Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzynaście lat po nakręceniu serialu Janusz Majewski spisał tę historię w książce. Zrobił to dla Niej i dla Jej ukochanych Mazur, które wybrała sobie kiedyś na nowe życie. Nie doczekała premiery, odeszła 3 października 2011 roku. Dokąd, wie każdy kto Ją znał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Script copyright © by Wanda Majer-Pietraszak, Zofia Nasierowska-Majewska, Janusz Majewski 1999
Novel copyright © by Janusz Majewski 2011
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2011
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dla Zosi, gdziekolwiek jest…
Lotnia krążyła po niebie wolno, cicho i majestatycznie, jak drapieżny ptak nieubłaganie wypatrujący gryzoni na zaoranym polu. Widziany z góry piękny krajobraz mazurski w słoneczny, jesienny dzień na przełomie września i października zachwycał lotniarza tak, że ponawiał on spirale lotu, kontemplując wszystkie odcienie gasnącej zieleni, żółci, czerwieni i złota na koronach drzew, błękit i srebro na taflach jezior, w przejrzystym jak kryształ, zimnym powietrzu. Rozmyślał w uniesieniu, że z tego dystansu wszystko zyskuje wyraz odwieczny, że gdyby zawisł nad tą ziemią na wieki, pod jego stopami przesuwałyby się ludzkie pokolenia, narody staczałyby między sobą wojny, ludzie rodziliby się, mierzyliby z losem, umierali i rozsypywali w proch, a te wzgórza, jeziora i lasy trwałyby niewzruszone, obojętne na wszystko, wyniosłe i pewne siebie.
Drogą drugiej czy nawet trzeciej klasy jechał mały biały samochód, ostatni model przestarzałej marki 126p, zbyt pieszczotliwie nazywany maluchem. Lotniarz prowadził go przez chwilę wzrokiem, aż pojazd zniknął za zakrętem.
Auto zatrzymało się na poboczu.
Od strony kierowcy wysiadł Krzysztof i szybko oddalił się w krzaki. Marianna wygramoliła się z siedzenia pasażera. Była niestarą jeszcze i niebrzydką kobietą, lecz dość pulchną i trochę zaniedbaną. Rozłożyła na masce mapę, pochyliła się nad nią i poszukiwała czegoś uważnie, nie zwracając uwagi na szalejące w lesie hałaśliwe rozmowy ptaków. Nagle oderwała się od mapy. Z trudem wyprostowała obolały grzbiet. Spojrzała w stronę lasu.
– O Boże! – wzdrygnęła się przestraszona.
Przed nią stał stary biednie ubrany mężczyzna. Spod zniszczonego kapelusza wyłaniała się nieogolona i pomarszczona twarz bez wyrazu. Dłonie opierał o kij.
– Pochwalony – odezwał się, nie uchylając kapelusza.
– Przestraszył mnie pan… – powiedziała naiwnie Marianna i rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku drzew po drugiej stronie szosy, gdzie zniknął mąż. Starzec milczał w bezruchu, co ją deprymowało. Uśmiechała się, nadrabiając miną.
– Pan tutejszy?
– A ona kto? – zapytał stary.
– Szukam drogi do Panistrugi. Trochę się zgubiłam… – Zaśmiała się niepewnie. – Ostatni raz byłam tu na wakacjach prawie czterdzieści lat temu. Wszystko się pozmieniało, Takie wielkie lasy teraz…
Nieruchoma dotąd twarz starego człowieka ożywiła się nagle, tak jakby dostrzegł coś, co go poruszyło. Marianna przyjrzała się baczniej staremu.
– Drzewa nie stoją w miejscu – powiedział wolno, ale bardziej do siebie niż do niej.
Popatrzyła na niego z uśmiechem, spodobało jej się to zdanie.
– Idą w górę i w siebie – dodał stary i lekko odchylił głowę, patrząc na przeciwległą ścianę lasu.
Podążyła za jego wzrokiem i z ulgą stwierdziła, że nadchodzi mąż, nie spiesząc się, niosąc jakieś grzyby.
– Krzysiu… właśnie rozmawiamy sobie z panem, bo może mógłby nam…
– Dzień dobry – Krzysztof rzucił nieufnie.
– Dzień dobry, ale one niedobre. – Stary wskazał grzyby wyciągniętą laską. – Niezjadliwe. I nie ta pora.
Krzysztof niedbale wyrzucił grzyby do rowu i odparł nieco wyniośle:
– Oczywiście. Wiem.
– Śliczne – rzuciła Marianna, patrząc na kępkę poskręcanych marnych grzybków. – Ale szkoda. Takie też potrzebne ściółce…
Krzysztof skrzywił się, wsiadając do samochodu.
– Szkoda jest taka, droga Marianno, że nie wiesz, jak trafić do tej cholernej pani jakiejś tam…
– Panistrugi… – uzupełniła i niepewnie uśmiechnęła się do siebie. Zebrała mapę z maski samochodu, słysząc niecierpliwe pukanie w szybę i ponaglanie.
– Panistruga?! Pani struga sobie ze mnie wariata i to od momentu, kiedy wsiedliśmy do tego grata w Warszawie – ironizował. – Wie pan – wychylił się przez okienko, mówiąc do starego człowieka – niektórzy uważają, że to jest samochód! Da pan wiarę? Poważnie twierdzą, że to jest samochód!
– Daj spokój, Krzysiu… – Marianna usiłowała zbagatelizować i zatuszować niestosowność tych żarcików, gdyż wydawało się jej, że stary człowiek przyjmuje je jako arogancję wymierzoną w siebie. Wstydziła się głupkowatej zgryźliwości męża i tego całego pokazu pychy.
Ale stary puścił wszystko mimo uszu.
– Jedźcie prosto, za przejazdem w prawo – rzekł spokojnie, wręcz flegmatycznie.
– Dziękuję panu – Marianna uśmiechnęła się z wdzięcznością – bardzo dziękuję.
– A to do kogo? – spytał stary beznamiętnie.
– Do Róży Kapli… – zaczęła Marianna, ale zaraz poprawiła: – Do gospodarstwa Róży Kapli…
– Aha – stary schylił się po wiązkę chrustu – zmarło się jej…
Odwrócił się i ruszył w głąb lasu. Patrzyła za nim przez chwilę.
– Wiem… – szepnęła i wsiadła do samochodu.
Krzysztof zazgrzytał skrzynią biegów i ruszył.
– Głodny jestem – rzucił niechętnie.
– Dam ci kanapkę – powiedziała gorliwie, tonem świadczącym, że już to proponowała, i to pewnie niejeden raz.
– Nie będę tu kruszył – warknął – może trafimy wreszcie na jakiś cholerny zajazd. Kapitalizm na to zadupie nie dotarł?
Marianna nie podjęła tematu, co tym bardziej sprowokowało go do następnej gderliwej wypowiedzi:
– Mogliśmy zjeść w Ełku. Mówiłem: notariusz, obiad, potem znaleźlibyśmy jakąś agencję, zgłosilibyśmy to całe gospodarstwo do sprzedaży i wrócilibyśmy do Warszawy. Ale ty się uparłaś i teraz tłuczemy się jak głupcy. Pchać się w tę głuszę, przez jakieś babskie sentymenty… Po diabła mi to było… Mam tyle roboty: muszę napisać recenzję do przewodu jednego barana, który postanowił powiększyć stado doktorantów, prace z kolokwium leżą nieprzeczytane…
– Proszę cię… – powiedziała cicho i nagle krzyknęła: – Jest! Jest przejazd. I za nim w prawo. No!
– Czego się spodziewasz? – zapytał chłodno po chwili.
– Nie wiem… Może siebie sprzed lat… – uśmiechnęła się niepewnie.
– O, Boże… – westchnął, a właściwie jęknął, ironicznie dystansując się od jej sentymentalnego nastroju.
Wjechał w drogę do lasu i zwolnił, starając się omijać wyboje i dziury.
– Cholera jasna, jak nic rozwalę tego pieprzonego grata. Pójdą amortyzatory… – mamrotał wściekle. Ona nie odzywała się, obrzuciła go tylko smutnym, zrezygnowanym spojrzeniem, a w duchu pomyślała: Andropauza, ohyda…
Droga skończyła się na brzegu jeziora, w lewo i w prawo prowadziły już tylko odnogi węższe i nieutwardzone. Samochód stanął. Rozejrzeli się niepewnie, ale nie widać było żywego ducha, nie mieli kogo zapytać.
– Ja bym pojechała w prawo…
– Można wiedzieć, dlaczego w prawo? W lewo też jest droga.
– Nie wiem dokładnie dlaczego, ale po prostu coś mi szepcze do ucha, że w prawo.
– Do prawego ucha? – zaszydził.
– Nie, do lewego – odparła z naiwną prostotą.
Krzysztof udał, że zamarł. Odegrał starannie parodię: chwilę patrzył przed siebie, potem wolno odwrócił się do Marianny i rzekł cicho, przesadnie akcentując podziw:
– Przekonałaś mnie, wyobraź sobie…
Auto, posłuszne kierowcy, jakby świadomie brało udział w tej demonstracji, ruszyło w prawo i wjechało w wąską drogę prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora, mocno ocienioną drzewami tworzącymi malowniczą aleję. Po prawej stronie drogi, za zaniedbanymi płotami lub nadwerężonymi murami z kamieni polnych, ciągnęły się gospodarstwa. Same domy były raczej biedne i brzydkie, zwracała natomiast uwagę wyjątkowa uroda budynków gospodarskich: stajen, obór i stodół. Przeważnie murowane z czerwonej fugowanej cegły, miały pięknie sklepione otwory małych, jakby strzelniczych okienek i szerokich wrót. Inne postawiono z kamienia, łączonego z grubymi balami drewna. Krzysztof przyglądał się im z zachwytem, zapominając na chwilę o swoim rozdrażnieniu.
– Spójrz, z jaką starannością, dbałością o piękny detal, wręcz z widoczną miłością oni to kiedyś budowali!
– Właśnie. Po prostu z miłością – zgodziła się Marianna.
– To natomiast chyba dziecko nienawiści. – Wskazał na nieukończoną jeszcze obórkę z bloczków cementowych, niechlujnie, krzywo ułożonych, zachlapanych zaprawą z gliny. – Rozpaczliwej nienawiści do parszywego, zapijaczonego, obmierzłego i beznadziejnego życia…
– A może raczej wyrosło to z biedy i zacofania?
– Co ich, rzecz oczywista, w twoich miłosiernych, wyrozumiałych oczach rozgrzesza, prawda? – zapytał zaczepnie Krzysztof.
Nie dała się sprowokować, dostrzegła tabliczkę nad bramą mijanego domu: „Panistruga 5” .
– To siedem będzie następny.
Tymczasem następny dom jeszcze się nie pokazał. Droga najpierw wznosiła się lekko w górę, pojawił się na niej bruk, a potem zaczęła dość stromo opadać w dół, zamieniła się w polną, wyboistą, z głębokimi koleinami. Po prawej stronie zobaczyli nasyp kolejowy z jednym tylko torem, zakręcający łagodnym łukiem wzdłuż brzegu jeziora, które wrzynało się tu, tworząc małą zatokę, a budowniczych kolei zmusiło kiedyś do postawienia kamiennego wiaduktu. Prawie tuż przy nim stał dom, całkowicie odizolowany od sąsiadów, wręcz od całego świata. Robiło to wrażenie zaciszności i przytulności, chociaż sam budynek wydawał się zaniedbany i opuszczony, a przede wszystkim nieszczególnie piękny. Jedynie cztery wysokie, wysmukłe tuje okalające frontowy ganeczek, a raczej jego resztki, dodawały domowi szlachetności. Brama wjazdowa wisiała na jednym zawiasie, ale była bardzo szeroko, gościnnie otwarta.
Wjechali na podwórze za domem otoczone sporymi budynkami gospodarczymi i zatrzymali się na środku w wysokiej, suchej, dawno niekoszonej trawie, potęgującej wrażenie opuszczenia. Marianna powoli otworzyła drzwiczki i wysiadła pierwsza. Od razu wdepnęła w krowi placek.
– To na szczęście – szepnęła, starając się oczyścić podeszwę.
Rozejrzała się – nigdzie nie było widać nikogo, ale zauważyła, że z komina domu idzie dym.
– Trzeba zajrzeć do środka – powiedziała do Krzysztofa, który też wysiadł.
On jednak stał bez ruchu, oparty o drzwi samochodu, i sceptycznie przypatrywał się otoczeniu. Marnie widział szansę sprzedania takiego domu, a jeśli już, to za niewielką cenę. Na dobrą sprawę należałoby go zburzyć i postawić nowy, bo samo położenie nieruchomości było bezsprzecznie atrakcyjne. Trochę podniesiony na duchu postanowił zwrócić na to uwagę agencji.
Nagle z obórki wyszedł młody drobny chłopak z wiadrem mleka. Zaskoczony ich obecnością postawił je na ziemi i patrzył wyczekująco.
– Dzień dobry. – Marianna ruszyła w jego kierunku. Wyciągnęła rękę na powitanie. On szybko wytarł dłoń o sweter, podał ją niezręcznie, uśmiechając się sympatycznie i przepraszająco.
– O, przepraszam… ręka brudna z roboty. A to z Warszawy przyjechali. Pani to siostrzenica pani Róży. Czekaliśmy. Ja z mamą to najbliżsi sąsiedzi. Cały czas pomagaliśmy pani nauczycielce… jeszcze jak żył świętej pamięci nieboszczyk mąż. A potem to już jej samej… niech jej ziemia lekką będzie. Amen.
Przywitał się z Krzysztofem.
– To mój mąż – uśmiechnęła się Marianna.
– A ja jestem Józek. Dobrze, że są. Czekaliśmy. Ja żem właśnie krowinę pani Róży przyprowadził dla państwa, bo tak to u nas stała.
– Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież my tylko na jeden dzień – rzucił Krzysztof, ale tonem uprzejmym, konwersacyjnym.
– Tak? A czy to warto tak na jeden dzień gdzieś jeździć? – zdziwił się dobrodusznie chłopak. – Proszę do domu, proszę…
Ruszył, wskazując drogę. U stóp schodków prowadzących do drzwi wejściowych zawołał:
– Mamusia?! – i zaraz obrócił się do nich: – Niech wchodzą, bo mamusia źle słyszy.
Marianna ruszyła pierwsza, Krzysztof za nią. Zanim nacisnęła klamkę, odwróciła się do męża, bez słowa skierowała palec na siebie, a potem dłonią pokazała, jakiego była wzrostu. Wzruszyło ją to wyraźnie – on wzruszył ramionami. Położył jej rękę na plecach i lekko popchnął, robiąc cierpiętniczą minę.
Starsza, zażywna kobieta, w ciasno zawiązanej na głowie chustce, odwróciła się od kuchni i spojrzała na wchodzących z uśmiechem:
– To ja telefonowałam – oznajmiła. – A panią to bym nawet na ulicy poznała, taka pani podobna…
– Zawsze wszyscy mi to mówili, że bardziej w ciocię niż w mamusię się wdałam… – powiedziała Marianna tonem trochę nazbyt familiarnym i wyciągnęła rękę.
Kobieta szybko wytarła dłoń o fartuch i trochę niezręcznie ją podała.
– Helena jestem.
Krzysztof zawahał się na ułamek sekundy, czy ma się przywitać, czy tylko skłonić, ale w końcu też podał jej rękę.
– Kalinowski – mruknął.
– Państwo pewnie głodni, z drogi? Ja tu właśnie kończę… – Zakręciła się i z wprawą coś przestawiła na rozgrzanym blacie kaflowej kuchni.
Krzysztof się ożywił.
– Nie ukrywam, że jestem głodny. Bo moja żona to ukrywa!
Helena roześmiała się z sympatią, mrugnęła okiem i powiedziała do Krzysztofa konfidencjonalnie:
– Zaraz się przyzna! Może państwo obejrzą sobie dom, a ja za chwilkę zawołam na posiłek…
W domu było czysto i schludnie. Krzysztof siedział oparty wygodnie na starej pluszowej kanapie, Marianna przycupnęła na rozchwierutanym krzesełku przy komodzie, na której stały fotografie, bukiet suchych kwiatów, drobiazgi świadczące o dobrym smaku zmarłej. Stare ładne meble, na ścianach parę pociemniałych obrazów, oprawiony rysunek zrobiony ręką dziecka. Marianna patrzyła na trzymaną w ręku fotografię.
– Mama… była starsza od Róży – mówiła cicho. – A tu… jaki zabawny… wuj Bronek.
Odstawiła fotografię, sięgnęła po inną w ozdobnej ramce. Przyglądała się jej w milczeniu. Zachodzące słońce wspaniale oświetlało wnętrze przez sprane, nieco podarte koronkowe firanki.
Marianna spojrzała na męża.
– To ja. Nie pamiętam, kiedy coś takiego… – Odwróciła się w stronę okna i znieruchomiała.
– Słyszysz? – zapytała po chwili.
– Co?
– Jaka cisza…
W głębi domu skrzypnęły drzwi, usłyszeli kroki i ciche niewyraźne głosy. Krzysztof ziewnął, starając się to ukryć.
– To przez to powietrze… – usprawiedliwił się.
– Zanocujmy tu – poprosiła. – Do mecenasa pójdziemy jutro rano i szybko wyjedziemy. Przecież teraz zaśniesz za kierownicą.
– Może masz rację… – mruknął zrezygnowany, a w gruncie rzeczy zadowolony. Powieki mu się kleiły.
Marianna siadła obok męża, podając mu fotografię, on parsknął śmieszkiem.
– Wstrząsające! – wykrzyknęła nagle.
Zatrzymała się przed oprawionym, wiszącym na ścianie rysunkiem. Roześmiała się.
– Jak myślisz, czyje to dzieło?
– Twoje? – zapytał Krzysztof i podszedł bliżej.
– Tak.
– Poznaję twoją kreskę – zażartował – niebywałe.
– To znaczy, że w ogóle się nie rozwinęłam od tamtego czasu…
– Powinnaś to dołączyć do swojej jesiennej wystawy.
Roześmiali się oboje, chyba pierwszy raz od dłuższego czasu zrobili coś w zgodzie. Marianna spojrzała jeszcze raz na rysunek i powiodła wzrokiem po pokoju: piękne małżeńskie łoże z górą poduszek i kapą, szafka, na niej okulary, stara książka do nabożeństwa, jakieś proszki, buteleczki lekarstw. Na stole sprana serweta, szklany flakon, w nim suchy bukiet. Obok antyczny zegarek, „cebula” z łańcuszkiem, i porcelanowy talerzyk z nożykiem do owoców. Coś, czego można dotknąć delikatnie, końcami palców. Na ścianie rzeźbiony, drewniany zegar. Nieruchomy, a wyglądał, jakby tykał cichutko. Na oparciu fotela przerzucona, ręcznie robiona szydełkiem chusta. Marianna popatrzyła na pękatą starą szafę, ale nie otworzyła jej. Dotknęła rzeźbionego drewna.
Krzysztof stanął przy oknie i patrzył w zarośnięty, zdziczały sad. Marianna podeszła do niego.
– Sad jak z Czechowa… – szepnęła. – I ten nastrój… Zostańmy tu nie tylko na noc. Na zawsze…
Krzysztof odpowiedział cicho, ale spokojnie i rzeczowo:
– Pani zwariowała w Panistrudze, Marianno Filipowna.
– Chyba tak – przyznała nadal szeptem.
Zapukano do drzwi.
– Proszę… proszę… otwarte – rzuciła Marianna.
W progu ukazała się Helena, teraz gładko uczesana, w czystym fartuchu. Na brzuchu splotła bardzo zniszczone dłonie. To odwieczny gest – pomyślał Krzysztof – te Indianki w Kansas też tak zaplatały…
– Prosimy na kolację – odezwała się Helena.
– Już idziemy… – Marianna uśmiechnęła się, nie bardzo chciała opuścić pokój, żal jej było zerwanego nastroju.
– Tak tu jest… – zaczęła szukać określenia, słowo „pięknie” wydawało się jej banalne, nieoddające tego, co odczuwa.
Helena wychyliła się w jej kierunku, jak osoba źle słysząca.
– Niczego tu nie ruszaliśmy. Odkurzyłam teraz tylko. Wszystko jest tak, jak zostawiła pani Różyczka. Co to był za człowiek… Wszyscyśmy ją… wszyscy okoliczni i dzieciaki…
Głos jej ucichł, nie umiała wydobyć słowa ze ściśniętego gardła. Bezradnie pocierała ręce.
Marianna szybko podeszła do Heleny, objęła ją serdecznie, a potem spontanicznie pocałowała w policzek.
– Dziękuję, pani Heleno, wiem. Krzysiu, idziemy. Mąż jest okropnie głodny – dodała.
Usiedli w kuchni, przy stole zastawionym specjalnie na tę okazję, ale jednak skromnie. Była jakaś kiełbasa, „swój” biały ser, kiszone ogórki, masło, jajecznica i piękny bochen chleba. Herbata w szklankach, stały też butelka najtańszej wódki i rozstawione kieliszki. W piecu kaflowym buzował ogień, na nim wielki czajnik, jakieś garnki. Pani Helena przecedziła mleko z wieczornego udoju, pomagał jej syn przebrany w inną koszulę, z przeczesanymi na mokro włosami. We wnęce nad piecem spał kot w poczuciu bezpieczeństwa, czasem tylko otwierał jedno oko i przyglądał się gościom z wyraźną pogardą. Krzysztof jadł z wielkim apetytem.
– Myślałem, że już nie ma na świecie takiego masła… Ta kiełbasa też własnej roboty? I chleb?
Młody się roześmiał.
– Musi być. Do sklepu to tylko przy okazji. Proszę… pani się częstuje… na zdrowie niech idzie.
– Mogłeś napalić w jadalni – zaproponowała pani Helena.
– Nie. Tu jest tak dobrze, domowo… – Marianna nie ukrywała zachwytu .
– Już nocami przymrozki – przyznał młody – ale każda pora roku tu u nas jednakowo piękna. Jutro pójdą na spacer, to zobaczą okolicę i wszystko, co do nich należy. Pani Róża zawsze mówiła, że tu jest raj. – Znów się zaśmiał.
– O, to moja żona oszaleje – podjął Krzysztof i wyjaśnił: – Jest malarką.
– No… – powiedział z podziwem młody.
– Dom muszą sprawdzić dokładniej – odezwała się pani Helena – piwnicę i strych, i pokoje. Wszystko jest, co było.
– Ale trzeba się za remont wziąć – ożywił się młody. – W paru chłopa zrobimy. Tu nigdzie nie ma żadnej pracy… ciężko. Ziemia marna, a żyć trzeba. Zrobimy! – zapewnił. – No, to może… – Podniósł kieliszek.
Krzysztof przełknął, chrząknął, Marianna sięgnęła po kieliszek, rzucając ukradkowe spojrzenie na męża.
– Jeszcze herbaty? – zapytała pani Helena.
Nalała słabej esencji i wrzątku z wielkiego czajnika. Młody otarł usta i sięgnął po papierosa, ale wepchnął go z powrotem do paczki i wyciągnął rękę w kierunku Marianny.
– Dziękuję, nie palę. A mąż tylko fajkę.
– To tak jak nasz proboszcz – pochwalił się młody.
– Nie kurz tu, Józek. – Kobieta zmarszczyła czoło. – Kopci jak z komina.
– No, to chociaż ja – wesoło odpowiedział młody. – Bo w naszej chałupie… – wychylił się ku oknu – nie, już za ciemno, nie widać, komin się zawalił i robimy ze zdunem Okońskim Ignacem. To i dobrze się złożyło, że akurat matka dziś tu musiała przyjść, bobym gotowanego dzisiaj nie jadł. – Śmiał się rubasznie, chociaż z wdziękiem, i dodał: – Ale my nie będziemy przeszkadzać, wieczorem pójdziemy na swoje…
– Spokojnie, panie Józefie – powiedział Krzysztof – jak już wspomniałem, myśmy chcieli wpaść tylko na dzień, po tym telegramie notariusza. Jutro to już na pewno musimy wracać… obowiązki… praca…
– Pan to ma pracę! – pokiwał głową młody z zazdrością w głosie.
– Mąż pracuje w domu, ale ma stałe wykłady na uniwersytecie, dwa razy w tygodniu. Skończył medycynę, tyle że nie praktykował, a zajął się pracą naukową – wyjaśniła Marianna.
Młody kiwnął głową z szacunkiem.
– Doktor to jest piękny zawód.
Krzysztof chciał coś powiedzieć, ale Józek ciągnął dalej:
– Mnie to się marzyło iść na jakąś mechanikę. Lubię ja majstrować, zawsze jak co trzeba takiego naprawić, to wszyscy do Józka. Pani Róża to ciągle mamusi mówiła, skończy Józek szkołę, to trzeba go dać dalej na naukę. Do Ełku albo gdzieś. Chwaliła mnie. Dobrze się uczyłem. No, ale cóż… nie było mi dane. – Zaśmiał się smutno.
– Już nie jedzą? – zatroskała się pani Helena.
– Dziękujemy. Strasznie się objedliśmy. – Marianna uśmiechnęła się i zaczęła zbierać talerze.
– Wszystko było takie smaczne – dorzucił Krzysztof.
Młody zerwał się od stołu.
– Proszę zostawić.
Krzysztof ziewnął dyskretnie.
– Pójdą spać, bo zmęczone – powiedziała pani Helena. – Tutaj… – uniosła pokrywę garnka – nagrzałam wodę na mycie. Jutro raniutko przyjdę i wszystko uprzątnę. Tylko to zaniosę do spiżarki, tam chłodniej i much nie ma. – Zabrała masło i wędlinę.
– To była wspaniała kolacja, ale rzeczywiście lecę z nóg. – Krzysztof chwiejnie wstał od stołu.
– Pomogę rano – powiedziała Marianna.
– Nie trzeba. Nie trzeba. Ja sama – zapewniła pani Helena, zdejmując fartuch. – O, tu jest klucz, trzeba zawrzeć drzwi. – Podała klucz wyjęty z kredensu.
– Okolica spokojna, ale zamknąć się należy – zaśmiał się Józek. – Tylko pani wyjmie, bo ja mam drugi u siebie, a nie mógłbym się rano dostać.
– Dobrze. Dzięki. No, to dobranoc, pani Heleno, dobranoc panu.
– Dobranoc – Krzysztof ukłonił się uprzejmie.
– Spokojnej nocy – powiedziała pani Helena i Józek dorzucił swoje:
– Dobranoc.
Leżeli oboje w pięknym, starym małżeńskim łożu, na wysoko ułożonych poduszkach, przykryci pierzyną.
– Pościel pachnie łąką… skoszoną trawą…
– Ooo, jak dobrze – mruczał Krzysztof.
Słychać było dalekie szczekanie psa. Jeszcze dalej odpowiadały inne.
– Nocne psy… – uśmiechnęła się Marianna. Słuchała chwilę. – Krzysiu… a gdybyśmy tak tu zamieszkali?
– Śpij już.
– Wreszcie mielibyśmy dom… własny… prawdziwy. Porównaj go z naszym mieszkaniem… Ogród… sad… postawilibyśmy ule, posialibyśmy te kwiaty, które lubią pszczoły…
– Już rzucam wydział i zostaję pszczelarzem… Albo lepiej pszczołą… Matką… To znaczy: ojcem… – mamrotał sennie Krzysztof.
– Zostajesz pszczelarzem, ale nie rzucasz uczelni – zapaliła się. – Możesz jeździć, a tu… tu urządzimy ci gabinet do pracy, nawet laboratorium… Krzysiu, wstań! Zwiedzimy cały dom!
– Oszalałaś?! Leż!
– To pójdę sama. – Odrzuciła pierzynę.
– Nie! Śpij, na Boga! Przykryj się! Jesteś szalona.
Ułożyła się niechętnie i podjęła z naiwną tęsknotą:
– Czy wiesz, jak przedłużylibyśmy sobie życie?
– „I żyli długo i szczęśliwie”. „Był sobie dziad i baba…”.
– Krzysiu… Krzysiu! Drugiej takiej okazji już los nam nie ofiaruje.
– No i dobrze, a ty nie proś go o to. – Krzysztof wtulił się mocniej w poduszkę.
– Nie proszę o drugą. Chciałabym być wdzięczna za tę… Tu odbywałyby się zjazdy rodzinne, przyjaciele spędzaliby wolne chwile…
– Sprzedawałabyś na jarmarkach ser, jaja, kury…
– Czyste powietrze… czysta woda…
– Czyste szaleństwo – dorzucił coraz bardziej senny Krzysztof.
– To nie szaleństwo. To ma racjonalne podstawy. Proszę cię… proszę cię… proszę… – przytuliła się do jego pleców.
– Przestań już bredzić. Zlituj się nade mną i śpij! Marianna, chcesz, żebym poszedł spać do samochodu?
– Nie. Dobranoc. – Szepnęła, ale leżała z szeroko otwartymi oczami.
Światło księżyca delikatnie rozświetlało pokój przez koronkowe podarte firanki, wyławiało drobiazgi na półce z książkami, suchy bukiet z ziół, fotografie na komodzie. Wciąż słychać było szczekanie psów. Trzasnęła rozsychająca się szafa. Krzysztof zaczął chrapać.
Może już było trochę jaśniej, ale wciąż jeszcze trwała noc. Wtuleni w poduszki oboje spali głęboko, gdy nagle rozległo się pukanie do okna, i to coraz bardziej natarczywe. Krzysztof siadł na łóżku i zapytał bez sensu:
– Która godzina?
– Co? Co się stało? – Poderwała się Marianna.
Krzysztof oprzytomniał.
– Zachowaj spokój! – rozkazał szeptem. – Chyba napad!
Szyby dźwięczały od natarczywego pukania, jakby miały się rozpaść.
– Dlaczego napad?
– A dlaczego są napady? Cicho bądź! Nie ruszaj się albo właź pod łóżko! Idę do kuchni po nóż!
Rzuciła się, by go zatrzymać.
– Krzysiek! Nie! Boże! Jakby to był napad, to by nie walili w okna, tylko wybiliby szyby albo wyważyli drzwi!
Wyrwał się jej.
– A więc ukradli nam samochód!
– Skąd wiesz?
– A ten dureń Piotrowski zapewniał, że nasz parking taki bezpieczny!
– Boże, Krzysiu, co ty mówisz?!
Wciągał nerwowo spodnie, szurając stopami, szukał butów.
– Jak mogłem nie wziąć rewolweru na gaz?! Nie podchodź do okna! Zgaś światło!
Marianna zgasiła natychmiast w panice i krzyknęła, chcąc, żeby oprzytomniał:
– Krzysiu! Ktoś coś woła!
Zamarli oboje. Niewyraźny głos powtarzał między uderzeniami:
– Panie doktorze! Panie doktorze!
– Wołają cię!
Zerwała się z łóżka i podbiegła do okna.
– Odsuń się, Marianno. – Krzysztof ją odepchnął.
Dzielnie otworzył okno, pchnął okiennice.
– Kto tam? – zapytał.
Zobaczył dwóch mężczyzn, którzy zadzierali ku niemu głowy. Jeden powtarzał nerwowo:
– Panie doktorze! Panie doktorze!
Drugi mu przerwał:
– To ja. Józek! A to sąsiad z Bałamutowa, Kowal Henryk, jego żona Kowalicha urodzić nie może!
– Panie doktorze! – zajęczał Kowal. – Pomóc jej trzeba! Ratuj pan!
– Ludzie! Ja nie jestem lekarzem!
– Zapłacę, co mogę! Panie doktorze!!!
– Człowieku, zrozum, ja się zajmuję…
– Będzie po niej – wtrącił się Józek. – Wykrwawi się.
– O Jezu! Ratuj pan, doktorze! Osieroci tamtych sześcioro, nie dam rady… Taka dobra żona…
Zaczął płakać.
– Tu trzeba prawdziwego lekarza! Panowie… – Krzysztof złapał się za głowę:
– Skąd go wziąć? Ośrodek w Starych Juchach to tylko w dzień. Karetkę z Ełku to zanim się sołtys dodzwoni, a zanim tu dojadą… – mówił gorączkowo Józek.
– Zawsze rodziła z krzykiem, jak Pan Bóg przykazał, a teraz cichnie, oddech traci. Ratuj, doktorze! – rozpaczliwie krzyknął kowal.
Marianna, już ubrana, dopchnęła się do okna.
– Kto jest tam przy żonie?
– Sąsiadki i moja siostra, ale dzieciak nie chce wyjść. Tyle godzin się męczy. Kończy się ona jak nic… Boże…
– Pojadę pomóc.
– Ty?! – spytał Krzysztof oszołomiony. – A co ty możesz? Zwariowałaś?!
– Jeżeli ty nie chcesz… – odparła ostro. – Wolisz stać jak słup soli…
– Kretynko, czy ty wiesz, jaka to odpowiedzialność?! Ja nigdy nie odbierałem porodu!!! Tylko asystowałem na praktyce! Rozumiesz?
– A jeśli ta kobieta umrze…
– Ale co ty umiesz?! Co ty umiesz?! Jak ty jej możesz…?
Marianna otworzyła komodę, potem szafę i znalazła czyste złożone prześcieradła. Wyciągnęła kilka i szybko ruszyła do drzwi.
– Napatrzyłaś się w telewizji i myślisz, że to tak łatwo… – krzyknął w rozpaczy Krzysztof.
Marianna odwróciła się i rzuciła mężowi twarde, nieustępliwe spojrzenie. On stał zrozpaczony. Otworzyła drzwi i wyszła przed dom. Podała prześcieradła Józkowi.
– Potrzymaj. Wezmę kluczyki od samochodu.
– Nie da rady. Woda stoi tam na drodze. Grząsko.
– Pobiegniemy przez las i polem, na skróty! – krzyknął Kowal.
– W porządku.
Ruszyli szybko. Już zanurzali się w las, więc nie widzieli biegnącego za nimi Krzysztofa, wkładającego kurtkę w biegu.
– Samochodem!!! – krzyknął do nich.
Marianna niewidoczna odkrzyknęła:
– Nie da rady! Grząsko!
W kuchni zagraconej i biednej chaty siedziały dwie wiejskie baby, szóstka dzieciaków, z czego część spała, gdzie popadło, był też kot i małe kurczęta na odgrodzonej części podłogi koło pieca. Marianna dołożyła do niego drewek, a zamykając, oparzyła się o drzwiczki, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Na płycie parowały garnki z wodą. Obie kobiety monotonnie odmawiały modlitwę.
Marianna odwróciła się do nich zniecierpliwiona i powiedziała półgłosem:
– Proszę pań, ona jeszcze żyje! Tak nie można.
Kobiety zamilkły i popatrzyły na nią wzrokiem bez wyrazu.
– Trzeba wierzyć, że się uda. Zawsze!
Kobiety najpierw cicho, potem półgłosem powróciły do mamrotania tej samej modlitwy. Jedno z dzieci zbudziło się i zaczęło płakać. Marianna wzięła je na ręce i zapytała dość wrogo:
– Gdzie jest sypial… gdzie one śpią?
Jedna z bab, nie przerywając modlitwy, wskazała głową. Marianna otworzyła drzwi i niepewnie weszła do ciemnego wnętrza. Za nią ruszyło dwoje starszych, które nie spały. Z izby rodzącej wyszła silna młoda kobieta, spocone włosy przylepiały się do jej urodziwej twarzy. Była w obcisłych dżinsach i mocno wyciętej białej koszulce gimnastycznej, pod którą rysowały się śmiało sterczące piersi. Nalała sobie kubek wody z wiadra i wypiła duszkiem. Marianna przyglądała się jej z ciemnego pokoju, sama nie będąc widoczna. Poczuła ukłucie zazdrości, że Krzysztof jest z nią tam, za zamkniętymi drzwiami, i może nawet ona, pomagając mu, dotyka jego ramienia taką twardą, jędrną piersią.
Modlące się umilkły i patrzyły pytająco na młodą, ona machnęła ręką i wróciła do rodzącej. Marianna odpędziła głupie myśli, wyszła z ciemnego pokoju i przysiadła na stołku. Patrzyła na otaczającą ją biedę. W kuchni zamiast podłogi było klepisko, ściany, kiedyś bielone, poszarzały od dymu i brudu, wiadro z wodą nie miało żadnego zakrycia. Kobiety znów mamrotały monotonnie. Nagle rozległ się niespodziewany odgłos klaśnięcia i krzyk niemowlaka.
Marianna wstała i przyłożyła dłonie do ust. Nie czuła napływających do oczu łez. Kobiety umilkły. Noworodek zaczął płakać, słychać teraz było niewyraźne głosy i krzątanie. W drzwiach za Marianną stanęła dwójka starszych dzieci. Odwróciła się do nich i powiedziała cicho przez łzy:
– Jest.
– A mama? – zapytała dziewczynka.
Marianna uśmiechnęła się niepewnie. Powoli otworzyły się drzwi i stanął w nich Krzysztof; wycierał umyte ręce w ścierkę, był rozczochrany, spocony i miał rozpiętą koszulę. Szukał wzrokiem żony. Popatrzyli na siebie. On świadom, że gra główną rolę, wytrzymał chwilę, nim obwieścił:
– Chłopak! Pchał się do życia bokiem, ale już wszystko dobrze.
– A mama? – znowu zapytała dziewczynka.
Krzysztof uśmiechnął się do niej.
– Śpi. Bardzo słaba. Nie wchodźcie tam. A najlepiej jazda spać.
Marianna sięgnęła po marynarkę męża, rzuconą na oparcie krzesła, on, patrząc na nią z zadowolonym uśmiechem, przeczesał dłonią włosy, a potem zaczął odwijać rękawy. W oczach jawiło się oczekiwanie na potwierdzenie jego wspaniałości. Podając mu marynarkę, Marianna szepnęła bardzo serio:
– Jesteś wspaniały.
– A jak myślałaś? – starał się obrócić to w żart, ale w gruncie rzeczy rozpierała go duma.
Roześmiała się, przytuliła do niego i powiedziała cichutko z policzkiem przy jego piersi:
– Jak mocno bije ci serce.
Bez słowa przygarnął ją na chwilę.
– Gdzie twoja kurtka? – spytała.
Sięgnął i zdjął ją z gwoździa. Z pokoju położnicy wyszła młoda kobieta.
– Namordował się pan, doktorze…– powiedziała.
– No, ale gdyby nie pani…
– I Bóg Najwyższy – skrzekliwie odezwała się jedna z bab.
Krzysztof rzucił na nią przelotne spojrzenie.
– Gdzie szczęśliwy ojciec? Niech wie, że ma syna.
Dziewczynka wybiegła z chaty.
– Tato! Tato!
Marianna westchnęła z ulgą:
– Come on, doc.
– Zejdź ze mnie, kochanie.
– Nie bardzo jest czym ugościć… – zaaferowała się młoda kobieta.
– Nie, nie, nie trzeba – zapewnił Krzysztof i na pożegnanie obrzucił ją spojrzeniem pełnym męskiego uznania. – Do widzenia. I bardzo proszę, aby ojciec dziecka pojechał rano do ośrodka zdrowia.
– Przypilnuję brata. Bardzo dziękujemy. I pani niech Bóg da wszystko, co najlepsze.
Marianna podziękowała jej skinieniem głowy i szybko wyszła pierwsza.
Wracali przez las. Było już jasno, nad horyzontem od wschodu różowiało. Szli skuleni pod kurtkami, bo po nieprzespanej nocy chłód poranka dawał się we znaki. Krzysztof mówił bardziej do siebie niż do Marianny:
– To bardzo dziwne uczucie. Bardzo…
Marianna wzięła głęboki oddech, ale powstrzymała się od zabrania głosu. Szła za nim, uśmiechając się tylko.
– Jak się dowiedzą nasze dzieci, to padną ze śmiechu! – starał się obrócić wszystko w żart.
– Nie. Będą z ciebie dumne. One też… – dodała znacząco.
Przyjrzał się jej podejrzliwie, ale w gruncie rzeczy był zadowolony. Na wszelki wypadek postanowił zerwać budujący się sentymentalny nastrój.
– No dobra. Będzie tego. Ależ jestem głodny… I napiłbym się dobrej kawy.
– To już w Warszawie, doktorze. Nie wzięłam, niestety. A śniadanie zrobi nam pani Helena – Marianna szybko dostosowała się do jego tonu.
Weszli na wzgórze i stanęli olśnieni wspaniałą panoramą okolicy. Widać było jezioro, smugę lasu, rozrzucone dachy gospodarstw i jesienne mgły snujące się nad łąkami. Mały kościółek bielił się wśród drzew, a niżej, na niestromym stoku leżał cmentarzyk. Stali w milczeniu, aż Krzysztof przerwał je pierwszy:
– Spójrz na te wzgórki: wyglądają jak grzbiety jakichś płowych zwierząt, które ułożyły się tu do snu.
– Może to wielbłądy? Przecież te strony nazywają się Mazury Garbate.
– Tak, to wielbłądy. Turecka karawana wiezie rodzynki do Gdańska, żeby je wymienić na bursztyny. Naturalnie po drodze zatrzymali się we Lwowie… Tak, tak, w moim Lwowie! – nie dał jej dojść do głosu, wiedząc, co chce powiedzieć.
– Wielbłądy, a śpią jak susły, lenie! Wstawać, lenie! – krzyknęła z całej siły.
Popatrzył na nią jak na wariatkę.
– Wiesz co? Ty masz kuku na muniu!
– Co?! – parsknęła śmiechem.
– Tak w moim Lwowie mówiono na kogoś, kto był walnięty.
Powoli zza horyzontu zaczęło wyłaniać się słońce. Patrzyli zafascynowani.
– Niebywałe… – mruknął Krzysztof.
– A namalujesz… kicz! – powiedziała cichutko Marianna i nagle dodała: – Krzysiu, spędźmy tu przynajmniej jeszcze przyszłe lato, zanim…
– Lato? – Odwrócił się do żony. – Przecież zaplanowaliśmy Hiszpanię. Tak się na nią cieszyłaś. Zorganizowani już są i Staszkowie, i Darscy, Jasio Żurek z nową flamą… cała kawalkada…
Patrzyła na niego przez chwilę błagalnie.
– Ofiaruj mi to lato tutaj. Pożegnalne… – Zatoczyła rękami krąg.
Krzysztof pokręcił głową.
– Ktoś tu jest melodramatyczny. Albo właśnie walnięty.
– Ja. Ale to ty dałeś się nabrać przed trzydziestu pięciu laty…
Wysoko, na jasnym już, lekko zaciągniętym bladym błękitem niebie pojawiła się biała smuga ciągnięta przez malutki jak zabawka samolocik lecący na wschód. Dopiero po chwili usłyszeli stłumiony warkot potężnych silników przelatującego samolotu. Marianna zadarła głowę i zaczęła machać.
– Zawsze tak robiliśmy, przychodząc na tę górkę. Byliśmy pewni, że lotnik to widzi i nie czuje się taki samotny. Tam w górze. A może być ten sam lotnik.
– Niewątpliwie – zapewnił ją Krzysztof – stary pierdziel dobrze się trzyma. Ale i tak go wyleją niedługo! Zostanie emerytem i będzie sklejał modele.
– Jesteś podły – Marianna udała zgrozę.
– Patrz.
Słońce oświetlało teraz już całe siedlisko Róży Kapli i ich mały samochód na podwórzu. Z komina ulatywała smużka dymu. Helena stała przed domem, za nią jakiś mężczyzna. Józek wszedł do obórki, pies też. Po chwili wyprowadzili krowę, kierując się na łąkę, na której pasł się koń. Mężczyzna postawił jakieś pudło na progu domu i oddalił się ku drodze, Helena zniknęła w środku. Drzewa w sadzie, stare i zaniedbane, zakołysały się lekko, jakby to one wywoływały wiatr, a nie on nimi kołysał.
– Pamiętasz, jak Jacek, kiedy był mały, nie lubił wiatru? Twierdził, że to ruch drzew go wywołuje. Zresztą miał mocne argumenty, pokazywał je na wachlarzu ciotki… Miał receptę, jak wyeliminować wiatry: wyciąć drzewa!
Marianna się zamyśliła.
– Ciotka Róża, dzielna nosicielka kaganka oświaty – powiedziała w zadumie. – Zostawiła miasto, zdębiałą z wrażenia familię i wyjechała na wieś. Czuła się tu potrzebna i szczęśliwa. Nie była ładna, ale dobra, uczynna i miała zniewalający urok. Bili się o nią młodzi gospodarze, a wygrał weterynarz Bronisław Kapla. Wzięli ślub, nasza rodzina uznała to za dyshonor i mezalians i prawie się jej wyrzekła. Co nie przeszkadzało przyjmować od niej tłustej gąski na święta, grzybów, koszy czarnych przesłodkich czereśni, czy podsyłać jej dzieci na wakacje. Kochana ciotka Róża. A potem wuj Bronuś utopił się w słabo zamarzniętym jeziorze, a ona dzielnie nadal prowadziła szkołę i gospodarstwo.
– A dlaczego wszystko zapisała tobie?
– Sama nie wiem. Nie mieli dzieci… a tak naprawdę to z wszystkich dzieci z naszej rodziny ja jedna kochałam to miejsce. Nawet nieźle pracowałam w polu…
– Jednym słowem od dziecka byłaś robotna. – Krzysztof, zgodnie ze swoją naturą, czujnie zniszczył w zarodku rzewne nuty Marianny.
– A potem studia, ty, dzieci, i zdradziłam ją. A ona… Tak. Czasem nieodwracalnie przegapiamy coś w życiu. Chodźmy.
Dotarli do obejścia i weszli na podwórze. Krzysztof zegnał kurę z dachu samochodu. Uciekła w popłochu, zostawiając na masce dowód swego przerażenia. W drzwiach stanęła pani Helena, uśmiechając się bardzo serdecznie.
– Te króle to od Kowala Henryka. – Wskazała na pudło na progu domu. – Za chłopczyka i za żonę. Dla pana doktora – powiedziała ciepło i z uznaniem.
– O Boże… – jęknął Krzysztof. – No nic. Dziękuję.
Marianna nachyliła się nad parą białych królików.
– Piękne. Ale muszą tu zostać.
– Pewnie. Co tu wozić w tę i z powrotem – zgodziła się pani Helena. – No, proszę. Śniadanie czeka. Lubią miód z gryki?
Ruszyła w głąb domu, a oni za nią.
Przy kościele Krzysztof skręcił w lewo i zatrzymał samochód.
– Chyba możemy tu wszystko zostawić?
Na tylnym siedzeniu leżały ich walizka, a obok bochen chleba, wysoka butelka ze śmietaną, jaja i coś zawinięte w białą serwetę.
– Jasne – mruknął Krzysztof i wysiadł. Zamknął samochód i dołączył do stojącej, patrzącej na kościół Marianny.
– Podoba mi się – powiedziała. – Skromny, ma swój styl. W środku pewno cicho, łagodnie… Jesienią kobiety znoszą floksy i astry i swoją pokorą sprawiają przyjemność Panu Bogu.
– Dla mnie pokora kobiet zawsze pachnie wyrachowaniem. Poczciwym, naiwnym, ale wyrachowaniem.
– Co ty wygadujesz! – Marianna udała zgorszenie.
– No tak: przyniosę kwiatki, przypodobam się Jezusiczkowi, to może kury będą się lepiej niosły i Krasuli minie wzdęcie… Zajrzyjmy do środka, mamy jeszcze trochę czasu – zaproponował Krzysztof, ubiegając wybuch protestu Marianny. – Może ksiądz zaprosi nas na nalewkę z czarnej porzeczki. Chociaż ty wyobrażasz go sobie jako żarliwego misjonarza. Będzie miał przetartą, wierną sutannę, płomienne spojrzenie Savonaroli i nieżyt oskrzeli… – Krzysztof niezbyt delikatnie parodiował egzaltację Marianny, naciskając ciężką, ozdobną klamkę u drzwi.
Ale były zamknięte.
– Wykrakałeś nieżyt oskrzeli i ksiądz pewno leży – powiedziała Marianna. – Idziemy.
Ruszyła w stronę cmentarza.
– Nieżyt oskrzeli jest uleczalny… – zauważył, idąc w ślad za Marianną.
Przeszli przez skrzypiącą furtkę. Wśród starych drzew ciągnęły się alejki biednych i bogatych grobów z lastryka, ozdobionych paskudnymi sztucznymi kwiatami i niedopalonymi lampkami. To niewątpliwie był już nowy, powojenny cmentarz, bo nie dostrzegli żadnych starych nagrobków czy niemieckich napisów, no i straszył brzydotą niczym socjalistyczne blokowisko. Marianna zatrzymywała się, odczytując półgłosem jakąś sentencję czy wiek zmarłego.
– Jak tu długo żyją ludzie, chyba że odchodzą w jakichś dramatycznych okolicznościach. O, jest stara brzoza, to za nią w drugim rzędzie z brzega…
– Z brzegu – poprawił ją zdziwiony Krzysztof.
– Pani Helena powiedziała z brzega. To ładniej.
– Początki chłopomanii! – ironizował.
– Chłopomanką to ja byłam zawsze, chociaż w trochę innym sensie – odgryzła mu się.
– Jako były baboman rozumiem cię – odparował.
– Były? Czyżby? – Zmrużyła oczy. – A ta doktorantka Basia?
Westchnął ciężko, na pokaz.
– Znowu?
Stanęli nad skromnym grobem Róży: data urodzin, śmierci, dużo wypalonych świeczek, suche wianki, a w słoiczku pęczek zielonych gałązek i kilka dawno zwiędłych kwiatków.
– Chciałabym posadzić tu pnącą czerwoną różę. Może kiedyś…
– Wracajmy – powiedział Krzysztof.
Znała ten ton, więc bez ociągania się poszła za nim. Z naprzeciwka pojawił się grubiutki księżulo w puchatej kurtce na odprasowanej i nieprzetartej sutannie. Uśmiechał się promiennie.
– Niech będzie pochwalony. Czy to państwo Kalinowscy, krewni pani Róży?
– To była moja ciotka – odpowiedziała Marianna.
– Witam serdecznie. Zaprosiłbym na plebanię, tylko że tam wielkie odnawianie…
– Dziękujemy bardzo – uśmiechnął się Krzysztof – ale spieszymy się do Ełku, a potem czeka nas droga do Warszawy.
– A, no tak – ucieszył się ksiądz i nagle posmutniał. – Pani Róża… światły, pracowity człowiek. Dobra chrześcijanka. Cóż… wszyscy jesteśmy śmiertelni, a najszybciej odchodzą najlepsi… – Przymknął oczy, otworzył i ożywił się. – A więc do Ełku… czy nie dla załatwienia formalności w związku… – wskazał palcem w stronę grobu ciotki.
– Tak – podchwyciła Marianna – właśnie tak.
– Moi drodzy państwo… przepraszam, że pozwolę sobie tak wprost. Czy państwo nie będą sprzedawać… proszę wybaczyć, to nie grzeszna interesowność – zaśmiał się nieszczerze – bo mój siostrzeniec marzy o zbudowaniu pensjonatu na Mazurach. Miejsce piękne… oczywiście konieczne są kolosalne nakłady na budowanie od podstaw, ale między nami mówiąc, siostrzeniec ma swoje hurtownie i jakoś, prawda, prosperuje. Z zawodu inżynier chemik, ale cóż… – Boleśnie zagryzł usta i rozłożył ręce.
– I chciałby ksiądz, żeby – uprzejmie powiedział Krzysztof – u notariusza…
– Dużego – podrzucił łagodnie ksiądz. – Jego nazwisko: Duży.
– Duży? – Krzysztof się uśmiechnął – …żeby u niego zasugerować prawo pierwszeństwa dla inżyniera…
– Gwidona Massalskiego – uzupełnił ksiądz gorliwie. – Mecenas Duży jest zorientowany.
– Rozumiem. – Krzysztof rzucił przelotne spojrzenie na Mariannę, ale ona patrzyła w stronę grobu ciotki Róży, wciąż tkwiąc w nastroju wspomnień.
– No, to pięknie, moje dzieci – ksiądz złożył dłonie w geście modlitewnym – bardzo pięknie.
– To ksiądz był łaskaw chować ciotkę Różę? – zapytała nagle Marianna.
– Ja – odrzekł ksiądz z dumą, różowy i uśmiechnięty.
– Bardzo dziękuję. A kto płacił za pochówek? Chciałabym…
– Wszyscy. Wszyscy się złożyli, moje dziecko. I dodało kuratorium.
– Chcielibyśmy zwrócić… – zaczęła Marianna.
– Nie ma komu… A i nikt by nie przyjął. Ona była nasza.
– Ale przyjmie ksiądz datek na kościół, dobrze? – wtrącił się Krzysztof.
– Ale symboliczny, moi drodzy… symboliczny. – Ksiądz skromnie spuścił oczy.
Zaparkowali na ciągnącej się wzdłuż jeziora ulicy zabudowanej szeregiem nowych, schludnych domów jednorodzinnych. Krzysztof popatrzył na zegarek.
– Jeszcze mamy trochę czasu.
– Poczekamy…
Siedzieli bez słowa. Zza chmury wyszło słońce i zapaliło jak lampiony złote liście na szpalerze lip i klonów. Wędkarz na małej łódce zamachnął się spinningiem. Krzysztofowi podobało się to miasto. Rozciągnięte nad brzegiem dużego jeziora, kameralne w nastroju, a jednak czuło się w nim dynamizm i wolę zmian. Stare domy pieczołowicie odnawiano, ulice taktownie modernizowano.
– Wiesz, jak się nazywał po niemiecku Ełk? Lyck, czyta się jak angielskie lick, znaczy lizać.
– Świnia!
– Dlaczego świnia? Lizać, na przykład loda. Przepraszam: lody.
– Świnia, świnia, świnia! To tak sobie rozmawiacie na waszych radach wydziału, co?! Może jeszcze w togach?!!
– W togach wyłącznie tak.
Znowu zamilkli, ale nie na skutek tej niepoważnej sprzeczki, która najwyraźniej należała do ich małżeńskich rytuałów, już bliskich stanowi nudy. Mariannę cały czas zaprzątała jakaś myśl, powodując jej roztargnienie i zapadanie w nieobecne milczenia. Krzysztof obserwował ją kątem oka, wciąż jeszcze miała dla niego wiele powabu, chociaż rysy jej twarzy zaczęły się już trochę rozmywać. Nigdy zresztą nie należała do piękności. Krzysztof, w młodości zawsze otoczony rojem pięknych dziewcząt, nabrał doświadczenia, że ich miłość własna i nieustający zachwyt swoją urodą nie dają szansy na trwałość poważniejszego związku. Zresztą nie przepadał za typami, które uchodzą za urodziwe. Zawsze drażniły go zbyt duże oczy, bo uważał je za „krowie” lub wyłupiaste, zbyt wydatne usta, bo były dla niego „murzyńskie” albo „mineciarskie”, zbyt bujne włosy wróżyły w przyszłości wyraźny cień nad górną wargą, jeśli nie wręcz wąsy. Myśl, że można się związać z kobietą, która na starość będzie miała wąsy, śmieszyła go w odniesieniu do każdego, tylko nie do siebie, tu przenikał go dreszcz grozy i obrzydzenia. Kiedyś, w Zakopanem, stał w aptece w kolejce do okienka, przed nim stała mała staruszka, której twarzy nie widział, zresztą odwracał głowę, aby nie czuć silnego, zalatującego od niej zapachu piżma. Dopiero kiedy dotarła do okienka, zobaczył z profilu jej twarz. Pochyliła się i przez otwór w szybie wyszeptała: „Pani magister, może pani da mi coś na to?” – Wskazała dyskretnie palcem na miejsce pod nosem. „Na wąsy?” – zapytała głośno farmaceutka. Biedna staruszka zmieszała się i jakby skuliła pod uderzeniem tych słów. Krzysztof dopiero wtedy zobaczył wąsy staruszki, rzeczywiście zadziwiająco bujne. Kiedyś mogłaby wręcz występować w cyrku jako „Kobieta z wąsami”. Postępowanie farmaceutki uznał za ohydne i okrutne, ale scena była tak nieodparcie śmieszna, że Krzysztof dostał małpiego rozumu, zaczął się dusić, próbując pohamować śmiech, który dobiłby staruszkę, i aż musiał wyjść z apteki, aby się nie skompromitować. Zrezygnował przez to z kupna maści na odmrożenia, więc ucho spuchło mu jak bania i potem przez lata piekło na zmianę pogody.
A uroda Marianny była superzwyczajna: włosy w młodości jasne, potem ściemniałe z nutą rudości, usta średnie, oczy nie za małe, nie za duże, typ mazowiecko-nadwiślański, klasyczna dziewczyna z sąsiedztwa. Tylko figurę miała świetną, ale ta najszybciej uległa erozji, po dwóch ciążach i dzięki niepohamowanej skłonności do słodyczy. Wprawdzie Marianna umiejętnie tuszowała swoją nadwagę, ubierała się w luźne, przeważnie czarne stroje, jakieś długie spódnice, powyciągane swetry, jej status „plastyczki” to usprawiedliwiał i odciągał uwagę od prawdziwych przyczyn, ale też niestety źle to działało na libido Krzysztofa. Typ, na jaki się uporczywie stylizowała, zawsze kojarzył mu się z zaniedbaniem, niedomyciem, niedopraniem, a przecież w rzeczywistości Marianna była maniaczką higieny i doprowadziła się do tego, że była całkowicie „bezwonna”, co też niezbyt podobało się Krzysztofowi. Docinał jej zawsze, mówiąc: „wizyta pani higienistki”, kiedy przychodziła do niego do łóżka, ale w końcu potrafiła w nim wzniecać jakie takie zapały. A może pora na jakieś zmiany…? Stop! Opędził się od tych myśli i wrócił do tego, co dziś rano, gdy szli od porodu przez pola, zakiełkowało mu w głowie: a może to jest pomysł?! Może wariacki, spontaniczny wybuch entuzjazmu Marianny, jej naiwny, sentymentalny, nieobliczalny wybryk wyobraźni: marzenie, żeby tu zamieszkać, może to wcale nie jest takie głupie…?
Marianna nagle się ocknęła. Zaczęła mówić szybko, jakby bała się dopuścić Krzysztofa do głosu:
– Krzysiu, wolałabym jednak, abyśmy to zgłosili do agencji z pierwszeństwem dla miejscowych. Zrozum mnie dobrze…
Nie odwracając się, patrząc przed siebie, przerwał jej spokojnie:
– Słuchaj, a po co ten pośpiech?
– Jak to?
– No… z tą sprzedażą… – wycedził leniwie.
Popatrzyła na niego z nadzieją.
– No, co ty?
– Chyba że nie podoba ci się to miejsce…
Marianna osłupiała.
– Rany boskie… Krzysiu!
– Co? – zapytał spokojnie, świadomie prowadząc grę.
– To znaczy… to znaczy, że… Łotrze! Draniu! Kiedy podjąłeś tę decyzję?! Krzysztof!!!
– Tylko nie becz! – Krzysztof podniósł palec do góry. – Myślałem o tym cały czas, szczerze mówiąc, ale dojrzało już tu. No, może wcześniej, ale nie mogłem ci mówić w czasie jazdy, bo doszłoby do jakiejś kraksy.
Marianna schowała twarz w dłoniach, całkowicie osłabiona.
– Nie umiem ci powiedzieć…
– Pomilczmy chwilę, moja droga. – Krzysztof sparodiował patetyczny ton.
– Do diabła z Hiszpanią, ale… chciałeś kupić dobry samochód.
– A ten jest zły? – zdziwił się Krzysztof. – Wygodny, cichy, elegancki…
Podjechała świetna czarna limuzyna japońskiej marki, z której wysiadł mały mężczyzna w dość długim płaszczu, z typową czarną walizeczką. Popatrzył na zegarek i skierował się w stronę bramy z tabliczką kancelarii notariusza. Krzysztof sięgnął po kluczyki.
– „Podjechała pusta dorożka i wysiadł z niej poeta Leśmian”, jak powiedział Franc Fiszer. Pani dziedziczko: notariusz Duży oczekuje na pani podpis.
Pół godziny później, po otwarciu i odczytaniu testamentu, po podpisaniu przez Mariannę dokumentów o przyjęciu spadku, mecenas Duży nie wytrzymał i zapytał wprost:
– Podobno chcą państwo zgłosić obiekt do agencji, bo ja miałbym…
– Nie – przerwał mu Krzysztof – zdecydowaliśmy się na razie nie sprzedawać posiadłości. Na razie – powtórzył z naciskiem, patrząc wymownie na Mariannę. – Będziemy ją trzymali jako dom weekendowy, wakacyjny.
– No, tak, ale takie domy generują koszty cały rok, nie wiem, czy…
– Jeszcze jesteśmy w wieku produkcyjnym, panie mecenasie, mamy też zamożne, a w każdym razie zaradne dzieci, damy sobie radę. Przynajmniej do końca przyszłego sezonu, a potem zobaczymy. Miło było pana poznać, panie mecenasie.
Krzysztof pańskim gestem podał rękę notariuszowi, ten przełknął upokorzenie z zawodową wprawą i odprowadził klientów do wyjścia. Czuli się tak dowartościowani, że na dobrą sprawę powinni byli wsiąść do luksusowej limuzyny mecenasa, a nie do swego żałosnego malucha, który postanowił nie robić im wstydu i odpalił za pierwszym przekręceniem kluczyka. Kolebiąc się na wybojach jak kaczka, ruszył ku szosie wyjazdowej z miasta.
Lotniarz zacisnął rzepy kasku, założył okulary, poklepał się po kieszeni na suwak, sprawdzając, czy ma dokumenty. Po co mi dokumenty? – pomyślał. – Jeśli spadnę, wszyscy mnie tutaj znają. A jeśli wzbiję się w kosmos?… Uśmiechnął się, ale tylko do siebie, bo pod tym kaskiem i okularami nikt by tego nie zobaczył. W tym stroju wyglądał absolutnie anonimowo, a więc tak jak powinien wyglądać obiektywny, bezstronny świadek rzeczywistości, beznamiętny obserwator, który przygląda się światu z pewnego oddalenia, notuje spostrzeżenia, ale nie ocenia, nie wymierza sprawiedliwości. Patrzy.
Podszedł do motolotni i uruchomił silnik, swoją dumę i nadzieję. Pracował nad zmotoryzowaniem lotni przez ostatnie tygodnie i wreszcie nadszedł dzień próby. Usadowił się na siodełku, zapiął pasy i lekko wzbił się w powietrze. Zachwyciła go łatwość, z jaką wystartował i nabierał wysokości, a widok odwieczny, tak dobrze mu znany, znowu zaparł mu dech. Było przedwiośnie, przełom marca i kwietnia, jeszcze gdzieniegdzie widniały łaty brudnego śniegu, ale spod brunatnych plam gliniastej ziemi zaczęła przezierać nieśmiała zieleń. Tylko tafle jezior lśniły już wiosennie, odbijając błękitne niebo i białe, optymistyczne obłoki.
Lotniarz zatoczył koło i zaczął wzbijać się coraz wyżej i wyżej, jakby chciał, aby te mikroby, które oblazły ziemię, stały się dla niego niewidoczne, aby ich domy, wieże kościołów natarczywie celujące w niebo, ich samochody pełznące bezrozumnie drogami, aby to wszystko zniknęło wobec ogromu pól, lasów i jezior, wobec majestatu ziemi.
A na ziemi pani Helenka pędziła, zasapana wskutek swojej tuszy, przez niemiłosiernie zagracone podwórko sołtysa, rozpryskując gumiakami soczyste błoto.
– Już lecę, lecę! Nie odkładajcie słuchawki, sołtysie!
– Dobra, dobra. Nie odkładam… – usłyszała głos sołtysa z głębi chałupy.
Pani Helenka wpadła do kuchni, sołtys z petem w kąciku ust flegmatycznie podał jej słuchawkę.
– Józek?! Matko Boska, co się stało?
– To nie Józek – powiedział sołtys z pobłażliwym politowaniem i umościł się wygodnie na ławie, najwyraźniej zamierzając bezceremonialnie przysłuchiwać się rozmowie – z Warszawy dzwonio…
Do chałupy wbiegł dziesięcioletni grubasek, wnuk sołtysa, ze swoim wściekle rozszczekanym małym kundelkiem o głowie charta i krzywych nogach jamnika.
– Pani Misztalowa to ma biegi! – wysapał mały.
– Taran, wypier…! – sołtys zaczął rugać swojego psa, ale zmitygował się ze względu na panią Helenkę i złagodził wersję: – Taran, wyjdź po dobroci z chałupy, bo ci jaja urwę!
Ale do pani Helenki i tak nie docierało, co się dookoła niej dzieje; słuchała, niespokojnie poruszając wybałuszonymi z wysiłku i emocji oczyma, po czym nagle rozpogodziła się promiennie.
– A, to pani Marianna! Jużem się przeraziła, że to Józkowi coś się stało, bo do Ełku pojechał, a to pani… – Ale ulga, że to nie Józek, trwała krótko, bo pani Helenka znowu się zaniepokoiła: – Ale co się stało?
– Nic się nie stało, pani Helenko – usłyszała uspokajający głos Marianny. – A właściwie to się stało, małe nieszczęście się stało: mieliśmy jutro przyjechać na dwa, trzy dni, tak jak pisałam, bo chociaż w Warszawie spływają strugi deszczu po szybach i jest obrzydliwie chłodno, nieprzyjemnie, chciałam się zabrać za porządki, może już w ogrodzie coś da się zrobić, a tu mąż musi być w instytucie, a ja znowu w poniedziałek mam…
– A to nie szkodzi, nie szkodzi… To później przyjadą, za tydzień albo dwa. Przecie się nie pali, a porządki to już my sami zaczęli trochę robić… – odpowiedziała dobrodusznie pani Helena, już całkiem uspokojona.
– Misztalowa, zapytajcie, czyby gdzie kasety do aparatu na rolfilm nie dostali, to im zwrócę, jak przywiozo… – wciął się sołtys, ale pani Helena wzruszyła tylko ramionami i spiorunowała go wzrokiem, wcale nie zamierzając powtórzyć tej prośby Mariannie. Kończyła rozmowę, a przekazując pozdrowienia, kłaniała się i uśmiechała, jakby Marianna mogła to zobaczyć.
– Do widzenia, do widzenia. A proszę i pana profesora od nas pozdrowić.
Odłożyła słuchawkę i powiedziała ostro do sołtysa:
– Co wy znowu z tą kasetą wyjeżdżacie! Przeciem o niej słyszała jeszcze, jak mój świętej pamięci nieboszczyk Wiktor na dożynki do Warszawy jeździł, gdzie go do podawania chleba Gomułce wybrali, bo te wąsiska jego starodawne im się spodobały…
– Ale mi jej nie przywiózł! Ile mi ludzi obiecywało bez te lata i nikt nigdy nie przywiózł, to może ci wasi by przywieźli – wyjaśnił sołtys z markotną miną.
– To ich sami poprosicie, jak będą, a nie przez osły-posły… – sztorcowała go pani Helena.
Marianna siedziała zasmucona przy telefonie, skulona z zimna w fotelu, drobnymi łyczkami pijąc gorącą, parującą herbatę. Ich niewielkie mieszkanie na trzecim piętrze przedwojennej ogromnej kamienicy na żoliborskim placu Inwalidów, choć przytulnie urządzone, zionęło teraz wilgotnym chłodem, co usprawiedliwiało kilka nałożonych na siebie swetrów, w żadnej mierze niewyszczuplających jej sylwetki, i kraciasty, babciny w wyrazie pled, którym owinęła kolana. Zwykle pilnowała się, żeby w obecności Krzysztofa nie wyglądać jak babcia, toteż kiedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku, zerwała się i pobiegła do przedpokoju, po drodze zostawiając pled na kanapie. Na płaszczu męża lśniły kropelki wody, z ronda całkiem przemoczonego kapelusza kapały już krople.
– Z nieba leją się pomyje, ohyda!
– Nie rozbieraj się – powiedziała na powitanie Marianna – jedziemy do Jacków…
– Co się stało?
– Musimy pobejbisiterować przy Jaśku, oni idą na premierę tego filmu, przy którym Jacek pracował. Chcieli przywieźć Jaśka do nas, ale powiedziałam, jaka u nas zimnica…
– Co, nadal nie grzeją? Dzwoniłaś do administracji?
– Dzwoniłam. Już nawet nic nie obiecują. Całe osiedle nie ma ciepła.
– Cholera by ich wzięła! Miałem dziś pisać koreferat dla tej, jak jej tam…
– Musiałbyś mieć rękawiczki bez palców – podsunęła Marianna, wkładając płaszcz.
– Ty się śmiej! Panufnik pokazywał mojemu ojcu takie właśnie rękawiczki, dzięki którym mogli z Lutosławskim grywać na cztery ręce w czasie okupacji, jak nie było czym palić – powiedział Krzysztof, podtrzymując jej płaszcz. – W płaszczach i nausznikach grali w domu generałowej Ponieckiej, tu, na Żoliborzu Oficerskim…
– A ona, ta generałowa?
– Co generałowa?
– Też w nausznikach słuchała? – W oczach Marianny zapaliły się iskierki uśmiechu.
– Nie żartuj sobie z martyrologii narodu. – Krzysztof pogroził jej palcem.
– Zadzwoniłam do pani Heleny, że nie przyjedziemy.
– Co powiedziała?
– Pocieszała mnie, że przyjedziemy za tydzień.
– Skąd ona może wiedzieć, co będzie za tydzień… – zrzędził Krzysztof, wychodząc.