Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Związek Dziewanny i Dobromira zakończył się tragicznie. Ukąszona przez jadowitą żmiję młoda żona i matka przed śmiercią łączy dłonie Rzepki i swego męża, wyrażając pragnienie, by się pobrali i zostali rodzicami małego Radosława. W niedługim czasie Rzepka rodzi bliźnięta – Milenę i Ludomira – które wychowują się razem z synem Dziewanny.
Mijają lata i dzieci dorastają. Każde poznaje miłość i musi wybrać własną drogę, na której szczęście przeplata się z bólem, radość ze smutkiem, a nadzieja z rozpaczą. Taki już jest człowieczy los, że raz dobro, raz zło rozdaje, a bohaterom nie pozostaje nic innego, jak się podporządkować.
Napisana z epickim rozmachem powieść ukazuje świt nowych idei będących konsekwencją przyjęcia chrztu przez Mieszka I. Świat starych pogańskich wierzeń z wolna ustępuje miejsca nowej wierze, która na zawsze odmieni oblicze rodzącego się Piastowego państwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© Jevgeni Ivanov | stock.adobe.com
© Aikon | stock.adobe.com
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Wydanie I, Katowice 2018
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji papierowej: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2018
ISBN 978-83-66201-04-0
Chałupa Dobromira
Rzepka i Dobromir – zielarka i woj
Radosław – syn Dziewanny
Milena i Ludomir – bliźniaki
Kolejne pokolenie
Bogumił i Kazimierz – synowie Radosława
Miłosz – syn Mileny
Cudka – córka Ludomira
Chałupa Chwaścicha
Chwaścich i Białka – małżeństwo bednarzy
Nałęczka – córka
Bożydar – najmłodszy syn
Chałupa Buhajów
Buhaj i Buhajka – małżeństwo łaziebników
Witko – najstarszy syn
Przecław – młodszy syn
Macierzanka – ich siostra
Rusanka – córka Macierzanki
Chałupa Zbysława
Zbysław i Dobrochna – małżeństwo cieślów
Ragoszcza – córka
Chałupa Zbycha
Chwostek – kowal z Polany
Zbych i Zbychowa – jego rodzice
Dwór książęcy i królewski
Mieszko I – książę Polan
Dobrawa Przemyślidka – chrześcijańska żona Mieszka, księżniczka czeska
Judyta, Wratysława, Dobroniega – dworki Dobrawy
Bolesław i Świętosława – dzieci Mieszka i Dobrawy
Oda Dytrykówna – druga żona Mieszka, mniszka niemiecka
Świętopełk, Lambert i Mieszko – dzieci Mieszka i Ody
Władysa – córka Judyty
Miszka grajek – ojciec Władysy
Darlina – piastunka Władysy
Unger – biskup
Eryk Zwycięski – król Szwecji
Swen Wilkooki – przyboczny króla
Gunhilda, Ingeborg i Sigrid – szwedzkie dworki Świętosławy
Piwowary
Żamboch – przybysz z Piwowarów
Junosza – jego brat
Żagota – żona Junoszy
Gołasz, Sławoj, Białosz – ich synowie
Biagota – matka Żagoty
Gałczycha i Pełka – rodzice Żambocha i Junoszy
Bogdan – sąsiad
Koniuchy
Mieczysław – kowal
Wisława – jego matka
Gałka – dziewka
Szewczycha – babka Gałki
Paździcha – sąsiadka
Niemcy
Bruno – mnich
Henning – jego siostrzeniec
Cornelius i Hedwig – rodzice Henninga
Rudolfus – ich krewny
Hodo – margrabia Marchii Łużyckiej
Zygfryd von Walbeck – możnowładca
Pozostałe persony
Ludmiła i Bożywoj – sąsiedzi Białki i Chwaścicha
Wierzbinka – siostra Miszki grajka
Ryznar – dziwak z Polany
Jagódka – jego siostra
Rutka – ich matka
Socha – piwowarka
Kaźmir, Rusan i Gościch – otroki z Polany
Wędrychora – starzec
Namysł i Jaksa – bracia Białki
Paproć – jej matka
Prastara puszcza po raz kolejny wypełniła się zapachami lata. Znów można było wybrać się po leśne jagody, podbierać ptakom jaja w gniazdach albo miód pracowitym pszczołom. Od czasu do czasu dało się słyszeć trzask padającego od toporów drzewa, donośny śmiech pląsających w gęstwinach dzieci oraz nawoływania zniecierpliwionych, zajętych zbieraniem chrustu matek.
Tylko Rzepka nie chodziła w puszczę. W okresie żniw spodziewała się rozwiązania. Ciężko jej było nawet koło domu się krzątać, toteż siedziała przeważnie na ławeczce przed chałupą i wyplatała kosze, od czasu do czasu zerkając na bawiącego się w pobliżu Radosława.
Dziecię z powijaków już poprzedniego roku wyrosło i biegało wokół, wykrzykując coś wesoło. A ponieważ lekką mowę miało, wielu rzeczy się od niego dowiedzieć można było, gdyż nad wiek rozumne się okazało. Ilekroć opiekunka na nie spoglądała, tęsknotę i żałość w sercu swym czuła. Pacholę jak dwie krople wody do Dziewanny było podobne! Jego niebieskie oczęta lśniły pełnym ufności blaskiem, włosy miało płowe niczym kłosy pszenicy, a na ustach błąkał się zagadkowy, radosny uśmiech.
Na twarzy Dobromira, gdy tylko syna widział, pełna zamyślenia powaga się malowała. On również dostrzegał podobieństwo dziecięcia do zmarłej matki. I chociaż nigdy o tym nie mówił, Rzepka wiedziała, że wciąż cierpi po śmierci żony. Nie mogła go za to ganić. Rozumiała jego rozpacz – cichą i zarazem wielce wymowną – ponieważ sama dotąd nie otrząsnęła się po stracie ukochanej siostry. Podobnie jak Dobromir ani słowem o tym nie wspominała. I tak żyli ze sobą połączeni wspólnym, niemym bólem.
Tego dnia w popołudniowej porze również na ławeczce siedziała. Nagle czyjś dotyk z zamyślenia ją wyrwał. Poczuwszy na ramieniu uścisk dłoni, wzrok podniosła i stojącą obok świekrę ujrzała.
– Mogę spocząć przy tobie? – zapytała.
– Oczywiście – odparła Rzepka i odłożyła na bok koszyk, który wyplatała.
– Masz dość łaszków dla dziecka? – dociekała Białka, wbijając wzrok w brzuch niewiastki.
– Tak. Poukładałam w kufrze wszystkie te, z których wyrósł Radosław, a resztę uszyję dla mojego synka już po rozwiązaniu – wyjaśniła.
– No tak. W tym stanie nie wolno ci igły do ręki brać, bo by dziecko zaszyty rozum miało… – westchnęła Chwaścichowa połowica. – Ale skąd pewność, że urodzisz chłopca? A jeśli to będzie dziewka?
Rzepka, dotykając łona, uśmiechnęła się nieznacznie.
– Po prostu mam przeczucie, że to syn.
Białka głowę w górę zadarła i w błękitne niebo spoglądała. Rzepka również powiodła wzrokiem w tym kierunku, ale po chwili spojrzenie jej ponownie spoczęło na twarzy świekry. W ciągu tych dwóch lat, odkąd była żoną Dobromira, matka męża postarzała się znacznie. W kącikach ust i wokół oczu zrobiły się jej kurze łapki, czoło bruzdy pokryły, ponadto straciła dwa kolejne przednie zęby. I ulotniła się gdzieś jej pogoda ducha. Coraz częściej popadała w zadumę i odrętwienie, które coś ze starczej niemocy miały.
Dopiero Radosław, który wspiął się na kolana babki, do przytomności ją przywrócił. Białka pogłaskała wnęka po płowej główce i zza pazuchy miarkę miodu wyjęła, którą zawsze ilekroć wybierała się do Rzepki, nosiła.
– A na, naści, wnusiu! – zachęcała dziecko do lizania.
Pacholę nie kazało sobie tego dwa razy powtarzać. Wnet porwało smakołyk z rąk babki i zsunąwszy się z jej kolan, za chałupę pobiegło.
– Nie mam pojęcia, kiedy on tak urósł… – westchnęła Rzepka.
– Lata lecą. Nie zatrzymasz ich… – zawtórowała Białka. Po chwili dodała: – Dobrze, że bitki jakiejś teraz nie ma, boć ciężko by ci było, gdyby tak Dobromir hen poszedł.
Młoda gospodyni w odpowiedzi tylko głową pokiwała i wróciła pamięcią do tego czasu, gdy mąż zlecił płatnerzowi z podgrodzia wykucie wojennej kolczugi. Była bardzo kosztowna, ale dużo lepiej chroniła niż zbroja łuskowa, toteż żona nie patrzyła krzywo, gdy ich wspólna sakiewka znacznie opróżniała.
Przez chwilę jeszcze siedziały w milczeniu, aż Białka podniosła się i mruknąwszy, że więcej czasu mitrężyć nie będzie, ku swojej chałupie poszła.
Tymczasem Rzepka Radosława złapała i do wielkiej izby zaprowadziła.
– Siadaj za stołem, brzdącu – powiedziała, sadzając dziecko na krzesełku. – Czas na obiad.
Zaraz też postawiła przed nim miskę z polewką z lebiodki i patrzyła, jak malec wkłada do buzi łyżkę za łyżką. A ledwie napełnił brzuszek, ziewać zaczął, więc go w komórce na sienniku położyła, gdyż z kołyski już wyrósł.
– Śpij, maluszku… – szepnęła i pocałowała dziecię w spocone czółko.
Podparła się i ciężkim krokiem do wielkiej izby wróciła. Mogła trochę odpocząć.
Cieszyła się z nadchodzącego rozwiązania. Wszystko już przygotowała na narodziny dziecięcia i miała doświadczenie w opiece nad niemowlętami, co niemało znaczyło, gdyż nie mogła liczyć ani na pomoc świekry, ani własnej matki. Pierwsza na zdrowiu znacznie podupadła, druga zaś minionej zimy z osady uciekła i wpadłszy do głębokiego dołu, zamarzła. Rzepka nie życzyła matce takiego losu, lecz do tej pory zastanawiała się, czy lepszy był dla niej nagły zgon, czy życie w całkowitej niemocie.
Niewiasta tak głęboko w myślach się pogrążyła, że nie zauważyła, kiedy Dobromir do izby wszedł.
– No, kawał dobrej roboty za nami – westchnął, siadając za stołem. – Już teraz o zimie trzeba myśleć, by dość opału zgromadzić.
Gospodyni głową pokiwała i misę z polewką przed mężem postawiła.
Posilał się w milczeniu i dopiero gdy łyżkę odłożył, ku żonie spojrzał.
– Jak się czujesz? – zapytał z troską w głosie.
Rzepka dłoń do ogromnego brzucha przyłożyła i odparła:
– Całkiem dobrze, tylko czasami tak mnie kopie, że ustać nie mogę. No i męczę się bardzo. Zimnica swój ślad zostawiła…
Oczywiście bardzo dobrze pamiętał tamten czas, kiedy Rzepka o życie walczyła, a jej młodsza siostra w zaświaty odeszła. Ale nie chciał o tym mówić. Nie było sensu rozdrapywać ran, które dotąd niezupełnie się wygoiły.
– A ciebie ramiona od topora nie bolą? – Zatroszczyła się o zdrowie męża.
– Bolą – przyznał. – Ale cóż począć?
– Przyłożę maści, co łamanie uśmierza – zaofiarowała się natychmiast i na poszukiwanie zielarskiego worka się udała.
Po chwili Dobromir leżał już półnagi na sienniku, a żona mu ramiona nacierała.
– Muszę o ciebie dbać – uśmiechnęła się – bo cóż bym sama z dziećmi poczęła?
– Dałabyś sobie radę – odparł i patrząc w powałę, zaraz dodał poważnie: – Gdyby tak książę na wojnę wezwał…
Poczuła, że serce jej się ścisnęło. Ukochany był wojem, więc musiałby na książęce wezwanie się stawić. Nie zniosłaby, gdyby na wojnie zginął. Kochała go równie mocno jak za czasów młodości, ale od pamiętnego dnia, w którym uczucia swe wyznała, nigdy już podobne słowa nie padły z jej ust. On również nie mówił o miłości. Było dokładnie tak, jak kiedyś jej zapowiedział: dbał o nią i szanował, podobnie jak Chwaścich Białkę. To wszystko. A ona tęskniła za tym wyznaniem, choć miała pełną świadomość, że być może nigdy go nie usłyszy.
Żeby odgonić przykre myśli, za robotę się wzięła. Radosław raz po raz brudził łaszki, toteż codziennie za chałupą w balii prać musiała. Było jej wprawdzie ciężko z wielkim brzuchem i pociła się ogromnie, ale praca przynajmniej wszelkie rozmyślania przeganiała.
Kiedy wykręciła ostatnią koszulkę, w niebo spojrzała. Stwierdziwszy, że do wieczora odzienie trzy razy zdąży wyschnąć, na sznurze je rozwiesiła. Tymczasem Dobromir żytnicę uprzątnąć poszedł, jako że pora żniw wielkimi krokami się zbliżała. Dopiero z zachodem słońca do domu powrócił.
* * *
Rzepka nie chodziła w pole, by zboże żąć. Leczeniem się zajmowała. Znalazło się paru starców do doglądania i kilka niewiast w Polanie, które w połogu pomocy od znachorki wyczekiwały. Toteż brała ze sobą Radosława i z zielarskim workiem na plecach ku chałupom szła, a tam już zawsze ktoś baczenie na dziecię miał. Odbierając porody, o własnym rozwiązaniu rozmyślała i coraz częściej niepokój w sercu czuła. Zbyt dobrze wiedziała, jak to wszystko wygląda. Zdawała sobie sprawę, że nie posiada już takiego zdrowia jak w przedślubnych latach. Tyle trudności mogłoby się pojawić… Ale któż swój los zna?
Słońce wciąż stało wysoko, niebo błękitem wzrok ludzi ku sobie przyciągało, a delikatny wietrzyk od puszczy ciągnący ochłodę nozdrzom niósł, gdy ku Zbychowej chałupie podążała. Tym razem szła bez pasierba, którego u babki zostawiła, ponieważ u kowalów nikt by dziecięcia nie przypilnował. Po śmierci Chwostka Zbych ze swą babą jako starcy zgrzybiali się porobili i niemal wszyscy w Polanie rychły zgon im wróżyli.
Nie musiała pukać do chałupy, gdyż drzwi na oścież otwarte stały, lecz mimo to z pewnym wahaniem próg przekroczyła. Tam Wierzbinka przy chorej kowalowej siedziała, trzymając ją za rękę, lecz zaledwie spostrzegła przybyłą, zaraz pod nogi splunęła. Rzepka wielki ból w sercu poczuła, widząc, jak mocno nienawidzi jej ta, która kiedyś wraz z nią i Dziewanną w Mszczujowej chałupie mieszkała.
– Witaj, Wierzbinko!
Obłąkana niewiasta w odpowiedzi jeno głowę odwróciła.
Rzepka westchnęła i do kowalowej podeszła. Stara spojrzała na nią z nie mniejszym jadem w oczach niż dawna druhna.
– Przyszłam do was… jako że wasz mąż mnie wołał. Podobno kości żeście połamali…
– Do mnie już nikogo nie trza – wysyczała Zbychowa. – A juści na pewno nie tę, co mego Chwostka utopiła!
Rzepka taki zawrót głowy na te słowa poczuła, że omal na klepisko się nie osunęła.
– Przecie wiecie, żem go nie potopiła. Sąd boży zdecydował, za kogo pójść miałam.
– A, sąd boży! – Starucha splunęła.
Rzepka najchętniej uciekłaby stamtąd, lecz w tej chwili do izby stary kowal wszedł.
– A dajże, stara babo, kości pomacać! Samegom chcesz mnie na tym świecie ostawić czy co?!
– Oj, durnyj dziadu! Juści ja wolę pomrzeć w boleści, niźli od tej latawicy pomoc przyjąć! – odpaliła kowalowa.
– Wiecie co, Zbychowa? – postawiła się Rzepka blada jak prześcieradło. – Wasz chłop to niech mnie woła, jak będziecie chcieli, żeby wam kości nastawiać! Do dom wracam, bo dziecię pilnować muszę! – To powiedziawszy, okręciła się na pięcie i tak szybko, jak jej na to wielki brzuch pozwalał, z chałupy wyszła.
Ledwo zaś próg przekroczyła, na Witka wpadła, który w tym momencie z kuźni wyszedł. On również krzywym okiem na nią spojrzał.
– Coś tu chciała? – syknął.
– Kowal mnie do żony wołał, ale zdało się, że na próżno – odparła pospiesznie i wyminąć go chciała, boć jej drogę zastąpił.
Jednak on jak głaz w miejscu stał i ani myślał znachorkę przepuścić. Pochyliwszy się groźnie, nieswoim głosem wychrypiał:
– To przez ciebie ona w obłęd popadła… Zwiodłaś wszystkich, żmijo jedna! A jam ją chciał brać, czarnobrewą, do chałupy przyjąć. Teraz jak, skoro ona obłąkana?!
– Czyż to moja wina? – wyszeptała Rzepka przerażona. – Przecie jam nie chciała jej skrzywdzić. Czemuż mnie tak nienawidzicie?! – Ostatnie słowa wykrzyczała niemal, boć taki ból w łonie ją chwycił, że aż wpół się zgięła.
Witko uśmiechnął się wzgardliwie i tym razem pozwolił się wyminąć. Rzepka, chwyciwszy się obiema rękami pod brzuch, w kaczkowaty bieg się puściła, jako że wszystko na przedwczesny poród wskazywało. Żniwa nawet nie w połowie stały, a ona na samo ich zakończenie rozwiązania się spodziewała, toteż nie namyślając się wiele, ku Chwaścichowej chałupie się zwróciła, gdyż do swego domu znacznie dalej miała. I nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nagle Nałęczka, wychodząc z chałupy, jej nie wypatrzyła.
– Co się stało?! – zawołała na widok jątrewki, która wręcz zginała się we dwoje.
– Zaczęło się… – jęknęła Rzepka. – Za wcześnie…
Dziewka błyskawicznie zrozumiała, w czym rzecz. Podskoczyła do krewnej, pod ramię mocno ją chwyciła i zaraz do chałupy powiodła.
– Matko! Rzepka rodzi! – krzyknęła.
Białka, trzymając Radosława w ramionach, natychmiast wychyliła się z komory.
– Już?! – zawołała zdumiona. – Toż jeszcze czas!
Rzepka skrzywiła się pod wpływem potwornego bólu. Świekra zaraz wnuka w ramiona córki rzuciła.
– Zabierz go do Ludmiły i wnet tu wracaj! – ponagliła. – Sama nie wydołam porodu odebrać. I poślij kogoś po Dobromira, by prędko z pola przybywał!
Nałęczka, nie tracąc ani chwili, z chałupy wybiegła, tymczasem gospodyni Rzepkę na zydlu posadziła i koło gorącej wody się zakrzątnęła. Zaraz też znalazła czyste prześcieradła i nóż we wrzątek wsadziła. Nim dziewka od sąsiadki wróciła, wszystko do porodu przygotowane było.
– Pomóż jej chodzić! – nakazała Białka, ledwie córka drzwi zamknęła.
Nałęczka nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać. Natychmiast skoczyła, by bratową podtrzymać i w pochodzie wokół stołu dopomóc.
Gdy po raz szósty okrążyły izbę, Rzepka przestała nad sobą panować. Raz po raz z jej krtani wydobywał się głośny krzyk, a kiedy poczuła, że pora przeć, wyła jak ranna wilczyca w puszczy.
– Co z Dobromirem?! – denerwowała się Białka. – Już powinien być z pola! Nie mam kogo posłać po krzesło porodowe!
– Może ja pobiegnę? – zapytała Nałęczka niespokojnie.
– Ty musisz tu być. Mnie dłonie drętwieją i nie złapię oseska! Gdzież on jest, u licha?! – Ledwo to wykrzyczała, a drzwi chałupy otworzyły się na oścież i syn do wielkiej izby wpadł.
– To już?! – zawołał, chociaż nie musiał, boć tak przeraźliwych jęków w życiu nie słyszał.
– Biegnij po krzesło porodowe! Ona za chwilę urodzi! – ponagliła go matka.
Dobromir jak wicher z chałupy wypadł i równie błyskawicznie powrócił, niosąc ciężki mebel, który natychmiast na środku izby postawił.
– Wynoś się stąd! – gruchnęła matka.
– Nigdzie nie idę! – oświadczył stanowczo. – W czym będę mógł, pomogę!
– To stawaj za nią i złap pod ramiona! – wypaliła Nałęczka.
Dobromir, stanąwszy za oparciem krzesła, chwycił żonę pod pachy i zagryzając usta, podtrzymywał, kiedy parła. Świekra przepocone giezło rozedrzeć już zdążyła i włożywszy ręce między uda Rzepki, noworodka przyjęła.
– Dziewka! – zawołała Nałęczka uradowana i zaraz bratanicę do obmycia zabrała.
Babka tymczasem pępowinę zawiązała i znów się ku synowej obróciła, jako że ta krzyczeć nie przestawała.
– Toć chyba jeszcze jedno idzie! – zawołała Białka zdumiona. I ocierając pot z czoła Rzepki, uspokajająco prawiła: – Oddychaj głęboko! O tak, dasz radę…
Rodząca napięła się i resztkami sił drugie dziecię na świat wydała. A potem rozszlochała się tak z ulgi, jak i ze szczęścia.
– Chłopię! – zawołała Nałęczka z promienną twarzą. – Macie bliźniaki!
Dobromir był tak wzruszony, że słowa wymówić nie mógł. Pochylił się i czule ucałował spocone czoło żony. Potem powstać jej pomógł i na łóżku położył, by sił nabierała. Wiedział, że starym zwyczajem mąż naśladuje zachowania żony w czasie połogu: słysząc porodowe jęki, mężczyzna stęka, jakby sam odczuwał bóle, aby w ten sposób przejąć na siebie część żoninego trudu. I rzeczywiście coś w tym było, bo gdy podtrzymywał Rzepkę, czuł się tak, jakby sam miał wydać dziecię na świat…1
1 Jest to zwyczaj magiczny zwany w antropologii kulturowej kuwadą (wysiadywaniem), powszechny u wielu ludów, w tym indoeuropejskich, znany również u Słowian.
Tymczasem ródka leżała w pościeli, a każde z bliźniąt po obu stronach przy piersi trzymała. Była taka szczęśliwa, że córeczkę i synka mężowi porodziła!
– Jak nazwiecie dzieweczkę? – zaciekawiła się Nałęczka.
– Milena… – wyszeptała Rzepka.
Dobromir skinął głową.
– A chłopca? – dodała Białka.
– Dobromir…
– Ludomir – poprawił młody ociec. – Milena i Ludomir.
Rzepka tylko uśmiechnęła się nieznacznie.
– Muszę uznać dzieci, jak stary zwyczaj każe – oznajmił mężczyzna, biorąc syna w ramiona. Uniósł go trzy razy do powały, ucałował, a potem to samo z córką zrobił.
Białka schowała w powijaki po monecie, by los dzieciom w życiu darzył.
– Teraz już stąd idź – ozwała się do syna. – Niechaj Rzepka wypoczywa. Starczy, że my dwie przy położnicy ostaniemy.
Dobromir skinął głową, westchnął, spojrzał na żonę i nic już nie mówiąc, z chałupy wyszedł. Rzepka niezadługo w niespokojny sen zapadła.
* * *
Z wieczora okazało się, że młoda matka gorączką zapłonęła. Leżała w łóżku cała w potach i dreszczami wstrząsana, a świekra, okrutnie zmartwiona, czoło jej ocierała i raz po raz kubek z wodą do ust przystawiała. Żadnego chłopa w chałupie nie było, jako że Białka wszystkich wygnała i teraz u Dobromira nocowali. Toteż sama z Nałęczką o Rzepkę starać się musiała i czuła, że z każdą chwilą coraz większy strach ją ogarnia.
– Dadźbog, jeszcze i tego brakowało… – zawodziła. – W dreszczycę połogową zapadła!
– Co teraz? – pytała Nałęczka, nie mniej od matki zalękniona.
– A bo ja wiem? Tak nieraz bywa w połogu. Bogów trza o pomoc prosić!
Nagle Rzepka spoconą głową po pościeli rzucać zaczęła i coś o Wierzbince i Chwostku zamajaczyła.
– Dadźbog… – wzdychała Białka, a płomień pochodni cieniem kładł się na jej bladej twarzy.
Nałęczka zerwała się z zydla.
– Biegnę po Dobromira! – zawołała i już jej nie było.
Tymczasem babka przy oseskach się uwijała, boć zgłodniałe płakać poczęły. Gdy do matczynej piersi je przyłożyła, wnet zamilkły.
– No! – Odetchnęła ciężko jak miech kowalski i swe czoło z rosy otarła. A kiedy na zydlu spoczęła, Dobromir do chałupy jak burza wpadł.
– Pomarła?! – krzyknął straszliwym głosem, aż niemowlęta znów kwilić poczęły.
– Cichaj, bo dzieci strachasz! – ofuknęła go. – Nie pomarła, ale źle z nią…
– A cóż…
– W połogową gorączkę zapadła. Dadźbog, by wyżyła!
Pobladł straszliwie i przy żoninym posłaniu na kolana się osunął. Przyłożył wielką dłoń do jej rozpalonego lica i coś cicho szepcząc, oczy przymknął. Białka, widząc synowską boleść, w bok się usunęła, on zaś aż do północka przy Rzepce klęczał. Przypomniał sobie tamten odległy czas, kiedy z ledwością z zimnicy wyszła, i bał się straszliwie, że tym razem śmierć jej nie ominie. Toteż wyglądał, by choć na chwilę oczy otworzyła, a kiedy nagle zamrugała i uniosła ciężkie powieki, pochylił się nad nią gwałtownie.
– Nie umieraj, Rzepko – błagał, ściskając jej drobne dłonie. – Nie zostawiaj mnie samego z dziećmi! Nie zdzierżę tej boleści, jeśli i ty mnie opuścisz…
Po twarzy niewiasty przemknął uśmiech nikły jak cień, świadczący, że mężowe słowa dosłyszała.
– Kocham cię… Całym sercem miłuję! Nie jak Dziewannę, ale równie mocno. Moje ty serce złote!
Prawdę mówił: miłował ją, choć inaczej niż zmarłą małżonkę. Dziewannę uwielbiał jako młodzieniec, Rzepkę – jako mąż dojrzały. Ale dopiero w tej chwili to sobie uświadomił! I dokładnie w tym momencie również Rzepka postanowiła, że będzie ze śmiercią walczyć. Nie podda się, nie zrobi z dzieci sierot ani podwójnego wdowca z ukochanego męża! Przeto delikatnie, gdyż na tyle jej siły pozwalały, dłoń Dobromira ścisnęła. On zaś natychmiast wymowę tego uścisku pojął. Pochylił się, wziął jej wiotką postać w swe potężne ramiona i niczym skarb najdroższy do serca przytulił.
– Boże do drzewca przybity – szeptał z dna najgłębszej rozpaczy – nie znam Cię, ale mój książę uwierzył w Ciebie, więc przyrzekam na wszystko, że jeśli moją ukochaną przy życiu zatrzymasz, okrzczę siebie i synów moich!
Gdy pierwsze promienie jutrzenki przez okienko do wielkiej izby wpadły, Rzepka do przytomności wróciła.
Babie lato przyniosło piękną, bezwietrzną pogodę. Ludziska już się ze żniwami obrobili, toteż czasu mieli więcej i częściej do siebie zaglądali. Robota teraz pod strzechy się przeniosła, gdyż należało zboże cepami wymłócić, lecz z tym nikt się zanadto nie spieszył, jako że jesienią i zimą dość czasu było.
Nałęczka każdą wolną chwilę przy Henningu i jego wuju przepędzała, więc i tego dnia w popołudniowej porze ku szałasowi obcych zdążała. Nie byłoż takiej siły, która w chałupie by ją zatrzymała, jeśli tylko matka dla niej jakiego zajęcia nie wynalazła.
– A cóż ci po obcych? – biadoliła Białka, gdy córka do wyjścia się szykowała.
– Matulu, czy masz dla mnie jeszcze jaką robotę? – zapytała dziewka spokojnie.
– Juści nie, ale posiedziałabyś w chałupie, miast gadania obcych słuchać!
– To nie jest żadne gadanie – zaoponowała córka. – Oni Słowo Boże głoszą!
Białka westchnęła jak miech kowalski i zupełnie zdruzgotana ręką machnęła. A Nałęczka, widząc to, nic już nie rzekła i ku obcym pospieszyła.
Raczej chałupą szałas ich zwać należało, jako że przez lata znacznie go rozbudowali i ocieplili, jakby na zawsze w Polanie pozostać zamyślali. Nałęczka jednak wiedziała, że tak nie będzie. Henning raz po raz napomykał, że głębiej w puszczę iść zamierza, a w niej wówczas serce zamierało. Czuła, że nie zdzierży życia w osadzie, gdy misjonarzy zabraknie. Cały czas czegoś by wyczekiwała… Czegoś istotnego. Sama dobrze nie wiedziała czego.
Stanąwszy przed szałasem, spostrzegła, że Henning dębinę struga. Tak był tym pochłonięty, że nie od razu dziewkę zauważył. Chrząknęła więc znacząco, a kiedy głowę uniósł, w jego brązowych oczach uśmiech zagościł.
– Cieszę się, że przyszłaś – rzekł, odkładając kij, a wskazawszy stojący obok stołek, dodał: – Usiądź, proszę.
Chwaścichowa córka spoczęła i ciekawie dokoła się rozejrzała. Ale miast starego Brunona jeno dzięcioła stukającego w pień stuletniego dębu wypatrzyła.
– Gdzie twój onkel? – zapytała.
– W puszczę poszedł, by jagód nazbierać, póki jeszcze są – wyjaśnił.
– A ja myślałam, że modli się w szałasie. – Uśmiechnęła się przekornie.
Henning podobną miną jej odpowiedział i zaraz opowiadać zaczął, a to o drzazdze w oku, a to o zakopanym talencie. Nałęczka zaś tych opowieści z bijącym sercem słuchała, chociaż nie wszystko rozumiała i nieraz musiała o wyjaśnienie prosić. Ale przecież po to do obcych przychodziła, by ich mowy słuchać. O Bogu, który stał się człowiekiem. Jakże to dziwnym było! Nijak sobie tego wyobrazić nie potrafiła… Ale im więcej o Nim słuchała, tym bardziej tego pragnęła.
Nagle Henning zaczął mówić o czymś zupełnie innym, Nałęczka zaś tak zadumaną była, że nie od razu pojęła, iż młodzian o swojej rodzinie opowiada.
– Urodziłem się w Ratyzbonie, dużym i ludnym mieście. Mój ociec zwie się Cornelius, a matka Hedwig. Ociec należy do cechu szewców. Rodziciele chcieli, bym i ja został mistrzem… – Przerwał i zamyślił się głęboko. Po jego smagłej twarzy ledwo dostrzegalny cień przemknął, jakby ból jakiś, lecz wnet znów raźno gadać począł: – Nie chciałem szyć ludziom butów. Pragnąłem wstąpić do klasztoru jak mój wuj Bruno i poświęcić się modlitwie oraz kopiowaniu ksiąg.
– A co to te księgi? – wtrąciła Nałęczka cicho.
– To pergaminy z wołowej skóry, na których zapisuje się słowa. Bo każde słowo można zapisać za pomocą znaków, które nazywają się literami. Również i to, co ci opowiadam, zostało spisane.
– Tak? A gdzie?
– W Ewangelii.
Nałęczka dziwowała się ogromnie tej mowie. Nigdy dotąd nie słyszała, by słowa można było zapisywać. Bo jakże to? Słowa się mówi i słyszy, ale żeby je na wołowej skórze zatrzymywać? Niepojęte!
Ale przecież wszystko, co Henning prawił, było niezwykłe, zatem po chwili dziwić się czemukolwiek przestała. A on ciągnął swą opowieść:
– Rodziciele słyszeć o tym nie chcieli. Gdybym nie przejął ojcowego warsztatu, wówczas całe mienie przeszłoby na mojego kuzyna Rudolfusa. Ulegając gorącym prośbom matki, zgodziłem się porzucić zamiar wstąpienia do klasztoru i już miałem rozpocząć terminowanie, gdy nagle zaszło coś niespodziewanego… – Ponownie zamyślił się głęboko.
Nałęczka jak urzeczona wpatrywała się w niego. Młodzian dotychczas o swym życiu nie opowiadał. Nigdy też o żadnej Ratyzbonie nie słyszała i nie mogła wyobrazić sobie, jak wygląda życie w obcych krajach. Cały jej świat ograniczał się do Polany, którą przodkowie toporami wyciosali, do wiedzy, że gdzieś na dalekim, wielkim grodzie siedzi potężny książę, który ogromną puszczą włada, wojny prowadzi i całkiem niedawno starych bogów się wyrzekł. Tak rozmyślając, znowu posłyszała, jak Henning prawi:
– Rudolfus zaprosił mnie do gospody. Podobno ważną wiadomość dla mnie miał. Tak się złożyło, że tego dnia wyjątkowo mało ludzi tam przebywało, a wśród nich mistrz krawiecki Mattias, doskonale znany mnie i mojemu ojcu. Nagle zrobiło się zamieszanie i sam nie wiem kiedy ujrzałem nóż w plecach Mattiasa. Ktoś człeka zasztyletował, a wina padła na mnie, gdyż sam jeden w gospodzie pozostałem.
Nałęczka, przejęta głęboko, dłoń Henninga chwyciła, on zaś z wdzięcznością na nią spojrzał.
– Ponieważ nie przyznawałem się do zamordowania mistrza i nie znaleziono przeciwko mnie niepodważalnego dowodu, sąd biskupi miast na chłostę i więzienie skazał mnie, o co bardzo prosiłem, na głoszenie Słowa Bożego wśród pogan. Matka ubłagała swego brata, a mego wuja Brunona, aby mi towarzyszył. Tak po wielu, wielu tygodniach wędrówki dotarliśmy aż tutaj…
– Kto mógł zabić tamtego człowieka? – zapytała Nałęczka.
– Nie wiem… Moja matka Hedwig uważa, że to Rudolfus ducha go pozbawił, gdyż porzuciłem zamiar wstąpienia do klasztoru i tym samym odebrałem mu prawo dziedziczenia ojcowego warsztatu.
– Ja również tak pomyślałam! – zakrzyknęła dziewka.
Henning uśmiechnął się blado.
– Nikogo nie wolno winić, jeśli nie dowiedzie się przed sądem popełnienia zbrodni – orzekł. – Zauważyłem w trakcie mojej tułaczki, że i wy, poganie, spory mądrze rozstrzygacie na wiecach.
– Owszem, wiec zwołuje starszyzna rodowa, ale teraz większość starców w Polanie wymarła i nie ma komu prawa stanowić – odparła Nałęczka urażona, że poganką ją nazwał. – Kiedy mała byłam, dziad wędrowny do nas przyszedł i on sądził takiego, co go o kradzież siekiery oskarżono. Spór między moim bratem a kowalem to sąd boży rozstrzygnął…
– Pamiętam ten zatarg – przytaknął młodzian i w czyste niebo spojrzał, po którym słońce już ku zachodowi wędrówkę rozpoczęło.
Dziewka za jego spojrzeniem podążyła i aż usta ze zdziwienia otworzyła, że pora już tak późną się stała. Zupełnie zatraciła się w opowieściach Henninga. Czym prędzej ku Chwaścichowej chałupie pobiegła, wysoko unosząc spódnicę i dudniąc chodakami po wąskich dranicach. A kiedy drzwi zamyślała otwierać, starego Brunona wypatrzyła, który obładowany koszami ku szałasowi obcych zmierzał. Nim zdążyła bodaj słowem do niego przemówić, z wnętrza chałupy ostry głos matki się dobył. Córka, westchnąwszy, do środka weszła, a tam już Białka wnet dla niej robotę wynalazła.
* * *
Rzepka miała mało pokarmu, toteż kozim mlekiem dzieci poić musiała. Nie od razu po porodzie wydobrzała, krwawiąc przez wiele dni, więc chętnie pomoc oraz rady świekry przyjmowała. A Białka naprawdę nieoceniona była! Dzieliła się z synową nabytym doświadczeniem, nie raz i nie dwa łaszki wyprała albo kolce niemowlęcej zapobiegła. Chociaż niewiasty zawsze bliskie sobie były, teraz więź, jaka się między nimi zawiązała, serdeczną przyjaźnią można było nazwać. Spełniło się bowiem marzenie i jednej, i drugiej: Rzepka wzbudziła ku sobie miłość męża, a Białka zdobyła synową, jaką zawsze chciała mieć. I nic już chyba nie zakłócałoby ich szczęścia, gdyby nie to, że Dobromir przy chrzcie swoim i synów obstawał.
Puszcza po raz kolejny w jesiennej nagości stanęła, gdy wieczorową porą, siedząc przy stole w Chwaścichowej chałupie, którą właśnie słomą ocieplać zakończył, tak rodzicielom prawił:
– On moją Rzepkę od śmierci wybawił. Błagałem o to i tak się stało!
Białka tylko ręce załamywała.
– Ale jakże to? Naszych bogów chcesz się wyrzec? Światowida, Peruna, Welesa?
– Nic mi nie dali – rzekł Dobromir twardo. – Jeno Dziewannę zabrali!
– Jakoż to już dawno było… – westchnął Chwaścich.
– Cóż z tego? Czy powinienem o wszystkim zapomnieć? – wybuchnął syn, zaciskając pięści, i zaraz powrócił do przerwanej mowy: – Prosiłem, by Rzepka nie pomarła, i tak się stało. A skoro przeżyła, okrzczę siebie i synów!
– Dobrze mówi – odezwała się Nałęczka z kąta izby, jakąś robotą zajęta. – I ja również krzest od obcych przyjmę!
Białka spojrzała na córkę takim wzrokiem, jakby nie dziewkę, lecz upiorzycę w blasku pochodni widziała.
– Mowy nie ma! – warknęła. – Do zamążpójścia jesteś pod moją władzą, a ja nie dopuszczę, byś krześcijanką się stała!
– Dlaczego? – zapytał Bożydar.
– Ty się do tego nie wtrącaj! – wypaliła matka.
– Wypowiedzieć się może – ozwał się Chwaścich – boć już on nie pod twoją pieczą, jeno pod moim prawem.
Białka, słysząc mężowe słowa, tylko usta zacisnęła, a gospodarz, zwracając się do Dobromira, prawił:
– Dojrzałym mężem jesteś, więc wedle swej woli postępować możesz. Chcesz się krzcić, ja ci w poprzek stawał nie będę… Jeno żeby z tego jakieś zło nie wyszło.
– Nie wyjdzie – rzekł Dobromir stanowczo. – Wiem, że nie wyjdzie! – To powiedziawszy, odstawił kubek ze słodkim mlekiem, wstał zza stołu i skinąwszy rodzicielom głową, wyszedł z chałupy i ku swojej, gdzie Rzepka już pewnie dzieci do snu układała, podążył.
Nocą, gdy leżał z nią w łożu, z uwagą żoninych słów wysłuchiwał:
– Nie mogę ci tego zabronić, lecz wolałabym, byś nie przyjmował nowej wiary. Radzę ci: dobrze się nad wszystkim zastanów! Cóż my wiemy o tym nowym Bogu?
– Ja wiem, że On mi ciebie przy życiu pozostawił – rzekł z mocą. – Przyrzekłem, że jeśli tak się stanie, okrzczę siebie i potomków!
– Skoro jesteś zdecydowany… – szepnęła Rzepka bez przekonania, wtulając się w jego ramiona.
– Jestem – odparł i pocałował ją w czoło.
Przymknęła oczy. Z cichutkim westchnieniem pomyślała, że co ma być, to i tak będzie. Tylko żeby nic złego z tego nie wynikło!
* * *
Przez trzy kolejne dni padał deszcz, toteż dopiero gdy niebo się przejaśniło, Dobromir do obcych poszedł. Wieść o krzcie, który przyjąć zamierzał, lotem ptaka Polanę obiegła, wywołując z chałup wszystkich, którzy na własne oczy chcieli zobaczyć to niezwykłe widowisko. Klęczał więc w świętym gaju – gdzie już nikomu nie wolno było czcić starych bogów – w otoczeniu ciekawskiej gawiedzi i z rąk Brunona sakrament przyjmował. Stary mnich nowe imię mu nadał, które brzmiało z niemiecka Hubertus, a które natychmiast Dobromir zapomniał, ponieważ za zupełnie zbędne je miał. A kiedy po zakończonej ceremonii wzrokiem dokoła powiódł, różnorodne uczucia na twarzach najbliższych wyczytał.
Matka, trzymając Milenę w ramionach, z urazą spoglądała. Na ojcowym obliczu malował się cichy spokój. W spojrzeniu Nałęczki duma błyszczała, natomiast bystre oczy Bożydara ciekawością lśniły. Rzepkę przeniknął chłodny dreszcz, gdy ich spojrzenia się spotkały. Patrzyła na męża z troską i niepokojem, a kiedy skinął ku niej, z Radosławem i Ludomirem do niego podeszła.
Dobromir wziął starszego syna za rączkę, a młodszego z ramion żony przejął i wraz z nimi ku mnichowi na powrót się obrócił. Bruno zaraz chłopięce główki święconą wodą polał, nadając im imiona Ulrik oraz Herman, potem zaś na Rzepkę wyczekująco spojrzał. Ona jednak gwałtownie głową pokręciła i niczym oparzona w ciżbę uciekła. Lecz zanim ktokolwiek wyrozumiał się w jej uczynku, nagle Jagódka przed misjonarzem na kolana padła i do chrztu się pochyliła. Matyldą ją ochrzcił i pośród ludu się rozejrzał, czy jeszcze ktoś nie wystąpi. Nikt już jednak nowej wiary nie zamierzał przyjmować. Ludziska, szepcząc między sobą, do chałup zaczęli się rozchodzić.
Wtem niebo się zachmurzyło i lunął rzęsisty deszcz. Rzepka z Dobromirem, porwawszy dzieci, biegiem do chałupy się rzucili. Chłopcy już wcześniej, zaledwie święcona woda ich skropiła, pochlipywać zaczęli, a teraz także Milena w bek uderzyła. Wpadli w progi zmoczeni i przemarznięci od ciągnącego z puszczy chłodu. Rzepka czym prędzej z dzieci odzienie zdarła i w suche łaszki je przebrała. Tymczasem Dobromir koszulę zdejmował i onuce zaczął rozwiązywać. Dopiero teraz mogła pomyśleć o sobie. Rozsupłała przemoczony czepek i ściągnęła suknię przez głowę. Zaledwie stanęła w samym gieźle, ku sobie ją odwrócił i dłońmi po jej ciele wodzić zaczął.
– Dajże spokój! – Roześmiała się. – Cała mokra jestem!
– I ja również – oświadczył przekornie. – Radzę, byśmy teraz dla rozgrzewki gorącą kąpiel wzięli!
– Chętnie, ale najpierw dzieci – odparła. – Muszę je nakarmić i ułożyć do snu.
Szybko ugotowała kaszkę na kozim mleku, gdyż oseski marudziły bardzo, a potem w kołyskach je pokładła. Zbysław jeszcze jedną dla drugiego dziecięcia wystrugał. Tylko Radosław sypiał w komórce na własnym sienniku. Miał tak mocny sen, że nocą Rzepka już nawet do niego zaglądać nie musiała.
Tymczasem Dobromir balię, co w kącie wielkiej izby stała, na środek wytaszczył, i wodę na kąpiel grzać zaczął. Niedługo potem pod powałą gorące opary się unosiły. Pospiesznie zrzucili z siebie to, w czym jeszcze stali, i drżąc z podniecenia, w kąpieli się zanurzyli. Dobromir, przyciągnąwszy Rzepkę, całować ją zaczął. Ona natomiast usiadła nań okrakiem. Jęcząc z rozkoszy, poddali się wspólnemu rytmowi. Młoda matka nadal była kształtna i jędrna, mimo iż urodziła dwoje dzieci i z początku karmiła piersią. Przebyta w połogu gorączka wykluczała kolejną ciążę i chociaż trójka dzieci całkowicie jej wystarczała, z pewnym smutkiem o tym myślała. Wciąż pamiętała słowa Libuszy, że niewieści żywot po dreszczycy nie będzie już więcej rodził, toteż dbała bardzo o dzieci i nad ich zdrowiem czuwała, by choćby przeziębienia nie złapały. Teraz, gdy ponura jesień światem zawładnęła, było to szczególnie ważne.
Leżąc w łożu, wsłuchiwała się w spokojny oddech męża i dumała o tym, co przyniósł miniony dzień. Nie wiedziała, czy dobrze, czy źle zrobiła, godząc się ochrzcić dzieci. Była całkowicie pewna, że sama przenigdy tego nie zrobi. Cóż z tego, że książę przyjął nową wiarę? Żył daleko w odległym, ludnym grodzie. Nie miał z nią nic wspólnego. Przecież Mieszko nawet nie wie, że gdzieś w jego kraju żyje jakaś Rzepka…
Znużona rozmyślaniem, wreszcie zapadła w głęboki, odprężający sen. Była ku temu najwyższa pora, gdyż z pierwszymi promieniami słońca znów nastanie nowy, pracowity dzień.
* * *
Tego roku długo ciągnęła się jesienna szaruga. Naga puszcza przeraźliwie chłodnym tchnieniem zionęła, zatrzymując w chałupach niewiasty pochylone nad kołowrotkami, w żytnicach zaś chłopów zgiętych pod cepami. Dziatwa, biegająca dotąd samopas dranicami, teraz w komórkach nad łuskaniem grochu przy świetle pochodni siedziała. Tylko niemowlęta w Polanie nie pracowały. Nieskończenie długie wieczory taką lub inną pieśnią urozmaicano albo bajaniem cudeńkim, jeśli ktoś zmyślać dobrze potrafił. A jeżeli samotność zanadto ciążyła, człek do sąsiadów szedł, by tam przy robocie gębę do drugiego otworzyć.
Białka z trudem nawijała przędzę na motowidło. Dłonie z każdym dniem coraz bardziej jej drętwiały, toteż nieraz ruszać nimi już nie mogła. Pochyliła się też bardzo i wzrok jej osłabł tak znacznie, że i szydła przy blasku pochodni nie widziała. Coraz częściej zdarzało się, że jako jej mać Paproć pląsała wokół siebie, chociaż ze wszystkich sił starała się panować nad tym dziwactwem.
– Przyszło mi rozum postradać i oślepnąć na starość – biadoliła. – Ot, taki to los człowieczy…
Nałęczka z troską na matkę spoglądała, lecz nic nie mówiła. Sama w wielkim smutku pogrążona była. Po chrzcie Dobromira Henning oświadczył, że z wiosną ruszają z wujem głębiej w puszczę, by w innych osadach nawracać i chrzcić ludzi. Na myśl, że nie będzie go w Polanie, że nie usłyszy już z jego ust tych cudownych opowieści o nowym Bogu, serce w niej zamierało. Nie było w siedlisku nikogo, kto potrafiłby oczarować ją tak, jak ten obcy! Nikt by tego nie potrafił… A ona z każdym dniem coraz bardziej pragnęła być do niego podobna.
Dawno już powzięła zamiar, że krzest przyjmie, i chowając swą tajemnicę na dnie serca, odpowiedniej chwili ku temu wyglądała. Ale zawsze coś na przeszkodzie stawało, by do obcych się udać: a to Białka niedomagała, a to Chwaścich źle się czuł, a to Dobromir ją wołał, by z Rzepką przy potomstwie posiedziała. Albo coś innego jeszcze nie pozwalało z chałupy wyjść. Kry na rzece stopniały i do wiosny już się miało, gdy odpowiednia chwila nadeszła.
Pewnego dnia, kiedy słońce wysoko na niebie stało, Nałęczka od samego rana do sakramentu się przygotowywała. Najpierw oćca z bratem do komórki wyprosiła, by w wielkiej izbie kąpiel wziąć, potem długo w swe lustereczko patrzyła i jasne włosy w warkocze zaplatała, a kiedy obiad minął i ze stołu posprzątała, usiadła cichutko w kąciku i aż do zmierzchu jak zauroczona tam tkwiła.
– Źle się czujesz, córeczko? – zapytała troskliwie matka, która przy świetle pochodni biały czepek cerowała. – Od południa nic nie mówisz…
Nałęczka lekko ramionami wzruszyła.
– Nic mi nie jest, matulu. Tylko mi się gadać nie chce.
– Ano i o czym tu gadać? – wtrącił Chwaścich, który wraz z Bożydarem sieć naprawiał. – Nawet i Ludmiła do nas ostatnio nie przychodzi, a przecie ona gębę niewyparzoną ma.
Połowica westchnęła i nic nie powiedziała.
I tak z wolna wieczór nastał, a serce jak szalone tłukło się w piersi Nałęczki. Czując, że nie wytrzyma dłużej owego wzburzenia, po izbie jak nakręcona chodzić zaczęła, aż Bożydar śmiał się, że niczym kot z pęcherzem po chałupie lata. Ona mimo uszu jego gadanie puszczała, czekając niecierpliwie, aż domownicy w łóżkach legną. Sama jednak się nie położyła.
– Cóż ci, córuś? – zaniepokoiła się Białka. – Czego się nie kładziesz? Przecie noc.
– Muszę do wychodka – oświadczyła Nałęczka. – Śpij, matulu. Nie ma powodu, byś czuwała tylko dlatego, że mój żołądek się zbuntował. – To powiedziawszy, z chałupy wyszła, a uspokojona Białka w głęboki sen zapadła.
Niebo gwiaździste było i raz po raz księżyc zza chmur się wychylał. Nałęczka, drżąc z emocji i od wiosennego chłodu, czym prędzej ku obcym pobiegła. Przystanąwszy przed szałasem, wzięła głęboki oddech i – jako że wejście było odsłonięte – do wnętrza zajrzała. Głośne chrapanie uświadomiło jej, że domownicy śpią, więc głos sowy naśladować zaczęła. A kiedy niespokojne poruszenie usłyszała, do środka ośmieliła się wejść.
– To ja, Nałęczka – powiedziała cichutko.
– Ty? A czegóż chcesz? – zapytał Henning zaspanym głosem.
– Krzest przyjąć.
– Teraz? Po nocy?
– Tak. Teraz.
– Zatem trzeba wstać – sapnął Bruno, wiercąc się na leżance. – Gdzie moje kropidło?
Henning zapalił pochodnię i w blasku ognia na Chwaścichową córkę z uwagą spojrzał.
– Jesteś pewna? Przyjąwszy sakrament, staniesz się chrześcijanką, a to oznacza, że uwierzysz w Syna Bożego.
– Jestem pewna i wierzę w Niego – odparła dziewka drżącym głosem.
– Zatem klęknij – odezwał się Bruno – i głowę pochyl.
Nałęczka uczyniła, jak jej stary mnich nakazał.
– Czy wybrałaś sobie imię? – zapytał Henning. – Musi być chrześcijańskie.
– Chcę nosić miano twojej matki.
– Ma na imię Hedwig – przypomniał.
– Więc i ja będę Hedwigą – zdecydowała Nałęczka.
– Zatem czynię moją powinność – oświadczył Bruno i zaraz udzielił świętego sakramentu.
Ściskając aż do bólu dłonie, powstała z klęczek, a spojrzawszy w pełne powagi oblicza obcych, ani słowa ze ściśniętego gardła nie wykrztusiła. Oni również wyglądali na wielce przejętych. Nie wiedząc, co takiego w tejże chwili rzec powinna, skinęła im tylko głową i odwróciwszy się, ku Chwaścichowej chałupie podążyła. Zaledwie jednak pierwszy krok uczyniła, coś jej w duszy szepnęło, że zza drzew każdy jej ruch śledzi czyjś czujny, niechętny wzrok. Nim zdążyła pomyśleć, puściła się biegiem i z sercem tłukącym się w piersi jak oszalałe drzwi za sobą zatrzasnęła.
Białka, która zawsze lekki sen miała, głowę wysoko uniosła.
– Kto tam? – zawołała w ciemnościach.
– To ja, matulu – odparła córka pospiesznie i do swej komórki po omacku przemknęła.
– A cóż się tak tłuczesz?
– Do wychodka chodziłam i jakaś mara mnie wystraszyła.
– Śpij już! – rzekła na to matka, na drugi bok się obracając.
Nałęczka, zadowolona, że o nic więcej jej nie pytano, również głowę do poduszki przyłożyła. Westchnąwszy ze szczęścia, nawet nie spostrzegła, kiedy głęboki sen ją zmorzył.
* * *
Dni były coraz dłuższe i ludziska znów w pola powychodzili. Jare Święta zbliżały się wielkimi krokami. Każdy wiedział, że do tego czasu zboża zasiane być muszą. Polanie cieszyli się na nadchodzące święta. Tylko córka Chwaścicha żadnej radości nie okazywała.
– W kraju Henninga nie obchodzi się Jarych Świąt – tłumaczyła matce, która jajka w wywarze z kory dębowej malowała. – U nich świętuje się Zmartwychwstanie.
– Bajdy. – Białka wzruszyła ramionami.
– Wcale nie! – Córka się sprzeciwiła. – Syn Boży zmartwychwstał! I ja w to wierzę, czy się to matuli podoba, czy nie.
– Wiesz, wydaje mi się, że masz za dużo czasu, córuś – orzekła gospodyni. – Gdybyś go nie miała, to byś bzdurami się nie zajmowała!
Nałęczka, słysząc to, nic już nie rzekła, tylko uśmiechnęła się ze smutkiem.
Nie winiła matki. Rozumiała, że na starość trudno jej sądy zmienić. Białka o wielu sprawach zdanie wyrobione miała, a nigdy nie należała do tych, którzy je chętnie nowym zastępują. Wszystko mogłoby się dobrze potoczyć, gdyby tylko pozwoliła córce na samodzielność. Ale coś takiego jak decydowanie o sobie w przypadku niezamężnych dziewcząt w Polanie w ogóle nie istniało. Córka aż do dnia ślubu całkowicie pod matczyną opieką pozostawała, a po zaślubinach jako żona pod mężową władzę przechodziła. Tak robiono z dziada pradziada i nie zapowiadało się na odmianę.
Nie mogąc sobie znaleźć miejsca we własnej chałupie, do Rzepki poszła. Tymczasem jątrewka dzieci karmiła. Ludomir siedział spokojnie na matczynych kolanach, raz po raz połykając polewkę, którą mu na drewnianej łyżce podawano. Milena natomiast, zjadłszy wcześniej swoją porcję, do boku rodzicielki przytulona siedziała, a bystrooki Radosław baczył, by z ławki nie spadła. Wiercipięta z niej była co niemiara! Ponadto grubsza i mocniejsza od brata, który również i siadać później zaczął. Rzepka bardzo martwiła się o najmłodszego syna. Wszystko wskazywało na to, że dziewka jako starsza wszystkie życiodajne soki z matczynego żywota wyssała, odbierając bratu krzepę i zdrowie. Nie mogło być inaczej, skoro ona, ich matka, po przebytej zimnicy sama znacznie na siłach podupadła.
Na widok Nałęczki twarz Rzepki rozjaśniła się w uśmiechu.
– Jak miło, że przyszłaś! – powiedziała, wskazując zełwie2 krzesło. – Usiądź, proszę.
2 zełwa, zełwica lub żełwica (dawn.) siostra męża
Dziewczyna nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać.
– Ależ oni są duzi! – zawołała zdumiona. – Widziałam ich nie dalej jak przed pięcioma dniami, a zdaje się, jakby przez pół urośli.
– Tak, dzieci potężnieją nie wiadomo kiedy – roześmiała się Rzepka, ocierając buzię Ludomira końcem swej zapaski.
– Czym ich karmiłaś? – zaciekawiła się dziewka.
– Polewką z barszczu – wyjaśniła młoda matka, a biorąc Milenę pod pachę, dodała: – Wczoraj po raz pierwszy podałam dzieciom groch. Ugotowałam na miękko, przegryzłam na papkę i włożyłam im do buzi. Staram się, by już wszystko jedli.
– Ja to nie będę miała dzieci – westchnęła Chwaścichowa córka, podpierając się na łokciach.
– E tam, gadanie! – Rzepka zbagatelizowała jej słowa, układając niemowlęta w kołyskach. – Czemu miałabyś nie mieć? Wyjdziesz za mąż i urodzisz niejedno.
– Właśnie w tym cała rzecz, że ja nie wyjdę za mąż – oznajmiła z przekonaniem, głaszcząc Radosława po płowej czuprynce.
Gospodyni, przykrywszy dzieci futerkiem, powróciła do stołu.
– A dlaczegóż? – zapytała zdziwiona, sadzając sobie pasierba na kolanach.
– Bo nie chcę. I dzieci też nie chcę.
– Czasami trudno cię zrozumieć – stwierdziła jątrewka.
Nałęczka roześmiała się nieswojo. Po chwili dodała:
– Wiesz, okrzciłam się.
Rzepka szeroko oczy otworzyła.
– Nie patrz na mnie jak na obłąkaną! Jestem krześcijanką i noszę imię Hedwiga.
– Czy ktoś z twoich o tym wie? – zapytała powiernica sekretu z powagą wymalowaną w bursztynowych oczach.
– Na razie tylko ty.
Rzepka milczała przez chwilę, spoglądając na bawiącego się u jej stóp siostrzeńca.
– Wyjdźmy przed dom – powiedziała, podnosząc wzrok. – Tam sobie pogadamy.
– A jeśli dzieci się obudzą? – Nałęczka niepewnie wstała z krzesła.
– Zostawię otwarte drzwi – wyjaśniła matka, pomagając Radosławowi przekroczyć próg. – Usłyszę je natychmiast, gdy tylko zaczną kwilić.
Usiadły na ławce tuż pod okienkiem. Delikatny wietrzyk po licach je smagał. Rzepka przymrużyła oczy i w niebo spojrzała. Było jasne i słoneczne, dokładnie takie, jakie powinno być na wiosnę. W tym momencie o zmarłej siostrze pomyślała. Wspomniała dni, kiedy obie siadywały na ławce przed Chwaścichową chałupą i serce boleścią jej się ścisnęło. Jakże to dawno już było! Ile wiosen od tamtej pory przeminęło! Zdawało jej się, iż wieki dzielą ją od owego czasu. Jakby to wszystko zdarzyło się w innym życiu i nie jej, lecz komuś drugiemu. W tejże chwili siedziała obok mężowej siostry i rozmowę próbowała z nią nawiązać. Z Nałęczką zawsze trudnej się gadało. Była taka różna od Dziewanny, ufnej, bezpośredniej i pogodnej. W Chwaścichowej córce drzemała jakaś niecierpliwość i hardość zarazem, a cechy te, połączone z wrodzoną skrytością, czyniły dziewkę nieprzystępną i nieufną wobec ludzi. Teraz, gdy wyrosła już z dzieciństwa, tym bardziej obca się zdawała.
– Jesteś pewna, że dobrze zrobiłaś, przyjmując krzest? – Rzepka przerwała milczenie.
– Całkowicie.
– Ale przed bliskimi zataiłaś.
– Nie szkodzi. Na razie nie muszą wiedzieć. Zresztą sami są winni, że to ukrywam. Gdyby matka tak krzywo nie patrzyła na obcych, wcale nie musiałabym mieć sekretów. Czy to źle, że uwierzyłam w Boga, który stał się człowiekiem?
– Nie wiem… – odparła Rzepka niepewnie. – Ja tego nie rozumiem.
– A myślisz, że ja wszystko pojęłam? – odparła pytaniem. – Ale zawsze, gdy słucham tego, czego nauczał, serce drży mi z radości i całe życie chciałabym Mu oddać!
Rzepka miała właśnie odpowiedzieć zełwie, że skoro tak czuje, za głosem serca podążać powinna, lecz w tym momencie niemowlęta zakwiliły. Zerwała się więc z ławki i zostawiwszy Radosława pod okiem Nałęczki, do chałupy wbiegła.
– Ciii, ciii, maleństwa… – uspokajała rozbudzone dzieci, poruszając obiema kołyskami jednocześnie. – Mama jest przy was.
Tymczasem Nałęczka, trzymając Radosława w ramionach, w progu stanęła.
– Zabieram bratanka do nas – oznajmiła. – Przyprowadzę go na powrót wieczorem. A gdzie Dobromir, że go nigdzie dotąd nie widziałam?
– W żytnicy ziarno miele – odpowiedziała gospodyni, rada, że dziadkowie Radosława pobawią. – Ja nie mam dość sił, by żarna przekręcać. Cóż począć…
– Masz dość roboty w obejściu i przy dzieciach – stwierdziła dziewka. – Do wieczora, bratowo!
– Do wieczora – powtórzyła Rzepka, zmieniając niemowlętom powijaki.
Nim Chwaścichowa córka do chałupy wróciła, jeszcze do żytnicy zaglądnęła, gdzie rozebrany do pasa Dobromir z rozmachem ciężkimi żarnami kręcił. Jego szerokie barki i umięśnione ramiona pot skropił. Tak był pracą pochłonięty, że nie od razu siostrę zauważył.
– Jak ci idzie robota? – zagadnęła, stojąc w wejściu.
Dopiero teraz odwrócił się w jej stronę.
– To ty? – mruknął, ocierając zroszone czoło rzemienną opaską przewiązane, by mu włosy do oczu nie szły.
– Ja i Radosław. – Roześmiała się.
– To widzę! – stwierdził wesoło.
Siostra niespodziewanie poważnym wzrokiem nań popatrzyła.
– Przyszłam się o coś wywiedzieć.
– Pytaj!
– Stanąłbyś po mojej stronie, gdybym powaśniła się z rodzicielami?