Siemowit. Burzliwy - Robert F. Barkowski - ebook + audiobook

Siemowit. Burzliwy ebook i audiobook

Robert F. Barkowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W IX wieku Polski nie ma jeszcze na mapach Europy, a nad ziemią wielkopolską ‒ jej kolebką ‒ szumią lasy oraz rozpościerają się łąki poprzetykane wstęgami rzek i plamami jezior. W Gieczu, jednej z osad plemienia Polan, głowa rodu Chościsko aspiruje do roli wodza opolnego i dowodzi wojskami polańskimi podczas wypraw wojennych. Jego najmłodszy, zrodzony z nałożnicy syn Popiel, człowiek zły i podstępny, pragnie władzy i zemsty na ojcu oraz przyrodnich braciach. Dopina swego. Bracia z niezasłużonym piętnem morderców muszą uchodzić na wygnanie. Po tragedii nieopodal opuszczonej rodowej siedziby dorasta w zastępczej rodzinie nieświadom swego pochodzenia Siemowit, wnuk Chościska. Zdolny młodzieniec imponuje przywódczą charyzmą, męstwem i sprawnością w wojennym rzemiośle. Wkrótce rzuci wyzwanie Popielowi...

***

Robert F. Barkowski, znawca dziejów średniowiecza, zwłaszcza Słowian, rozpoczyna nowy cykl powieści historycznych poświęconych władcom z dynastii Piastów. Bohaterem tomu I jest wspomniany Siemowit, pradziadek księcia Mieszka I, pierwszego historycznego władcy Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 55 min

Lektor: Aleksander Mikołajczak

Oceny
4,4 (16 ocen)
8
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Mroźny wicher mio­tał świsz­czącą zamie­cią po spo­wi­tej ciem­no­ściami led­nic­kiej wyspie, wznie­ca­jąc śnieżne tumany z dachu ksią­żę­cego pala­tium. Ciszę prze­rwały par­ska­nia koni i przy­tłu­mione nawo­ły­wa­nia. Oddział księ­cia po żmud­nym prze­by­ciu oblo­dzo­nego mostu dotarł na wyspę. Ode­sław­szy dru­żyn­ni­ków na noc­leg, Bole­sław podą­żył samot­nie w kie­runku nie­wiel­kiej, przy­le­ga­ją­cej do sie­dziby po pół­noc­nej stro­nie przy­bu­dówki, w któ­rej okienku tliło się skromne świa­tełko.

Przy­gar­biony nad wysoką ławą Guidolfo szpe­rał z nara­sta­ją­cym znie­cier­pli­wie­niem w roz­ło­żo­nych sto­sach doku­men­tów. Pod­no­sił pożół­kłe, nie­mal zbrą­zo­wiałe stro­nice per­ga­mi­nów, nie­które z nad­pa­lo­nymi rogami, inne jedy­nie w strzę­pach zacho­wane. Wymie­szane ze świeżo nanie­sio­nymi na nowe per­ga­miny notat­kami i odpi­sami ory­gi­na­łów. Gdzie jest zapi­ska o Mieszku, za którą przed laty opa­towi klasz­toru w Ful­dzie trzy srebrne denary zapła­cił? Pod­szedł do dru­giej ławy, może w roz­tar­gnie­niu zło­żył ją na ster­cie pism z okresu począt­ków pano­wa­nia Miesz­ko­wego syna?

Ze sku­pie­nia wyrwały go dobie­ga­jące z zewnątrz odgłosy.

Pło­mie­nie licz­nych świec oświe­tla­ją­cych kom­natę skło­niły się płyn­nym ruchem w jed­nym kie­runku, przy­gięte powie­wem wpusz­czo­nym przez otwarte drzwi. Przy­sta­nąw­szy na progu, Bole­sław tak­so­wał suro­wym spoj­rze­niem wnę­trze pomiesz­cze­nia. Zatrzy­maw­szy wzrok na mni­chu, orzekł, nie skry­wa­jąc żar­to­bli­wej uszczy­pli­wo­ści:

– Coś się sku­lił niczym zestra­chały jeż pomię­dzy zeschłymi liśćmi? Władcy się boisz?

– Książę, wy zawsze nacho­dzi­cie nie­spo­dzie­wa­nie, kiedy ja zmy­sły na upo­rząd­ko­wa­niu waż­nych szcze­gó­łów tracę…

– Od lat już te zmy­sły tra­cisz, moją cier­pli­wość i skar­biec nad­wy­rę­ża­jąc. – Bole­sław przy­siadł na jed­nym z dwóch krze­seł przy stole zasta­wio­nym przy­rzą­dami do pisa­nia, z roz­ło­żo­nymi tu i ówdzie zapi­sa­nymi stro­ni­cami. Lewą stronę blatu oku­po­wał rząd kilku stert uło­żo­nych jeden na dru­gim per­ga­mi­nów.

Guidolfo pokor­nie zajął miej­sce obok, na dru­gim krze­śle.

– Nie chmurz się, Gudo – rzekł pocie­sza­jąco Bole­sław, pokle­pu­jąc go po ramie­niu. Tak mu lon­go­bardz­kie imię na swoj­ski język spo­lsz­czyli. – Wiesz, że wysoce sobie talent twój i trudy cenię i wiele nadziei w goto­wym dziele pokła­dam.

– Wiem, książę. – Mnich odsap­nął. – Księgi są już pra­wie napi­sane. Nano­szę teraz poprawki i uzu­peł­nie­nia, zanim całość skła­dać pocznę. Cze­kam jesz­cze na parę doku­men­tów.

– A te sterty? – Bole­sław wska­zał ruchem głowy.

– Pierw­szy tom nie­jako, dopiero pier­wo­wzór, kartki jesz­cze luzem poukła­dane na kupki roz­dzia­łów, uzu­peł­nień wyma­gają. – Mnich podał władcy pierw­szą stro­nicę.

Bole­sław rzu­cił okiem na tytuł.

– Przod­ko­wie?

– Mhm.

– Nie­zbyt kró­lew­ski tytuł. Skromny, sucha­wo­ścią trąca.

– Za skrom­no­ścią naj­więk­sza potęga się skrywa, jedy­nie nicość w pyszał­ko­wa­tość oble­czona.

– O ile pamię­tam, przed­tem było Kro­nika Pia­stów, póź­niej zmie­ni­łeś na Ród pia­stow­ski.

– Brzmie­nie tytułu długo w mym zamy­śle doj­rze­wało.

Władca, nie sko­men­to­waw­szy uwagi mni­cha, sam się­gnął po dwie następne stro­nice z pierw­szego stosu, zagłę­bił się w lek­turę. Po dłuż­szej chwili wziął jesz­cze trzy kolejne. Guidolfo obser­wo­wał go z napię­ciem. Nie­mal dwa­dzie­ścia ostat­nich lat poświę­cił na pisa­nie dzieła. Kilka opa­słych tomów. Tak mu kie­dyś zle­cił Bole­sław. Władca Pola­ków nie­ustan­nie środ­ków, zachęty i wszel­kiej pomocy nie szczę­dził, ponie­waż wielce mu na spi­sa­niu dzie­jów wła­snej dyna­stii zale­żało, zanim umrze. Guidolfo zawdzię­czał mu życie.

Przed wielu laty, nie­mal od początku wojen Bole­sława z nie­miec­kim Hen­ry­kiem, pol­ski władca pak­to­wał z Ardu­inem z Ivrei, ostat­nim lon­go­bardz­kim kró­lem Włoch. Arduin z woli lokal­nego moż­no­władz­twa przy­jął żela­zną koronę Lon­go­bar­dów po śmierci cesa­rza Ottona III w 1002 roku. Krótko po tym Hen­ryk, nowy nie­miecki król, usi­ło­wał zagar­nąć wło­ski tron dla sie­bie. Roz­pę­tały się wojny, siłą rze­czy Bole­sław i Arduin zna­leźli się w sojusz­ni­czym, anty­hen­ry­kow­skim obo­zie. Arduin wszel­kimi środ­kami zbroił i powięk­szał armię, mię­dzy innymi wywłasz­czał z mająt­ków lon­go­bardz­kich bisku­pów i opa­tów, któ­rzy w zemście opo­wie­dzieli się po stro­nie Hen­ryka. Jedy­nie niektó­rzy wło­scy duchowni wyso­kiej rangi, mię­dzy innymi Guidolfo, wów­czas zastępca opata klasz­toru Frut­tu­aria w Pie­mon­cie, poparli dąże­nia Ardu­ina. Guidolfo wykradł prze­bo­gaty skar­biec biskupa z Ver­celli, zamie­rza­jąc prze­ka­zać go Ardu­inowi. Nie­szczę­snym splo­tem wypad­ków pod­czas ucieczki w kościele wybuchł pożar, a następ­nie prze­niósł się na sąsied­nie zabu­do­wa­nia, pochła­nia­jąc w pło­mie­niach biskupa. Za kra­dzież majątku i usma­że­nie zwierzch­nika die­ce­zji spa­dła na Guidolfo nie tylko kościelna klą­twa, ale i wyrok śmierci nań wydano. Na taj­nym spo­tka­niu Arduin wypro­sił u Bole­sława obję­cie Guidolfo opieką. Tym spo­so­bem mnich zna­lazł się w Pol­sce. A że ota­czał go już wtedy nimb zawo­ła­nego pisa­rza i uczo­nego w księ­gach, Bole­sław zle­cił mu zada­nie napi­sa­nia histo­rii wła­snego rodu.

Gdzież to kro­ni­karz od tego czasu nie podró­żo­wał! Po wszyst­kich sąsied­nich kra­jach w zbie­ra­niu wie­ści, zapi­sków, opowie­ści i legend jeź­dził. Bole­sław przy­dał mu na stałe trzech tłu­ma­czy, sowi­cie ich opła­ca­jąc. Jed­nego od mowy na Rusi i ich­niego pisma peł­nego obcych zna­ków, jed­nego od mowy ludów skan­dy­naw­skich i jed­nego od rodzi­mej, pol­skiej mowy oraz jej narze­czy. Guidolfo bar­dzo szybko nauczył się pol­skiego, skut­kiem czego jeden tłu­macz odpadł. Jedy­nie dla nieco odmien­nych języ­ków Poła­bia i Pomo­rza, a także mowy Cze­chów dobie­rał sobie każ­do­ra­zowo bie­głego pomoc­nika. Naj­wię­cej pod­sta­wo­wych wia­do­mo­ści dostar­czyły mu opo­wia­da­nia i rela­cje ludzi naj­star­szych. Sta­rzy­ków, któ­rzy w pamięci zacho­wali opowie­ści ich przod­ków. A i sam Bole­sław wiele prze­ka­zów w rodzie pie­lę­gno­wa­nych ust­nie mu dostar­czył.

– Nudne to jakoś na samym początku. – Bole­sław odsu­nął stro­nice. – Pełno nazw, imion, ple­mion… Chcia­łem byś prze­lał na per­ga­miny wię­cej emo­cji, napię­cia…

– Ale…

– Na przy­kład – Bole­sław nie dawał mu dojść do głosu – jeżeli miecz zosta­nie wznie­siony do góry, to niech w brzesz­czo­cie odbiją się krwa­wym lśnie­niem sło­neczne pro­mie­nie, niech odgłos roz­trza­ski­wa­nych tarcz do wyobraźni prze­mówi…

– Na dal­szych stro­ni­cach pełno tego, książę. – Guidolfo odwa­żył się na zde­cy­do­wane prze­rwa­nie władcy. – Zaj­rze­li­ście dopiero w pierw­sze strony, a tam musi być zawarte nakre­śle­nie począt­ków. Dla jed­nego nużące, dla innego cie­kawe.

– Pierw­sza księga. – Bole­sław jesz­cze raz pod­niósł drugą stronę. – O… o, tutaj, o Sie­mo­wi­cie?

– Oraz jego ojcu i wujach.

– A powiedz ty mi, Gudo, jakich przy­dom­ków mi przy­da­łeś w czę­ści ostat­niej, o moim ojcu trak­tu­ją­cej, gdzie moje dzie­ciń­stwo wspo­mniane? – Bole­sław uśmiech­nął się lekko. – Bo aż trzy takowe już się ukuły: Chro­bry, Wielki i Wspa­niały.

– Żad­nych. Za waszych chło­pię­cych cza­sów nie było tako­wych. Gdy­bym opi­sał wasze czyny wieku doro­słego, to naj­chęt­niej przy­dał­bym Kró­lew­ski. Ale nie­stety zle­ci­li­ście komu innemu spi­sy­wa­nie naj­now­szych dzie­jów.

– Nie marudź, posta­raj się o zakoń­cze­nie two­jej pracy, na innych się nie oglą­da­jąc.

– Teraz, gdy Hen­ryk przed tygo­dniem zmarł, wszy­scy są pewni, książę, że papież rychło poświęci wam upra­gnioną koronę – zmie­nił gładko temat Guidolfo.

Bole­sław powstał.

– Ukończ dzieło, Gudo. Ja swoje na pewno do końca dopro­wa­dzę. Nie zemrę, dopóki Pol­ski kró­le­stwem nie usta­no­wię i synowi korony nie prze­każę.

Ród

Spowita sło­necz­nym bla­skiem góra nie­co­dzien­nie gościła tylu przy­by­szy. U jej pod­nóża mro­wie tłumu zeszłego z wszyst­kich opol­nych osad, nawet z naj­mniej­szych siół zagu­bio­nych w leśnych knie­jach, które bez­po­śred­nio wła­dzy księ­cia Popłada pod­le­gały. W tym opola naj­więk­sze: Mora­czewo, Giecz, Led­nica, Tum, Bnin, Grzy­bowo, Ląd, Mogilno. Na przo­dzie głowy naj­waż­niej­szych rodów, szla­chet­no­ścią i zamoż­no­ścią nad innymi góru­ją­cych. Z samej Mie­tlicy – ksią­żę­cej sie­dziby, co jako jedyna spo­śród wszyst­kich opoli gro­dem obron­nym się szczy­ciła – aż dzie­więć naj­znacz­niej­szych rodzin. Na lewo, po dru­giej stro­nie wąskiego stru­myka spły­wa­ją­cego z pobo­cza góry, zebrały się dele­ga­cje nie­za­leż­nych od Popłada obsza­rów. Udzielni władcy gro­dów za Wartą w kie­runku Obry na zacho­dzie, mię­dzy Pro­sną a Odrą na połu­dniu, mię­dzy Wełną a Note­cią na pół­nocy: z Kali­sza, Mię­dzy­rze­cza, Boni­kowa, Psz­czewa, Żnina, Łękna, Brusz­czewa i pozo­sta­łych. Nawet z ziem odle­glej­szych przy­było kilku cie­kaw­skich panu­ją­cych, jak książę z Wło­cławka czy wojow­ni­czy pomor­ski wła­dyka nad­no­tec­kich ziem z sil­nie obwa­ro­wa­nego Ujścia.

Święta góra w Gnieź­nie pra­starą moc bogów wokół roz­ta­cza. Moc potężną, pro­mie­niu­jącą daleko, docho­dzącą do gra­nic innych boskich sie­dlisk, jak te w Boni­ko­wie czy Kali­szu. A nawet się­ga­jącą miejsc odle­głych, jedy­nie z opo­wia­dań jeń­ców i kup­ców zna­nych, jak święta źró­dlana głę­bia w pomor­skim Bia­ło­gar­dzie, górzy­sta Sobótka na Ślą­sku, leśna ostoja w Rado­gosz­czy na Poła­biu, matka wszyst­kich lasów, czy oble­wana mor­skimi falami Arkona na wiel­kiej wyspie. Nie dziwi zatem mno­gość przy­by­łych na cere­mo­nię.

Nie­zwy­czajną cere­mo­nię. To nie rytu­alne święto, jakich w roku kilka uro­czy­ście obcho­dzono, na które jedy­nie polań­ski lud ścią­gał. Tu się roz­cho­dziło o roz­strzy­gnię­cia donio­słe dla ple­mien­nej przy­szło­ści, co rów­nież uwagę sąsia­dów przy­cią­gnęło. Popład, władca Polan z goplań­skiej dyna­stii, oprócz córki Poła­nii nie doro­bił się męskiego następcy. Los ode­brał mu nadzieję na dal­sze potom­stwo. Przed sze­ścioma laty na polo­wa­niu roz­wście­czony ody­niec roz­szar­pał mu przy­ro­dze­nie. Przed dwoma laty star­szy brat Popłada, Poprud, dzier­żący god­ność naczel­nego wodza wojsk ple­mie­nia i ostat­nia nadzieja na utrzy­ma­nie tronu w goplań­skiej linii, dostał się do nie­woli pod­czas sro­mot­nie prze­gra­nej wyprawy wojen­nej prze­ciwko pru­skim ple­mio­nom. Do klę­ski Popruda przy­czy­niła się w dużej czę­ści zdrada wład­ców ple­mion mazo­wiec­kich osia­dłych za Wisłą, przez któ­rych zie­mie prze­cho­dziła armia polań­ska. Kapłani Pru­sów ode­słali Popła­dowi zbroję i oręż Popruda, ogła­sza­jąc, że zamę­czyli go na śmierć w świę­tym gaju, gdzieś na dale­kich zie­miach groź­nej Pół­nocy. Z całego rodu ostał się sam Popład.

Bo u Polan jest tak, że wła­dza nad ple­mie­niem w trzech god­no­ściach się obja­wia. Książę to maje­stat naj­wyż­szy, łączący w sobie boski i ziem­ski byt. Panuje nad wszyst­kimi, do niego należy cała zasie­działa przez ple­mię zie­mia, cały lud i ich doby­tek. Jest nie­na­ru­szalny ani on, ani żaden czło­nek dyna­stii. Nikt i ni­gdy, żaden czło­nek ple­mie­nia, nie pod­nie­sie ręki na władcę i jego ród. Co też ni­gdy się nie zda­rzyło, nie­za­leż­nie od mor­dów wewnątrz dyna­stycz­nego rodu. Z racji tej uświę­co­nej nie­ty­kal­no­ści władca nie może pono­sić odpo­wie­dzial­no­ści za nie­szczę­ścia spa­da­jące na ple­mię. Od tego ma dwóch przed­sta­wi­cieli – naj­wyż­szego rangą kapłana Gnie­zna, pośred­ni­czą­cego mię­dzy wolą bogów a losem ple­mie­nia, oraz naczel­nego wodza polań­skich sił, odpo­wie­dzial­nego za wyprawy wojenne i obronę ple­mien­nego tery­to­rium. Z tej racji kapłani Gnie­zna ostrze­gali Popłada przed karą bogów, gdy zła­mał uświę­cony podział, obar­cza­jąc Popruda dowo­dze­niem wyprawy na Pru­sów. Zarzu­cili mu, że z jego winy ple­mię stra­ciło w jed­nej oso­bie następcę tronu i naczel­nego wodza. Auto­ry­tet księ­cia został mocno naru­szony.

Tego dnia nastą­pił ten szcze­gólny moment, dwa donio­słe wyda­rze­nia.

Naj­pierw wybór wodza ple­mien­nego.

Po tym narada Popłada z naczel­nym kapła­nem Moro­chem w kwe­stii zamąż­pój­ścia Poła­nii, poprze­dzona wyrocz­nią. Dla zacho­wa­nia cią­gło­ści dyna­stii. Syn zro­dzony z tego związku miałby odzie­dzi­czyć tron w Mie­tlicy. Zro­zu­mia­łym zatem staje się zain­te­re­so­wa­nie wład­ców sąsia­du­ją­cych z ple­mie­niem Polan. Dla­tego ścią­gnęli do Gnie­zna pod świętą górę. Może na któ­re­goś z nich pad­nie wybór Popłada i otrzyma jego córkę za żonę?

Chęt­nych, aby dowo­dzić ple­mien­nym woj­skiem, nie bra­ko­wało. W każ­dym więk­szym opolu wybie­rano wła­snych wodzów. Nie na stałe, jedy­nie dla jed­no­ra­zo­wego pro­wa­dze­nia wypraw roz­bój­ni­czych lub prze­wo­dze­nia obroną na wypa­dek najazdu. Gdy wódz naczelny ple­mie­nia zwo­ły­wał wszyst­kie siły zbrojne, dowo­dzili wtedy opol­nymi kon­tyn­gen­tami. Oko­licz­no­ści oka­zyjne. Stąd wodzo­wie zmie­niali się czę­sto, wybie­rani decy­zją kręgu star­szy­zny opola. Jedni wodzo­wali tylko raz w życiu, innym uda­wało się to kil­ka­krot­nie. W zależ­no­ści od popar­cia rady star­szych, która pie­czo­ło­wi­cie czu­wała nad tym, aby wojow­ni­czy współ­miesz­ka­niec nie obrósł zbyt­nią popu­lar­no­ścią i wpły­wami.

Po zacie­kłych nara­dach i dys­ku­sjach całego ple­mie­nia do obję­cia god­no­ści wodzow­skiej wysta­wiono na wiecu czte­rech kan­dy­da­tów: z Mie­tlicy, Bnina, Grzy­bowa i Gie­cza. Wszy­scy czte­rej wie­loma wojen­nymi czy­nami dotąd wsła­wieni. O wybo­rze miała zade­cy­do­wać wyrocz­nia boskiego Słońca prze­pro­wa­dzona przez Moro­cha przy pomocy cere­mo­nial­nej wróżby.

I dla­tego kapłan, obser­wu­jąc ze szczytu góry zebrany lud, wił się w udrę­kach. Jak zapo­biec wybo­rowi rów­nego mu wie­kiem Cho­ści­ska z Gie­cza, któ­rego dogłęb­nie nie­na­wi­dził? Jak zapo­biec temu, by ten zwy­kły kmieć tak waż­nej god­no­ści dostą­pił? Ten, ten… pro­stak bez powią­zań i rodo­wej prze­szło­ści, hodowca koni bez znacz­nego majątku, co jedy­nie czy­nami bojo­wymi serca ludu zdo­by­wał, zaś kapła­nom w Gnieź­nie należne czę­ści z wypraw wojen­nych wstrzy­my­wał. Zma­ni­pu­lo­wać wróżby nie spo­sób, zbyt bli­sko stoją obser­wu­jący z uwagą Popład, żerca, trzech pomniej­szych rangą kapła­nów i dowódca zastępu Dłu­gich Szczy­tów1. Moroch zaci­snął kur­czowo palce na obrę­bie kamien­nej ławy słu­żą­cej za ofiarny stół, nie zwa­ża­jąc na ból pobie­la­łych kłykci. Jak oszu­kać lud, nie wpę­dza­jąc tym samym w gniew boga naj­wyż­szego, w sło­necz­nym wcie­le­niu zawi­słego na bez­chmur­nym nie­bie? Na szczę­ście do naj­wyż­szego kapłana należy inter­pre­ta­cja wróżby, a ta nie­rzadko jest nie­wy­raźna, dwu­znaczna.

Moroch obszedł kamienną ławę i podą­żył w kie­runku zej­ścia z góry. Zde­cy­do­wał się na trzy­krotną wróżbę kury. Ptak ów, wszakże słońcu poświę­cony, niech zade­cy­duje o wybo­rze wodza przez oka­za­nie boskiej woli.

Kan­dy­da­tów posa­dzono na pień­kach usta­wio­nych wachla­rzowo na obrę­bie wie­co­wego placu u pod­nóża góry. Każdy w odle­gło­ści trzy­dzie­stu kro­ków od następ­nego. Pośrodku placu przy­siadł Moroch. Żerca przy­niósł mu trzy kury w koszu i przy­sta­nął obok. Prze­bieg wróżby był bar­dzo pro­sty. Trzy­ma­nemu w uści­sku pta­kowi kapłan odci­nał jed­nym cię­ciem noża łeb i pusz­czał natych­miast w kie­runku kan­dy­da­tów. Dokąd pobie­gnie kura po odcię­ciu łba? Przed sie­bie, kil­ka­na­ście panicz­nych stąp­nięć wiot­cze­ją­cymi łap­kami zanim try­ska­jące posoką bez­głowe pta­szy­sko ugrzęź­nie nie­ru­chomo w ubi­tym pia­chu.

Pierw­sza bez­głowa kura pobie­gła zale­d­wie pięć stąp­nięć, wyraź­nie w kie­runku Cho­ści­ska. Zebra­nym wokół placu tłu­mem tar­gnęły pomruki i szep­ta­nia. Druga kura wyka­zała wię­cej żywot­no­ści. Po trzech stąp­nię­ciach do przodu, w kie­runku kan­dy­data z Grzy­bowa, zakrę­ciła zyg­za­kiem w prawo i ugrzę­zła nie­ru­chomo z wyprę­żo­nymi w górę nóż­kami dokład­nie pośrodku mię­dzy nim a Cho­ści­skiem. Tym razem z tłumu, gdzie zebrali się gie­cza­nie, dole­ciały okrzyki:

– Cho­ści­sko! Cho­ści­sko!

Kan­dy­dat z Gie­cza, klep­nąw­szy się po udzie, zakrzyk­nął gło­śno:

– Ha!

Pode­ner­wo­wany Moroch wyjął trze­cią kurę z kosza. Ści­snął ją lewą dło­nią, aż nie­szczę­snej śle­pia z orbit wyszły, kie­ru­jąc tułów pta­szy­ska nie­znacz­nie na lewo. Odciął łeb i puścił. Kor­pus kury prze­biegł mu mię­dzy nogami do tyłu, zawró­cił i pobiegł pro­sto w kie­runku Cho­ści­ska. Nie­mal dwa­na­ście stąp­nięć, zanim ciało zamarło w bez­ru­chu, wpraw­dzie mię­dzy kan­dy­da­tem z Mie­tlicy i Cho­ści­skiem, ale bar­dziej w pobliżu tego dru­giego.

Tłum sza­lał i wiwa­to­wał na cześć gie­czań­skiego wojow­nika. Nawet przy­by­sze z pozo­sta­łych polań­skich gro­dów.

– Nic z tego – orzekł Moroch, wznió­sł­szy ręce do góry. Zwró­cił się do sto­ją­cego nie­opo­dal za jego ple­cami Popłada. – Nic z tego! – powtó­rzył dono­śnie.

Wrzawa opa­dła.

– Dla­czego? – spy­tał Popład, nie kry­jąc poiry­to­wa­nia. – Wróżba prze­mó­wiła zna­cząco.

– Naj­wyż­sze bóstwo w sło­necz­nej postaci nie dało wyraź­nego znaku – sprze­ci­wił się kapłan. – Wyrocz­nia musi być jed­no­znaczna.

A zatem kolejna wróżba. Druga i ostat­nia, takie jest prawo. Moroch trząsł się wewnętrz­nie z wście­kło­ści.

– Tyś jesz­cze młody, Moroch – naigry­wał się Popład, gdy opu­ściw­szy plac wie­cowy, wspól­nie podą­żali drew­nia­nymi scho­dami na szczyt góry. – Dziw­nym, żeś zdo­łał wszyst­kich w Gnieź­nie w cień usu­nąć. Może doświad­cze­nia ci bra­kuje w kon­tak­tach z bogami?

Moroch prze­mil­czał zaczepki władcy. Sam naj­le­piej wie­dział, jakimi meto­dami wybił się ponad pozo­sta­łych kapła­nów, wie­kiem i wie­dzą go prze­wyż­sza­ją­cych. Jak to się stało, że przed rokiem, w wieku zale­d­wie trzy­dzie­stu lat, obrano go naj­wyż­szym rangą kapła­nem Gnie­zna.

Na szczy­cie zebrali się wokół kamien­nej ławy – książę, kapłan z pomoc­ni­kami i żercą oraz kan­dy­daci na wodza.

– Na jaką wróżbę zdamy się teraz? – zapy­tał żerca.

– Pęd do krwi. – Moroch, schy­liw­szy głowę owianą dłu­gimi wło­sami, przy­brał uro­czy­sty ton. – Niech wspól­nota mrów­czego ludu okaże wolę bogów, która krew naj­szla­chet­niej­sza.

Wybrał z pre­me­dy­ta­cją. Setki mró­wek wypusz­czone z gli­nia­nego dzbana, zwa­bione zapa­chem miodu i krwi, pobie­gną po kamien­nej ławie w stronę czte­rech kuli­stych koł­tu­nów roz­sta­wio­nych na obrę­bie. Cztery kłęby wło­sów odcię­tych każ­demu kan­dy­da­towi, umo­czone w mio­dzie i krwi z nad­cię­tych nad­garst­ków. On, Moroch, zade­cy­duje, do któ­rej kuli podą­żyła naj­więk­sza ilość mró­wek. A przy takiej licz­bie – kto je dokład­nie zli­czy?

Kapłan potrzą­snął dzba­nem, ude­rzył wylo­tem o kamienny stół niczym kubłem do gry kośćmi i pod­niósł naczy­nie, przy­bie­ra­jąc uro­czy­stą minę. Stało się jed­nak nie­moż­liwe. Nie­mal wszyst­kie mrówki pobie­gły, jakby zmó­wione, w kie­runku pukla wło­sów Cho­ści­ska. Bogo­wie prze­mó­wili. Moroch wpa­try­wał się z nie­na­wi­ścią w roze­śmia­nego gie­cza­nina.

Tym spo­so­bem Cho­ści­sko dostą­pił god­no­ści naczel­nego wodza wojsk polań­skich.

Nato­miast dru­gie roz­strzy­gnię­cie, wybór poten­cjal­nego kan­dy­data na mał­żonka Poła­nii, oka­zało się cał­ko­wi­tym fia­skiem.

Wprzódy musiano speł­nić wróżbę, czy aby chwila ku szu­ka­niu męża dla Poła­nii boskim zezwo­le­niem zaak­cep­to­wana. Wróżba zawio­dła pomyślne ocze­ki­wa­nie na samym początku. Wbito w zie­mię dwa oszczepy skrzy­żo­wane gro­tami. Święty ogier, spro­wa­dzony ze stajni u pod­nóża góry, miał przejść przez oszczepy. Wróżba wtedy jest pomyślna, kiedy koń nie trąci przed­nimi kopy­tami żad­nego oszczepu. Ale nie­szczę­ście zapo­wie­działo się na samym początku. Trzy­ma­jący zwie­rzę za uzdę Moroch pobu­dził je do chodu. Wierz­cho­wiec pod­niósł jako pierw­sze przed­nie lewe kopyto. Już to samo ozna­czało nie­ła­skę bogów. Następ­nie ogier ruszył do przodu i roz­ko­pał skrzy­żo­wane oszczepy.

Pomysł na wybór mał­żonka dla Poła­nii, przy­naj­mniej na ten czas, upadł bez­dy­sku­syj­nie. Obcy władcy opu­ścili Gnie­zno mocno roze­źleni.

* * *

Na początku Cho­ści­ska roz­pie­rała ener­gia do dzia­ła­nia. Zapał został nie­ba­wem ostu­dzony, jakie­kol­wiek marze­nia i pomy­sły szybko wybito mu z głowy. Trzy­dzie­sto­let­niemu Cho­ści­skowi nie bra­ko­wało doświad­cze­nia wojen­nego. Wiec opolny Gie­cza wybie­rał go już kil­ka­krot­nie na dowo­dze­nie czy to w wypra­wach łupież­czych lub obron­nych, czy to w pości­gach za łow­cami nie­wol­ni­ków. Dowo­dze­nie za każ­dym razem jed­no­ra­zowe, taki był zwy­czaj w każ­dym opolu ple­mie­nia. Uczest­ni­czył też w kilku bojach z udzia­łem sił całego ple­mie­nia pod dowódz­twem swego poprzed­nika. Znał zatem realia.

Opola nie miały sta­łych sił zbroj­nych. Na wypa­dek zagro­że­nia, na przy­kład pod­cho­dze­nia obcych wojsk, zwo­ły­wano pod broń wszyst­kich zdol­nych do walki męż­czyzn, wybie­ra­jąc jed­no­ra­zowo wodza. Podob­nie działo się w przy­padku wyprawy poza teren opolny, tyle że taką wyprawę musiał wprzódy zatwier­dzić miej­scowy wiec. Nie ina­czej wyglą­dało to na szcze­blu całego ple­mie­nia: nie było sta­łej siły zbroj­nej, poza dwoma oddział­kami – dru­żyną księ­cia w Mie­tlicy i zastę­pem obroń­ców świę­tej góry w Gnieź­nie. Ale w odróż­nie­niu od opoli, ple­mię jako całość posia­dało sta­łego wodza, na któ­rego wła­śnie teraz obrano Cho­ści­ska. Co to ozna­czało? Obej­mo­wał on dowódz­two nad woj­skiem ple­mie­nia, gdy zacho­dziła taka potrzeba. Gdy zezwo­lił na wyprawę wiec ple­mienny, a potwier­dziła decy­zję przy­chylna wyrocz­nia kapła­nów w Gnieź­nie.

Na początku wodzo­wa­nia popro­wa­dził z począt­kiem wio­sny 830 roku wyprawę za Wisłę, bo tak chciał Popład, pała­jący żądzą zemsty na Mazow­sza­nach za zdradę brata. Wiec ple­mienny poparł wolę władcy, zaś kapłani z Gnie­zna ogło­sili pomyślną wyrocz­nię. Władca Wło­cławka, wyna­gro­dzony odpo­wied­nią zapłatą, zezwo­lił na prze­marsz w kie­runku Wisły, nawet tajem­nych bro­dów na rzece uży­cza­jąc, jakby skrytą radość w tym znaj­do­wał, że polań­skie woj­sko masze­ruje na jego zawi­ślań­skich sąsia­dów. Po przej­ściu rzeki Pola­nie złu­pili jedną nie­wielką osadę nie­chro­nioną obron­nym wałem ani nawet pali­sadą, po niej drugą. Zdo­by­czy nie­ma­łych nabrali, lud­ność w nie­wolę spę­tali. Cho­ści­sko naka­zał kro­czyć dalej, z bie­giem rzeki na wschód.

Zapę­dzili się hen, aż pod jakąś osadę oto­czoną wyso­kimi wałami. Sam Cho­ści­sko nie był pewien, czy gród już mazo­wiecki czy też jesz­cze kujaw­ski. Po mowie nie poznasz, wszędy prze­cież podobna. Na zdo­by­wa­nie tak potęż­nie umoc­nio­nej warowni nie byli przy­go­to­wani, pomimo że mno­go­ścią tarcz przed­pole zapeł­nili. Na cóż sześć setek wojow­ni­ków, kiedy ani doświad­cze­nia, ani środ­ków na for­so­wa­nie wyso­kich wałów groźną pali­sadą oko­lo­nych? Samymi tar­czami, łukami, topor­kami i oszcze­pami nic nie zdzia­łają. Led­wie kil­ku­na­stu wojów mie­czem dys­po­no­wało.

Roz­bili obóz. Trzeba się nara­dzić, konie na popas wypu­ścić, ludziom dać wypo­cząć.

Póź­nym popo­łu­dniem drew­niana klapa mostu opa­dła na fosę, roz­warła się brama i na przed­pole wyszła gro­dowa pie­chota, trzy­stu wojow­ni­ków. Spraw­nie sfor­mo­wali głę­boki na pięć sze­re­gów szyk, szczel­nie oble­piony tar­czami, z wysta­wio­nymi do przodu oszcze­pami. Pod­ko­mendni napie­rali na Cho­ści­ska, by nie­zwłocz­nie ude­rzyć, mają prze­cież liczebną prze­wagę. Zasy­pią nie­przy­ja­ciela strza­łami, zarzucą oszcze­pami, naprą na tar­cze. Z tru­dem powstrzy­mał ich przed sza­leń­stwem. Zamiast tego wyszedł do przodu, na znak roko­wań z wiąz­kami lesz­czyny nad głową. Wyne­go­cjo­wał z dowódcą grodu odstępne od walki i opusz­cze­nie mazo­wiec­kiej – jak się oka­zało – ziemi, otrzy­mu­jąc w zamian dwa wozy wypeł­nione becz­kami soli i sie­dem koni. W prze­ko­na­niu Cho­ści­ska zawsze to lep­sze niż gdyby natra­cił wielu wojow­ni­ków w bez­na­dziej­nym ataku na nie­przy­ja­ciel­ską for­ma­cję, na doda­tek pod wro­gim ostrza­łem z korony pali­sady.

Na tym zakoń­czyła się jego pierw­sza wyprawa wojenna w roli wodza ple­mien­nego. Powró­cili co prawda ze zdo­by­czami, ale wewnętrz­nie dusiła go złość. Gdyby miał lepiej wyszko­lone i uzbro­jone oddziały, zapra­wione w wielu bojach, a nie jed­nym czy góra kilku, to ina­czej pora­dziłby sobie z mazo­wiec­kimi szy­kami. Jakże on zazdro­ścił sąsia­dom. Nawet z Pomo­rza, gdzie prze­cież żad­nej orga­ni­za­cji ple­mien­nej oprócz poje­dyn­czych osad i gro­dów, sunęły na Polan lepiej uzbro­jone oddziały. Hełmy żela­zne, mie­cze, tar­cze z oku­tymi obrze­żami. Wojow­nicy wyłącz­nie bitwami żyjący. Mazow­sze, nie tak ludne jak nasze zie­mie, ale lepiej w woj­nach zor­ga­ni­zo­wane. Ba, nawet grody za Wartą, po Obrę, kpią sobie z nas, choć oni prze­cież nam wła­ści­wie braćmi naj­bliż­szymi. A co nastąpi, jeżeli Wiśla­nie nas na dobre zaata­kują? Nie zdzier­żymy.

Nękany tro­skami przed­sta­wił swoje pomy­sły i zapa­try­wa­nia przed władcą, przed ple­mienną radą wie­cową. Wyśmiano go, wykpiono, zlek­ce­wa­żono.

Jedy­nie młody kapłan z Gnie­zna imie­niem Roz­mysz, w opo­zy­cji do naj­wyż­szego rangą Moro­cha, przy­znał mu rację. Odcią­gnąw­szy Cho­ści­ska pew­nego razu na ubo­cze, poza krąg deba­tu­ją­cych na wiecu, pero­ro­wał przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Jest w ple­mie­niu kilku, co podob­nie jak ty myślą, ale wszystko pozo­sta­nie po sta­remu. Bo nam za dobrze, za wygod­nie. Jeste­śmy jak jeziorna kro­pla pośrodku nie­prze­by­tej leśnej kniei. Nic z ota­cza­ją­cego świata do nas nie dociera, stąd w pozor­nej szczę­śli­wo­ści trwamy. Ale do czasu. Przyjdą kie­dyś obce moce, przedrą się przez lasy i znisz­czą nas, znie­wolą.

– Skąd ty to wiesz? – Cho­ści­sko aż przy­siadł z wra­że­nia. – Prze­cie żeś młod­szy ode mnie.

– W dzie­ciń­stwie zagony pomor­skie, wziąw­szy mnie wprzódy z całą wsią do nie­woli, sprze­dały w nad­mor­skim por­cie fran­kij­skim kup­com…

– Fran­kij­skim?

– Nie prze­ry­waj. To taki potężny lud daleko na zacho­dzie. Po dwóch latach nie­woli w prze­ogrom­nym Ham­burgu nad Łabą w trak­cie wiel­kiego najazdu Obo­dry­tów tra­fi­łem do następ­nej nie­woli, na sło­wiań­skim wybrzeżu…

– Obo­dryci? – nie wytrzy­mał Cho­ści­sko.

– Nie wpa­daj mi nie­ustan­nie w słowo – obru­szył się kapłan. – Póź­niej obzna­jo­mię cię z innymi ludami… Wra­ca­jąc do Obo­dry­tów, potężne sło­wiań­skie kró­le­stwo, na morzu i lądzie przo­du­jące, no… u nich spę­dzi­łem trzy lata, po tym dosta­łem się do następ­nej nie­woli. Wylą­do­wa­łem w Bren­nie, sto­licy roz­le­głego kró­le­stwa Sto­do­ra­nii na zachód od Odry się roz­cią­ga­ją­cego, jesz­cze mocar­niej­szego od Obo­dry­tów. Następ­nie los zagnał mnie do Cze­chów na połu­dniu. Stam­tąd czmych­ną­łem do Wiślan, a następ­nie, przed dwoma laty, tra­wiony tęsk­notą wró­ci­łem szczę­śli­wie do rodzin­nego grodu w Tumiu nad Wartą.

Cho­ści­sko mil­czał, przy­gnie­ciony zasły­sza­nymi wie­ściami.

– Teraz wiesz – cią­gnął Roz­mysz – dla­czego znam inne zie­mie i ludy, o któ­rych mało kto z naszego ple­mie­nia kie­dy­kol­wiek sły­szał. Są rze­czy i dziwy, jakich sobie nawet wyobra­zić nie potra­fimy. Ludy na dale­kim zacho­dzie, cał­ko­wi­cie obce nam w mowie i oby­cza­jach, utrwa­lają wie­dzę i pamięć zna­kami farby na cien­kich płach­tach. Nie tak jak nasi opie­ku­no­wie, co całą pamięć słow­nie prze­cho­wują. Są armie tak potężne i tak uzbro­jone, że stu ich roz­sie­kłoby w krwi­stą mia­zgę naszych naj­lep­szych tysiąc wojow­ni­ków. Wojo­wie żela­zem na całym ciele oble­czeni, w mie­cze uzbro­jeni, nawet konie do boju są ćwi­czone, okryte pan­cer­nymi ple­dami. Są kró­le­stwa, gdzie władca całą moc w swych rękach posiada, sam decy­duje o wszyst­kim, a woj­sko do boju oso­bi­ście pro­wa­dzi. Są osady gro­dami o tak wyso­kich wałach i pali­sa­dach bro­nione, że pta­kom z tru­dem nad nimi prze­le­cieć. Są obrzędy i bogo­wie zupeł­nie nam obcy. Chcesz wię­cej usły­szeć?

– W gło­wie mi koła­cze – odparł Cho­ści­sko. – Żebym choć po czę­ści zro­zu­miał, o czym pra­wisz, ale…

Kapłan objął go ramie­niem.

– Nie zamar­twiaj się – rze­kł­szy, po chwili mil­cze­nia powstał. – Wyczu­wam w tobie żar i pęd do dzia­ła­nia. Ale zwa­żaj, dzielny wodzu, spa­rzysz się, zanim na dobre do pło­mie­nia ognia się zbli­żysz. Nic nas nie zmieni w naszym ułud­nym ukry­ciu, tak jak nic nas nagle nie wyrwie z odrę­twie­nia. Na to trzeba dzia­łań prze­myśl­nych i pie­czo­ło­wi­cie pla­no­wa­nych. Samemu sta­niesz prze­ciwko całemu ple­mie­niu i zgi­niesz. Jak myślisz, dla­czego Moroch i więk­szość jego poplecz­ni­ków nie­na­wi­dzą mnie, a jed­no­cze­śnie odczu­wają przede mną strach? Boją się mojej wie­dzy, a jesz­cze bar­dziej, że ją w gło­wach pobra­tym­ców zasieję. Najbar­dziej jed­nak boją się Popłada. Władca roz­to­czył nade mną pro­tek­cję. Spo­tka mnie nie­szczę­ście, a książę zaora szczyt góry i roz­szar­pie wszyst­kich kapła­nów. Tak zapo­wie­dział. Bo widzisz, nasz władca też o tym wie, com ci wyja­wił. Ale jest bez­mocny na zmie­nie­nie cze­go­kol­wiek. – Roz­mysz, skoń­czyw­szy, zamie­rzał odejść w kie­runku obra­du­ją­cych przy ogni­sku.

Cho­ści­sko powstrzy­mał go, ści­ska­jąc za rękaw dłu­giej szaty.

– Ale jaka jest rada? – zapy­tał. – Co trzeba by naprzód zmie­nić?

Kapłan przy­glą­dał mu się długo, w poważ­nym zasta­no­wie­niu.

– Wła­dza nad ple­mie­niem musi być w jed­nym ręku, w ręku władcy decy­du­ją­cego samo­dziel­nie o naszym losie, bez wtrą­ca­nia się wie­ców i kapła­nów. W rzą­dze­niu powinno go wspie­rać pora­dami wąskie grono zaufa­nych, kie­ru­ją­cych się dobrem całego ple­mie­nia. Wtedy należy stwo­rzyć silne, dobrze uzbro­jone, zapra­wione w bojach oddziały, wyłącz­nie wojen­nym rze­mio­słem zajęte. Należy osady i grody innych ple­mion zdo­by­wać, ich­niej­szych wład­ców wytę­piać. Nie doko­nasz tego ani ty, ani twoi potom­ko­wie, któ­rych o ile wiem, jesz­cze nie masz. Na to trzeba kogoś, kto w każ­dym ple­mie­niu rodzi się raz na wiele, wiele poko­leń.

* * *

Jesz­cze tego samego roku Cho­ści­sko nie­spo­dzie­wa­nie popro­wa­dził kolejną ple­mienną wyprawę.

W poło­wie lata do Mie­tlicy zje­chali posło­wie od dale­kich Lędzian, od samego księ­cia Wsze­mira z Prze­my­śla. Chyba po raz pierw­szy w dzie­jach Pola­nie zago­ścili u sie­bie nie­spo­dzie­wa­nych lędziań­skich gości naj­wyż­szej rangi. Wraz z kupiec­kimi kara­wa­nami docho­dziły nie­raz wie­ści o Lędzia­nach, o potęż­nym ple­mie­niu wie­loma gro­dami wła­da­ją­cym, gdzieś daleko na połu­dnio­wym wscho­dzie. Ale ani za życia Popłada, ani jego ojca żadna ofi­cjalna dele­ga­cja z Prze­my­śla, lędziań­skiej sto­licy, nie zawi­tała przed obli­cze polań­skiego władcy.

Lędzia­nie zna­leźli się w śmier­tel­nym potrza­sku. Od zachodu natarli na nich prze­ogromną i bitną armią Wiśla­nie, księ­stwo ludne, zbrojne i bogate, tych cza­sów chyba naj­więk­sza potęga mię­dzy górami a morzem na pół­nocy. Padały grody, opola, wsie, źreby. Grody lędziań­skie leżały na jed­nym z naj­waż­niej­szych szla­ków han­dlo­wych, łączą­cym zachód ze wscho­dem. Tędy sunęły liczne kara­wany – żydow­skie, fran­kij­skie, arab­skie, Rusów i prze­róż­nych Sło­wian – han­dlu­jące intrat­nymi towa­rami, końmi i nie­wol­ni­kami mię­dzy Europą a Kijo­wem, z któ­rego dal­sze trakty pro­wa­dziły do Skan­dy­na­wii, Bizan­cjum oraz kra­jów arab­skich, aż do samego Bag­dadu. Grody lędziań­skie były klu­czowe dla sąsied­nich wład­ców usi­łu­ją­cych zapa­no­wać nad zie­mią przy­no­szącą zysk, a książę Wiślan był wśród nich naj­dra­pież­niej­szy. Jed­no­cze­śnie ze ste­pów naparły na wschod­nio-połu­dniowe rubieże Lędzian konne hordy okrut­nych ple­mion dzi­ko­ścią oby­cza­jów prze­ra­że­nie, mord i znisz­cze­nie sie­ją­cych. Wro­go­wie jakby się zmó­wili.

Popład naka­zał zwo­ła­nie wiecu ple­mien­nego z udzia­łem gnieź­nień­skich kapła­nów.

Lędziań­ski poseł roz­po­czął prze­mó­wie­nie od przed­ło­że­nia prośby swego władcy, aby Pola­nie udzie­lili mili­tar­nego wspar­cia. Prze­mó­wie­nie nasiąk­nięte dra­ma­ty­zmem.

Roz­pę­tała się burz­liwa dys­ku­sja. Na pomoc dale­kim Lędzia­nom? Że niby oni nam braćmi w mowie i oby­cza­jach? Ple­miona za Wartą lub na Mazow­szu jesz­cze bar­dziej nam brat­nie, na połu­dniu pod Odrę czy pod kraj Wiślan rów­nież, nawet Pomo­rza­nie nie­wiele się od nas róż­nią. A i tak nie­ustan­nie wojny z nimi pro­wa­dzimy. To po cóż nam jesz­cze w sprawy Lędzian się mie­szać?

– Wię­cej nas łączy niż tylko mowa i oby­czaje – bro­nił się poseł. – Ze wspól­nego pnia zro­dzeni jeste­śmy… zanim nasi przod­ko­wie się roze­szli…

– Ale czym mamy was wspo­móc? Nasze woj­ska do tak dale­kich i wiel­kich wypraw nie­zdatne…

– Za to dużo was – upie­rał się Lędzia­nin – macie serce do walki i nowego wodza…

Gdy już nieco opa­dły emo­cje, przy­stą­piono do oma­wia­nia pro­po­zy­cji z chłod­niej­szym i rze­czo­wym nasta­wie­niem. Nie­wąt­pli­wie na pomyślny dla Lędzian prze­bieg obrad wpły­nęła bogata daro­wi­zna na ofiarę bogom zło­żona przez posła na ręce Moro­cha. Popład, przy akcep­ta­cji wiecu i po speł­nie­niu pomyśl­nej wróżby przez naj­wyż­szego kapłana, zde­cy­do­wał się pomóc zbroj­nie Lędzia­nom. Warun­kiem było oso­bi­ste omó­wie­nie układu przez Popłada i Wsze­mira.

Po mie­siącu od opusz­cze­nia przez posłów Gnie­zna doszło do spo­tka­nia obu wład­ców pod nie­wiel­kim gród­kiem w Czer­sku nad Wisłą, leżą­cym nie­jako w poło­wie drogi mię­dzy gra­ni­cami obu ple­mion. Ale że Czersk na mazo­wiec­kiej ziemi, w zor­ga­ni­zo­wa­niu spo­tka­nia pośred­ni­czył książę Wło­cławka, w dobrej komi­ty­wie z tam­tej­szymi mazo­wiec­kimi wodzami żyjący. Popład i Wsze­mir zawarli uro­czy­ście przy­mie­rze. Oba ple­miona zobo­wią­zały się do wza­jem­nej pomocy zbroj­nej na wypa­dek zewnętrz­nego zagro­że­nia. Za udzie­le­nie przez Polan wspar­cia w aktu­al­nej, nagłej potrze­bie Wsze­mir przy­obie­cał dozbro­je­nie ich, gdy tylko Cho­ści­sko dopro­wa­dzi oddziały na lędziań­ską zie­mię. Książę Lędzian zamy­ślał nawet nad wyda­niem córki imie­niem Bie­żu­nia za Popłada, dla umoc­nie­nia zawar­tego paktu. Pomysł upadł szyb­ciej niż się zro­dził w gło­wie Wsze­mira, gdy go doradcy Popłada deli­kat­nie powia­do­mili o nie­dy­spo­zy­cji władcy.

Pod koniec lata 830 roku Cho­ści­sko popro­wa­dził polań­ską armię na odsiecz Lędzia­nom. Nie­mal tysiąc wojow­ni­ków. Po przej­ściu pod Czer­skiem na prawy brzeg Wisły posu­wali się z bie­giem Wie­prza, coraz bar­dziej na wschód, a póź­niej na połu­dnie. Na styku jakiejś nie­wiel­kiej rzeczki z Wie­przem ocze­ki­wał na nich Wsze­mir na czele ponad dwóch tysięcy lędziań­skich wojow­ni­ków. Bo u Lędzian, w odróż­nie­niu od Polan, książę jest rów­no­cze­śnie naczel­nym wodzem. To on pro­wa­dzi pod­da­nych do boju, nie­rzadko w pierw­szym sze­regu kro­cząc, słu­żąc męstwem i odwagą. Pod oblę­żo­nym przez najeźdź­ców Prze­my­ślem doszło do wiel­kiej bitwy. W strasz­li­wym boju połą­czone polań­sko-lędziań­skie siły zwy­cię­żyły, zaś Cho­ści­sko wyrósł na boha­tera, odzna­czyw­szy się dziel­no­ścią i prze­myśl­nym dowódz­twem. Wiśla­nie stra­cili mnó­stwo wojow­ni­ków, zgi­nęło dwóch braci ich­niego księ­cia.

Wsze­mir wydał wielką bie­siadę. I stało się to, na co wpływu nie mają żadne boskie wyrocz­nie, a ludz­kie plany tym bar­dziej. Cho­ści­sko i Bie­żu­nia zako­chali się w sobie i z przy­zwo­le­niem Wsze­mira pobrali. Lędziań­ski książę uho­no­ro­wał gie­cza­nina dodat­kowo, wrę­cza­jąc mu w poda­runku wła­sny miecz. Nie byle jaki miecz to był, nie mówiąc już o tym, że broń takowa pośród polań­skiego ple­mie­nia nie­mal cał­ko­wi­cie nie­znana.

– Ofia­ruję ci na wła­sność miecz rodowy. – Wsze­mir dobie­rał słowa uro­czy­ście. – To szla­chetna broń, wykuta w dale­kim Kon­stan­ty­no­polu przez nadwor­nego rze­mieśl­nika samego cesa­rza, wszech­mi­strza sztuki kowal­skiej. U nasady brzesz­czotu, pod jel­cem, wto­pione jest godło mojej dyna­stii. Niech ci ten znak przy­po­mina o naszym przy­mie­rzu, a miecz służy w zwy­cię­skich bojach. Prze­każ go w przy­szło­ści potom­kowi zro­dzo­nemu ze związku z moją córką.

Pakt mię­dzy Lędzia­nami a Pola­nami został utrwa­lony.

Pola­nie ruszyli w drogę powrotną w rodzinne strony oto­czeni nim­bem wojen­nej sławy, obła­do­wani zdo­bycz­nym uzbro­je­niem i bro­nią, trans­por­tu­jąc liczne wozy upchane darami od Wsze­mira. Cho­ści­sko powró­cił z żoną.

Rok w rok rodziły im się kolejne dzieci: Lubo­mir, Mestwek, Nawojka i Cho­ciesz.

Sie­lanka nie potrwała długo, zale­d­wie cztery lata. Tyle czasu potrze­bo­wali Wiśla­nie na podźwi­gnię­cie się z klę­ski ponie­sio­nej pod Prze­my­ślem. Tyle czasu potrze­bo­wał wiślań­ski książę na uzu­peł­nie­nie strat i sfor­mo­wa­nie armii jesz­cze więk­szej niż uprzed­nio. Wcie­lił do zastę­pów wojow­ni­ków z pod­bi­tych ślą­skich ple­mion – Gołę­szy­ców i Opo­lan – nawet jeń­ców wojen­nych nabra­nych pod­czas wypa­dów na Cze­chy i Morawy. Po czym nie­zwłocz­nie popro­wa­dził wyprawę odwe­tową. Tyle że nie na Lędzian, ale na Polan, słusz­nie ich za słab­szego z obu prze­ciw­ni­ków uwa­ża­jąc.

Ponow­nie zie­mie sło­wiań­skie zaro­iły się mro­wiem wojow­ni­ków. Lędzia­nie, nie zwle­ka­jąc, ruszyli Pola­nom na pomoc. Na przed­po­lach Kali­sza, któ­rego władca przy­łą­czył swoje nie­wiel­kie siły do Polan, doszło do spo­tka­nia trzech armii.

Sto­czono wtedy bitwę, jakiej naj­starsi opie­ku­no­wie ple­mion, grze­biąc w zaka­mar­kach pamięci, nie potra­fili sobie przy­po­mnieć. Bój okrutny, pełen krwi, bólu, bez­li­to­snego wyrzy­na­nia się i śmierci. Wypeł­niony boha­ter­skimi czy­nami i nie­ludzką odwagą. Toczony bez ustanku przez cały dzień, noc i połowę dnia następ­nego. Aż wresz­cie Wiśla­nie ustą­pili, odda­jąc pole walki prze­ciw­ni­kom. Unie­śli ze sobą resztki ciała władcy, roz­sie­kane mie­czem Cho­ści­ska. Pozo­sta­wili na pobo­jo­wi­sku tysiąc stu pole­głych wojow­ni­ków, a kolej­nych czte­ry­stu dostało się do nie­woli. Jesz­cze na polu bitwy wybrali nowego księ­cia imie­niem Wisław, syna pole­głego władcy.

Obrońcy trium­fo­wali, ale co z tego, kiedy nie­wielu ich pozo­stało, by opie­wać zwy­cię­skie odpar­cie najazdu? Zgi­nął Wsze­mir wraz z czte­rema set­kami lędziań­skich wojow­ni­ków, zgi­nął władca Kali­sza z całą nie­mal dru­żyną. Pola­nie stra­cili trzy­stu dwu­dzie­stu wojow­ni­ków. Cho­ści­sko doznał cięż­kiej rany od wiślań­skiego mie­cza, przez kilka następ­nych mie­sięcy cier­piał w mękach od bólu w nad­rą­ba­nym boku.

Po bitwie na jakiś czas zapadł spo­kój na sło­wiań­skich zie­miach mię­dzy Wartą, Bugiem i Wisłą. Spo­kój ułudny. Wiśla­nie pod nowym mło­dym księ­ciem z nie­by­wałą ener­gią przy­stą­pili do rege­ne­ra­cji sił. Lędzia­nie nie potra­fili się cał­ko­wi­cie pod­nieść po stra­cie tylu wojow­ni­ków. Ludy koczow­ni­cze z połu­dnia i ple­miona sło­wiań­skie ze wschodu coraz śmie­lej najeż­dżały gra­nice ich księ­stwa. Na doda­tek wybu­chły nie­sna­ski wewnątrz­dy­na­styczne, spo­tę­go­wane nie­lo­jal­no­ścią moż­nych rodów zarzą­dza­ją­cych nie­któ­rymi gro­dami.

Cięż­kie straty ponie­sione pod Kali­szem odci­snęły piętno i na Pola­nach. Zała­many, ogar­nięty apa­tią Popład stra­cił uzna­nie i sza­cu­nek pośród ludu. Nie­za­do­wo­le­nie i roz­pacz po utra­cie tylu męż­nych ojców i synów pod­sy­cili kapłani Gnie­zna sku­pieni wokół Moro­cha, mio­ta­ją­cego dookoła groź­nymi wyrocz­niami jakoby przez bogów prze­ka­za­nymi. Zamie­rzał obar­czyć całą winą za tra­ge­dię Popłada i Cho­ści­ska. Ponie­waż prawo zabra­niało pod­nie­sie­nia ręki na władcę, Moroch zażą­dał jego wypę­dze­nia, nato­miast dla Cho­ści­ska doma­gał się śmierci w rytu­al­nych męczar­niach. Lud zacho­wał jed­nak na tyle wła­snej mądro­ści, że nie zgo­dził się jed­no­myśl­nie z wolą Moro­cha. Jeżeli prze­gnają Popłada, to kto zosta­nie księ­ciem? Mimo to z ini­cja­tywy kapłana zli­kwi­do­wano urząd naczel­nego wodza. Od tej pory Pola­nie mieli zapo­mnieć o woj­nach zaczep­nych, zapo­mnieć o soju­szu z Lędzia­nami, każde opole powinno samo zadbać o obron­ność przed napa­dami.

Nie minęło wiele czasu, a Pomo­rza­nie i Mazow­sza­nie coraz śmie­lej zapusz­czali się na polań­skie zie­mie. Ksią­żęta gro­dów za Wartą odmó­wili Popła­dowi pła­ce­nia zwy­cza­jo­wych try­bu­tów, nawet pomniejsi władcy gród­ków na Kuja­wach oka­zy­wali Pola­nom brak posza­no­wa­nia, zwięk­sza­jąc w dwój­na­sób opłaty za dostar­czaną sól.

A Cho­ści­sko powró­cił do poprzed­niego trybu życia. Roz­bu­do­wał w Gie­czu rodową posia­dłość, wraz z Bie­żu­nią zajęli się wycho­wa­niem dzieci i codzien­nymi spra­wami. W 841 roku uro­dził im się kolejny syn, Bojo­mir. Star­sze rodzeń­stwo, w tym jede­na­sto­letni już Lubo­mir, ucie­szyło się nie­po­mier­nie z nowego brata. Rok póź­niej Cho­ści­sko z mał­żonką udali się do Mie­tlicy na zapro­sze­nie Popłada. Książę wydał ucztę dla nie­wiel­kiego grona zaufa­nych mu osób. Pod­czas bie­siady, gdy już wszyst­kim trunki do głów ude­rzać poczęły, Poła­nia, córka Popłada, nie kry­jąc wzglę­dów wobec Cho­ści­ska, coraz zalot­niej się wokół niego krę­ciła. Czemu z nara­sta­jącą zło­ścią przy­glą­dała się Bie­żu­nia, roze­źlona, że mąż nie odtrąca sta­now­czo zacze­pek. Przy­sia­dła nie­spo­dzie­wa­nie obok Cho­ści­ska Poła­nia poło­żyła mu pod sto­łem rękę na kro­czu, uwo­dzi­ciel­sko wzdy­cha­jąc. Bie­żu­nia, sie­dząca z pra­wej strony męża, powstała zde­cy­do­wa­nie i zdzie­liła Poła­nię po gło­wie gli­nia­nym dzba­nem porwa­nym ze stołu. Na szczę­ście był już pusty i tylko roz­padł się na kawałki. Poła­nia padła obok ławy, stru­mie­nie krwi spły­wały jej po twa­rzy, ale nie stra­ciła przy­tom­no­ści. Część bie­siad­ni­ków buch­nęła gło­śnym śmie­chem, nie­któ­rzy nawo­ły­wali kobiety do sto­cze­nia poje­dynku. Popład wysłał córkę pod strażą wojow­nika z dru­żyny do sypial­nych kom­nat. Następ­nego dnia, po godzi­wym śnie trwa­ją­cym do połu­dnia, goście opu­ścili Mie­tlicę i skie­ro­wali się do domostw po róż­nych gro­dach.

Kilka dni po uczcie u Popłada Bie­żu­nia poczęła się uskar­żać na pie­kące bóle w pier­siach. Na nic się zdały zabiegi zna­chor­nicy i mam­ro­ta­nia guśla­rza. Nie pomo­gła wie­dza Zby­lu­cha. Kobieta zmarła, osta­wiw­szy męża z piątką dzieci.

Po pochówku żony Cho­ści­sko zała­mał się kom­plet­nie. Przez pierw­sze dni prze­sia­dy­wał nie­mal nie­ustan­nie na skraju lasu za pół­wy­spem, nad kamie­niem, pod któ­rym pogrze­bano gli­niany dzban z pro­chami mał­żonki. Trwał tak nie­mal w bez­ru­chu, to szlo­cha­jąc, to mam­ro­cząc nie­zro­zu­miałe wyrzuty, w prze­rwach pocią­ga­jąc sąż­ni­ście piwa z pojem­nej gli­nianki. Str­wo­żona dzia­twa za nim, zbita w kupkę wokół naj­star­szego Lubo­mira, dogłęb­nie prze­ra­żona zacho­wa­niem ojca i śmier­cią matki. Dobrze, że na ten czas Luśniena z sąsied­niej zagrody bied­nych kmie­ciów zajęła się jed­no­rocz­nym Bojo­mi­rem. Jej mąż zgi­nął w nie­szczę­snej bitwie pod Kali­szem, od tego czasu sama zaj­mo­wała się dwójką małych dzieci i skrom­nym gospo­dar­stwem. Rok temu, po krót­kiej miło­stce uro­dziła ponow­nie dziecko – chłopca.

– A co tam. – Uspo­ka­ja­jąco pogła­skała po wło­sach Lubo­mira i zawi­nęła nie­mowlę w pled. – Powiedz ojcu, że Bojo­mi­rek na tych kilka dni pod moją opieką. Mój Ści­mi­rek też jed­no­roczny, mleka w pier­siach star­czy dla obu.

Za jakiś czas Popład wezwał Cho­ści­ska do Mie­tlicy. Na roz­mowę. Tak naprawdę chyba jeden szu­kał dru­giego. Dwóch roz­go­ry­czo­nych na zły los jakby odna­la­zło się nawza­jem.

– Na co nam przy­szło? – Popład dole­wał Cho­ści­skowi piwa z dzbana. – Ja, władca, bez wpływu na los ple­mie­nia. Ty, sła­wetny wódz, na gie­czań­skie poletko zegnany. Cóż nam pozo­stało?

Pozo­stało im wspólne spę­dza­nie wielu wie­czo­rów na uża­la­niu się i pija­ty­kach. Cho­ści­sko coraz czę­ściej odwie­dzał Popłada, zosta­wia­jąc nad­zór nad rodo­wym sie­dli­skiem w rękach sta­rego Zby­lu­cha. Aż pew­nego razu książę zapro­po­no­wał mu rękę Poła­nii. Tak jakoś wyszło i chyba nikt dokład­nie nie pamięta, kto komu co jako pierw­szy zapro­po­no­wał. Czy sama Poła­nia namó­wiła wprzódy ojca, przy­mi­la­jąc się usil­nie do Cho­ści­ska za każ­dymi odwie­dzi­nami? Czy przy­gnie­ciony nie­ła­ska­wym losem wódz uległ sile kobie­cego powabu? Może zgorzk­niały władca chciał na złość uczy­nić wszyst­kim, któ­rzy w cień go odsu­nęli? Bo natych­miast pod­nio­sły się pro­te­sty. Moroch zwo­łał wiec ple­mienny, odczy­nił wróżby, wyrocz­nia potę­piła zamiar zaślu­bin Poła­nii z Cho­ści­skiem, star­szy­zna ple­mienna zło­żona z przed­sta­wi­cieli naj­zna­mie­nit­szych rodów zagro­ziła bun­tem. Rap­tem wszyst­kich prze­jęła przy­szłość goplań­skiej dyna­stii.

– Bierz córkę na nałoż­nicę. – Uparty Popład musiał się ugiąć przed wolą ludu i kapła­nów, ale nie odpu­ścił powzię­tego zamiaru, pro­po­nu­jąc Cho­ści­skowi inne roz­wią­za­nie. – Ani kapła­nom, ani rodom nic do tego, z kim Poła­nia w łożu chę­doży.

Cho­ści­sko spro­wa­dził Poła­nię do Gie­cza. Po roku uro­dził im się syn, któ­remu na imię dali Popiel. Dziecko nie­ślubne, zatem praw dzie­dzicz­nych do goplań­skiego tronu pozba­wione. Na doda­tek pół­sie­rota, gdyż Poła­nia zmarła przy poro­dzie.

Cho­ści­sko zaciął się w sobie na całego. Począł się ota­czać nałoż­ni­cami, bywało, że po kilka naraz pomiesz­ki­wało w roz­le­głej rodo­wej sie­dzi­bie. Miej­sca było dosyć na wielu izbach i dobu­dów­kach. Przy­le­ga­jące jedną stroną do nie­do­koń­czo­nego na pół­wy­spie wału sie­dli­sko spra­wiało wra­że­nie udziel­nej sie­dziby jako­we­goś władcy. Wielu sąsia­dów z Gie­cza pomru­ki­wało z zazdro­ścią na mają­tek rodu Cho­ści­ska, nabyty przez niego za dobrych cza­sów na wojen­nych wypra­wach, ale nikt nie ważył się na otwartą wro­gość. Zbyt potężny był to ród, zbyt bogaty. Czte­rech synów i córka po Bie­żuni, jeden syn po Poła­nii. Do tego dwóch sta­łych człon­ków rodu nie­na­le­żą­cych do rodziny. Stary Zby­luch, mądro­ścią i doświad­cze­niem wszyst­kich opie­ku­nów świę­tego gaju i guśla­rzy razem wzię­tych prze­wyż­sza­jący, przy­gar­nięty przez ród w zamierz­chłej prze­szło­ści, jesz­cze za mło­do­ści ojca Cho­ści­ska. Przed dwoma laty ród uży­czył gościn­nego przy­tułku wygna­nemu z Gnie­zna przez Moro­cha Roz­my­szowi. Były kapłan, try­ska­jący wie­dzą stał się nie­jako rodo­wym doradcą.

Przy­szedł czas, że wiec opolny ponow­nie począł wybie­rać Cho­ści­ska na dowo­dzą­cego wypra­wami. Na wszyst­kich i wszę­dzie naokoło. Nawet na pobra­tym­cze osady za Wartą wypra­wiano się teraz, czy też na liczne małe grody na połu­dnie od Śremu, co kie­dyś, przed nie­szczę­sną bitwą pod Kali­szem, byłoby nie do pomy­śle­nia. Regu­lar­nie wysy­łano patrole na gra­nice opol­nego obszaru w poszu­ki­wa­niu łow­ców nie­wol­ni­ków.

Naj­star­szy z synów Cho­ści­ska, Lubo­mir, szybko zmęż­niał i wyrósł. W wieku pięt­na­stu lat prze­rósł ojca. Po następ­nych dwóch latach trzej starsi syno­wie Cho­ści­ska cha­dzali razem z ojcem na wyprawy. Naj­młod­szym synem po Bie­żuni pod kątem wpa­ja­nia nauk i ogól­nego wycho­wa­nia opie­ko­wali się Zby­luch i Roz­mysz. Naj­ser­decz­niej­szym dru­hem dzie­cin­nych i chło­pię­cych lat Bojo­mira stał się Ści­mir. Jedyny Popiel nie zna­lazł sobie miej­sca w rodzi­nie. Nikt z przy­rod­niego rodzeń­stwa go nie lubił, nikt mu nie oka­zy­wał naj­mniej­szej sym­pa­tii, nie mówiąc już o bra­ter­skiej miło­ści. Wiele z tego zawdzię­czał chło­piec sobie samemu, takiej już był nie­przy­ja­znej, odstrę­cza­ją­cej natury. Jedy­nie Cho­ści­sko ota­czał go peł­nią ojcow­skiej miło­ści.

Bojo­mir wyrósł na przed­niego mło­dzieńca. Nie­ba­wem prze­ści­gnął star­szych braci umie­jęt­no­ściami w wielu dzie­dzi­nach. Przo­do­wał zarówno w wojen­nych arka­nach, jak i zadzi­wiał nie­spo­ty­kaną wie­dzą zaszcze­pianą mu przez opie­ku­nów. Zyskał sobie sym­pa­tię i podziw reszty gie­czań­skiej mło­dzieży. Nawet doro­śli wojow­nicy grodu nie skry­wali wobec niego nie­kła­ma­nej życz­li­wo­ści.

Gdy Bojo­mir miał pięt­na­ście lat, sie­dzibą księ­cia w Mie­tlicy wstrzą­snęło nie­by­wałe wyda­rze­nie. Nie­spo­dzie­wa­nie powró­cił Poprud, uznany za mar­twego brat Popłada. Wcale go nie zamę­czono na śmierć, jak to roz­po­wia­dali ongiś cheł­pli­wie kapłani Pru­sów. Zdo­łał wtedy uciec z nie­woli do Truso, wiel­kiego portu han­dlowo-obron­nego na wybrzeżu Bał­tyku. Stam­tąd poże­glo­wał w zało­dze kupiec­kiego statku na naj­od­le­glej­szy kra­niec morza, daleko na pół­noc­nym wscho­dzie. Wysiadł­szy na ląd, tra­fił do boga­tej osady kupiec­kiej roz­ło­żo­nej nad brze­giem wiel­kiego jeziora. Pełno w tej osa­dzie róż­nych ludów, jak opo­wia­dał Poprud, naj­wię­cej Rusów, co z mroź­nej Skan­dy­na­wii ścią­gają oraz ple­mion naszym, sło­wiań­skim podob­nych, ale oby­cza­jami i mową nieco odmien­nych. Po jakimś cza­sie Poprud zawę­dro­wał na połu­dnie, do Kijowa. Stam­tąd do Prze­my­śla, by w końcu, po tylu latach powró­cić do Mie­tlicy. Uszczę­śli­wiony Popład świę­to­wał przez trzy dni i noce odzy­ska­nie brata, aż z prze­pi­cia i prze­je­dze­nia padł mar­twy pod bie­siadną ławę, z głową napęcz­niałą od krwi niby roz­pu­chły burak.

Poprud został księ­ciem, na co nie trzeba było ani zgody wiecu, ani kapłań­skiej wyroczni. Jako brat dzie­dzi­czył tron auto­ma­tycz­nie, tym bar­dziej z braku innych kan­dy­da­tów. Ale co z tego? Docho­dzący sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat nowy książę nie roko­wał nadziei na dłuż­sze pano­wa­nie. Ste­rany wie­kiem, nazna­czony wie­loma ranami po prze­by­tych przy­go­dach i tułaczce sam dosko­nale sobie zda­wał sprawę, że chyli się ku śmierci. Drę­czyła go świa­do­mość upadku dyna­stii, która wraz z nim wymie­rała na zawsze. W tym cza­sie, dowie­dziaw­szy się o wnuku Popłada żyją­cym jako nie­ślubne dziecko w jakimś gie­czań­skim rodzie, spro­wa­dził sie­dem­na­sto­let­niego Popiela do Mie­tlicy i powie­rzył mu dowódz­two nad ksią­żęcą dru­żyną.

W sam raz decy­zja księ­cia ura­to­wała ród Cho­ści­ska, przy­naj­mniej na ten czas, przed rodzinną zwadą mogącą przy­brać tra­giczny obrót. Powo­dem zatargu stała się piękna Gości­rada, córka księ­cia Kali­sza, o któ­rej względy sko­czyli sobie do gar­deł Bojo­mir i Popiel. Ale po kolei, cof­nijmy się do zarodka sporu.

Na zie­mie pod­le­głe władcy Kali­sza naje­chały, pod­bun­to­wane przez Wiślan, zastępy ślą­skich wojow­ni­ków. Napast­nicy po wybi­ciu opor­nych splą­dro­wali pobli­skie osady, uno­sząc łupy i upro­wa­dza­jąc tłumy lud­no­ści w nie­wolę. Następ­nie skie­ro­wali się na Kalisz. Na przed­po­lach grodu sto­czyli zwy­cię­ską bitwę z siłami księ­cia i przy­stą­pili do oblę­że­nia. Gród wysłał posłów do Mie­tlicy z prośbą o wspar­cie i przy­sła­nie odsie­czy. Poprud odmó­wił, zasła­nia­jąc się pra­wem ple­mien­nym usta­lo­nym przez Moro­cha i zatwier­dzo­nym przez wiec, że już ni­gdy Pola­nie nie zaan­ga­żują się zbroj­nie w kon­flikty zewnętrzne.

– Ale – uzu­peł­nił na koniec odmowę Poprud – prawo nie zabra­nia, by jakieś polań­skie opole pod­jęło wła­snym sump­tem wyprawę łupież­czą poza tereny ple­mie­nia. Niech się zwrócą do Cho­ści­ska w Gie­czu, on prze­cież przed laty całym woj­skiem dowo­dził. Może się zgo­dzi, jeżeli go nakło­nią i uzy­skają akcep­ta­cję star­szy­zny wiecu.

Tak też posło­wie zro­bili. Na zwo­ła­nym w Gie­czu wiecu przed­sta­wili usilną prośbę o zbrojne wspar­cie, ofe­ru­jąc w imie­niu kali­skiego księ­cia prze­bo­gate wyna­gro­dze­nie, tak obfite, że wszy­scy gie­czań­scy miesz­kańcy będą się pła­wić w kosz­tow­nych sza­tach i biżu­te­rii. Zachęta podzia­łała. Wiec wyzna­czył Cho­ści­ska na wodza.

– To ilu ślą­skich wojow­ni­ków oto­czyło wasz gród? – dopy­ty­wał posła o szcze­góły Cho­ści­sko.

– Mro­wie, pra­wie pięć setek.

– Uzbro­je­nie?

– Pie­chota i łucz­nicy. Jedną machinę pod­pro­wa­dzili i zarzu­cają gród pło­ną­cymi kulami zbi­tego siana.

– A wasz władca?

– W bitwie pod wałami stra­cił osiem­dzie­się­ciu trzech wojow­ni­ków. Z pozo­sta­łymi, nie­ca­łymi dwoma set­kami, schro­nił się w gro­dzie.

Cho­ści­sko zebrał stu dzie­więć­dzie­się­ciu chęt­nych do wyprawy. Giecz stać było na wię­cej, ale nie wszyst­kim się uśmie­chało ryzy­ko­wać życie w star­ciu z wpra­wio­nymi w bojach ślą­skimi wojow­ni­kami. To nie łatwy łupież­czy wypad na jakieś osady, ale star­cie w boju z walecz­nymi mężami. A że udział w wypra­wie dobro­wolny…

Pode­szli pod Kalisz od pół­nocy. Na obrzeżu lasu sty­ka­ją­cego się z otwar­tymi polami grodu Cho­ści­sko, zebraw­szy wokół sie­bie dowód­ców oddzia­łów, wydał nie­spo­dzie­wane dys­po­zy­cje:

– Cho­roby się odno­wiły, stara rana w boku przy­gina mi ciało ku stro­nie, oręża nie podźwi­gnę. Na wodza wyzna­czam w zastęp­stwie mego syna Bojo­mira. Jego roz­kaz moją wolą. Są jakieś głosy prze­ciwne?

Nie było, oprócz kilku pomru­ków i gwał­tow­nie poczer­wie­nia­łej ze wzbu­rze­nia twa­rzy Popiela. Mimo pode­szłego wieku Cho­ści­ska nikt nie ważył się na zadar­cie z wodzem okry­tym sławą tylu czy­nów. A że Bojo­mir zale­d­wie dzie­więt­na­sto­letni? Pod okiem ojca wiele się nauczył, poza tym nie­mal wszy­scy wojow­nicy, od naj­młod­szych po naj­star­szych, darzyli go nie­skry­wa­nym uzna­niem i sym­pa­tią.

– No, synu! – Cho­ści­sko pokle­pał Bojo­mira po ramie­niu. – Twoja pierw­sza bitwa w ran­dze wodza. Co naka­żesz czy­nić?

Bojo­mir długo przy­glą­dał się rów­ni­nie wokół grodu z roz­sia­nymi po pra­wej stro­nie namio­tami oble­ga­ją­cych.

– To pro­ste, ojcze – odparł­szy krótko, zwo­łał dzie­sięt­ni­ków na naradę do kręgu.

Cho­ści­sko z pod­wyż­sze­nia, na któ­rym koń­czyła się linia lasu, obser­wo­wał prze­bieg bitwy. Wsparty o tar­czę. Miecz w ostat­niej chwili prze­ka­zał Bojo­mi­rowi.

– Teraz twoja kolej – rzekł, wrę­cza­jąc synowi broń. – Pamię­taj, to szcze­gólny miecz, poda­ru­nek od Wsze­mira. Spla­mić go możesz wyłącz­nie krwią wro­gów.

Wysłany przez Bojo­mira tajny goniec przedarł się nie­zau­wa­że­nie przez bagna od połu­dnio­wej strony pod wały grodu. Nie­ba­wem wpusz­czono go po zrzu­co­nej linie do środka.

Przy­go­to­wu­jący się do szturmu na wał wojow­nicy ślą­scy ze zdu­mie­niem i zasko­cze­niem zauwa­żyli poja­wie­nie się dwóch wro­gich oddzia­łów, zmie­rza­ją­cych w ich kie­runku z dwóch stron. Jeden z lewej, drugi z pra­wej strony. Polań­ska pie­chota, po czter­dzie­stu wojow­ni­ków w każ­dym oddziale. Kro­czyli mia­rowo, ale nie spie­sząc się. Ślą­zacy prze­rwali szturm i for­mo­wali oddziały do prze­ciw­u­de­rze­nia, nawo­łu­jąc się rado­śnie i doda­jąc nawza­jem otu­chy. Nie­cała setka Polan prze­ciwko nim? Na śmierć dobro­wol­nie przy­szli. Kro­czący Pola­nie doszli po obu stro­nach na odle­głość pięć­dzie­się­ciu kro­ków do ślą­skich blo­ków, zatrzy­mali się i oble­pili szczel­nie tar­czami. Ślą­ski wódz wydał okrzy­kiem komendę do natar­cia, na obu odcin­kach. Wtedy doj­rzał jak nie­spo­dzie­wa­nie na cią­gną­cym się wzdłuż sze­re­gów jego woj­ska tra­wia­stym nasy­pie wyro­iły się masy polań­skich łucz­ni­ków. Na zdu­mione ślą­skie zastępy posy­pały się chmary strzał, dzie­siątki poci­sków. Jed­no­cze­śnie do ataku prze­szły dwa uprzed­nie oddziały pie­choty. Rów­no­cze­śnie roz­warła się brama grodu, wypusz­cza­jąc do natar­cia kali­ską pie­chotę, z samym księ­ciem na czele.

Ślą­zacy zna­leźli się w śmier­tel­nym potrza­sku.

Bitwa była krótka, ale zażarta. Pole­gło bar­dzo wielu napast­ni­ków, łącz­nie z ich wodzem, przy nie­wiel­kich stra­tach polań­skich i kali­skich. Bojo­mir wal­czył na przo­dzie wbi­ja­ją­cej się w masę wro­gów pie­choty, osła­niany po bokach przez Lubo­mira, Mestweka i Cho­cie­sza. W któ­rymś momen­cie w bitew­nym zgiełku kali­ski książę przy­kląkł dźgnięty oszcze­pem w ramię. Zamie­rzał się osło­nić tar­czą przed ude­rze­niem wro­giego topora. Nie zdą­żyłby, gdyby nie Popiel, który sil­nym cio­sem bojo­wej pałki nabi­ja­nej żela­znymi kol­cami roz­trza­skał ukrytą pod skó­rza­nym czep­cem głowę prze­ciw­nika.

Popiel ura­to­wał księ­cia.

Pola­nie z Gie­cza ura­to­wali Kalisz.

Wojow­nicy otrzy­mali obie­cane wyna­gro­dze­nie. Ranny książę wydał dla wszyst­kich bie­siadę, by upa­mięt­nić zwy­cię­stwo. Na uczcie zasia­dła obok niego jedyna córka, prze­piękna osiem­na­sto­let­nia Gości­rada.

Popiel i Bojo­mir od pierw­szego wej­rze­nia zako­chali się w dziew­czy­nie.

Uszczę­śli­wiony książę powstał, a gdy na dany znak wszy­scy zamil­kli, prze­mó­wił:

– Gie­cza­nie, długo będziemy wspo­mi­nać w Kali­szu waszą boha­ter­ską pomoc! – Wzniósł toast. – A ja szcze­gól­nie chciał­bym wyna­gro­dzić jed­nego męż­nego wojow­nika spo­śród was, który nie tylko odwagą w bitwie się wyka­zał, ale i życie mi ura­to­wał. – W tym cza­sie pod­szedł do Popiela, sie­dzą­cego po lewej stro­nie Cho­ści­ska, z dala od przy­rod­nich braci roz­sia­dłych na prawo od ojca. – Tenże oto młody wojow­nik… – Wska­zał na Popiela. – …syn czci­god­nego Cho­ści­ska, zasłu­żył na moją oso­bi­stą dzięk­czyn­ność. Jeżeli taka jego wola – zamilkł na chwilę dla pod­kre­śle­nia donio­sło­ści wypo­wie­dzi – to oddaję mu moją córkę Gości­radę za żonę!

Bie­siadną świe­tlicą wstrzą­snęły rado­sne okrzyki i gra­tu­la­cje. Popiel zanie­mó­wił z wra­że­nia, nie spusz­cza­jąc namięt­nego wzroku z Gości­rady. Ta zaś, wpa­trzona dotąd nie­ustan­nie w Bojo­mira, pode­rwała się z miej­sca, wyrwała ze świń­skiej pie­czeni sze­roki nóż i wbiła go z zacię­ciem w stół.

– Ni­gdy! – zakrzyk­nęła i ucie­kła z świe­tlicy.

Co tu dalej opo­wia­dać, skróćmy szcze­góły dra­matu. Tejże jesz­cze nocy Bojo­mir i Gości­rada wylą­do­wali w łożu, roz­ko­szu­jąc się gwał­towną miło­ścią.

Następ­nego dnia Cho­ści­sko i książę Kali­sza uga­dali się co do zmiany planu. Bojo­mir zabrał ze sobą Gości­radę do Gie­cza na huczne zaślu­biny.

Popiel zaprzy­siągł krwawą zemstę całemu rodowi Cho­ści­ska.

I dla­tego, na szczę­ście dla wszyst­kich, opatrz­no­ścią losu zdała się decy­zja Popruda, by spro­wa­dzić Popiela do Mie­tlicy.

A krótko po tym umie­ra­jący książę Polan posta­no­wił uczy­nić Popiela ofi­cjal­nym następcą tronu. Tyle że do reali­za­cji zamie­rze­nia trzeba było speł­nić kilka koniecz­nych warun­ków.

Wygnanie

Giecz szy­ko­wał się na wielką bie­siadę uświet­nia­jącą dwie cere­mo­nie, w któ­rych odcho­dząca do kra­iny przod­ków sta­rość ustę­po­wała miej­sca wigo­rowi mło­do­ści. Po stro­nie sta­ro­ści: Cho­ści­sko, głowa wpły­wo­wego gie­czań­skiego rodu – opusz­czał świat żywych, tra­cąc pamięć i kon­trolę nad zacho­wa­niem – oraz Poprud, książę Polan, który bory­kał się z bole­ściami mocno pode­szłego wieku. Po stro­nie mło­do­ści: dwaj syno­wie Cho­ści­ska, bra­cia przy­rodni – Bojo­mir i Popiel.

Przed mie­sią­cem Poprud ogło­sił Popiela swym następcą. Nie­które z wpły­wo­wych rodów usi­ło­wały sprze­ci­wić się tej decy­zji, w ich mnie­ma­niu nie­zgod­nej z pra­wem, jako że Popiel po kądzie­lo­wej linii, na doda­tek z nie­ślub­nego łoża. Dla unik­nię­cia krwa­wych zamie­szek i docho­wa­nia prawa jed­no­cze­śnie kapłani z Gnie­zna nakło­nili Cho­ści­ska do prze­ka­za­nia for­mal­nej wła­dzy rodzi­ciel­skiej nad Popie­lem Popru­dowi. Nie obyło się bez nego­cja­cji. W ich wyniku Poprud zobo­wią­zał się obda­rzyć braci przy­rod­nich Popiela znacz­nymi god­no­ściami na ksią­żę­cym dwo­rze. Przed dwoma dniami u pod­nóża góry w Gnieź­nie Cho­ści­sko i Poprud doko­nali pod nad­zo­rem kapła­nów uro­czy­stego aktu. Góra sie­dzibą mocy bogów tak potęż­nej, że przez wiele ple­mion wszerz i wzdłuż czczona z naj­wyż­szą świę­to­ścią. Cho­ści­sko zrzekł się ojco­stwa, a Poprud Popiela usy­no­wił, mia­nu­jąc go jed­no­cze­śnie następcą tronu. Na zakoń­cze­nie cere­mo­nii uszczę­śli­wiony książę naka­zał wyda­nie za dwa dni w Gie­czu uro­czy­stej bie­siady, pokry­wa­jąc koszty z wła­snego skarbca. Zapro­szono wszyst­kich miesz­kań­ców opola. Zje­chać mieli, oprócz księ­cia z dru­żyną i orsza­kiem, kapłani i żercy z Gnie­zna z samym Moro­chem oraz przed­sta­wi­ciele znacz­niej­szych rodów z pozo­sta­łych polań­skich opoli.

Na dzień przed uro­czy­sto­ściami Cho­ści­sko ogło­sił na zebra­niu star­szy­zny gro­do­wej, że zrzeka się dobro­wol­nie prze­wo­dze­nia rodowi na rzecz syna Bojo­mira. Cere­mo­nial­nego aktu zamie­rzał dopeł­nić następ­nego dnia w obec­no­ści wszyst­kich zebra­nych na bie­sia­dzie gości. Tym samym Giecz miał podwójną oka­zję do świę­to­wa­nia.

* * *

Podą­żał na połu­dnie wzdłuż koryta potoku, cią­gnąc za sobą konia prze­wie­szo­nymi przez ramię pasami wodzy. Kro­czył łoży­skiem leni­wie szem­rzą­cej wody, jeżeli płyt­kość na to zezwa­lała, a dno nie pokry­wała muli­sta war­stwa roz­pa­dłego listo­wia i gałęzi, lub prze­dzie­rał się brze­giem. Wszędy wokół bez­miar gęstwiny stło­czo­nych drzew spo­wi­tych u ziemi mchami i chasz­czami. Odwieczne pół­mro­cze prze­bi­jały poje­dyn­cze snopy sło­necz­nych pro­mieni z tru­dem prze­dzie­ra­ją­cych się przez masę splą­ta­nych u szczytu kona­rów. Zni­ko­mość świa­tła utrud­niała roz­po­zna­nie zna­ków cio­sa­nych od dawien przez prze­wod­ni­ków na omsza­łych pniach. Nikt dobro­wol­nie nie zapę­dzi się w głąb pra­sta­rego lasu. Wejść weń pozor­nie moż­li­wym, zawró­cić lub zgoła prze­brnąć nie­po­dob­nym. Leśna głę­bia wpusz­cza, ale rzadko wypusz­cza intruza, na wieczne błą­ka­nie po ostę­pach go ska­zu­jąc. Stąd lud przy­dał jej miano „pusz­cza”. Jedy­nie odważny śmia­łek obe­znany z bie­giem któ­re­goś z licz­nych poto­ków i rze­czek prze­ci­na­ją­cych pusz­czę mógł się powa­żyć na jej przej­ście.

Bojo­mir od mło­do­ści, pod bacz­nym okiem ojca i star­szych braci, uczył się tajem­nych dró­żek pro­wa­dzą­cych do roz­sy­pa­nych mię­dzy poła­ciami lasów źre­bów, wio­sek i osad. Nie tylko pobra­tym­czych, ale rów­nież tych odle­glej­szych, obcym wład­com pod­le­głych. Zna­jo­mość uczęsz­cza­nych szla­ków otwar­tymi polami pro­wa­dzą­cych ważna, jak mawiał ojciec. Po czym uzu­peł­niał, że sekretne przej­ścia dzie­wi­czymi lasami przy­datne zarówno w cza­sie pokoju, jak i wojny. Dla­tego Bojo­mir wybrał tę drogę. Musiał jesz­cze tego dnia dotrzeć na powrót do Gie­cza, na naradę z braćmi przed jutrzej­szą uro­czy­sto­ścią. Gdyby wyru­szył z ukry­tego w pusz­czy sioła uczęsz­cza­nym otwar­tym szla­kiem, nie zdą­żyłby, choćby konia na śmierć zaje­chał. Zaś droga przez pusz­czę skra­cała czas podróży o ponad połowę.

Koń za ple­cami, par­ska­jąc paro­krot­nie, potar­gał łbem, naprę­ża­jąc mu wodze na ramie­niu i zmu­sza­jąc do zatrzy­ma­nia się. Bojo­mir pokle­pał zwie­rzę uspo­ka­ja­jąco po szyi, jed­no­cze­śnie uważ­nie wokół się roz­glą­da­jąc. W przo­dzie po pra­wej stro­nie, w odle­gło­ści nie­ca­łych trzy­dzie­stu kro­ków, doj­rzał mię­dzy drze­wami zbo­cza nie­wiel­kiego wznie­sie­nia, się­ga­ją­cego szczy­tem koron naj­wyż­szych ota­cza­ją­cych je dęb­cza­ków. Spomię­dzy ciem­no­zie­lo­nych plam omsza­ło­ści prze­świ­ty­wały brą­zo­wo­szare lica. Boskie moce utrwa­lone w kamien­nej bryle. Koń wyczuł chyba świętą zie­mię wokół kamie­nia, pomy­ślał Bojo­mir.

Spoj­rzał w skrawki nieba prze­świ­tu­jące w górze mię­dzy gęstą plą­ta­niną kona­rów. No tak, masze­ro­wali od poranka bez chwili postoju, może zwie­rzę zwy­czaj­nie poczęło się nie­cier­pli­wić z głodu i pra­gnie­nia? Tak czy ina­czej, nie roz­łoży się zbyt bli­sko wznie­sie­nia, lepiej nie draż­nić czu­wa­ją­cych tu odwiecz­nie demo­nów. Z zawie­szo­nej przy sio­dle torby wysu­płał owi­nięty w kapu­ściane liście pla­cek, upie­czony mu na drogę przez Gości­radę. Odła­maw­szy garść cia­sta, puścił konia wolno i skie­ro­wał się w stronę wznie­sie­nia. Przy­kuc­nął przy wąskim rowku wiją­cym się wokół kamien­nej pod­stawy, wydrą­żo­nym w ściółce przez zamierz­chłe poko­le­nia. W prze­szło­ści prze­wod­nicy wpo­ili mu wyraźny nakaz: aby ni­gdy, tędy prze­cho­dząc, nie zapo­mniał oka­zać posza­no­wa­nia należ­nego bóstwom, które w kamie­niu czu­wają, rowek oczy­ścić, gdyby zaszła potrzeba, znisz­cze­nia napra­wić i – naj­waż­niej­sze – osta­wić resztki jadła. Wsy­pał w jedną z trzech sto­ją­cych w rowku gli­nia­nych mise­czek zgnie­cione okru­chy placka. Przy­ło­żyw­szy prawą dłoń do cie­płej powierzchni kamie­nia, wypo­wie­dział zwy­cza­jowe życze­nia. Powró­ciw­szy do pasą­cego się konia, przy­siadł nad szem­ra­jącą deli­kat­nym podźwię­kiem wodą potoku. Powstał szu­kać miej­sca za potrzebą. Przy­kuc­nięty obok buj­nej krze­winy wpa­try­wał się we wznie­sie­nie nie­opo­dal. Widok przy­wo­łał zacho­wane w pamięci zda­rze­nie z prze­szło­ści.

Miał wtedy dzie­sięć lat. Dla wojen­nej zabawy ganiali całą chmarą rówie­śni­ków po sty­ka­ją­cym się z jezio­rem lesie, na zachód od grodu, uzbro­jeni w drew­niane toporki i trzci­nowe włócz­nie, podzie­leni na dwie dru­żyny. Strona ata­ku­jąca miała wytro­pić w zaka­mar­kach lasu i zmu­sić do walki obroń­ców. Przy­dzie­lony do dru­giej grupki Bojo­mir, klu­cząc mię­dzy drze­wami, szu­kał naj­lep­szego miej­sca na kry­jówkę. Prze­bie­gł­szy sze­roką gro­blę pro­wa­dzącą na nie­wielki pół­wy­sep, przy­sta­nął zzia­jany nie­opo­dal wej­ścia do świę­tego gaju. Rzu­cił szyb­kie, zacie­ka­wione spoj­rze­nie do wnę­trza. Pieńki na okrą­głym pla­cyku pośrodku dębów puste, chyba nikogo nie ma. Gdzieś z tyłu dobie­gły go odgłosy nawo­ły­wań. Pościg coraz bli­żej. Parę kro­ków przed wej­ściem obok dużego głazu, w gęstwi­nie roz­ga­łę­zień buj­nego krzewu dosko­nały scho­wek. Leżąc już w ukry­ciu, Bojo­mir obser­wo­wał bie­ga­ją­cych wokół chło­pa­ków z dru­żyny ata­ku­ją­cej. Pobie­gli dalej.

Ode­tchnąw­szy, spoj­rzał w niebo. Słońce docho­dziło pory koń­czą­cej nie­długo wojenne pod­chody. Wróci na miej­sce zbiórki z miną zwy­cięzcy, nie dał się zła­pać. Opa­dłe naprę­że­nie podzia­łało na pęcherz. Pod­szedł­szy do głazu, przy­mie­rzał się już do sika­nia, pro­sto na wygła­dzoną kamienną powierzch­nię. Rap­tem potężny krzyk rzu­cił nim nie­mal o zie­mię. Teraz dopiero, ner­wowo wcią­ga­jąc spodnie, doj­rzał, że jed­nak pla­cyk w świę­tym gaju nie był pusty. Sto­jący mię­dzy pień­kami opie­kun miej­sca wygra­żał mu grubą dębową laską. Obok niego stał Zby­luch i potęż­nym gło­sem naka­zał podej­ście do nich. Po śmierci Bie­żuni Cho­ści­sko przy­dzie­lił synowi Zby­lucha za wycho­wawcę. Jego sta­ro­ści, zasu­szo­nej pod pokrytą pożół­kłymi bruz­dami zmarsz­czek twa­rzą, nie spo­sób było oce­nić, mawiano, że już nad wycho­wa­niem ojca czu­wał. Kar­mił chło­pięcy umysł Bojo­mira przy­po­wie­ściami nasiąk­nię­tymi prze­róż­nymi mądro­ściami, wska­zów­kami, wyja­śnie­niami, przy­oble­czo­nymi w porów­na­nia z ota­cza­jącą ich zie­mią, nie­bem, lasami, wodami i zwie­rzę­tami. Opo­wia­dał o dzie­jach rodu, ple­mie­nia, o bogach i demo­nach, o pra­wach i zwy­cza­jach. Na ogół ser­deczny i życz­liwy, tym razem nie skry­wał gniewu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Dłu­gie Szczyty – (szczyt – w sta­ro­sło­wiań­skim ozna­cza tar­czę) nazwa zastępu trzy­dzie­stu eli­tar­nych wojow­ni­ków strze­gą­cych zbroj­nie bez­pie­czeń­stwa świę­tej góry w Gnieź­nie. Pod­le­gali wyłącz­nie naj­wyż­szemu rangą kapła­nowi Gnie­zna. [wróć]