Sekret Trzeciego Izajasza - Teodor Parnicki - ebook

Sekret Trzeciego Izajasza ebook

Teodor Parnicki

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Gminna Biblioteka Publiczna w Nieborowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TEODOR PARNICKI SEKRET TRZECIEGO IZAJASZA

44 11

84

TEODOR PARNICKI

EKRET

TRZECIEGO

IZAJASZA

CZYTELNIK WARSZAWA 1984

Obwolutę, okładkę i kartę tytułową projektował WŁADYSŁAW BRYKCZYŃSKI

© Copyright by Teodor Parnicki, Warszawa 1984

ISBN 83-07-00820-4

Drogiej bardzo pamięci Jana Szweykowskiego — inspiratora i głównego organizatora mojego przesiedlenia się z Meksyku do Polski, jak też w osobie tej samej jedynego człowieka, który przez siedem lat natarczywie dopominał się o kontynuację „Przeobrażenia” — powieść tę, która właśnie i jest kontynuacją „Przeobrażenia”

poświęcam

Część pierwsza GRZECH CHAMA?

Rozdział pierwszy

1

— Ekscelencjo! Major Von Wschowa melduje się wedle rozkazu.

— Zechce łaskawie usiąść pan major niby to Von Wschowa, a w rzeczy samej Jan Wang, poczwórny (czy też czworaki, gdyby wołał ktoś) mieszaniec z wyspy Timor rodem, która to wyspa też częścią stanie się Indonezji niepodległej — jak właśnie donoszą mi z przyszłości — z tym przecież że część holenderska chyba znacznie wcześniej jednak niż portugalska część. Ciekawe te szczegóły, pana majora dotyczące, o tyle wydaje mi się rzeczą słuszną wymienić w chwili obecnej, jako że właśnie przystępujemy do prac konstruktorskich nad treścią (czy fabułą, czy akcją) powieści, z pomocą której — jak wierzę — uda się nam przeobrazić dyptyk literacki, składający się z „Tożsamości”' i „Przeobrażenia”, w trylogię, więc choć mam wątpliwości, iżby nowa ta powieść czytelników zdobyła sobie tylu przynajmniej (jeżeli się nie mylę, mówić dałoby się o liczbie wahającej się między trzema tysiącami a ośmioma), ile ich tamte dwie powieści miały, wolę okazać się przesadnie przezornym niż lekkomyślnym przesadnie, a więc zakładam, że z myślą o ewentualnych (choć — powtarzam — mocno ^wątpliwych) czytelnikach takich powieści tej nowej, jacy by nie mieli za sobą lektury „Tożsamości” i „Przeobrażenia”, należało na wstępie powiedzieć, kim w rzeczy samej jest major niby to Von Wschowa, a przy sposobności i to również wziąć pod rozwagę, że skoro mniej jest czytelników z prawdziwego zdarzenia aniżeli tak zwanych kartkowiczów, możliwe byłoby i to również, że prawdy o tożsamości pańskiej jako właśnie Indonezyjczyka (czy ściślej jeszcze mówiąc: Tymo-ryty) mogłyby nie znać (co najmniej już zaś nie pamiętać) także i osoby, które o sobie mówią (nie wchodzę teraz w to, czy ze słusznością, czy bezpodstawnie), że mają za sobą lekturę i „Tożsamości”, i „Przeobrażenia”. Z drugiej jednakże strony, nie chciał-bym — w dodatku na wstępie samym właśnie — wytworzyć w czytelnikach powieści tej nowej jakichkolwiek bądź wrażeń niemiłych w związku ze sprawą tożsamości pańskiej, jest zaś rzeczą zwykłą to, że gdy o kimś mówiąc, dodajemy do jego imienia i tytułu wstawkę w postaci słówka „niby”, wytwarzają się właśnie niemiłe — czy to wrażenia, czy skojarzenia. Ale tak być nie powinno (czy i inaczej jeszcze mówiąc: nie może się stać) w związku z tożsamością prawdziwą osoby pańskiej: Jan Wang — niech także i to wiadome natychmiast się stanie czytelnikom powieści tej nowej — jest w pełni uprawniony do używania czy to nazwiska, czy może tytułu raczej jednak Von Wschowa (a ściślej jeszcze mówiąc: baron Von Wschowa), a źródła uprawnień takich do znalezienia byłyby w treściach powieści „Inne życie Kleopatry” i „Palec zagrożenia”, o którym to „Palcu zagrożenia” i tyle rzec powinienem, że powieść ta stanowi człon szósty i końcowy cyklu „Nowa baśń”. Nie od rzeczy też byłoby przypomnieć, że rodem z tego samego członu końcowego „Nowej baśni” jest także i Roego postać, który to Ro odgrywać też będzie (a oo najmniej ja się spodziewam tego, że odegra) doniosłą bardzo rolę zarówno w pracach konstruktorskich nad treścią powieści rzeczonej nowej, jak także i w treści samej. Jednakże rola to będzie — choć doniosła, powtarzam, w stopniu przecież nie aż takim (czy też w mierze nie aż takiej), jak majora niby to Von Wschowa rola. A dlaczego być ma tak właśnie? Niewątpliwie z tego powodu, że choć w sześciu występując powieściach naszego autora (czy inaczej jeszcze wyrażając się: autora „Tożsamości” i „Przeobrażenia”), rzeczony Ro zawsze zasługiwał na miano bez zarzutu aż w stosunku do autora lojalisty, to major Von Wschowa, w tyluż występując powieściach, zachowywał się — a też zawsze — najjednoznaczniej jako wręcz superlojalista, a to też bez zarzutu.

— Uznaje naprawdę wasza ekscelencja za rzecz słuszną, ażeby o powierzeniu i objęciu roli decydowały raczej jednak zasługi aniżeli talent?

— Talent to rzecz nie byle jak względna, majorze niby to Von Wschowa, a to tym bardziej jeszcze iż często wręcz nie sposób odróżnić, gdzie się zaczyna talent, a kończy się szczęście, czy odwrotnie. W dodatku talent rzadko kiedy bywa uniwersalny, a więc też znakomity wykonawca roli Hamleta, gdy w następstwie sukcesu, takiego właśnie, powierzy mu się z kolei i króla Lira rolę również, w stanie byłby łatwo skompromitować siebie samego, a przedstawienie — że i tak też się wyrażę — położyć całkowicie czy co najmniej już narazić widownię (a i kolegów własnych włącznie z reżyserem również) na przeżycie wielkiego zawodu (czy też rozczarowania, gdyby pan wołał). Natomiast gdy w grę wchodzą zasługi, i to zasługi natury takiej, jak to zostało przeze mnie chwilę temu ujęte, przynajmniej jednego obawiać się jiie należy: zawodu właśnie czy rozczarowania. Nie wiem, czy nareszcie w powieści właśnie tej, którą teraz zaczynamy konstruować, da się pan poznać czytelnikom w rzeczy samej jako bardzo wybitny detektyw (miał zaś pan nim być zgodnie z zapowiedziami i aluzjami w sześciu aż właśnie powieściach), natomiast wiem, że gdyby nawet także w powieści i tej jako detektyw wybitny bardzo nie objawił się pan, nie zmniejszyłoby to o odrobinę choćby nawet tylko pozycji (czy postawy) pańskiej jako w stosunku do autora superlojalisty właśnie.

— Nie, to by nie zmniejszyło, ma słuszność wasza ekscelencja, ale zmniejszyłoby (a co najmniej już mogłoby zmniejszyć) coś zupełnie innego.

— Ależ nawet takie oświadczenie — choć nie byle jak zaskakujące — potwierdza tylko słuszność tezy o super lojalności pańskiej. Jest mi dobrze znana — a to niejedna — postać też z treści czy „Tożsamości”, czy „Przeobrażenia”, czy i innej jeszcze tego samego autora powieści, która gotowa by była porzucić zajmowaną i przez siebie także uprzednio pozycję lojalistyczną, bynajmniej jednak nie uprzedzałaby o tym, czyli inaczej jeszcze mówiąc: gotowa by była konstrukcję naszą nową powieściową postawić w stan zaskoczenia, a skoro zaskoczenia, to i oszołomienia, a może i paniki nawet — w dodatku zaskakując na etapie takim prac konstruktorskich, który by też sama obrała — naj-niewątpliwiej jako najdogodniejszy dla siebie, a najniekorzystniejszy dla rzeczonych prac konstruktorskich. Chciałby powiedzieć pan teraz, co by mianowicie mogło zmniejszyć nawet pańską aż też w stosunku do autora lojalność?

— Cieszyłbym się ogromnie, ekscelencjo, gdybym się mylił, wydaje mi się przecież, że się, niestety, nie mylę zakładając, że gdybym miał rzeczywiście uczynić to, o czym mówimy teraz, zachowałbym się tak samo, jak kiedyś się zachowa autor nasz. Czyli innymi słowy: wydaje mi się, żem go przyłapał na popełnieniu (czy dopuszczeniu się) właśnie nielojalności.

— I też w stosunku do swojego twórcy?

— Raczy chyba żartować teraz wasza ekscelencja “albo chce dać mi nauczkę, co, owszem, może i byłoby nie od rzeczy, z tym przecież że miałem na myśli teraz nielojalność w stosunku do istoty o naturze dokładnie tej samej, jak ta, która stanowi przymiot naczelny (a i podstawowy też chyba) autorskiej jaźni (czy gdyby wołał wasza ekscelencja: osobowości czy i osoby po prostu). Uznaje wasza ekscelencja prawo czy to majora Römer, czy feldfebla Augusta Parnitzki, czy choćby własne moje — do oczekiwania (a nawet do żądania) od waszej ekscelencji, iż skoro od nas. spodziewa się (albo też żąda po prostu) odwagi na polach bitew żołnierskiej, jednoznacznie i pan sam też, znalazłszy się w ogniu bitewnym, przejawiałby odwagę?

— Pytanie takie nie wymaga chyba odpowiedzi żadnej, Janie Wang. Czyli innymi słowy: odpowiedź powinno zawierać w sobie.

— Powinno, powinno! Ostatnia wojna niejeden przykład dała, znakomicie ilustrujący prawo do stawiania tego rodzaju pytań. Nie chcę wymieniać nazwisk, niemniej jednak kapitan niejeden czy nawet major, czy generał, łatwo posyłający pod kule francuskie setki czy i tysiące nawet szeregowców, równie jak dziesiątki nad-, pod- czy zwykłych poruczników, wiał (przepraszam za wyrażenie wulgarne), gdy wprost na niego nacierały ostrza bagnetów, gdy zaś kule gwizdały obok jego własnego ucha, kładł się na ziemi, a co najmniej już kulom tym się kłaniał, choć w przeddzień niejednego czy to szeregowca, czy niższego oficera dokładnie za to samo obrugał (przepraszam znów za wulgarne wyrażenie), a nawet zdarzało się, że i skierował pod sąd połowy.

— Znam też wypadki takie i ich nie tylko nie pochwalam, rzecz jasna, ale i nie toleruję, majorze niby to Von Wschowa. Nazwisk też żadnych wymieniać nie chcę, ale wie pan chyba o degradacji, która udziałem się stała aż kilku podwładnych mi sztabowców, łącznie z kilkoma też liniowymi oficerami, którzy o kilkanaście kilometrów na północny wschód od Tours zaskoczeni zostali przez francuskich strzelców wolnych.

— Choć wiem, nie powiem, żeby naprawdę aż zachwyciła mnie reakcja ekscelencji waszej. Jeżeli się nie mylę, na rozstrzelanie skazani zostali schwytani Francuzi tylko, a właśnie zdegradowani tylko oficerowie hanowerscy, którzy właściwie sprowokowali wyjście owych strzelców wolnych z lasu, a w jaki mianowicie sposób sprowokowali, wie o tym chyba wasza ekscelencja lepiej jeszcze znacznie niż ja.

— Pokój już został kilka dni temu zawarty, majorze niby to Von Wschowa, a zgodnie z taką to a taką klauzulą (o numery mniejsza) traktatu pokojowego, korpus przeze mnie dowodzony okupuje okolice miasta Tours, w składzie, oczywiście, pokaźnie zmniejszonym w stosunku do swego składu w czasie, gdy trwały działania wojenne, i to właśnie rzeczonych wolnych strzelców rozzuchwala, ale przecież żadnymi nie są wolnymi czy poniewol-nymi strzelcami albo w ogóle żołnierzami, tylko po prostu bandytami, skoro wojna się skończyła, a my tutaj jesteśmy także i dalej jeszcze, ponieważ rząd francuski zgodził się na to, aże-byśmy byli. Mógł był się nie zgodzić.

— Nie, nie mógł — prawdopodobnie głównie ze względu na Komunę Paryską.

— Ach, chyba tę Komunę niebiosa same zesłały na pomoc honorowi narodu i chwale oręża francuskiego! Owszem, można zwalić na nią wszystko, z tym przecież że zanim się utworzyła, znajdował się tak czy owak korpus nasz w odległości tej samej już dokładnie od granicy Francji z Hiszpanią, w jakiej — jako okupanci — znajdujemy się w chwili obecnej. Jasna więc rzecz, że należało owych Francuzów skazać na rozstrzelanie, z tym przecież że nie pozwolę na wykonanie wyroku — a to nawet nie z pobudek natury sentymentalnej, jakie mi przypisuje zarówno dowódca pułku, w którym pan służy (nawiasem mówiąc, mam zamiar dzisiaj jeszcze odbyć rozmowę z synem tegoż pułkownika, czyli z postacią występującą w treści „Przeobrażenia” z przezwiskiem czy przydomkiem GNOM PLENNYJ), jak i generał Maciej Jakobsen, którego małżonka znajduje się w chwili obecnej już w drodze do nas.

— Dlaczego — czy też ściślej jeszcze: po co właściwie — ekscelencjo?

— Najniewątpliwiej jakobsenistom (czyli obozowi, któremu przewodzi właśnie generał Maciej Jakobsen) na myśl przyszło zastosować w stosunku do dzieła konstruowania powieści tej nowej już zupełnie inną taktykę niż ta, którą stosowali wtedy, gdy konstruowana była „Przeobrażenia” treść.

— Cieszę się, iż wstrzymał wasza ekscelencja wykonanie wyroku...

— ... ponieważ grając — wcale od dawna już — rolę majora,, a i barona też, właśnie Von Wschowa (czyli inaczej jeszcze mówiąc: niejakiego Aleksandra Morawskiego rolę), poczuwa się pan do obowiązku udziału brania w tragikomedii także i tej, jaka wymaga od Polaków wierności w miłości do Francji i Francuzów. Wyrazić się był łaskaw pan: prowokacja. Ależ rzeczywiście była prowokacja, z tym przecież że doskonale mogły dziewczęta francuskie uciekać do lasu — tak jak do lasu uciekać będą dziewczęta rosyjskie z tak zwanych chutorów w tajdze, w pobliżu miasta Nowonikołajewsk, za pół wieku niespełna od dzisiaj (jeżelim dobrze odczytał najświeższy szyfr przyszłościowy), na widok żołnierzy polskich wchodzących w skład piątej — jeżeli się nie mylę — dywizji syberyjskiej.

Ja tych tak zwanych strzelców wolnych na rozstrzelanie skazanych chciałbym wymienić. Słyszałem, że do komunardów przyłączyła się garstka także i żołnierzy niemieckich, choć nie wiem, czy naprawdę Niemców, czy raczej jednak tylko Duńczyków ze Szlezwiku, czy Polaków z Poznania i okolic. Co zrobi rząd francuski dowiedziawszy się o takiej propozycji mojej? Jest to .pytanie o tyle ważkie, że odpowiedź byłaby bądź przytaknięciem, bądź zaprzeczeniem dla domysłu, iż wrogość klasowa może okazać się silniejsza od poczucia wspólnoty plemiennej.

— W wypadku omawianym wrogość klasowa szłaby w parze z wrogością do Niemców.

— Najniewątpliwiej. Jednakże w sytuacji odwróconej ja wołałbym życie ocalić hanowerskim na odmianę strzelcom wolnym, niż doznawać satysfakcji, iż zabić mogę i komunarda, i Francuza w osobie tej samej.

— Jako że wasza ekscelencja wygrał wojnę, ale rząd francuski przegrał.

— Pochlebiam sobie, że i po wojnie, przez siebie przegranej, jeszcze by było mnie stać na ratowanie życia współziomków, choćby i kosztem nawet wyrzeczenia się satysfakcji — zresztą, mocno wątpliwej — jaką stworzyć by mogła sposobność zabicia jedną kulą dwóch naraz zajęcy, czyli innymi słowy: móc równocześnie dać wyraz wrogości (czy i nienawiści aż nawet) zarówno klasowej, jak w stosunku do innoplemieńców, którzy by ze mną wojnę wygrali. Ale wróćmy do sprawy zadziwiającej — jak na moje rozpoznanie i bardziej jeszcze odczucie — deklaracji pańskiej.

— Jeżeli pan wymaga ode mnie odwagi, ja też mam prawo odwagi od pana wymagać — to ustaliliśmy, nieprawdaż?

— Rzekłeś, świętego Pawła uczniu ulubiony.

— Przytyk to ma być i do mojego też metysostwa?

— Ależ nie przytyk, żart najwyżej. Jako protestant znam Biblię całą dobrze bardzo od dzieciństwa wczesnego omalże, a więc też się na nią powołuję najczęściej, jak tylko dałoby się. A więc też właśnie przyszedł mi na myśl Tymoteusz z treści „Dziejów apostolskich”. W rzeczy samej, jak pan, także i on był mieszańcem, z tym przecież że nie aż poczwórnym (czy też w sposób czworaki). Ale przepraszam, przerwałem. Mówić pan zechce łaskawie także i dalej, Janie Wang, czyli majorze niby to Von Wschowa.

— Wrócę do tego, o czym zacząłem mówić. Na zasadzie właśnie tej, jaka pozwala mi odwagi domagać się od ekscelencji waszej, jestem tak samo uprawniony do oczekiwania, że skoro okazuję (czy wykazuję, czy przejawiam) lojalność w stosunku do naszego autora, i on też się okaże lojalny.

— W stosunku do pana?

— O tym mowy nie będzie teraz. Załóżmy, ekscelencjo, że oszalałby nasz dowódca armii i wydałby panu rozkaz poprowadzenia do ataku kompanii, a pan by stchórzył. Czy także i po wypadku takim miałby pan prawo odwagi wymagać czy to ode mnie, czy od feldfebla Augusta Parnitzki?

— Istotnie, chyba nie miałbym prawa, choć całkowicie tego pewien nie jestem. Mniejsza o to, zresztą, w chwili obecnej. Już pana tak czy owak rozumiem, zdaje mi się. Uważa pan, iż nie ma prawa autor lojalności od pana wymagać, skoroby się sam nielojalny okazał w stosunku do kogoś, kto był jego zwierzchnikiem?

— Można i tak postawić sprawę, choć słowo „zwierzchnik” w związku z wypadkiem teraz właśnie omawianym mogłoby wywołać nieporozumienie. Niemniej jednak mniej więcej jest to zgodne z tym właśnie, o co mi chodzi. Istotnie, posądzam naszego autora o popełnienie nielojalności w stosunku do kogoś, czyim był ... powiedzmy, że ulubieńcem czy faworytem.

— Ma pan dowody na to?

— Otóż to! Obawiam się, że mógłbym popełniać jednak błąd. Choć raczej jestem zdania, że go nie popełniam.

— Ma pan na myśli może enigmatyczne dość wywody, a może nawet nie tyle wywody, ile aluzje tylko czy napomknięcia raczej, jakie do odnalezienia są na stronach trzysta pięćdziesiąt dwa i pięćdziesiąt trzy wydania książkowego powieści „Staliśmy jak dwa sny”, a dotyczące tak zwanego „wcierania”, które autor nasz dostanie od pewnego księdza w Charbinie w Chinach?

— Chyba nie jest dana ekscelencji waszej jasnowidztwa aż moc?

— Co to, to nie! Po prostu uznałem za wskazane przemyśleć najwnikliwiej, jak tylko dałoby się, powody, które skłoniły pana do upraszania (właśnie aż do upraszania) księdza Kluge, który pana nie lubi (o czym pan, zresztą, doskonale sam wie), ażeby był łaskaw tenże ksiądz Kluge przygotować dla pana notatkę, szczegółowo omawiającą, na czym mianowicie polegają różnice (ale także i zbieżności) między uprawnieniami biskupimi a przysługującymi urzędowi administratora apostolskiego. Oczywiście, ksiądz Kluge poinformował mnie o prośbie tej pańskiej, jako że koniecznie chce zostać biskupem polowym, ma zaś przesadne wyobrażenie o moich koneksjach (nade wszystko towarzyskich), choć więc ma mnie w pogardzie wielkiej, jako i niekatolika, i nie--Prusaka SENSU STRICTO, ubiega się o moje względy, a skoro ma pana za potomka Tatarów spolszczonych (nie tylko on sam, zresztą), oczekuje między innymi i tego również, że ekscelencja moja zacznie w panu dopatrywać się niebezpiecznego frankofila, ale ponieważ nie nazbyt dobrze sam sobie uświadamia, w czym mianowicie objawiać by się miał czy przejawiać rzeczony fran-kofilizm pański, na wszelki wypadek donosi mi o panu wszystko, co wydaje mu się nie tylko podejrzane, ale choćby nawet tylko niecałkowicie zrozumiałe. Oczywiście, i tego też nie rozumie, dlaczego pan się zainteresował stosunkiem między prerogatywami urzędu administratora apostolskiego a biskupimi. I ja bym też nie rozumiał, gdybym nie znał pana i inaczej jeszcze niż tylko w sposób pozwalający stwierdzić, że bierze udział w wojnie francusko-pruskiej jako oficer wyposażony w takie to a takie dane personalne, w których skład wchodzi i taka o nim wiadomość również, że jest wyznania augsburskoreformowanego, co, oczywiście, rzeczą bardziej jeszcze dziwną czyni zainteresowanie pańskie dla prerogatyw katolickich dostojników kościelnych. Choć Kluge ekscelencję moją i śmieszy, i irytuje ...

— ... niemniej jednak ma dostęp do niej.

— Jasne! Ekscelencja moja nie działa tutaj jedynie w charakterze dowódcy najpierw dywizji, a potem korpusu w czasie wojny z Francją i częściowego okupowania Francji, ale także — a ściślej jeszcze mówiąc: w mierze głównej — jako zastępca, i to pierwszy, czyli też główny zastępca, konstruktora naczelnego treści kontynuacji „Tożsamości” i „Przeobrażenia”. W charakterze działając takim właśnie, nie mogę sobie pozwolić na luksus bagatelizowania i takiego nawet źródła informacji o możliwościach znajdujących się w rozporządzeniu innych konstruktorów treści tej samej, jak choćby właśnie ksiądz Kluge. Właściwie w rzeczy samej jemu należy się chyba pomoc moja w zabiegach o godność biskupa polowego, bo oto gdyby nie ostatni — przynajmniej jak dotąd — donos na pana, właśnie od wielebnego Kluge pochodzący, znaleźć bym się mógł w sytuacji znacznie gorszej jeszcze niż rzeczywista obecna moja sytuacja.

— Nie nazbyt dobrze rozumiem...

— Zaraz zrozumie pan. Nie tylko Kluge sam, gdyż także i ja — przez chwilę przynajmniej jakąś — zaskoczony się czułem rzeczoną prośbą pańską, do niego skierowaną, gdyż w stanie nie byłem — właśnie początkowo — skojarzyć sensu prośby takiej z niczym w ogóle z tego, co się składa na znane mi osobliwości osobowości pańskiej, jako postaci z powieści, czy tych, ^ '■którychy

2 — Sekret... konstruowaniu ekscelencja moja sama też brała udział, czy takich, gdzie mnie wprawdzie nie było, ale z których treścią tak czy owak zapoznać się musiałem. Konieczne więc się okazało dla mnie podejść do sprawy inaczej: jeżeli major niby to Von Wschowa prerogatywami interesuje się urzędu administratora apostolskiego, a nic z własnej jego osobowości nie tłumaczy (czy też nie wyjaśnia) takich zainteresowań, niewątpliwie musi to być zainteresowanie całkowicie pozaosobiste, a więc zagadkę tę rozwiązując, nacisk kłaść trzeba nie na osobę zainteresowanego, ale na zainteresowania przedmiot — bez względu na to, w związku z czym miałby on występować w świecie, który jest światem własnym zainteresowanego, czyli inaczej jeszcze mówiąc: w pisarstwie wnuka feldfebla Augusta Parnitzki. I w rzeczy samej — jak się okazało — tak właśnie należało postąpić. W pisarstwie rzeczonym motyw wiążący się z urzędem administratora apostolskiego .pojawia się tylko raz — właśnie w powieści „Staliśmy jak dwa sny”, na stronach, które wymieniłem. Motyw ten, zresztą, sam w sobie czy sam przez siebie nie skłoniłby mnie do okazania większego zainteresowania dla przedmiotu ostatniego donosu księdza Kluge na pana, gdyby nie zostało w tym donosie odzwierciedlone zainteresowanie pańskie także i dla czegoś, czym treść rzeczonych stron w powieści „Staliśmy jak dwa sny” w ogóle się nie zajmuje. Mam na myśli, oczywiście, sprawę stosunku prerogatyw urzędu administratora apostolskiego do biskupich. Dopiero właśnie to okazało się w stanie zaalarmować mnie aż tak, żem się natychmiast zwrócił z prośbą do przyszłości o wyjaśnienia najbardziej, jak tylko dałoby się, wyczerpujące.

— Nadeszły?

— Nie, nie nadeszły, niemniej jednak właśnie w związku z tą sprawą wysłałem majora Pochwę do pana ze zleceniem, by się przede mną natychmiast stawił. Nie oczekiwałem przecież, że pierwej jeszcze zanim zdążę poruszyć sprawę, w związku z którą za konieczne uznałem rozmówić się z panem, pan sam na-wiąże do sprawy tej, jakkolwiek w sposób nie tylko nieoczekiwany dla mnie, ale i wybitnie niepokojący. Panie Wang, godzi się, ażebym wyraził panu podziw swój: jest pan na dobrym tropie, bo oto w rzeczy samej jedyne wytłumaczenie ważności (czy też celowości) znalezienia się wzmianki o administratorze apostolskim, w powieści „Staliśmy jak dwa sny” zawiera się w fakcie wyposażenia urzędu administratora apostolskiego w pewne prerogatywy biskupie, i wielki to przynosi panu zaszczyt, że dociekł tego wyłącznie poprzez proces rozumowania, gdy mnie na odmianę ustalić to samo dopomogły instrukcje z przyszłości rodem.

—- Mówił wasza ekscelencja przecież, że do chwili obecnej jeszcze nie nadeszły.

— To są dwie sprawy różne: instrukcje, o których teraz mówię, a wyjaśnienia, o jakie prosiłem w następstwie i otrzymania, i przemyślenia donosu księdza Kluge. Otóż rzeczone instrukcje nakładają na mnie także i obowiązek dopilnowania, ażeby motyw żaden z powieści innych tego samego autora nie przedostał się (czy też się nie przeniósł, gdyby wołał pan) do treści kontynuacji „Tożsamości” i „Przeobrażenia” wcześniej, niżby wyraził na to zgodę swoją — za moim pośrednictwem, rzecz jasna — konstruktor naczelny. A więc też powiadamiam pana, że mowy między nami nie może być żadnej dalszej już na temat przyczyn, które by skłonić mogły pana do wycofania się z postawy super lojalisty cznej. Ja sam — gdy przyjdzie właściwy na to czas — do sprawy wrócę tej, jednakże ten czas nie nastąpi stanowczo przed chwilą nadejścia z przyszłości wyjaśnień związanych z przedmiotem donosu księdza Kluge. Ekscelencja więc moja domaga się od pana, ażeby sprawą tą w ogóle dłużej już się nie zajmował — do czasu właśnie, aż sam wrócę do niej.

— Jeżeliby to było możliwe, ekscelencjo, ale obawiam się, że nie będzie. Czy posiada pan władzę zabronienia mi kontynuowania — właściwie czego? Przecież tylko rozumowania, a więc myślenia. A to nie na głos myślenia, dodam.

— Nie, tego zabronić nie mógłby panu sam Bismarck nawet czy aż król-cesarz. Natomiast zabronić mogę — i właśnie zabraniam — wyciągania wniosków praktycznych z działalności tego typu myślowej — jakichkolwiek bądź wniosków, majorze niby to Von Wschowa, a więc na przykład także i w postaci wyobrażania sobie, iż rzeczywiście istnieją powody uprawniające pana do wycofania się z postawy superlojalistycznej.

— Jednakże gdybym nie czuł się na siłach dłużej już...

— Ma się pan czuć na siłach — do czasu przynajmniej (jeżeli i nie SINE FINE) aż dowie się ode mnie, co przyszłość ma nam do powiedzenia w sprawie pana niepokojącej. Jak powiedziałem, mam dla pana podziw. Wysoce obiecującym w rzeczy samej jest pan materiałem na mistrza w sztuce detektywistycz nej, jeżeli potrafił wyłącznie na podstawie enigmatycznych wywodów czy aluzji na stronach rzeczonych powieści „Staliśmy jak dwa sny” wytknąć sobie najjednoznaczniej jedynie właściwy kierunek dociekań, niemniej jednak kierunku właściwego ustalenie bynajmniej jeszcze nie daje gwarancji, iż w rzeczy samej jest możliwe drogę, sobie wyznaczoną, przebyć. Daleko by nie zaszedł pan po drodze tej, jeżeliby i dalej — jako drogowskaz — miał tylko treść stron dwóch z powieści „Staliśmy jak dwa sny”. A więc niech pan się w cierpliwość łaskawie uzbroi i czeka, aż mu przyjdę z pomocą. A obiecałem, że przyjdę. Obietnic zwykle dotrzymuję swoich, majorze niby to Von Wschowa.

— Nawet gdyby dotrzymywanie ich grozić mogło ...

— Właściwie czym, majorze? Ekscelencja moja — choć też się domyśla już, czego oczekuje pan od wyników kontynuowania dociekań myślowych swoich nad treścią rzeczonych stron powieści „Staliśmy jak dwa sny” — nie wątpi w to, iż wyńiki owe nie wytrzymają próby konfrontacji z wiadomościami, które na temat ten sam dostarczy nam przyszłość. Rzecz jasna, wiadomościami tymi podzielę się z panem w pełni, i wtedy dopiero będzie pan miał prawo orzec, czy w rzeczy samej jest w jakimkolwiek bądź stopniu usprawiedlnviona gotowość pańska do wycofania się z postawy superlojalistycznej. Jestem pewien, że przyszłość nie dostarczy panu żadnego materiału do usprawiedliwienia. Ale, oczywiście, mogę się mylić. Czy się mylę, czy nie, o tym też przyszłość tylko rozstrzygnie. A więc czekajmy, powtarzam.

— Mogę się oddalić?

— Może pan, z tym przecież że 'zaraz wróci. Ingrid Darnlej już musi być w gabinecie majora Pochwy. Proszę wprowadzić ją.

— Tutaj?

— Jest raczej jednak wskazane — wydaje mi się — ażeby gdzie indziej. Już mianowicie w treść drugiego podrozdziału w rozdziale pierwszym kontynuacji „Przeobrażenia” i „Tożsamości”. I niech pan powie, proszę, majorowi Pochwie, ażeby udał się tą samą drogą, którą odbyła pani Ingrid Darnlej — jednakże, rzecz jasna, w kierunku przeciwnym. Niech przedostanie się najdalej, jak tylko dałoby się.

— Ale czy mam to powiedzieć mu w obecności pani Ingrid Darnlej?

— Jestem pewien, że znajdzie pan sposoby wykonania zlecenia tego mego tak, by dostrzeżone nie zostało. Kto jak kto, ale pan nie jest nowicjuszem, gdy chodzi o umiejętność zapewniania sobie swobody ruchów w granicach treści (czy akcji, czy fabuły) powieści wnuka feldfebla Augusta Parnitzki. I jeszcze coś: niech major Pochwa przed wyjściem jeszcze swoim biuro protokolarne — a to całe — łaskawie w ruch puści.

2

Ingrid Darnlej: Jesteśmy więc w treści powieści nowej już wnuka feldfebla Parnitzki, ekscelencjo? Winszuję, a to naprawdę najserdeczniej.

Jego ekscelencja: Dziękuję równie serdecznie, z tym przecież że w języku, w którym pisana jest także i ta powieść nowa, słowem „winszować” dwa naraz się obejmuje pojęcia: składania gratulacji i życzeń składania. A więc czy<pani gratulacje składa z okazji samego faktu rozpoczęcia prac nad nową powieścią, czy raczej — jeżeli i nie łącznie z gratulacjami — wyraża życzenie, ażeby te prace toczyły się — a to aż do końca swojego — najpomyślniej, jak tylko dałoby się?

Ingrid Darnlej: Jest sprawa to o tyle bardziej złożona, aniżeli się wydaje, iż życzyć czegoś komuś — właśnie naprawdę serdecznie — można chyba w wypadku tylko takim, gdy wierzy się, iż to, czego się życzy, ma w rzeczy samej jakieś — choćby i nie aż zawrotnie nawet wielkie, niemniej jednak zupełnie realne — szanse na powodzenie. Otóż żałuję bardzo, ekscelencjo, ale wiary nie żywię takiej, jeśli chodzi o szanse na pomyślne doprowadzenie do końca prac konstruktorskich nad powieścią, której — ... jaki tytuł ma ona, ekscelencjo?

— Och, chyba istotna najmniej jest sprawa tytułu właśnie. Mogłaby ta powieść równie dobrze nazywać się „Tajemnice korespondencji papieskiej’’, jak „Hiszpan w Rzymie” albo „Grzech Chama”. Ale ponieważ w chwili pierwszej już formułowania (a to na własny wyłącznie jeszcze użytek formułowania) decyzji o konieczności napisania powieści także i tej, jej... powiedzmy ... powiedzmy, że pomysłodawca (bo przecież bynajmniej jeszcze nie autor) rozumiał tę konieczność jako konieczność właśnie, a nie kaprys tylko, w kategoriach wyłącznie odzewu na kończące powieść „Przeobrażenie” wołanie Oberfelda „dalej je-dziemy”. A więc ma powieść ta być kontynuacją „Przeobrażenia”, a skoro „Przeobrażenia”, to tym samym także i „Tożsamości”...

Ingrid Darniej: Ja rozumiałam wołanie Oberfelda inaczej. Jako wezwanie do kontynuowania w ogóle działalności powie-ściopisarskiej, jakkolwiek wcale nie aż właśnie koniecznie w postaci i dalej jeszcze wałkowania (przepraszam za wyrażenie nie nazbyt wytworne) tematów czy motywów wypełniających sobą treści i „Tożsamości”, i „Przeobrażenia”. Ale teraz zaczynam rozumieć: do treści tych właśnie powieści ma nawiązywać także i tytuł powieści nowej.

Jego ekscelencja: Ależ nie w ogóle do treści — gdyż byłoby to wręcz niepodobieństwem — tylko do czegoś, z czym łącznie utworzyć by mógł coś w rodzaju pomostu czy mostu tytuł powieści nowej. Jako ogniwo takie właśnie mostowe (że i tak się też wyrażą) posłużyć by mógł chyba najlepiej — jeśli chodzi o „Przeobrażenia” wkład w mostu czy pomostu konstrukcję — motyw rodem z treści epilogu powieści rzeczonej, jednakże taki tylko, który epilogu treść wyposażał w szczególną — jeśli i nie aż doniosłość nawet — to ważkość. Za motyw taki uznano opowieść żałobnika z dziwnym nakryciem głowy o sprawie sądowej, jaka się miała toczyć w zdobytym przez Persów Babilonie, a w której jako oskarżony występował trzeci Izajasz. Więc powieść, którą teraz zaczęliśmy konstruować, nazywać się ma (ale właśnie ma, a nie aż powinna) tak właśnie, ażeby na karcie tytułowej już wzmianka znalazła się o Izajaszu trzecim. Czyli inaczej: jest to powieść z tytułem, który brzmi „Sekret trzeciego Izajasza”. Ale właściwie skoro nie wierzy pani...

Ingrid Darnlej: Jest to sprawa inna — moja w powieść tę wiara, a jeszcze inna — troska też moja, ażeby prace konstruktorskie nad treścią powieści tej, jeżeliby i nie okazały się nawet sukcesem, stać nie musiały się zarówno powieści samej, jak także autora kompromitacją. A z tego, co wiadome mi o niej już stało się, wynika, niestety, że owszem, może to być kompromitacja właśnie aż.

— Z czego to wnosi pani?

Ingrid Darnlej: Już choćby z dysproporcji tematycznej, jaka wyłania śię z prostego zestawienia tytułu, uznanego za ostateczny, z tymi innymi, które był łaskaw wymienić wasza ekscelencja. Bo oto ostatecznie ustalony -tytuł pozwala — a nawet nakazuje — domyślać się, że akcja powieści rzeczonej jako tło swoje czasowe erę przedchrześcijańską mieć powinna (a ściślej jeszcze mówiąc: wiek szósty przed Chrystusem), lecz cóż w wypadku takim mieć do roboty by mógł Hiszpan w Rzymie (niepodobieństwo byłoby, ażeby już wtedy ktoś jeździł do Rzymu aż właśnie z Hiszpanii) i w jaki sposób byłoby możliwe z czasowym tłem takim powiązać czy to opowieść, czy wzmianki choćby nawet tylko o korespondencji papieskiej?

Jego ekscelencja: Ależ pani dała wyraz niewierze (czy też nieufności swojej), jeszcze zanim dowiedziała się czegokolwiek bądź w ogóle, co by związek miało z tytułami.

Ingrid Darnlej: Jest to znowuż dawanie świadectwa pomieszaniu pojęć. Czym innym najzupełniej jest w sukces niewiara aniżeli obawa, że zanosi się aż na kompromitację.

— Łaskawa pani Ingrid Darnlej, jako kto zjawia się pani teraz tutaj? Jako wysłannik tego obozu, któremu mąż pani przewodził w treści „Przeobrażenia”, a chyba i dalej jeszcze przewodzi, bo oto w próżni międzypowieściowej — jak dowiedziałem się — ani nie został rzeczony obóz rozwiązany, ani też Maciej Jakobsen nie stracił godności obozu przywódcy. Czyli inaczej: jakobsenistów właśnie obóz działać ma także i tutaj; jeżeli zaś się zważy, że w treści „Przeobrażenia” obóz ten zwalczał swojego autora, wnioskować godziłoby się ...

Ingrid Darnlej: Ja bym doradzała, ażeby wasza ekscelencja nie snuł wniosków, którym miano należałoby się co najmniej już nazbyt pochopnych. Chce wiedzieć pan, dlaczego teraz tutaj jestem? Powiedzmy, że przywiodła mnie troska o losy powieści tej nowej. Jednakże troska ta wzmogła się znacznie od chwili zamienienia z panem kilku słów pierwszych. Chcecie koniecznie Izajasza — i to trzeciego aż właśnie Izajasza — w tytule mieć, lecz czy zdajecie sobie sprawę i z tego też, że tytuł taki nakłada obowiązki znacznie konkretniejsze i przez to, że konkretniejsze, tym samym także i znacznie trudniejsze aniżeli tytuły właściwie nic nie mówiące — czy i inaczej jeszcze sprawę stawiając: za nic właściwie nie odpowiedzialne, bo oto treść każdą opatrzyć (czy opakować, czy opieczętować) da się tytułem brzmiącym „Tożsamość” czy „Przeobrażenie”.

— Niechybnie zdawano sobie z tego sprawę, to jedno. A drugie: czy trosce pani nie należy się miano łez krokodylich?

— Choć — na podstawie właśnie treści „Przeobrażenia” — rzec dałoby się, że oto w rzeczy samej jest wasza ekscelencja uprawniony do snucia czy do żywienia, gdyby ktoś wołał, podejrzeń właśnie takich, chcę sprawę postawić najjednoznaczniej jasno: zjawiłam się tutaj jako przyjaciel, nie wróg, choć może i przyjaciel taki tylko, którego stać nie byłoby na nic więcej niż tylko na wierność wskazaniu (czy wezwaniu, czy hasłu) brzmiącemu tak mniej więcej, jeżeli mnie pamięć nie zawiodła: „A póki okręt walczył, siedziałem na maszcie, a gdy tonął, z okrętem poszedłem pod wodę”.

Major Von Wschowa: Aż tak źle ma być z nami tutaj?

Jego ekscelencja: Niech pan się nie daje sterroryzować — czy choćby nawet tylko zdezorientować — majorze niby to Von Wschowa. Kasandra zazwyczaj jest tylko mieszaniną agitatora z prowokatorem na usługach pomysłodawcy konia drewnianego.

Ingrid Darniej: Jest to chyba absolutnie nietrafne czy porównanie, czy zestawienie, czy domysłu snucie, ekscelencjo. Bo oto przecież właśnie Kasandry wieszczenia przestrogę stanowią przed daniem wiary w dobroczynność daru w postaci drewnianego konia.

— To najbezsporniej jest niezmiernie powierzchowne do sprawy podejście. Kasandry zadaniem rzeczywistym ma być (choć sama z tego sprawy nie zdaje sobie zazwyczaj) jedynie przytępianie czujności odbiorców wieszczem Gdy przytępiona będzie na dobre, wtedy dopiero i koń drewniany też wkroczy do akcji.

Ingrid Darnlej: Ja chcę być z wami szczerze, ekscelencjo!

— Och, chyba w charakterze tylko członkini klubu samobójców. Wierzę w możliwość taką, z tym przecież że sam do członkostwa nie pretenduję, a gdybym pretendował, to tak czy owak klubowych kolegów dobierałbym z nieporównanie większą i starannością, i ostrożnością, niż zdawać by się mogło pani łaskawej.

Jan Wang: Gdyby przynajmniej jakoś logiczniej jakobseni-stów reprezentantka uzasadniała niebezpieczeństwa, grożące domniemanie „Izajasza trzeciego sekretowi”.

Ingrid Darnlej: Jest chyba dość logiczne wymaganie, ażeby powieść właśnie o Izajaszu trzecim miała w treści swojej — jako postać naczelną, a przynajmniej jedną z naczelnych — właśnie samego trzeciego Izajasza.

— A pani niby to wie, że nie będzie miała?

— Ależ nie niby to, ale naprawdę wiem, że nie będzie miała, a to nawet w charakterze postaci dalszoplanowej.

Jan Wang: Gdyby zechciała ujawnić pani, skąd mianowicie zaczerpnęła informację o treści takiej...

Jego ekscelencja: Niech pan nie pyta o to, Wang, gdyż mnie najdoskonalej jest znane źródło informacji takiej. Jest, zresztą, zgodna z prawdą ta informacja, niemniej jednak Kasandrze nie godzi się zniżanie aż do robienia wideł z igły. Droga pani Ingrid Darnlej, ja się wcale nie zdziwiłbym, gdyby okazało się, że pa-jnä... czytać to może i nie czytała, ale zna z grubsza treść powieści, która nazywa się (a ściślej jeszcze mówiąc: będzie dopiero się nazywać) ... czy wie przybysz do nas z Timor, wyspy w przyszłości indonezyjskiej — jak? ,, Kopal nie króla Salomona”.

Major Von Wschowa: Ależ się podniecił — czy aż wręcz się zdenerwował wasza ekscelencja!

— Ależ, rzecz jasna, i podnieciłem się, i zdenerwowałem. Pan najwyraźniej już łamie się pod naciskiem prowokacji! A może mylę się, i pan nie tyle łamie się, ile naprzeciw wychodzi prowokacji, i to omalże z radością! Nie byłoby do dziwne w świetle tego, co od pana usłyszałem w treści pierwszego podrozdziału.

— Uznaję za obowiązek swój — jako też przecież współkon-struktora treści „Sekretu” — upewnić się, czy w rzeczy samej — jeżeli i ktoś krzyczy „okręt tonie” — nie grozi okrętowi niebezpieczeństwo.

— W postaci występowania imienia Izajasza w tytule powieści, w której — jako postać — nie będzie Izajasz sam występował. Panie majorze, z myślą właśnie o sprawie tej — jako na precedens — powołałem się na „Kopalnie króla Salomona”. Czy sam król Salomon wystąpi w powieści owej, jako postać, pani Ingrid?

— Daruje wasza ekscelencja, ale znowuż zestawienie pańskie określone być musi najjednoznaczniej jako chybione. Sekret czyjkolwiek bądź — bez względu na to czyj — jest czymś zupełnie innym niż czyjeś kopalnie. Sekrety nie są od tego, ażeby przez wieki i wieki leżały pod powierzchnią ziemi, ale są do wydzierania ich posiadaczom lub co najmniej już — do dzielenia się nimi posiadaczy ich z kimś, kogo uznaliby za godnego, ażeby i on też został w sekret wprowadzony. A jak kogoś — kogokolwiek bądź — zdołałby w treści powieści, którą konstruować teraz zaczynacie, wprowadzić rzeczony trzeci Izajasz w sekret taki czy inny swój, jeżeliby go w ogóle nie było w treści powieści tej?

Jan Wang: Godzi się poważnie pod rozwagę wziąć zarzut taki, ekscelencjo.

— Nonsens! Stanowczo z panem zaczyna zachodzić to, co po angielsku nazywa się THE FAILURE OF THE NERVE. Traci pan zaufanie do przydatności mojej jako głównego zastępcy konstruktora naczelnego?

— Nie jest to sprawa braku zaufania, ale troski najgłębszej.

Jego ekscelencja: A to ponieważ życzy sobie pani Ingrid, że-byśmy potraktowali możliwie najpoważniej jej — jakobsenistki przecież, w dodatku czołowej — jakże i piękny, i wzruszający czy gest, czy wyczyn wspinania się na maszt naszego okrętu. Utracić bym nie chciał — za żadną ’cenę! — współpracownika w osobie pańskiej, Janie Wang, lecz czy można o współpracy mówić, gdy gaśnie albo zaufanie, albo po prostu poczucie obowiązku?! Pan naprawdę czegoś się boi?

Ingrid Darnlej: Jeżeli czegoś się boi, to tylko w trosce tej samej...

Jego ekscelencja: Ależ porównanie! Nie zapomnieliśmy ani nie zapomnimy postawy obozu waszego w treści „Przeobrażenia”, nieprawdaż, przybyszu z wyspy indonezyjskiej?

Jan Wang: Gdyby Francuz krzyknął przez okno „pali się”, czy miałbym także najjednoznaczniej jako prowokację, a przynajmniej jako kpinę okrzyk ten potraktować?

— Czegóż właściwie pan chce? Może walnego zebrania zespołu całego konstruktorów „Sekretu trzeciego Izajasza”?

Ingrid Darnlej: Jaki tam zespół! Sami roiści, nie licząc dodatku (czy też naddatku) w postaci ekscelencji waszej. Jeżeli nie myli mnie pamięć, zespół taki w „Przeobrażenia” treści autora nie uratował przed...

— Może przed kompromitacją? Owszem, życzył sobie tego Maciej Jakobsen, niemniej jednak...

— Nie doszło, ekscelencjo, do kompromitacji? I jakżeby pan nazwał finał — wspólnie przecież przez reprezentantów Roego obozu i obozu naszego opracowany — w postaci przyznania przymiotu celowości wezwaniu, w myśl którego orzekać by miał feldfebel Parnitzki, czy powieść swojego wnuka — powtarzam: swojego wnuka! — uważa za nagrodę dla siebie czy karę. Był to, oczywiście, kompromis, lecz czy rzec dałoby się, że gdyby doń nie doszło, opracować by zdołali roiści, sami na siebie zdani, zaszczytniej jakoś prezentujący się finał? Gdy zaś mówię „zaszczytny”, to oczywiście na myśli mam zaszczyt nie dla ekscelencji waszej, jak także nie dla Roego ani dla majora Von Wschowa, ani dla porucznika Kołodzieja, ale...

— Ekscelencja moja uważa, majorze Von Wschowa (czyli inaczej jeszcze: przybyszu z wyspy, która też będzie kiedyś do Indonezji należała, choć niekoniecznie w następstwie żądania czy zgody choćby nawet Tymorytów samych), że, owszem, moglibyśmy zwołać zebranie walne wszystkich zespołu naszego członków...

Major Von Wschowa: A czy nie sądzi wasza ekscelencja, że byłoby lepiej, jeżelibyśmy się rozejrzeli za pomocą ‘z zewnątrz?

— Skąd mianowicie?

— Proponowałbym powtórzyć doświadczenie przeprowadzone w pobliżu finału powieści „Staliśmy jak dwa sny”. Postaci z powieści tamtej — jako właśnie pomocy potrzebujące — odwołały się do poczucia i koleżeństwa w stosunku do siebie, i lojalności w stosunku do autora — do postaci z powieści tego samego autora wcześniejszych. Trzeba powiedzieć, że przybysze z daleka nie zawiedli.

Ingrid Darnlej: Jak rozumieć należy użyty tuż przed chwilą przez pana zwrot „nie zawiedli”? Istotnież dopomogli poważniej jakoś dziełu konstruowania treści powieści „Staliśmy jak dwa sny”?

Wang: Poważnie — o tyle, iż rzeczywiście udało się doprowadzić rzeczoną treść do jako tako logicznego końca, a zanosiło się na to, iż nie da się powieści „Staliśmy jak dwa sny” do końca doprowadzić — z tego prostego powodu, że najważniejsza część finału, pierwej już całkowicie przygotowanego, nie mogła się ukazać w druku, z przyczyn niezależnych, zresztą, ani od wydawcy, ani do samego autora.

Ingrid Darnlej: Jednakże należałoby wziąć pod rozwagę różnicę wielką: tam chodziło o pomoc, niezbędną dla zastąpienia finałem nowym gotowego uprzednio, a tutaj jesteście przecież dopiero przy pracach nad początkiem powieści „Sekret trzeciego Izajasza”. Czy nie byłoby to po prostu kompromitujące dla was pomocy dopraszać się na etapie właśnie tym już pracy konstruktorskiej swojej?

Jego ekscelencja: Owszem, mogłoby to być kompromitujące, a co najmniej już na kompromitację wyglądać, z drugiej jednakże strony, usprawiedliwiałyby nas — sądzę — pewne okoliczności szczególne. Rzec nawet dałoby się: okoliczności niezwykłe aż wręcz. Niech jednak nie myśli pani, że okolicznością szczególną nazywam panikę, w którą wpadł major niby to Von Wschowa. Nie mam mu, zresztą, za złe paniki tej, ja bowiem zaczynam wierzyć w dobre pani intencje, choć droga każda od początku swojego do stacji końcowej jest długa zazwyczaj, jak także i niespodziankami — a często niemiłymi bardzo — najeżona.

Major Von Wschowa: A więc także i wasza ekscelencja nie uważa dłużej już każdego Francuza, krzyczącego do mnie „pali się!”, za prowokatora albo kpiarza?

— Odpowiedzi na pytanie takie w chwili obecnej jeszcze nie udzielę. Najwyżej — jeśli w ogóle coś w związku z tą sprawą warto właśnie w chwili obecnej już formułować — powiem tyle tylko, iż kto uważa Biblię za naczelny — choć niekoniecznie także i najdoskonalej jednoznaczny — drogowskaz swój, jest w prawie — a nawet ma obowiązek — konwertytów czy neofitów za dość normalne zjawisko uważać, z tym przecież że choć w stosunku do oświadczeń także i pani Ingrid Darnlej jest możliwe — albo i aż wskazane nawet — zastosować postawę uciechy z powodu czy to powrotu syna marnotrawnego, czy ze zgłoszenia się niektórych robotników do pracy w winnicy dopiero o godzinie jedenastej, jednakże z drugiej strony, rzecz to ludzka nie ufać zbytnio właśnie neofitom. Moja ekscelencja i dalej jeszcze nie przestaje obawiać się wrogości — domniemanie do przeszłości już tylko należącej — jakobsenistów przedstawicielki. Istotnie, może w rzeczy samej jest bardzo głupie to, ale powtórzę: niestety ludzkie bardzo.

— A czym można byłoby waszą ekscelencję przekonać?

— W chwili obecnej jeszcze chyba nic nie potrafiłoby mnie naprawdę przekonać. Bo oto każdy gest, wyposażony w cechy czy to pomocy udzielania, czy choćby nawet tylko nieprzeszka-dzania, odbierany byłby — przeze mnie właśnie chwili obecnej — jako podstęp czy co najmniej jako objaw wypatrywania, czy nie wiedzie się naprawdę aż tak źle nam, że nawet taki gest bylibyśmy w stanie tylko obrócić — lekkomyślnie albo i głupio aż wręcz — przeciwko sobie samym.

— Miałażbym więc powstrzymać się od wszelkiego działania, ekscelencjo? Ale czy w wypadku takim nie byłoby lepiej, jeże-libym po prostu odeszła?

— Nie, nie chcę, ażeby pani odchodziła, bo obecność pani teraz tutaj jest dla mnie — czy też dla nas — gwarancją niezdolności, omalże całkowitej, jakobsenistów do podjęcia akcji na większą skalę przeciw wersji przeze mnie ogłoszonej jako oficjalna.

— Najwidoczniej jednak także i dalej jeszcze wasza ekscelencja nie docenia ani mojego męża, ani doktora Von Dzia-łyński.

— Ingrid droga, nie o to chodzi, czy ich doceniam, czy nie, ale o oczywisty fakt całkowitego odcięcia przeze mnie obozu waszego od źródeł wszelkich wiadomości o tym, co teraz dzieje się naprawdę tutaj. Jak zaś się dałoby organizować cokolwiek bądź przeciw wersji oficjalnej, jeżeli nie wie się, w jakiej jest właściwie fazie swojego czy to stawania się, czy przetwarzania z zamiaru w wykonanie rzeczona wersja?

— A więc mnie więzi się właściwie teraz tutaj?

— Ależ bynajmniej! Jest pani, Ingrid droga, w sytuacji teraz...

— Zakładnika?

— Ach, chyba to przesada. Wystarczyłaby całkowicie nazwa i dalej jeszcze gwaranta — i właśnie, i tylko.

— Ale gdybym chciała odejść, mogłabym?

— W zasadzie tak, z tym przecież że nie bez zastrzeżeń. Dotyczyłyby one, zresztą, nie tyle warunków, na jakich bylibyśmy skłonni pozwolić pani odejść, gdyż takich by w ogóle nie było, ile sposobu oddalania się. Powiedziałem przed chwilą, że udało mi się obóz, który pani reprezentuje, odciąć całkowicie od źródła informacji o tym, co się właściwie dzieje teraz tutaj, jest to więc rzecz chyba zrozumiała w pełni, iż zależeć mi musi i na tym również, by obóz wasz nie został wtajemniczony w sposoby, za pomocą których rzeczone odcięcie zostało osiągnięte. Bo oto, poznawszy te sposoby, w stanie bylibyście podjąć przeciwdziałanie, do czego, oczywiście, dopuścić nie chciałbym. Zresztą, rzecz znana to, że posłom nieraz zawiązuje się oczy na czas przekraczania przez nich granicy, a to w tym celu, ażeby się nie poznali ani na ilości, ani na jakości umocnień granicznych. Rzecz jasna, oczu by się pani nie zawiązywało — z tego prostego powodu, że w ogóle tutaj jest pani postacią najjednoznacz-niej — jak my wszyscy, zresztą — do mówienia tylko i do słyszenia, a nie do oglądania, rozumianego, oczywiście, dwustronnie (jako oglądania i obiekt, i ten ktoś, kto ogląda), ale...

— Ekscelencjo, proszę o wybaczenie, ale myślę, że popełnił pan błąd tuż przed chwilą. Nazwał mnie — a, zresztą, i siebie też — postacią do mówienia i słyszenia (czyli inaczej jeszcze mówiąc: postacią, która w powieści teraz konstruowanej jest wyposażona w mowę i w słuch tylko), ale przecież nawet tyle nie jest prawdą, bo oto pozornie tylko i mówimy, i słyszymy, a w rzeczywistości istniejemy wyłącznie jako obiekt poznawany poprzez czytanie. Oczywiście, gdyby czytało się powieść tę gło-

śno, rzec dałoby się również, że, owszem, mówimy i można nas słyszeć, lecz czy czytałby ktokolwiek powieść „Sekret trzeciego Izajasza” na głos właśnie? Nikt nigdy i nigdzie, a to najniewąt-pliwiej.

— Nie powinno się mówić, że nikt nigdy i nigdzie, mogłyby być wyjątki z reguły (czy gdyby wołała pani: od reguły) właśnie i takiej. Jedno by to było, a drugie: czy w sensie właśnie tym różni się „Sekret trzeciego Izajasza” od powieści innych czy w ogóle od wszelkich dzieł literackich? Czytelnik żaden nie widzi ani nie słyszy Achillesa, Dziewicy Orleańskiej, Juliana Sorel, Piotra Bezuchowa czy pani Bovary, on zawsze tylko o nich czyta.

— Ale tamte, ekscelencjo, utwory literackie pisane są w sposób taki, iż rzeczywiście raz po raz złudzeniu ulega czytelnik...

— Właśnie złudzeniu ulega, Ingrid droga, a nam nie zależy na stwarzaniu takiego złudzenia, a skoro go nie stwarzamy, współtwórcami (poza tym, że i postaciami też) bezspornie powieści realistycznej jesteśmy — w stopniu nieporównanie większym niż magicy, za których sprawą prawdziwym domniemanie życiem żyją czy Piotr Bezuchow, czy pani Bovary, czy inni przed chwilą wymienieni.

— Jest to paradoks co najmniej, jeżeli i nie po prostu aż kpina wręcz.

— Czyżby? Zapewne pani przypomina sobie, że ekscelencja moja w treści czy w fabule, czy akcji „Przeobrażenia” starała się zachować neutralność (równocześnie zaś także i równowagę utrzymywać) między obozem, do którego pani należy, a tym, któremu Ro przewodził. Tutaj jednak bynajmniej już nie jestem neutralny ani też nie zależy mi dłużej już na utrzymywaniu równowagi między postaciami usposobionymi dla autora życzliwie a tymi, które starały się w „Przeobrażeniu” przynajmniej — jeżeli i dalej jeszcze nie starają się — swojemu autorowi szkodzić. Dlaczego tak się stało? Dlaczego przestałem być neutralny, dlaczego nie utrzymuję dłużej już równowagi, dlaczego wyszedłem ze stanu nazywanego SPLENDID ISOLATION? Niewątpliwie — a i tylko — dlatego, ponieważ w próżni mię-dzypowieściowej jasne mi się stały dwie sprawy, o których, zresztą, w chwili obecnej jestem skłonny mówić.,, że nie są to właśnie sprawy tylko, ale aż prawdy wręcz dwie — dla mnie samego przynajmniej. Jedna z nich brzmiałaby tak: rację bytu... czy może mieć lub mieć powinna? ależ nie! po prostu ma — powieść realistyczna, i wszelkie próby odwodzenia po-wieściopisarstwa od zasady realizmu kończyły się — a i będą musiały się kończyć — kompletnym fiaskiem.

— Przepraszam najmocniej, jednakże ekscelencja wasza wytłumaczyć by musiał też, co to właściwie znaczy: zasada realizmu albo po prostu realizm? Rzecz jasna, mam na myśli realizm wyłącznie w sensie zasady mającej jakoby powieściopisar-stwo obowiązywać, nie zapytuję o realizm zarówno w znaczeniu doktryny filozoficznej, jak i w zastosowaniu do sposobów postępowania w praktycznym życiu ludzkim.

— Mogę odpowiedzieć pani w chwili obecnej jedynie hasło formułując: „Precz ze złudzeniami!”

— I tyle mnie by wystarczyło, z tym przecież że nie nazbyt dobrze rozumiem możliwość dopatrywania się chociażby w powieści „Sekret trzeciego Izajasza” (czy też w członach poprzednich trylogii tej samej, jakimi to członami były „Tożsamość” i „Przeobrażenie”) realizacji takiego właśnie hasła. Wiem, wiem ... mówił wasza ekscelencja i o tym też przecież, że tutaj jakoby nie rości się sobie pretensji ani do prawa, ani do możliwości wprowadzania czytelnika w stan transu, w jakim to stanie wydaje mu się, że obcując z postaciami powieściowymi, obcuje tym samym z ludźmi, równie żywymi, jak żywy jest on sam. Lecz czy to naprawdę rozstrzyga o realizmie powieściowym? W „Przeobrażeniu” — a to na samym początku już — porucznik artylerii ciężkiej Jasiewicz kursuje swobodnie między rokiem 1871 a 1920, czy i to nazwie realizmem wasza ek-< scelencja?

— Ależ oczywiście i to też najbezsporniej jestem skłonny nazywać realizmem.

— Przestaję rozumieć. Chyba iż — znów to powiem — stoję w obliczu kpiarstwa, a co najmniej już — paradoksu, albo i inaczej jeszcze sprawę stawiając: w obliczu sofizmatu.

— Właściwie dlaczego? Oto od pierwszych swoich zdań nie sprzeniewierza się „Przeobrażenia” treść swojemu obowiązkowi informowania między innymi i o tym też, że świat powieściowy

innymi rządzi się prawami niż rzeczywiste światy, i na tym,— moim zdaniem — polega powieści tego typu realistyczność.

— Lecz czy należy do zadań powieści informowanie o czymkolwiek?

— Powiedzieć gotów byłbym nawet tyle, iż najbezsporniej jest to naczelne zadanie powieści wszelkiej, jeżeli i nie wyłączne aż wręcz.

— Czy jednak w wypadku takim mówić powinno się o sztuce powieściowej? Jeżeli się nie mylę, celem sztuki wszelkiej...

Jan Wang: Cokolwiek by nim miało być, nie myślę, ażeby słuszną było rzeczą zajmowanie przez powieść miejsca należnego nauce o literaturze. A więc też proszę uprzejmie łaskawych państwa, ażeby umożliwili pracom konstruktorskim nad treścią „Sekretu trzeciego Izajasza” postępowanie dalej.

Jego ekscelencja: A w jakim mianowicie kierunku, majorze niby to Von Wschowa?

— Ach, chyba w tym, który wytknęło „Przeobrażenie” w swoim finale, ekscelencjo.

— Obawiam się, że tamtędy nie mielibyśmy drogi żadnej. Jak sobie wyobraża, zresztą, pan nasze tamtędy właśnie przedzieranie się? Trudności, owszem, można pokonywać, należy nawet, lecz wtedy tylko gdy się wie :— a co najmniej już wierzy się — że u ich kresu znajduje się to, czego się szuka. Ale czy my wierzymy w to? Przynajmniej ja nie wierzę, majorze niby to Von Wschowa.

— A w co właściwie wierzy wasza ekscelencja?

— I w to, i w owo, z tym przecież że nade wszystko w ko-eczność skonstruowania kontynuacji i „Tożsamości”, i „Przerażenia” niezawodnie takiej, jaka by w pełni uzasadniała rzetworzenie dyptyku powieściowego w trylogię. Ażeby cel właśnie taki osiągnąć, gotów byłbym na siebie wziąć koszta choćby i zawrotnie aż nawet wysokie.

— Koszta w postaci mianowicie jakiej?

— Jeżeli się postanawia trylogię skonstruować, zadbać należy o to przede wszystkim, by motyw — przynajmniej jeden choćby tylko — występujący w powieści, która dyptyk sobą kończyła, a ma przetworzoną zostać w trylogii człon środko-

3 — Sekret...

33

wy — domagał się kontynuacji z natury samej swojej. Jestże w „Przeobrażeniu” motyw taki?

Ingrid Darnlej: Jest. Trucie lekiem zagadkowym, mającym dziwną nazwę kapejot, które to trucie przedmiotem sporu stało się między doktorem Von Działyński i majorem Von Wschowa, a spór ten nie został w „Przeobrażeniu” do końca doprowadzony. A więc myślę, że dałoby się — a nawet należy wręcz — doprowadzić go do końca tutaj.

Jego ekscelencja: Ależ podobnych motywów więcej jeszcze byłoby do znalezienia w „Przeobrażeniu” i o każdym z takich powiedzieć dałoby się, że również domaga się kontynuacji. A który z nich miałby otrzymać pierwszeństwo i na zasadzie jakiej? Jeżeli o mnie chodzi, stosunkowo najwięcej jeszcze praw do pierwszeństwa przyznać gotów byłbym motywowi wydania na feldfebla Augusta Parnitzki wyroku, który brzmiał: to on sam musi orzec, czy ocenia PRZEOBRAŻENIE swojego wnuka jako nagrodę dla siebie czy jako karę. Ale te stosunkowo największe właśnie szanse epilog „Przeobrażenia” odebrał temu motywowi, bo oto — sam w postać powieściową przeobraziwszy się — wmanewrował feldfebla Augusta Parnitzki do przeniesienia swych praw do wydania takiego orzeczenia na CZYTELNIKA, a to takiego, o którym gdy się pisze, użyć należy cudzysłowu, z tym przecież że nawet gdy się go wstawi w cudzysłów, czytelnik pozostaje i dalej jeszcze postacią zagadkową, bo oto początkowe „C” w zapisie charakter mogłoby mieć litery bądź wielkiej, bądź małej.

Jan Wang (czyli inaczej jeszcze: pan major niby to Von Wschowa): Ależ nie zgodzę się, a to o tyle, iż skoro był to wyrok, konieczność wydania orzeczenia takiego właśnie nie była prawem feldfebla Augusta Parnitzki, ale — a to najbezsporniej — jego obowiązkiem, można zaś przenieść na kogoś czy na coś innego swoje właśnie prawa tylko, a nie obowiązki, chyba iż miałoby się zgodę władzy wyrokującej, jednakże w treści epilogu „Przeobrażenia” nie było o tym mowy, ażeby zgodę taką wyrazić miała władza wyrokująca, a więc też — zdaniem moim — także i dalej jeszcze ciąży na feldfeblu Auguście Parnitzki obowiązek wydania orzeczenia, o jakim mowa. A więc niech właśnie i orzeka, i to, że orzec musi, doskonałe stanowiłoby uzasadnienie dla wyposażenia „Przeobrażenia” w kontynuację, a tym samym dla słuszności konstruowania przez nas trylogii powieściowej.

Jego ekscelencja: Ale mnie, panie Wang, wydaje się rzeczą niebezpieczną — a co najmniej już wysoce ryzykowną — posłużenie się motywem natury właśnie takiej jako ogniwem mającym sprzęgnąć z sobą „Przeobrażenie” i „Sekret trzeciego Izajasza”.

— A to dlaczego, ekscelencjo?

— O tym mogłaby znacznie lepiej jeszcze ode mnie poinformować pana Ingrid Darnlej, jeżeliby, oczywiście, zechciała, a mam pewne wątpliwości, czy zechce. Na myśli teraz mam, droga pani, iście szalbierczy chwyt, którym ma zamiar posłużyć się obóz jakobsenistów, by sobie zapewnić nieodwracalne autora „Tożsamości” i „Przeobrażenia” skompromitowanie. Bo oto oczywiście, gdy nawet dziadek własny autora orzeknie, że jest „Przeobrażenie” bezspornie powieścią złą (a tylko powieść złą swojego wnuka uznałby za karę dla siebie), czytelnik każdy uzna z kolei, iż musi być to powieść gorsza jeszczć, niż dziadek własny autora przyznać byłby skłonny. I byłoby to logiczne wcale sprawy stawianie, z tym przecież że chwyt właśnie obozu, do którego należy pani Ingrid Darnlej, jednoznacznie by zmuszał feldfebla Augusta Parnitzki do wydania oceny potępiającej, jeżeliby nawet zrazu uznać był skłonny „Przeobrażenie” za powieść wystarczająco dobrą, ażeby mógł wyrazić się o niej: „Jest to nagroda dla mnie, a nie kara”. A więc czy chce oświecić majora niby to Von Wschowa, czyli inaczej Jana Wang, łaskawa pani Ingrid Darnlej?

— Jeżeli ma teraz wasza ekscelencja na myśli lęk prawdopodobny feldfebla Augusta Parnitzki przed narażeniem się na niełaskę czy gniew zdobyczy obozu naszego najcenniejszej, jego wysokości dowódcy armii...

— Ingrid droga, sama przynależność dowódcy armii do wa-szegó obozu — choć była to wielka dla mnie niespodzianka, a przy tym wysoce nieprzyjemna — bynajmniej jeszcze by nie była władna przesądzić w sposób dla obozu waszego pożądany o brzmieniu orzeczenia feldfebla Augusta Parnitzki w sprawie, o której jest mowa. Ale przecież rzeczywistą dla siebie wartość zdobyczy rzeczonej jakobseniści widzą (czy dostrzegają, gdyby wołał ktoś) nie tyle w fakcie samym przynależności dowódcy armii do obozu antyautorskiego, ile w rzeczywiście niezwykłej — jeżeli bierze się pod rozwagę treść ,,Przeobrażenia” tylko — okoliczności, iż rzeczony dowódca armii naszej, jakkolwiek demonstracyjnie zrzekł się w treści „Tożsamości” statusu emanacji autorskiej, jednakże zdołał zapewnić sobie zachowanie przez siebie prawa do łączności z przyszłością, i prawo to swoje przeniósł do treści także i „Sekretu trzeciego Izajasza”, choć mnie się zdawało, że tutaj jedynie mnie samemu ono przysługuje.

— Jest to właściwie akt nielojalności ze strony autora w stosunku do ekscelencji waszej.

— Ja aż tak sprawy nie stawiałbym, Wang. Gdybym, zresztą, miał powody — czy pretekst choćby nawet tylko — do podejrzewania autora o nielojalność w stosunku do siebie, zachowałbym się zupełnie inaczej, niż pan postąpiłby w sytuacji podobnej. Jednakże o nielojalności autora w stosunku do mnie mowy być nie może — twierdzę — absolutnie żadnej. Jeżeli mnie istotnie zaskoczył, to chyba powodując się tylko nadziejami natury takiej samej, jak wykładowcy matematyki w stosunku dę> mnie nadzieje w wyższej szkole wojskowej. Jemu oto bowiem na myśl przyszło też mnie zaskoczyć — w sposób mianowicie taki, iż zadanie na egzaminie końcowym dostałem znacznie tru«* niejsze niż wszyscy moi koledzy. Uporałem się przecież tak^ i z takim zadaniem; po egzaminie wykładowca matematyki, gó winszował mi i przepraszał zarazem, wyraził się tak mniej wi^. cej: jasna rzecz, na ryzyko mnie wystawił szczególne, nie mógi jednak się oprzeć pragnieniu przekonania się, na co mnie rzeczywiście stać byłoby, i oto, owszem, przekonał się, że stać mnie dokładnie na tyle, ile on sam gotów był mi przypisać jeszcze przed egzaminem, nie był przecież wtedy pewien, czy się nie myli.                                                     •

Ingrid Darnlej: Jeżeli na odmianę w chwili obecnej ja się nie mylę, to ów rzekomo szalbierczy naszego obozu chwyt w rzeczywistości i dla nas samych był zaskoczeniem miary nie mniejszej. Jakobseniści więc — zapewniam waszą ekscelencję — powitaliby wstąpienie w szeregi ich dowódcy armii z zapałem takim samym, gdyby on nie był wyposażony w prawo (czy też w przywilej, jeśli pan woli) z przyszłością łączności.

— Ingrid Darnlej, ja wcale nie samo dowódcy armii do was przyłączenie się ani też nawet rzeczony przywilej jego wysokości określam mianem chwytu szalbierczego, ale użytek, jaki obóz wasz zrobić postanowił z faktu, iż taki właśnie przywilej jego wysokość posiada. A mianowicie chodzi o to mi teraz, że wiedząc równie dobrze jak ja, co w miesięczniku „Twórczość” napisze o „Tożsamości” za lat sto z górą ktoś, kto się będzie nazywał Zadura, obóz wasz postanowił tego artykułu czy też recenzji tej jedynie początek pokazać feldfeblowi Parnitzki, a ów właśnie początek głosi, iż po ukazaniu się „Tożsamości” będzie się mówiło o fakcie tworzenia się literatury paranoicko-idalnej. Jest to, owszem, zabawna, a i zręczna też — nie przeczę — gra słów, niemniej...

Jan Wang: Daruje mi wasza ekscelencja, że przerywam; mam jednak wątpliwości, czy feldfebel Parnitzki rozumie znaczenie terminu medycznego „paranoja”.

— Ach, chyba co do tego na odmianę nie powinien pan mieć żadnych wątpliwości, iż się postara obóz, któremu wraz z mężem pani Ingrid przewodzi w chwili obecnej jego wysokość, dowódca armii, pouczyć dobrze rzeczonego feldfebla, jak należy -rzeczony też termin rozumieć. Czy istotnie należycie wszystko rozumie, nie jest to ważne; wystarczy, iż feldfebel Parnitzki &śna swojego wnuka za obłąkańca, choćby i miał być to obłęd

formie wybitnie specyficznej. Jasna rzecz, powie wtedy PRZEOBRAŻENIU swojego wnuka, iż karę w nim dostrzega dla siebie, a nie nagrodę, o co właśnie i chodzi obozowi pani Ingrid Darnlej. Jak bowiem wszyscy półinteligenci, choćby i najrozsądniejsi, żywi feldfebel Parnitzki ogromny kult dla słowa drukowanego, a więc gdy mu pokażą początek kopii fotosta-tycznej (jasna rzecz, reszty kopii tej nie zobaczy) artykułu czy też recenzji...

Ingrid Darnlej: Jest wszelkie działanie narażone, ekscelencjo, na wytwarzanie się następstw, nie tylko przewidzianych przez działania sprawców. Wasza ekscelencja był łaskaw chlubić się niedawno temu osiągnięciem — domniemanie wielkim — w postaci odcięcia naszego obozu od źródła informacji o tym, co dzieje się teraz tutaj, jednakże nie wziął pan pod rozwagę konsekwencji takiego swego osiągnięcia i innej jeszcze. Oto tym samym także i wy odcięci zostaliście od źródła wiadomości o tym, co dzieje się u nas teraz.

— Nie są to wartości równoważne, ponieważ to obóz właśnie nasz — czyli tak zwany obóz roistów — wersję oficjalną „Sekretu trzeciego Izajasza” konstruuje, a więc konstruowana by była ściśle zgodnie z planem, bez względu na to, cokolwiek by się u was działo, byleby to właśnie, co u was się dzieje, nie mogło wtargnąć w naszą wersję, a wtargnąć nie może nic — tak długo, dopóki u was się nie wie, co właściwie dzieje się tutaj. Jakobseniści mogliby nawet dokonać samolikwidacji albo i inaczej jakoś przestać znaczyć cokolwiek bądź w ogóle, a my byśmy nie musieli wcale o tym dowiedzieć się, bo oto na sposób konstruowania wersji oficjalnej jakobsenistów czy niebyt, czy dalsze istnienie wpływu tak czy owak wywierać nie może, odkąd mur nie do przebycia wzniesiony został między nami a wami.

Ingrid Darniej: Jeżeliby tak być miało, to dlaczego właściwie ekscelencję waszą niepokoi perspektywa zapoznania się feldfebla Parnitzki z początkiem recenzji Zadury? Przecież gdyby on nawet zareagował na ów tekst tak właśnie, jak wasza ekscelencja przewiduje, to przecież w myśl tezy o nieprzenikalności muru, który nas dzieli od was, także i motywu reakcji rzeczonej jakobseniści nie mogliby wykorzystać w ten sposób, by wtargnął do wersji oficjalnej.

Jego ekscelencja: Ale pani teraz tutaj jest, nieprawdaż, sko*-ro zaś tutaj, jest tym samym także i w treści wersji oficjalnej. Jest zaś teraz tutaj, jako że wtargnąć zdążyła, zanim muru wznoszenie dobiegło końca. A skoro pani wtargnęła, to tym samym także i wszystko to, co działo się u was przed zakończeniem wznoszenia muru.

— Bynajmniej jednak nie aż wszystko, przynajmniej jak dotąd. Bo oto ekscelencja wasza sposobności — właśnie dotąd — zapoznać się nie miał ze wszystkim, co z sobą przyniosłam. Mówił łaskawie przed chwilą między innymi i o możliwości samolikwidacji obozu naszego, zaznaczając, że czy to wiedza, czy niewiedza wasza o przeobrażeniu się możliwości takiego nawet typu w dokonanie nie miałaby wpływu na sposób konstruowania wersji oficjalnej. Jednakże czy tego rodzaju podejście do sprawy aktualne pozostawałoby także i w wypadku, gdyby, owszem, dokonywało się u nas przeobrażenie w dokonanie też możliwości innej jednak niż możliwość samolikwida-cji? Na myśli teraz mamy przeobrażenie się naszego obozu w sposób taki, iż dawni autora przeciwnicy stawaliby się tego samego autora zwolennikami — w tym samym stopniu czy w mierze tej samej jak z roistami działo się w rzeczywistości w „Przeobrażeniu”, a podobno i dalej jeszcze dzieje się tutaj.

Jego ekscelencja: Ach, chwyt to jeden z najdawniejszych w literaturze światowej, jednakże nie skorzystamy. Tak dawno nauczono nas TIMERE DANAOS ET DONA FERENTES! Spodziewałem się — przyznam się — czegoś bardziej jednak nowoczesnego.

— Owszem, możemy być także i nowocześni, a to aż w mierze takiej, jak nowoczesność czy państwa żydowskiego, czy armii żydowskiej. Jego wysokość dowódca armii dostarczył łaskawie naszemu obozowi i pewną też rodem z przyszłości opowieść — niezmiernie, zresztą, dziwną dla was, niemieckich wyższych wojskowych z czasów właśnie wojny z Francją, rządzoną przez Napoleona Trzeciego. Oto bowiem bohaterem (czy gdyby wołał wasza ekscelencja, postacią centralną) opowieści rzeczonej jest ktoś (czy ściślej jeszcze mówiąc: będzie dopiero), komu też śnią się (lub będą się śnić) wawrzyny wasze, a z tym w dodatku, że wcale dużo widoków byłoby na to, ażeby sen w jawę przekształcił się, bo oto bohaterem (czy postacią centralną) opowieści, o której jest mowa, będzie ktoś, czyje nie tylko ambicje, ale i zdolności (a to zdolności w kierunku uprawiania sztuki wojennej) jego wysokości, dowódcy armii, zdolności identyczne stanowczo przewyższają, a co najmniej już dorównują zdolnościom tegoż typu ekscelencji waszej. Jednakże będzie miał nieszczęście (a może — odwrotnie — szczęście, to niech wasza ekscelencja sam łaskawie oceni) ów właśnie ktoś żyć w czasach wnuków czy też prawnuków pańskich, co, zresztą, samo w sobie nieszczęściem być by nie musiało, ale w dodatku ów ktoś rodziców mieć będzie — a to oboje — żydowskiego pochodzenia, a więc też właśnie wtedy gdy z najwyższym kończyć będzie odznaczeniem szkołę oficerską, zorientuje się, że zaledwie wstąpić zdąży, usunięty zostanie z niemieckiego korpusu oficerskiego. Oczywiście, zanimby to nastąpiło, wystąpi sam z wojska i szybko z Niemiec wyemigruje.

Jego ekscelencja: A więc też, rzecz jasna, ani jego sny nie przeobrażą się w jawę, ani też nie rozbłysną nigdy pełnym blaskiem wybitne zdolności w kierunku uprawiania sztuki wojskowej. Jakaż to szkoda wielka — oczywiście, dla Niemiec!

— Co Niemcy stracą, zyska inny ktoś. Świadomość posiadając niezmienną uzdolnień swych dowódczych, nie zrezygnuje nigdy postać centralna opowieści z nadziei, iż sny jej jednak tak czy owak będą musiały w jawę się przeobrazić, z tym przecież że znajdą się te uzdolnienia dowódcze w rozporządzeniu nie niemieckiego państwa, ale żydowskiego.

— Obawiam się, że nie byłoby to jednak tym samym czy w rozeznaniu, czy — może nawet bardziej jeszcze — w odczuciu świetnego prymusa niemieckiej szkoły oficerskiej.

— Jasna rzecz, nie byłoby, na początku przynajmniej, jednakże nasz bohater realistą okaże się, czyli inaczej jeszcze mówiąc: człowiekiem dobrze rozumiejącym sens przysłowia: ,,Głową muru nie przebijesz”. Rzecz inna, że za możność kierowania się mądrością, wzprzysłowiu tym zawartą, będzie musiał drogo bardzo płacić, bo oto koniecznością rozstania się z wiarą żarliwą młodości swojej, która to wiara za dogmat swój naczelny miała tezę o absurdalności pojęć wyrażanych zwrotem „państwo żydowskie” czy choćby nawet „naród żydowski”. A gdy powiedział „niestety kończysz się” wierze gorącej swojej, jawą się stały sny młodości: istotnie wiódł wojsko do zwycięstw, z tym przecież że nie niemieckie wojsko, ale żydowskie, czy i inaczej jeszcze mówiąc: wojsko państwa Izrael.

— Lecz czy z gorącą wiarą młodości swojej jedynie oportu-nistycznie się rozstał, czy też rzeczywiście wyrósł z niej?

— Jest to rzecz trudna do sprawdzenia, a już szczególnie trudna byłaby dla ekscelencji waszej, jako że to pan właśnie był łaskaw gdzieś w treści „Tożsamości” zacytować na użytek majora (naonczas nadporucznika) Von Wschowa i majora Römer coś z Mickiewicza, a brzmiało to coś: „Chcąc mnie sądzić, nie ze mną, ale we mnie trzeba być”.

Z drugiej jednakże strony twierdzi się, że prawdę o człowieku stwarzają jego czyny, a nie intencje, a więc w świetle postawy myślowej właśnie takiej jednoznacznie postać centralna opowieści naszej jest w porządku całkowicie — w stosunku i do siebie, i do faktu zastąpienia nową wiarą wiary swojej dawnej.

Jego ekscelencja: Ach, chyba dałoby się, a nawet konieczne by było, mianem ,,kondotier” realistę owego określać.

— Nie jestem tego pewna, ekscelencjo, ale gdybym się i myliła nawet, to czy zmieniałoby to poważniej jakoś sprawy istotę? Straciła armia niemiecka, a zyskała armia izraelska — naj-niewątpliwiej jedynie to jest naprawdę ważne, a więc też Żydzi mają prawo owego dowódcę uważać za członka swojego narodu, a nawet i chlubę, i ozdobę, czyli i obiektywnie stał się on członkiem społeczności narodowej żydowskiej, jak także i podporą państwa Izrael...

— Lecz czy uwierzył sam w realność faktu istnienia narodu żydowskiego?

— Och, chyba uwierzyć musiał, bo oto inaczej jak dałoby się wytłumaczyć to, że oddał swe zdolności dowódcze w rozporządzenie państwa Izrael? Przecież gdyby naprawdę był — zgodnie z podejrzeniami ekscelencji waszej — jedynie kondotierem, mógłby był wstąpić do armii innej jakiejkolwiek bądź, już choćby dlatego iż właściwie chyba nigdzie, poza Niemcami hitlerowskimi, za Żyda by nie uchodził, bo oto proszę nie zapominać, że już jego rodzice religię zmienili i on sam najniewątpliwiej jako niemowlę ochrzczony został. Mógłby był więc stać się równie dobrze ozdobą i chlubą armii nawet Stanów Zjednoczonych, co najmniej już zaś czy to Indii niepodległych, czy Indonezji, czy brazylijskiej.

— Ach, chyba się nie mylę zakładając, że w treści opowieści rzeczonej jest także i na przypowieść materiał — w dodatku na przypowieść wyposażoną w cechy bezsporne aktualności.

— Jest wasza ekscelencja fenomenem w dziedzinie nie tylko pomysłowości, ale i domyślności. Istotnie, nie zadawałabym sobie trudu wdawania się w tak szczegółowe bardzo opowiadanie o dziejach metamorfozy pewnego Niemca, którego inni Niemcy za Niemca uznać nie zechcą, gdybym nie miała zarazem na myśli metamorfozy także i innej. Jakobseniści, ekscelencjo, dlaczego właściwie stali się przeciwnikami własnego przecież twórcy, czyli inaczej jeszcze: autora „Tożsamości” i „Przeobrażenia”? Wyłącznie dlatego, ponieważ żal do niego mieli za to, że uświadomił im własną ich powieściowość.