umieścił piłeczkę. Mężczyzna przed nim poprawnie odgaduje jej położenie i odkrywa kubek z zadowolonym uśmieszkiem.

– Proszę bardzo – mówi. Jest ubrany w różową pastelową koszulkę polo z jakimś wyszywanym logotypem na piersi. – Płać, kolego. – Wyciąga rękę.

W Aphrze Behn powszechnie wiadomo, że Paulowi Danielsowi nie wolno przegrać. Mimo wszystkich tych razów, kiedy zaświnione karty wysuwały mu się z wystrzępionego rękawa albo jedwabne chustki za szybko ujawniały swoje tajemnice, wierni klienci pubu wciąż pozorują zdumienie jego sztuczkami i ochoczo rozstają się z pensami.

Mężczyzna w koszulce polo upiera się przy odbiorze swojej wygranej. Nie jest tu stałym bywalcem, to turysta. Zamierza spędzić wieczór na przyglądaniu się, jak kobiety z implantami w piersiach i włosami rosyjskich więźniów (odciętymi, importowanymi, utlenionymi, przyklejonymi do nowych skalpów) zdejmują ubrania i tańczą dla niego, podczas gdy on wsuwa im za podwiązki świeże dwudziestofuntowe banknoty. To człowiek, który zna cenę wszystkiego. Lubi wygrywać i teraz właśnie wygrał. Chce swoje czterdzieści pensów: dwadzieścia, które postawił w zakład, i dwadzieścia za wygraną.

Paul Daniels nie ma ochoty rozstawać się z gotówką. Jest w rozterce.

– Na czym to niby ma polegać? – pyta go mężczyzna. – Jak wygrasz, to zgarniasz hajs, ale jak przegrasz, to tak samo? Co to za pomysł na biznes? Komu by się chciało z tobą grać, jak nie dajesz uczciwie wygrać?

Paul Daniels drżącymi rękami wyszukuje miedziane monety. Jego klatka piersiowa spina się konwulsyjnie pod wpływem bełkotliwych przeprosin.

Kobieta, na którą mówią Debbie McGee, zachowuje spokój. Spokój będący pochodną wyćwiczonej apatii.

Nikt w Aphrze Behn nie pamięta, aby cokolwiek kiedykolwiek wywołało u Debbie McGee jakąś reakcję. Był czas, gdy cieszyło ją wiele rzeczy: wciągający film, dobre zdjęcie rodziny i przyjaciół, karaoke późnym wieczorem, hinduskie jedzenie na wynos. Był też czas, gdy wiele rzeczy ją smuciło: rozstania, wiadomości o huraganach, widok młodszej siostry po raz ostatni opuszczającej dom. I był wreszcie taki czas, gdy nie cieszyło jej ani nie smuciło nic poza heroiną. Cieszyła się, gdy ją miała, była smutna, gdy jej nie miała. Ten czas również przeminął. Kobiecie, na którą mówią Debbie McGee, nie pozostało już nic, co mogłaby poczuć.

Przez całą wymianę zdań jest milcząca. Jej oczy powracają do mężczyzny za barem. Odłożył telefon, żeby skupić się na kłótni.

Niektórzy ze stałych bywalców pubu odwracają się na stołkach. Jeden z nich, Robert Kerr, obchodzi właśnie swoje sześćdziesiąte czwarte urodziny. Pije piwo ze znajomym, Lorenzem, ale nie powiedział mu, że to wyjątkowa okazja. Lubi swoją codzienną rutynę i nie chce jej zakłócać, poza tym Lorenzo jest od niego znacznie młodszy – na tyle młody, że mógłby być jego synem – i pewnie nie miałby ochoty na świętowanie urodzin swojego wieloletniego sąsiada i kompana od kielicha.

Robert wraz z resztą pubu odwraca się, żeby popatrzeć, co się dzieje. Miał nadzieję, że sprawa sama się rozwiąże. Teraz z ciężkim westchnieniem podnosi się ze stołka. Po kilku godzinach zastoju skórzane obicie dopasowało się do kształtu jego pośladków. Robi trzy czy cztery kroki w stronę sceny konfliktu.

– Wiesz, czym ty jesteś? – pyta. Turysta jest prawie trzydzieści lat młodszy od niego. Nie odpowiada. – Jesteś gnidą – mówi mu Robert.

Obecnie bójki są w tej części Londynu rzadkością. Ale kiedy Robert sprowadził się w tę okolicę, były na porządku dziennym. W tamtych czasach napastnicy nosili ze sobą kastety i noże motylkowe.

Turysta przy stoliku podnosi wzrok na starszego tęższego mężczyznę. Obejmuje spojrzeniem złoty łańcuch na jego grubej szyi i nos, który ma za sobą kilka niezdarnie nastawionych złamań. Widzi bliznę na jego czole, dużą i doskonale kwadratową – taką, która nie może być skutkiem zwykłego wypadku.

Robert sięga do kieszeni dżinsów i wyciąga pięćdziesięciopensową monetę. Wrzuca ją turyście do ginu z tonikiem.

– Z nawiązką.

Brudny sześciobok reaguje z kwasotą limonki i syczy, obijając się o szklankę. Mężczyzna nawet nie próbuje go wyłowić.

Znajomy Roberta, Lorenzo, siedział tu z nim przez całe popołudnie. Są kumplami od kieliszka. Gdy Robert poszedł zainterweniować, Lorenzo też niepostrzeżenie podniósł się ze stołka – który tak samo zdążył się dopasować do krzywizny jego tyłka – i wymknął się głównymi drzwiami pubu na ulicę, gdzie stoi ochrona.

Ochroną jest kobieta w średnim wieku, o imieniu Sheila. Ma może metr pięćdziesiąt wzrostu. Jej włosy są utlenione, żeby zakryć siwiznę – Sheila co rano rozciera w dłoniach wosk i układa je w kolce i loki. Zatrudniono ją, żeby dbała o porządek wśród klienteli i taktownie egzekwowała zasady pubu. Pilnuje, aby ludzie wychodzili na papierosa na zewnątrz i trzymali się w granicach białej linii, wydzielającej na chodniku obszar dla palaczy i pijących. Wita wchodzących gości i pod koniec wieczoru zamawia taksówki dla tych, którzy za mocno zabalowali i nie zdołaliby trafić do domu. Zajmuje się też niesnaskami, choć obecnie zdarzają się one dość rzadko, inaczej szefostwo Aphry Behn znalazłoby do tego kogoś większej postury.

Lorenzo kiwa na Sheilę, żeby przyszła do środka, i pokazuje jej palcem Roberta. Drugi mężczyzna wciąż nie odezwał się ani słowem.

Tymczasem Paul Daniels rozgląda się po pubie, szukając dogodnej drogi ucieczki.

Debbie McGee stoi przy barze i dopija drinki pozostawione przez grupę kobiet w średnim wieku, które nagle nabrały wątpliwości co do wybranego lokalu i zaczęły się spieszyć do pobliskiego teatru na Juliusza Cezara.

Sheila ma mały problem. Lubi Lorenza, a przecież to on sprowadził ją do środka, żeby wyrzuciła tego turystę. Lubi też Roberta, lecz wygląda na to, że to on jest tu agresorem. Mężczyzna, na którego mówią Paul Daniels, nadal kręci się po pubie, mimo jej ostrzeżeń, żeby trzymał się z daleka. Sheila w zasadzie nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ta dwójka desperatów codziennie zaglądała tu na chwilę, aby zrobić swoje, jednak należy do osób, które poważnie traktują obowiązki.

Robert zauważa ją i sam wychodzi na ulicę – mocno popycha drzwi lewym ramieniem, a potem puszcza, żeby się za nim zamknęły. Kiedyś takie wypady na szluga były dla niego odruchem. Kilka lat temu rzucił palenie, lecz wciąż nie może się wyzbyć nawyku robienia sobie przerw od picia, by stanąć na chodniku i odetchnąć świeżym powietrzem. No i w ten sposób tamten kutafon będzie miał szansę na ulotnienie się z pubu drugim wyjściem.

Paul Daniels również oszczędza Sheili krępującej interwencji. Zgarnia ze stolika swoje rzeczy i chowa je do płaszcza. Na pożegnanie sięga po szklankę z ginem i tonikiem, po czym – na oczach mężczyzny w różowym polo, który przygląda się temu z niedowierzaniem – jednym haustem wlewa w owrzodzone gardło całą zawartość, nie wyłączając monety. Następnie rusza w podskokach do głównych drzwi i ucieka na zewnątrz. Debbie McGee z kamienną twarzą obserwuje wyjście ukochanego, a potem cicho podąża za nim.

Robert Kerr zna ją – tę kobietę, na którą niektórzy mówią Debbie McGee – już od wielu lat. Znał ją, zanim zaczęto ją tak przezywać – gdy jeszcze nazywano ją jej prawdziwym imieniem. Zanim poznała mężczyznę, z którym szlaja się teraz po ulicach, zanim jej kości zaczęły obsychać i pękać, i być gipsowane przez zaniepokojone pielęgniarki, zanim jej skóra przywiędła, zanim Debbie McGee zaczęła ją nakłuwać tępymi igłami, zanim zaczęła sypiać zwinięta w kulkę pośród obcych mężczyzn. Patrzy na nią teraz i widzi wszystkie pory roku, które przeminęły od tamtego czasu. Widzi deszcz i wiatr. Widzi miesiące podkradającej się choroby. Widzi pełne szaleńczej radości chwile zdrowia. Widzi ubóstwo i pomyślność. Widzi grozę i głód, i ból, i nadzieję. Widzi upływający czas, podczas gdy ona tkwi w nim jak zastygła.

W tej samej kieszeni dżinsów, z której wyłowił pięćdziesiąt pensów, Robert znajduje banknot dwudziestofuntowy. Rozwija go z troską cukiernika manipulującego delikatnym ciastem francuskim i wyciąga przed siebie. Banknot łopocze na wietrze jak chusteczka za przejeżdżającym pociągiem.

– Nie wydaj wszystkiego na herę – mówi Robert. – Kup sobie jakieś frytki czy coś. I znajdź jakieś przyzwoite miejsce na nocleg.

Kobieta, na którą mówią Debbie McGee, nie patrzy mu w oczy, tylko skupia wzrok na banknocie. Bierze go prawą dłonią i wsuwa za rękawek T-shirtu, za ciasnego nawet na nią, mimo jej drobnej postury.

Po drugiej stronie ulicy Paul Daniels szlocha, klnie i tupie nogami. Wyrzuca ręce do góry i wydziera się na niebo. Pluje flegmą i śliną. Nie zwraca uwagi na to, gdzie się podziewa jego towarzyszka, i nie ogląda się na nią, aby sprawdzić, czy za nim idzie. Odchodzi zygzakiem, odpychając z drogi przechodniów i zmuszając czarne miejskie taksówki do gwałtownego hamowania.

Kobieta, na którą mówią Debbie McGee, owszem, idzie za nim. Trzyma się wewnętrznej strony chodników, gdzie pada cień wysokich budynków i gdzie leżą rzucone gumy do żucia, niedojedzone burgery i niedopałki, gdzie psy i pijacy szczają i defekują.

Wreszcie dogania swojego ukochanego. Robert Kerr patrzy za nią.

Znajome ulice

Robert nie wraca do środka, żeby dokończyć piwo. Dzień jest upalny, a on i Lorenzo pili zimnego lagera, który teraz na pewno zrobił się już letni. Zagląda przez okno do pubu i widzi, że jego znajomy toczy ożywioną rozmowę z barmanem, pewnie o zajściu sprzed chwili. Ma nadzieję, że nie narobił mu wstydu. Zrobił, co należało, ale nie zamierzał wywoływać sceny.

Sheila zaczyna zamiatać chodnik miotłą o szorstkim włosiu i drewnianym uchwycie. Robert jest pewien, że musiał ją zdenerwować, jednak ona uśmiecha się do niego, przesuwając się z miotłą w jego stronę. Robert myśli wtedy – jak często mu się zdarza na widok czy to Sheili, czy dowolnej innej kobiety, którą uważa za dobrą, życzliwą i uczciwą, ale wobec której nie czuje ani odrobiny pożądania – że powinien się z nią ożenić. Lecz ten moment jak zawsze przemija i Robert zaraz stwierdza, że Sheila pewnie jest w związku z tą drugą ochroniarką z baru dla lesbijek za rogiem.

Rusza na południe. Spogląda na zegarek: szósta. Zastanawia się, czy to już odpowiednia pora na wizytę w tym drugim miejscu, gdzie uważają go za stałego bywalca. Na pewno jest już otwarte, ale może jeszcze za wcześnie na takie rzeczy. Zwalnia i zaczyna zaglądać po drodze do różnych sklepów i knajpek. Mija prywatne kluby członkowskie o starych imponujących fasadach, za którymi kryją się ciemne kąty i głębokie fotele. Mija restauracje, kawiarnie i lokale, w których sprzedaje się ostrygi, makarony, sashimi i mrożony jogurt. Na rogu, w witrynie jakiegoś sex-shopu, widzi prowokujące korki analne i skórzane stringi. W oknie wisi plakat formatu A1 z dwoma całującymi się mężczyznami. Ich ciała są opalone, wydepilowane i lekko naoliwione. Obaj mają na sobie obcisłe odblaskowe kąpielówki. Jeden z nich jest gładko ogolony, ale drugi ma równo przystrzyżoną brodę. Robert czuje konsternację. Wie od Lorenza, że tego typu mężczyźni, z uwagi na wzrost i muskulaturę, zasadniczo powinni należeć do kategorii hunk. Jednak obecność brody wskazuje na kategorię bear, do której (jak z upodobaniem powtarza mu Lorenzo) on – Robert – by należał, gdyby był gejem. Gość na plakacie zaciera granicę między oboma typami. Robert mija sex-shop, zastanawiając się, do jakiej kategorii można by przyporządkować Lorenza na podstawie informacji, którymi dysponuje. Ale nie może sobie przypomnieć. Lorenzo to zwyczajnie Lorenzo.

Mija Des Sables i skręca w lewo. W zacienionej alejce, którą przemyka, roi się od ptaków. Gołębie wydziobują okruchy pierogów kornwalijskich spomiędzy listew żeliwnych kratownic i pomrukują do siebie, rozdzielając resztki. Jedna niedożywiona gołębica ciągnie za sobą przetrąconą nóżkę. Gonią za nią dwa samce. Tłuką w nią pochlebstwami, lecz ona nie okazuje zainteresowania i dalej sobie kuśtyka. Wreszcie podrywa się w powietrze na wychudzonych, lecz mocnych skrzydłach i ląduje na parapecie, bez trudu przeciskając się za kolce odstraszające ptactwo. Samce gruchają jeden do drugiego, jakby debatowały, czy ją gonić, po czym wspólnie dochodzą do wniosku, że bardziej im zależy na zaspokojeniu głodu niż żądzy, i wracają do dziobania okruchów. Dalej w alejce kręci się gołąb tak biały, że wygląda prawie jak synogarlica. Jedyną skazę na jego śnieżnych skrzydłach stanowi nieregularna lotka o barwie kurzu i koralowca, która zwisa krzywo, jakby świadoma własnej odmienności. Za gołębiami – chmara wróbli. Ale za mało ich tu, za mało. Kiedy Robert sprowadził się do Londynu, blisko pięćdziesiąt lat temu, całe niebo było poprzecinane smugami śmigających wróbli, a każdy chodnik był nimi upstrzony. W tamtych początkowych dekadach wróble były tu na porządku dziennym, a on karmił je z nagich wyciągniętych dłoni.

Wchodzi do burdelu. Za biureczkiem siedzi Stara Scarlet. Karl stoi oparty o ścianę i kartkuje jakieś czasopismo. Oboje podnoszą głowy. Powieki Starej Scarlet są umalowane na opalizujący cyjan, który rozświetla jej brązowe oczy, zmęczone po trzydziestu latach zarywania nocy i ciemnych pomieszczeń. Jej wargi są w kolorze, po którym otrzymała imię. Serdecznie wita się z Robertem. Karl jest jeszcze większy od niego i ma na głowie jeszcze mniej włosów. Ubiera się wyłącznie na czarno: w czarną koszulę i czarne dżinsy ściągnięte czarnym skórzanym paskiem. Zauważa Roberta, po czym wraca do lektury. Prawie nigdy się nie odzywa.

– Co słychać? – zagaduje Stara Scarlet.

Robert odpowiada, że wszystko w porządku, i też pyta, co u niej.

– A, wiesz – mówi Scarlet. – Korzonki. To już nie te czasy, co kiedyś.

– Nie te.

Scarlet otwiera rejestr. Jedyny komputer w burdelu jest podłączony do kamery na piętrze. Stara Scarlet prowadzi swój interes za pomocą ołówka i papieru.

– W tej chwili dostępne są Tiffany, Giselle i Precious. Młoda Scarlet będzie wolna za pół godziny. A Crystal za półtorej. Candy ma dzisiaj wolne.

Robert podnosi ręce w geście niezdecydowania.

– Może być każda, która mnie weźmie. Dla takiego starego pryka jak ja wszystkie są jak z obrazka.

– W takim razie niech będzie Precious. Dobrze się dogadujecie.

Stara Scarlet odznacza coś w rejestrze i mówi Robertowi, żeby usiadł sobie w showroomie.

– Powiem Precious, że idziesz. A ty tymczasem nalej sobie jakiegoś drinka.

Robert dziękuje gestem, kładąc zwiniętą dłoń na drewnianym biurku, po czym odwraca się plecami do Starej Scarlet i Karla. Wychodzi wahadłowymi drzwiami na lewo od recepcji. Zatrzymuje huśtające się skrzydła i dopiero wtedy rusza dalej. Przed nim rozciąga się długi znajomy korytarz. Ściany są powleczone czerwoną materią podobną do aksamitu, lecz o dłuższym włosiu, jak sierść kudłatego psiska. Nadaje im ona fakturę czegoś organicznego, czegoś, co samoczynnie wyrosło z gipsu. Robert wyciąga ręce na boki, jak zawsze, gdy idzie tym przejściem. Pozwala im sunąć po tkaninie. Lubi to delikatne łaskotanie. Wykładzina też jest czerwona i dodatkowo wytłumiona czymś w rodzaju satynowego ręcznika. Robertowi zapadają się w niej buty. Oświetlenie jest przyćmione, różowawe. Do dźwiękoszczelnego sufitu doszyto długie pnącza jedwabistego sznurka, które sięgają mniej więcej na wysokość talii Roberta. Te mają najgłębszą barwę ze wszystkich odcieni czerwieni w korytarzu – są czerwone jak bycza krew. Czerwone jak krew maciory. Zwisają, jakby nią ociekały.

Robert przechodzi przez materiałową pajęczynę. Sznurki głaszczą i pieszczą go po twarzy, a on przedziera się przez nie, jakby rozdzielał morze. Światło z różowych żarówek oświetla czerwoną tkaninę na ścianach i na podłodze, odbija się od karmazynowych pnączy. Korytarz tonie w spektrum czerwieni, która ożywa pod wpływem ruchu.

Robert to daltonista. Czerwony jest dla niego zielony, zielony jest czerwony, a między nimi nie ma nic więcej. Gdy przemierza krótki dystans z recepcji do poczekalni, nie myśli o skwarze i hałasie ruchliwej ulicy, którą zostawił z tyłu, ani o rozkoszach czekających z przodu. Znajduje się w lesie, który zna już od dawna – lesie tak gęstym i bujnym, że przed sobą i za sobą widzi jedynie na odległość ramienia. Tkaniny są dla niego niczym listowie, delikatne igiełki młodych jodeł. Wyszukuje wśród gałązek przejście do następnego pokoju, a gdy do niego dociera, mruga, choć światło jest tutaj niewiele jaśniejsze.

Pod przeciwległą ścianą króluje znajomy mosiężny barek na kółkach, ze szklanymi i z kryształowymi karafkami pełnymi brązowych, złotych i rubinowych płynów. Robert nalewa sobie whisky i czeka. Po jakiejś minucie z recepcji przybiega Stara Scarlet.

– Zapomniałam zapytać – mówi. – Co ma być? Żebym mogła jej przekazać.

– Pełny serwis – odpowiada Robert. – Dzisiaj są moje urodziny.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Soho to siedemdziesiąta czwarta książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh

Ptaki – Samanta Schweblin

2024

Słabsi – Sigrid Nunez

Eileen – Ottessa Moshfegh

Ostatni dzień na Ziemi – David Vann

Szczegóły – Ia Genberg

Fuga – Lauren Groff

Miałam tak wiele – Trude Marstein