Rozstanie z geniuszem - Elisabeth Åsbrink - ebook + książka

Rozstanie z geniuszem ebook

Elisabeth Asbrink

4,0

Opis

NOWA KSIĄŻKA BESTSELLEROWEJ SZWEDZKIEJ REPORTAŻYSTKI!

 

Elisabeth Åsbrink, jedna z najbardziej wszechstronnych i cenionych szwedzkich autorek, zebrała swoje najlepsze teksty z ostatnich lat. W jej pisarstwie pierwsze skrzypce gra historia, w szczególności Holocaustu. Nie stroni jednak od współczesności: roli kobiet w społeczeństwie, granic wolności słowa,

imigracji, ale też tematów bardziej osobistych: trudnej przyjaźni z geniuszem czy refleksji nad „naznaczonymi piętnem pokoju” Szwedami.

Te tematy porusza na kartach swojej najnowszej książki, podchodząc do każdego z nich z własnej, oryginalnej perspektywy. Jej siłą jest to, że wszędzie jest obca.

 

Siłą Elisabeth Åsbrink zawsze było dostrzeganie detali w szerszym kontekście. Drobnego szczegółu, który pozwala nam poznać historię taką, jaką była naprawdę. „DAGENS NYHETER”

Gdy Åsbrink uderza we właściwą nutę, robi to niemal wirtuozersko. „SVENSKA DAGBLADET”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
4
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Valril

Z braku laku…

Jedyny plus, że jest krótka. W sumie książka o niczym, jeszcze ten szwedocentryzm. Mocno odradzam.
11

Popularność




Przed­mowa

Od­kąd skoń­czy­łam je­de­na­ście, dwa­na­ście lat, do­sta­wa­łam po­ezję w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym od ojca. Po­nie­waż po­cho­dzi z Bu­da­pesztu i in­te­re­suje go li­te­ra­tura, wę­gier­scy po­eci En­dre Ady i Sán­dor Pe­tőfi stali mi się tak do­brze znani jak szwedzcy Ka­rin Boye czy Nils Fer­lin. Przed wrę­cze­niem mi pre­zentu tato naj­pierw za­wsze do­kład­nie czy­tał każdy to­mik i skru­pu­lat­nie za­zna­czał du­żymi krzy­ży­kami wier­sze, które po­do­bały mu się naj­bar­dziej. Dzięki temu po­zna­wa­łam nie tylko po­ezję, lecz także i jego. Ta mło­dzień­cza re­la­cja ze sło­wami i bar­dzo oso­bi­stymi for­mami wy­razu zro­biła swoje. Sama za­czę­łam pi­sać wier­sze. Naj­pierw ry­mo­wanki pełne nie­zdar­nych gier słów, a póź­niej dłu­gie, ręcz­nie za­pi­sane zwrotki, któ­rych dziś nie od­wa­ży­ła­bym się prze­czy­tać, prze­siąk­nięte na­sto­let­nim smut­kiem, który brał się z pra­gnie­nia, by stać się w pełni czło­wie­kiem, i nie­wie­dzy, jak to osią­gnąć. Do­brze zwró­cić się ku wier­szom, gdy jest się nie­szczę­śli­wym (do­brze też się­gnąć po nie, gdy jest się szczę­śli­wym, ale to te­mat na inną przed­mowę).

Chcąc wy­ja­śnić mo­ty­wa­cję do stwo­rze­nia tek­stów w ni­niej­szym zbio­rze i opo­wie­dzieć o tym, co je łą­czy, przy­po­mi­nam so­bie je­den z wier­szy prze­czy­ta­nych we wcze­snej mło­do­ści.

Wę­gier­ski po­eta En­dre Ady uro­dził się w 1877 roku, w in­nej epoce i w in­nym świe­cie. Jest jak por­tal prze­no­szący do ko­smo­po­li­tycz­nej Eu­ropy prze­łomu wie­ków, którą wy­peł­niały mu­zyka, pio­nier­ska sztuka, zle­pek mniej­szo­ści, i gdzie sto­lice: Pa­ryż, Wie­deń i Bu­da­peszt sta­no­wiły trójcę, były tak samo dumne i tak samo bo­gate. Ady opi­sy­wał współ­cze­sne mu czasy, mi­łość, i snuł wi­zje przy­szło­ści; obec­nie uważa się go za na­ro­do­wego wiesz­cza. Nie stro­nił od wiel­kich słów i głę­boko prze­ży­wa­nych uczuć.

Ani przod­kiem, ani po­tom­kiem,

Ani krew­nia­kiem, ni zna­jom­kiem,

Ni­czyj nie je­stem!...

Ni­czyj nie je­stem!...

Jak każdy czło­wiek jam – wy­nio­słość,

Przy­lą­dek nocy, skry­tość, ob­cość –

Da­leki ognik błędny...

Da­leki ognik błędny...

Lecz, ach, już do­syć! Pra­gnę zmiany,

Chcę być przez in­nych oglą­dany.

Niech pa­trząc – wi­dzą!

Niech pa­trząc – wi­dzą!

Tu źró­dło mąk mych, śpie­wów, żali.

Pra­gnął­bym, żeby mnie ko­chali,

I był­bym czy­imś.

I był­bym czy­imś[1].

W tym pro­stym wier­szu (na ję­zyk szwedzki prze­ło­żyli go Il­dikó Márky i Gun­nar Har­ding) Ady z jed­nej strony uj­muje w słowa coś, z czym w na­sto­let­nim wieku można się mocno utoż­sa­miać: po­szu­ki­wa­nie swo­jego miej­sca na świe­cie. Z dru­giej: wy­raża pier­wotne i nie­mal dzie­cięce dą­że­nie wielu lu­dzi – być może szcze­gól­nie ar­ty­stów i pi­sa­rzy? – a mia­no­wi­cie po­trzebę by­cia do­strze­żo­nym. Mówi o praw­dzi­wym spo­tka­niu, głę­bo­kim zro­zu­mie­niu, pra­gnie­niu wy­rwa­nia się z sa­mot­no­ści dzięki two­rze­niu. Jak już wspo­mnia­łam: wiel­kie słowa, pro­ste my­śli i silne uczu­cia.

W póź­niej­szym okre­sie do­ra­sta­nia mo­imi wier­nymi przy­ja­ciółmi stały się wier­sze Gun­nara Eke­löfa, a jego czę­sto cy­to­wany wiersz Wie­rzę w sa­mot­nego czło­wieka prze­jął pa­łeczkę po En­drem Adym. Eke­löf za­daje w nim fun­da­men­talne py­ta­nia, moje py­ta­nia, py­ta­nia wszyst­kich, po­zo­sta­wia jakby wy­ryte w pa­mięci: jak osią­gnąć wspól­notę?, jak za­cho­wać so­li­dar­ność? To py­ta­nia, które na­leży zresztą wy­po­wia­dać na głos, sta­wiać rzą­dzą­cym, które po­winny po­ja­wiać się na pierw­szych stro­nach ga­zet i w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, po­nie­waż do­ty­czą nie tylko eg­zy­sten­cjal­nej sa­mot­no­ści jed­nostki, lecz także na­szego wspól­nego ży­cia, spo­łe­czeń­stwa i ogółu. W wier­szu Wie­rzę w sa­mot­nego czło­wieka Eke­löf sam na nie od­po­wiada.

Uni­kaj gór­nej i ze­wnętrz­nej drogi:

to co by­dlęce w in­nych, jest rów­nież by­dlęce w to­bie

Idź dolną i we­wnętrzną drogą:

to co głę­bo­kie w to­bie, jest rów­nież głę­bo­kie w in­nych[2].

Utwory w tym zbio­rze mają róż­no­rodny cha­rak­ter. Po­wsta­wały na prze­strzeni dzie­się­ciu lat i były pre­zen­to­wane na róż­nych fo­rach. Pi­sa­łam je, by na­wią­zać kon­takt wzro­kowy ze świa­tem. Część z nich wy­wo­łała falę nie­na­wi­ści, przez którą po kry­jomu pa­li­łam pa­pie­rosy i nie mo­głam spać. Inne spo­tkały się z cie­płym przy­ję­ciem, da­jąc po­czą­tek roz­mo­wom i de­ba­tom. Wpraw­dzie mi­nęło sporo lat, od­kąd jako na­sto­latka ob­ra­łam En­drego Ady­ego i Gun­nara Eke­löfa za prze­wod­ni­ków po­śród emo­cjo­nal­nych burz i nie­po­koju o przy­szłość, ale po­eci zo­sta­wili po so­bie ślad. Jak osią­gnąć wspól­notę? Jak za­cho­wać so­li­dar­ność? Każdy z tych tek­stów to ko­lejna próba od­po­wie­dzi na te py­ta­nia i nowa na­dzieja, że to, co głę­bo­kie we mnie, prze­mówi do tego, co głę­bo­kie w in­nych.

Eli­sa­beth Ås­brink

Sztok­holm, li­sto­pad 2021

Haft opo­wia­da­jący o woj­nie

Pew­nego dnia, kilka lat temu, szłam z mę­żem uli­cami Ko­pen­hagi. Było to póź­nym la­tem, może pod ko­niec sierp­nia lub na po­czątku wrze­śnia, w każ­dym ra­zie w je­den z tych dni, kiedy słońce świeci ciem­no­żół­tym i mięk­kim świa­tłem, ale i tak wpra­wia w przy­gnę­bie­nie, bo kres lata może na­dejść w każ­dej chwili. Nie spie­szy­li­śmy się. W mie­ście pa­no­wał spo­kój, a więk­szość skle­pów była za­mknięta. Ciem­no­zie­lone li­ście drzew po­kry­wał pył. Prze­cha­dza­li­śmy się bez celu, wła­śnie prze­cię­li­śmy Isra­els Plads, gdzie w week­endy spon­ta­nicz­nie roz­kłada się pchli targ, i za­mie­rza­li­śmy pójść gdzieś na kawę, kiedy na­gle zo­ba­czy­łam coś, przez co mu­sia­łam się za­trzy­mać. Aku­rat tam­tej nie­dzieli stał tam tylko je­den stół, ob­ła­do­wany sta­rymi fu­trami z no­rek, mo­sięż­nymi świecz­ni­kami, po­piel­nicz­kami, bi­żu­te­rią ze sztucz­nymi ka­mie­niami i sztuć­cami z nie­po­le­ro­wa­nego sre­bra. Ale było tam też coś jesz­cze. Na ziemi oparty o nogę stołu stał ob­raz. Do­strze­głam go, wła­ści­wie w ogóle na niego nie pa­trząc. Do­piero gdy prze­cho­dzi­li­śmy obok, za­uwa­ży­łam, że to tak na­prawdę opra­wiony w ramę haft i że wła­śnie prze­czy­ta­łam na nim słowo „Hi­tler”. Wy­szyte ha­ftem krzy­ży­ko­wym? Od­wró­ci­łam się, by się przyj­rzeć, i wy­pa­trzy­łam ko­lejne wy­ha­fto­wane słowo: „Ge­stapo”. Tuż obok wid­niały li­tery „SS”. Na­zi­stow­ska ma­katka? Po­sta­no­wi­łam ku­pić ob­raz. I tak też zro­bi­łam. Mąż niósł go całą drogę do domu wy­szy­tym mo­ty­wem skie­ro­wa­nym w stronę ciała.

Ma­katka ma wy­miary pięć­dzie­siąt na sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów i składa się z gę­sto wy­ha­fto­wa­nych słów na prze­mian z pro­stymi sym­bo­lami. Nie­wąt­pli­wie tra­fi­li­śmy na pewną opo­wieść – była za­równo bo­gata w de­tale, jak i dra­ma­tyczna. Na sa­mej gó­rze wid­niało: Da­nia, 9 kwiet­nia 1940. Każde duń­skie dziecko wie ze szkoły, że to dzień, w któ­rym na­zi­ści wkro­czyli do kraju z na­ła­do­waną bro­nią i go­to­wymi do ostrzału czoł­gami oraz kiedy nie­przy­go­to­wani gwar­dzi­ści w niedź­wie­dzich czap­kach pod pa­ła­cem kró­lew­skim w Ko­pen­ha­dze sta­rali się bro­nić duń­skiej mo­nar­chii. Cztery go­dziny póź­niej zgi­nęło szes­na­stu mło­dych męż­czyzn, a oku­pa­cja stała się fak­tem. W tak zwa­nym Shel­l­hu­set w cen­trum mia­sta Ge­stapo utwo­rzyło kwa­terę główną, gdzie tor­tu­ro­wano i prze­trzy­my­wano jako za­kład­ni­ków więź­niów po­li­tycz­nych, by chro­nić bu­dy­nek przed bom­bar­do­wa­niem. I rze­czy­wi­ście, obok „SS” sta­ran­nie wy­ha­fto­wano „Tor­tury”. W le­wym dol­nym rogu znaj­duje się „Shel­l­hu­set” wy­szyte czar­nymi ba­weł­nia­nymi nićmi tuż obok ku­ca­ją­cego żoł­nie­rza oto­czo­nego swa­sty­kami.

A za­tem mo­ty­wem prze­wod­nim była oku­pa­cja, po duń­sku be­sæt­tel­sen. Ale kto go wy­szył, dla­czego i dla kogo? Cały wie­czór spę­dzi­li­śmy na roz­szy­fro­wy­wa­niu tre­ści, jak­by­śmy chcieli zła­mać ja­kiś kod, a mąż szybko iden­ty­fi­ko­wał ko­lejne klu­czowe duń­skie po­ję­cia zwią­zane z drugą wojną świa­tową. Po­środku, wy­szyty na zło­to­żółto, wid­nieje mo­no­gram króla Chry­stiana X. Po pra­wej znaj­duje się li­sta naj­bar­dziej zna­nych bo­ha­te­rów ru­chu oporu, ta­kich jak Pło­mień i Cy­tryna, grupa z karczmy Hvid­sten czy or­ga­ni­za­cja Hol­ger Dan­ske. Jest tu też ja­sno­zie­lony wie­niec wy­ha­fto­wany wo­kół krzyża i na­zwa Ry­van­gen. To część Ko­pen­hagi, gdzie śród­mie­ście prze­cho­dzi w za­możną dziel­nicę Hel­le­rup i gdzie kie­dyś znaj­do­wały się ko­szary ze strzel­nicą. W cza­sie wojny Ry­van­gen miało złą sławę, nie­miec­kie pa­trole eg­ze­ku­cyjne roz­strze­lały tam łącz­nie po­nad stu duń­skich człon­ków ru­chu oporu.

Imiona i na­zwi­ska po­je­dyn­czych osób, ta­kich jak duń­sko-bry­tyj­ska dzia­łaczka ru­chu oporu Mo­nica Wich­feld, wy­ha­fto­wano na czer­wono i nie­bie­sko, na czarno zaś na­zwi­sko nor­we­skiego przy­wódcy na­zi­stów, Qu­islinga. Po­mię­dzy nimi znaj­dują się ta­kie słowa jak „rzod­kiewki” i „zwię­dło­zie­lony”, na pierw­szy rzut oka nie­zro­zu­miałe w tym kon­tek­ście. Ale w haf­cie kie­ro­wano się pewną lo­giką i chciano prze­ka­zać kon­kretną hi­sto­rię. Po pro­stu trudno było mi ją do­strzec w sta­nie wi­zu­al­nego szoku, jaki wy­wo­ły­wała ma­katka.

Haft to za­ję­cie na ogół wy­ko­ny­wane w od­osob­nie­niu. Nie za­biera się ro­bótki na im­prezę czy do pubu. W efek­cie po­wstają czę­sto de­ko­ra­cyjne go­be­liny, po­szewki na po­duszki albo sen­ten­cje do po­wie­sze­nia na ścia­nie. Sama wy­szy­wa­łam frazy ta­kie jak WTF (what the fuck) w oto­cze­niu ja­skó­łek, za­jęcy i ser­du­szek, by póź­niej po­da­ro­wać je ko­muś w pre­zen­cie, dla czy­stej przy­jem­no­ści. Albo da­wa­łam się po­nieść ko­lo­rom, temu, jak ze sobą współ­grają lub kon­tra­stują, i po pro­stu od­da­wa­łam głos ni­ciom, two­rzą­cym abs­trak­cyjne wzory. Roz­daję pra­wie wszystko, co wy­ha­ftuję albo zro­bię na dru­tach. Wy­star­cza mi sa­tys­fak­cja z sa­mej pracy, wy­peł­nio­nej za­równo spo­ko­jem, jak i zmy­słową ra­do­ścią. Przę­dza, igła, nie­od­łączny rytm szy­cia, do­da­wa­nie ściegu za ście­giem, ko­loru za ko­lo­rem, rzędu za rzę­dem. Po­czu­cie, jak my­śli opa­dają na dno, a ro­bótka ro­śnie w dło­niach.

Haft ko­ja­rzy się z do­mem, wy­ko­ny­wany jest czę­sto w wol­nym cza­sie i głów­nie przez ko­biety. Po­dą­ża­jąc tym to­kiem ro­zu­mo­wa­nia, ro­bótki ręczne po­strzega się ra­czej jako coś pry­wat­nego i po­za­cza­so­wego niż jako prze­strzeń dla bie­żą­cych de­bat pu­blicz­nych czy prze­pływu wia­do­mo­ści. Po­wstają po­woli i w ci­szy pa­nu­ją­cej pod­czas sku­pie­nia i czy­ta­nia wzoru. Tym­cza­sem to kon­kretne zna­le­zi­sko z pchlego targu roz­pra­wiało się z po­ko­jo­wymi sko­ja­rze­niami, ja­kie bu­dzi haft krzy­ży­kowy. Bom­bowce i statki ra­tun­kowe wci­śnięte były mię­dzy ta­kie ha­sła jak „nie­miec­kie obozy kon­cen­tra­cyjne” i „duń­scy Ży­dzi”. Zda­łam so­bie sprawę, że ten haft był formą pi­śmien­nic­twa hi­sto­rycz­nego. Ale i czymś wię­cej. Prze­pra­co­wy­wa­niem ko­lek­tyw­nego cier­pie­nia i prze­cho­wy­wa­niem pa­mięci.

Im wię­cej prze­by­wam w Da­nii, tym bar­dziej uświa­da­miam so­bie, jak mało Skan­dy­na­wo­wie wie­dzą o so­bie na­wza­jem. Po­mimo nie­wiel­kiej liczby lud­no­ści, względ­nego po­do­bień­stwa ję­zy­ków i faktu, że ich mo­dele do­bro­bytu skon­stru­owane są w ten sam spo­sób, kraje skan­dy­naw­skie mają bar­dzo od­mienny ob­raz wła­sny – a punkt prze­łomu sta­nowi druga wojna świa­towa.

Szwe­cja za­cho­wała po­li­tykę neu­tral­no­ści, przy­jętą na po­czątku XIX wieku, po woj­nach na­po­le­oń­skich. Za­po­wie­dziano, że kraj ni­gdy nie sta­nie po stro­nie żad­nego pań­stwa za­an­ga­żo­wa­nego w kon­flikt zbrojny. Gdy wy­bu­chła druga wojna świa­towa, Da­nia i Nor­we­gia rów­nież pro­kla­mo­wały neu­tral­ność, ale nie dano im wy­boru. Kiedy na­zi­stow­skie Niemcy po­sta­no­wiły prze­jąć kon­trolę nad nor­we­skimi por­tami, roz­po­częto in­wa­zję na oba kraje.

Ran­kiem 9 kwiet­nia 1940 roku Dunkę Gu­drun Han­sen, żonę pa­stora, miesz­ka­jącą w Sak­sild na wschod­nim wy­brzeżu Pół­wy­spu Ju­tlandz­kiego, obu­dził ryk sil­ni­ków. Zo­ba­czyła nie­miec­kie sa­mo­loty prze­la­tu­jące ni­sko trój­kami. Na­zi­ści prze­jęli już kon­trolę nad ra­diem i na­ka­zali wszyst­kim Duń­czy­kom za­cho­wać spo­kój i nie pro­wo­ko­wać Niem­ców. Od tego dnia obo­wią­zy­wało za­ciem­nie­nie, wszyst­kie okna za­kry­wano tek­turą lub za­sła­niano gru­bymi za­sło­nami, a nocą ga­szono uliczne la­tar­nie. Te­le­fony były na pod­słu­chu i je­śli ktoś choć sło­wem wspo­mniał o pa­nu­ją­cych wa­run­kach, prze­ry­wano roz­mowę. Na­gle wpro­wa­dzono re­gla­men­ta­cję cu­kru, a po­tem ra­cjo­no­wano także ma­sło, mąkę, chleb, ben­zynę, ubra­nia, mięso, sól, my­dło i kawę. Na­stęp­nie usta­no­wiono obo­wią­zek po­sia­da­nia przy so­bie do­ku­men­tów toż­sa­mo­ści oraz go­dzinę po­li­cyjną po dwu­dzie­stej.

Pod­czas gdy Da­nia pra­wie nie sta­wiała oporu, Nor­we­go­wie wal­czyli przez kilka mie­sięcy. Nor­we­ski rząd i ro­dzina kró­lew­ska ucie­kły do Wiel­kiej Bry­ta­nii, a na ich miej­sce po­wo­łano na­zi­stow­ski ma­rio­net­kowy rząd.

Hi­tler do­ko­nał in­wa­zji, by za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo do­staw szwedz­kiej rudy że­laza z Ki­runy przez nor­we­ski Na­rwik. Ce­lem za­ję­cia Da­nii było kon­tro­lo­wa­nie trans­por­tów do Nor­we­gii, prze­ję­cie duń­skiej pro­duk­cji mleka i mięsa, a póź­niej stwo­rze­nie nie­wiel­kiego ide­al­nego na­zi­stow­skiego spo­łe­czeń­stwa, które można by­łoby przed­sta­wić resz­cie świata: Trze­cia Rze­sza Hi­tlera miała wy­glą­dać jak Da­nia.

Hi­sto­ria Szwe­cji jest zu­peł­nie inna. Na­zi­ści po­trze­bo­wali żoł­nie­rzy do utrzy­ma­nia oku­pa­cji Nor­we­gii. W związku z tym la­tem 1940 roku za­warto pierw­sze ważne po­ro­zu­mie­nie po­mię­dzy Szwe­cją a na­zi­stow­skimi Niem­cami do­ty­czące ru­chu tran­zy­to­wego: żoł­nie­rzy i ma­te­riały wo­jenne można było prze­rzu­cać do Nor­we­gii przy wy­ko­rzy­sta­niu szwedz­kich ko­lei. Choć pre­mier Per Al­bin Hans­son wcze­śniej prze­ka­zał Szwe­dom, że do­póki w Nor­we­gii trwają walki, do żad­nych ustępstw wo­bec Nie­miec nie doj­dzie, rząd ze­zwo­lił na ko­lejne trans­porty. Po­ciąg za po­cią­giem prze­jeż­dżał przez Szwe­cję, by żoł­nie­rze nie­mieccy mo­gli otrzy­mać żyw­ność i broń oraz wró­cić do domu na prze­pu­stce. Osiem­na­stego czerwca tego sa­mego roku pre­mier Hans­son za­no­to­wał w swoim dzien­niku: „I tak oto bli­ską na­szemu sercu i ści­śle prze­strze­ganą za­sadę neu­tral­no­ści zła­mała świa­do­mość, jak nie­roz­sądne w obec­nej sy­tu­acji by­łoby na­ra­ża­nie się na ry­zyko wojny”.

Stra­te­gia Da­nii opie­rała się na po­li­tyce ko­la­bo­ra­cji, która miała na celu za­cho­wa­nie jak naj­więk­szej su­we­ren­no­ści i była re­ali­zo­wana wspól­nie przez so­cjal­de­mo­kra­tów i par­tie miesz­czań­skie. Duń­skie ugru­po­wa­nia pra­wi­cowo-na­cjo­na­li­styczne i ko­mu­ni­styczne zo­stały od­su­nięte od wła­dzy. Dla­tego pod­jęły zbrojną walkę z na­zi­stami i stwo­rzyły grupy oporu. Wy­sa­dzano mo­sty, tory ko­le­jowe i drogi, by po­wstrzy­mać Niem­ców. Ak­cje sa­bo­ta­żowe oka­zały się na tyle sku­teczne, że na­zi­ści za­częli okre­ślać Da­nię „wro­gim te­ry­to­rium”. W siłę rósł także bunt lud­no­ści. By uka­rać Duń­czy­ków za dzia­ła­nia ru­chu oporu, na­zi­ści wy­sy­łali mor­der­ców, któ­rzy do­ko­ny­wali cle­aring­mord, eg­ze­ku­cji po­je­dyn­czych osób bez pro­cesu. Albo od­ci­nali do­pływy wody i prądu. Miesz­kańcy Ko­pen­hagi go­to­wali wtedy przy ogni­skach na po­dwó­rzach, a wodę przy­no­sili z søerne, je­zior znaj­du­ją­cych się na te­re­nie mia­sta. Zmie­niło się po­strze­ga­nie duń­skich ko­mu­ni­stów: wcze­śniej uwa­żano ich za wy­wro­to­wych i nie­bez­piecz­nych, te­raz na­zy­wano „rzod­kiew­kami”. Wpraw­dzie z wierz­chu byli czer­woni, ale po wy­cią­gnię­ciu z duń­skiej ziemi oka­zy­wali się czer­wono-biali, jak duń­ska flaga, byli za­tem do­brymi pa­trio­tami. Jak już wspo­mnia­łam, „rzod­kiewki” znaj­dują się wśród słów na mo­jej duń­skiej ma­katce, tak jak i „cle­aring­mord”.

Za­czę­łam szu­kać in­for­ma­cji o zna­le­zi­sku z pchlego targu i od­kry­łam, że sprze­daż wzoru roz­po­częto już w 1945 roku i że znany jest jako Ka­pi­tu­la­tion­stæp­pet (tka­nina ka­pi­tu­la­cyjna) lub Be­sæt­tel­se­bro­de­riet (haft oku­pa­cyjny). Za­pro­jek­to­wała go ar­tystka Lo­uise Puck, która po­dobno stra­ciła trzech sy­nów za­an­ga­żo­wa­nych w ruch oporu, a wzór sprze­da­wała ko­pen­ha­ska firma rę­ko­dziel­ni­cza na­le­żąca do Clary Wæver. Ma­katka oka­zała się ogrom­nym suk­ce­sem. Aż do lat sie­dem­dzie­sią­tych sprze­dano setki ty­sięcy eg­zem­pla­rzy. Dzie­siątki ty­sięcy Du­nek spę­dziły mie­siące z igłą i nićmi w dło­niach, sta­ran­nie ha­ftu­jąc losy swo­jego kraju.

Lo­uise Puck za­in­spi­ro­wały próbki ha­ftu, tak zwane na­vne­klude – zgod­nie z osiem­na­sto­wieczną tra­dy­cją młode ko­biety pre­zen­to­wały umie­jęt­no­ści haf­ciar­skie, wy­szy­wa­jąc różne kroje li­ter, słowa, pro­ste sym­bole i ozdobne ramki. „Tka­nina ka­pi­tu­la­cyjna” wy­wo­dzi się za­tem z duń­skiej hi­sto­rii rę­ko­dzieła i jed­no­czy haf­ciarki wszyst­kich cza­sów we wspól­no­cie stwo­rzo­nej przez ry­tuał i tra­dy­cję. A jed­no­cze­śnie jest zu­peł­nie no­wa­tor­ska. W daw­nej lu­do­wej for­mie Lo­uise Puck za­warła tre­ści po­li­tyczne i bru­talne. Tka­nina czy­tel­nie dzieli się na do­bro i zło, przy czym zło prze­waża po le­wej stro­nie i od­dają je ko­lory czarny i vis­sen­grøn – od­cień zwię­dłej zie­leni i mun­du­rów żoł­nie­rzy We­hr­machtu. Na­to­miast po pra­wej stro­nie ha­ftu użyto ja­sno­zie­lo­nego. Ale co naj­waż­niej­sze, po „do­brej” stro­nie do­mi­nują barwy duń­skiej flagi z do­mieszką nie­bie­skiego, ta­kiego jak na bry­tyj­skiej fla­dze. A za­tem to haft głę­boko na­ro­dowy, wy­ra­ża­jący po­czu­cie wspól­noty po­wsta­łej pod na­po­rem na­zi­stow­skiej agre­sji.

Je­sie­nią 1943 roku, gdy ogło­szono, że Ży­dzi w Da­nii będą mu­sieli no­sić opa­ski z żółtą gwiazdą, król Chry­stian X po­wie­dział, że naj­le­piej bę­dzie w ta­kim ra­zie, je­śli „wszy­scy bę­dziemy no­sić gwiazdę Da­wida”. Także w tym aspek­cie wojny hi­sto­ria Da­nii jest wy­jąt­kowa. W Nor­we­gii Ży­dów zi­den­ty­fi­ko­wa­nych przez wła­dze aresz­to­wano i wy­słano stat­kiem w po­dróż, która koń­czyła się w Au­schwitz. Z sied­miu­set sie­dem­dzie­się­ciu dwóch de­por­to­wa­nych osób oca­lały tylko trzy­dzie­ści cztery. W Da­nii na­to­miast Ży­dzi sta­no­wili część na­ro­do­wej wspól­noty. Kiedy ro­ze­szła się wia­do­mość o pla­no­wa­nej de­por­ta­cji, duń­scy bi­skupi na­pi­sali list pro­te­sta­cyjny, który od­czy­tano w ko­ścio­łach. Ko­pen­ha­ża­nin Ha­rald tak wspo­mi­nał o tym w ko­re­spon­den­cji do matki: „Na­sze umy­sły za­jęte są sprawą prze­śla­do­wań Ży­dów, które bez wąt­pie­nia wy­wo­łują tu w mie­ście falę gniewu. W ubie­głą nie­dzielę po­sze­dłem z Tut na mszę do ko­ścioła św. Jana i po ka­za­niu pa­stor od­czy­tał list pro­te­sta­cyjny bi­sku­pów. Kiedy skoń­czył, wszy­scy zgro­ma­dzeni pod­nie­śli się i stali tak w mil­cze­niu”.

Po kon­tak­cie ze strony duń­skiego ru­chu oporu Szwe­cja zgo­dziła się przy­jąć sie­dem i pół ty­siąca Ży­dów. Przez kilka nocy w paź­dzier­niku 1943 roku ucie­kali stat­kami przez Sund, a są­sie­dzi i mia­sto czę­sto opie­ko­wali się ich do­mami tak, by po ich po­wro­cie wszystko na nich cze­kało.

Te bo­le­sne wspo­mnie­nia i prze­ło­mowe prze­ży­cia zna­la­zły od­zwier­cie­dle­nie w haf­cie skła­da­ją­cym się ze ście­gów krzy­ży­ko­wych i czasu po­świę­co­nego przez ko­biety. Wy­szy­cie „tka­niny ka­pi­tu­la­cyj­nej” za­biera mie­siące. Ar­tystka Sisse Hof­f­mann kilka lat temu po­sta­no­wiła udo­ku­men­to­wać ten pro­ces.

Czy­tam wzór, li­czę, szyję, zmie­niam ko­lor, za­cze­piam nić, li­czę, pruję, li­czę, szyję, czy­tam wzór... To ciąg po­wta­rza­ją­cych się czyn­no­ści, łą­czą­cych mnie z nie­zli­czo­nymi ko­bie­tami, które ha­fto­wały i ha­ftują na ca­łym świe­cie.

Tym spo­so­bem każdy ścieg i każdy ruch igły prze­cho­dzą­cej przez tka­ninę otwie­rają na wspól­notę. Tak oto ten wła­śnie haft stał się zbio­ro­wym prze­pra­co­wa­niem traumy. Co czuły Dunki, gdy sta­ran­nie wy­szy­wały wy­raz „Hi­tler”? Co prze­cho­dziło im przez myśl? Czy lęki i nie­szczę­ścia mi­nio­nych lat można było roz­pro­szyć zwię­dłą zie­le­nią, czer­wie­nią i bielą?

Mój eg­zem­plarz „tka­niny ka­pi­tu­la­cyj­nej” mu­siał po­wstać tuż po woj­nie. Ko­lory wy­bla­kły, a ro­bótkę wy­ko­nała praw­do­po­dob­nie nie­zbyt za­można ko­bieta. Kiedy skoń­czyły się jej białe ba­weł­niane nici, któ­rymi miała wy­szyć tło, nie było jej stać na ko­lejne. Do jego wy­peł­nie­nia mu­siała użyć ciem­niej­szego ko­loru. Do­wo­dem jej wy­siłku, ale i wy­trwa­ło­ści, jest te­raz ota­cza­jąca ściegi szaro-zie­lona chmura, opo­wieść w ha­fto­wa­nej opo­wie­ści, ślad ży­cia i co­dzien­no­ści tej kon­kret­nej ano­ni­mo­wej rę­ko­dziel­niczki. Ten de­fekt bu­dzi we mnie czu­łość i czyni haft jesz­cze bar­dziej war­to­ścio­wym.

Sprze­dano setki ty­sięcy wzo­rów, a mimo to za­cho­wało się za­le­d­wie kilka ha­ftów oku­pa­cyj­nych. Eks­perci od tka­nin w zbio­rach duń­skich mu­zeów do­li­czyli się około dwu­dzie­stu eg­zem­pla­rzy. Se­tek go­dzin spę­dzo­nych nad każ­dym ta­kim ha­ftem, na spi­sy­wa­niu hi­sto­rii i na­ro­do­wych mi­tów, prze­ży­wa­niu czasu wojny na nowo po­przez ro­bótki ręczne – ina­czej mó­wiąc: na prze­pra­co­wy­wa­niu traumy – nie trak­tuje się jak cze­goś war­to­ścio­wego, dla­tego że to ko­biety wy­ko­nały tę pracę.

Tak się cie­szę, że tam­tego póź­no­let­niego dnia wpadł mi w oko ten haft. Za każ­dym ra­zem, gdy na niego pa­trzę, otwie­rają się setki drzwi: do prze­szło­ści, do smutku i od­waż­nego po­my­słu pro­jek­tantki, do tra­dy­cji, do ra­do­ści z ro­bó­tek ręcz­nych i do tej ko­biety, która go­dzi­nami pra­co­wała nad nim igłą i ni­cią. Bo czym tak na­prawdę są pa­mięć i wspo­mnie­nia? Czym wła­ści­wie są ro­bótki? Przy­po­mnie­niem, że ist­nie­jemy.

Źró­dła:

Do­rthe Cha­kra­varty, Hu­smor i en ra­tio­ne­ring­stid. Køk­ken­liv un­der be­sæt­tel­sen, Gyl­den­dal, 2018.

Gu­drun Han­sens be­ret­ning om be­sæt­tel­sen på Od­dner-egnen, Aar­hus uni­ver­siet, Dan­mark­shi­sto­rien.dk.

Sisse Hof­f­mann, Ka­pi­tu­la­tion­stæp­pet – et glemt bro­deri, praca ma­gi­ster­ska z dzie­dziny hi­sto­rii sztuki.

Jo­akim Ja­kob­sen, Ord der for­mede Dan­mark, Lin­dhardt och Rin­ghof, 2017.

Lis Slot­tved, Ka­pi­tu­la­tion­stæp­pet, „TE­NEN”, Dansk te­xtil­hi­sto­risk fo­re­ning, nr 4, 2005.

Pi­sarz w ro­dzi­nie ozna­cza pie­kłoRoz­mowa z Su­zanne Brøg­ger

Nie pa­mię­tam już, kiedy po raz pierw­szy prze­czy­ta­łam książki Su­zanne Brøg­ger. By­łam pew­nie szes­na­sto­latką. Przez kilka ko­lej­nych lat się­ga­łam po Strach przed la­ta­niem Eriki Jong jak po por­no­gra­fię (główna bo­ha­terka sys­te­ma­tycz­nie upra­wia seks z nie­zna­jo­mymi, żeby się wy­zwo­lić). Rów­no­cze­śnie czy­ta­łam opo­wia­da­nia ero­tyczne Anaïs Nin, a w szkol­nym ple­caku no­si­łam Ko­chanka Mar­gu­erite Du­ras, po­wieść o po­ta­jem­nym ro­man­sie, w któ­rej męż­czy­zna wpro­wa­dza dziew­czynę w na­miętną re­la­cję ero­tyczną, na­ce­cho­waną za­równo pewną za­bor­czo­ścią, jak i prze­kra­cza­niem gra­nic.

Li­te­ra­tura lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych zda­wała się bez­u­stan­nie po­ru­szać te­ma­tykę płci i ero­tyki, ciała i wła­dzy, mę­skiej i ko­bie­cej per­spek­tywy. Pod­czas walki o wła­dzę nad sek­su­al­no­ścią ko­biet i ich eko­no­miczną eman­cy­pa­cję przed­sta­wiano tezy i an­ty­tezy (nikt nie wy­da­wał się szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wany syn­tezą). Książka Su­zanne Brøg­ger Creme Fra­iche, która uka­zała się w 1978 roku, była w tym cza­sie jak eks­plo­zja fa­jer­wer­ków. Spra­wiła, że w au­torkę wpa­try­wano się jak w ob­raz i jed­no­cze­śnie trak­to­wano ją jak ob­ra­zo­bur­czy­nię, bo uświę­cała bez­gra­niczną sek­su­al­ność za­miast świę­tej ro­dziny.

Cóż za wspa­niały po­czą­tek pi­sar­skiej ka­riery, my­ślę so­bie te­raz. Jako szes­na­sto­latka przyj­mo­wa­łam jej słowa, po­chła­nia­łam je, od­dy­cha­łam nimi, a na­wet pró­bo­wa­łam żyć we­dług nich, jakby były ja­kąś ewan­ge­lią, ale by­łam tylko nie­po­radną i in­tro­wer­tyczną ku­jonką. Tym­cza­sem by czer­pać przy­jem­ność z bez­gra­nicz­nej sek­su­al­no­ści, trzeba prze­cież wię­cej niż jed­nej osoby.

Spo­ty­kamy się te­raz, pra­wie czter­dzie­ści lat póź­niej. Ja też je­stem pi­sarką. Pan­de­mia wy­zna­cza ramy roz­mowy, na­sze twa­rze uno­szą się w cy­fro­wej prze­strzeni z osob­nych ekra­nów. Bę­dziemy więc snuć roz­wa­ża­nia o cie­le­sno­ści, sek­su­al­no­ści i pi­sa­niu, do­bit­nie na­ma­cal­nych i ana­lo­go­wych zja­wi­skach, ale na­sze spo­tka­nie nie od­bywa się w for­mie fi­zycz­nej. Znak dzi­siej­szych cza­sów.

Po­łą­cze­nie mię­dzy do­mem w Løve, gdzie mieszka Su­zanne Brøg­ger, a moim pi­sar­skim ustro­niem w Sztok­hol­mie, co chwilę się zrywa. Obie je­ste­śmy mię­dzy jedną książką a ko­lejną. Na po­czątku roku uka­zał się wy­wiad rzeka Alfa van der Ha­gena z Brøg­ger, a wkrótce wyj­dzie zbiór jej tek­stów za­ty­tu­ło­wany Med egen hånd [Wła­sną ręką]. Ja na­to­miast je­stem tuż po szwedz­kiej pre­mie­rze po­wie­ści Po­rzu­ce­nie[3], która opo­wiada o mo­jej babci, mo­jej matce i o mnie sa­mej i za kilka mie­sięcy zo­sta­nie wy­dana po duń­sku.

W no­wej książce Su­zanne Brøg­ger opi­suje mo­ment, w któ­rym zo­stała pi­sarką. Jest sło­neczny li­sto­pa­dowy dzień, ma sześć lat i spa­ce­ruje z matką nad Sor­te­dams­søen w Ko­pen­ha­dze. Matka pyta, czy zda­niem Su­zanne nie by­łoby do­brze, gdyby oj­ciec wy­pro­wa­dził się z domu, a dziew­czynka od­po­wiada, że tak chyba by­łoby naj­le­piej, bo on prze­cież wszę­dzie zo­sta­wia skar­petki. Tym sa­mym pod­po­rząd­ko­wuje się rze­czy­wi­sto­ści matki kosz­tem wła­snej: nie chce prze­cież, żeby ro­dzice się roz­wie­dli, a oj­ciec wy­pro­wa­dził. Jed­nak on znika, za­bie­ra­jąc ze sobą pia­nino.

Su­zanne Brøg­ger: Dzieci za­fał­szo­wują wła­sne uczu­cia, wy­pie­rają je, two­rząc w gło­wie inną hi­sto­rię.

Eli­sa­beth Ås­brink: I od tego za­czyna się by­cie ar­ty­stą?

S.B.: Tak, tym wła­śnie zaj­mują się pi­sa­rze: prze­kształ­cają praw­dziwe uczu­cie w inne, nie­ustan­nie prze­twa­rzają rze­czy­wi­stość w coś in­nego – w tekst.

Za­daję so­bie py­ta­nie, kiedy do­kład­nie zo­sta­łam pi­sarką. Gdy w wieku sied­miu lat pro­wa­dzi­łam pa­mięt­niki, w któ­rych ko­śla­wymi li­te­rami no­to­wa­łam kosz­mary? Czy też kiedy roz­pa­dła się moja ro­dzina i zo­sta­łam sama z matką, która pró­bo­wała ode­brać so­bie ży­cie? Po­do­bień­stwa do do­ra­sta­nia Su­zanne Brøg­ger są ude­rza­jące. Dzieli nas dwa­dzie­ścia lat, ale łą­czą mu­zyka, The­lo­nious Monk i ży­dow­ska toż­sa­mość. Obie przy­ję­ły­śmy na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za utrzy­my­wa­nie matki przy ży­ciu, obie sta­ły­śmy się mat­kami dla na­szych ma­tek.

E.Å.: Kiedy po la­tach po­now­nie czy­tam Creme Fra­iche, nie wi­dzę już opo­wie­ści o ero­tycz­nym prze­bu­dze­niu, tylko o do­ra­sta­niu. Wpraw­dzie bar­dzo się róż­nimy, ale za­uwa­żam, ile mamy wspól­nego: re­la­cje z matką wy­uczyły nas braku emo­cjo­nal­nych gra­nic.

S.B.: To prawda. Czu­łaś sym­biozę z matką?

E.Å.: Tak. Dla przy­kładu, kiedy mia­łam dwa­na­ście lat, ku­pi­łam so­bie buty w roz­mia­rze czter­dzie­ści je­den, cho­ciaż no­si­łam trzy­dzie­ści dzie­więć. To mama miała więk­szy roz­miar, nie ja.

S.B.: My­śla­łaś, że stopy two­jej matki są two­imi?

E.Å.: Nie do­strze­ga­łam mię­dzy nami gra­nicy, taka nie ist­niała. Poza tym zwró­ci­łam uwagę na twoje słowa, że chcia­łaś jak naj­szyb­ciej do­ro­snąć.

S.B.: Zga­dza się.

E.Å.: To była też i moja stra­te­gia. A seks stał się jed­nym ze spo­so­bów osią­gnię­cia do­ro­sło­ści.

S.B.: Dla mnie też nim był. Spo­so­bem na sta­nie się ko­bietą. Unie­za­leż­nie­nie się od nie­obli­czal­nych do­ro­słych. Nie chcia­łam mieć w ży­ciu au­to­ry­te­tów, któ­rym bra­ko­wało au­to­ry­tetu, na któ­rych nie można było po­le­gać.

E.Å.: Jak to wcze­sne do­świad­cze­nie bez­sil­no­ści wpły­nęło na cie­bie jako pi­sarkę?

S.B.: Pi­sa­nie to mój spo­sób na prze­trwa­nie. Dla dziecka, które nie może po­le­gać na oto­cze­niu, tekst staje się prze­strze­nią, nad którą ma się pew­nego ro­dzaju kon­trolę, bu­dzi pra­gnie­nie stwo­rze­nia wła­snego wszech­świata, gdzie by­łoby się je­dy­nym władcą. Pi­sa­nie staje się prze­pi­sem na ży­cie.

E.Å.: Ale in­nym prze­pi­sem był seks. Kiedy udało mi się stra­cić dzie­wic­two, pierw­szym, co prze­szło mi przez myśl, było, że te­raz wresz­cie je­stem do­ro­sła! Nie miało to nic wspól­nego z mi­ło­ścią czy po­żą­da­niem.

S.B.: Ile mia­łaś wtedy lat?

E.Å.: Wła­śnie skoń­czy­łam pięt­na­ście.

S.B.: Ja mia­łam szes­na­ście.

E.Å.: Te­raz zdaję so­bie sprawę, jak po­tworne było to wy­da­rze­nie, w za­sa­dzie gwałt, ale wtedy li­czyła się tylko do­ro­słość, wy­zna­cze­nie gra­nicy koń­czą­cej dzie­ciń­stwo.

S.B.: Czu­łam, że sek­su­al­ność jest dla mnie zba­wie­niem, ale tak na­prawdę nie cho­dziło o seks.

E.Å.: Zba­wie­niem, bo otwo­rzył się przed tobą nowy świat?

S.B.: My­ślę, że je­śli mieszka się z matką, która po­waż­nie wątpi, czy chce żyć, jako dziecko obar­cza się za to winą. A gdy do­ra­sta się z po­czu­ciem winy, można się od niego uwol­nić po­przez seks, od­by­wa­jąc pew­nego ro­dzaju po­kutę.

E.Å.: Jakby skła­da­jąc re­li­gijną ofiarę?

S.B.: Nie­jako ze świa­do­mo­ścią, że w tej chwili nie mogę zro­bić wię­cej. Więc od­daję sie­bie. Ale oczy­wi­ście sek­su­al­ność wią­zała się też z po­czu­ciem by­cia za­uwa­żoną i po­żą­daną.

E.Å.: Dla­tego za­wsze lgnę­łam do star­szych męż­czyzn, a nie chłop­ców w moim wieku.

S.B.: U mnie było po­dob­nie. Ale te­raz wszy­scy starsi męż­czyźni już nie żyją!

Śmie­jemy się. Ale w dzie­ciń­stwie i do­ra­sta­niu, naj­bar­dziej in­tym­nym i pry­wat­nym cza­sie, do­pa­truję się gruntu, dzięki któ­remu Su­zanne Brøg­ger wy­biła się w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, pi­sząc o gra­ni­cach i ich braku, o stra­cie i o sek­su­al­no­ści.

S.B.: To był czas, kiedy wszystko sta­wało się przed­mio­tem dys­ku­sji. Na­gle można było eks­pe­ry­men­to­wać ze sobą i swoim ży­ciem. Brak gra­nic był jak man­tra.

E.Å.: W Creme Fra­iche do­strze­gam, że twoje wcze­sne do­świad­cze­nia braku gra­nic two­rzą grunt pod wol­ność od gra­nic sek­su­al­nych i es­te­tycz­nych, któ­rej do­świad­czy­łaś dzięki ko­chan­kowi, dwa razy star­szemu od cie­bie męż­czyź­nie. Moje ży­cie wy­glą­dało wpraw­dzie zu­peł­nie ina­czej, ale po­tra­fię się w tym od­na­leźć, być może dla­tego, że sama wła­śnie na­pi­sa­łam o matce, braku gra­nic i dzie­ciń­stwie.

S.B.: Tak, w po­wie­ści Po­rzu­ce­nie. Jaki bę­dzie jej duń­ski ty­tuł?

E.Å.:For­lad­the­den. Z czym ci się ko­ja­rzy?

S.B.: Przy­cho­dzi mi na myśl książka Eleny Fer­rante, ale to piękny ty­tuł. No i też pi­szesz o gra­ją­cym na pia­ni­nie ojcu, który znika!

E.Å.: Ty rów­nież sia­dy­wa­łaś pod pia­ni­nem i słu­cha­łaś, jak gra?

S.B.: Nie, ja sia­da­łam mu na ko­la­nach. Wy­daje mi się, że Anaïs Nin ma po­dobne wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, o ojcu pia­ni­ście, ale nie wiem, czy sie­działa obok jego nóg, czy na jego ko­la­nach!

E.Å.: Czy pod­czas lek­tury mo­jej książki roz­po­zna­wa­łaś ten emo­cjo­nalny kra­jo­braz?

S.B.: Tak! Pi­szesz prze­cież o po­czu­ciu pod­sta­wo­wego bez­pie­czeń­stwa, które prze­staje ist­nieć. Czy twoja matka ją prze­czy­tała?

E.Å.:Po­rzu­ce­nie składa się z trzech czę­ści, za­po­znała się tylko z tą pierw­szą, która opo­wiada o jej matce miesz­ka­ją­cej w Lon­dy­nie. Po­tem nie chciała już czy­tać da­lej.

S.B.: Może to i do­brze.

E.Å.: Pod­czas pracy nad tą książką mie­rzy­łam się z trud­nymi py­ta­niami. Co jest uczciwe, a co nie­etyczne? Czy mogę pi­sać o ro­dzicu, który nie chce, żeby o nim pi­sano? Co daje mi prawo do ujaw­nie­nia, jak wy­glą­dały nie­szczę­śliwe lata? I czy wy­pada pi­sać o matce za jej ży­cia? Za­wsze uwa­ża­łam, że jest coś nie­uczci­wego w tym, że pi­sa­rze szcze­gó­łowo por­tre­tują ro­dzi­ców, gdy tych już nie ma na świe­cie i nie mogą się bro­nić. Ale w tej my­śli tkwi też hi­po­kry­zja. Jako dziecko by­łam bez­silna, ale te­raz dys­po­nuję pewną wła­dzą. Mam czy­tel­ni­ków oraz wy­dawcę, który chce dru­ko­wać i pu­bli­ko­wać moje słowa. Dla­tego też mu­sia­łam wy­brać mię­dzy by­ciem do­brą córką a do­brą pi­sarką, bo tych dwóch ról nie da się po­go­dzić.

S.B.: Wy­bra­łaś wła­ściwą.

E.Å.: Ty też sta­nę­łaś przed ta­kim wy­bo­rem?

S.B.: Pró­bo­wa­łam jed­nego i dru­giego, pi­sa­łam o matce za jej ży­cia i po jej śmierci. Ale kiedy w ro­dzi­nie ro­dzi się pi­sarz, to za­wsze ozna­cza pie­kło.

E.Å.: Ża­łu­jesz cze­goś?

S.B.: Nie. Ale wielu lu­dzi się ode mnie od­wró­ciło, od­cięło, uwa­ża­jąc mnie za zdraj­czy­nię. Zdaję so­bie sprawę, że to może być nie­przy­jemne, gdy czy­jaś in­tymna rze­czy­wi­stość zo­staje uka­zana z ze­wnętrz­nej per­spek­tywy. Wtedy za­po­mina się o kon­tek­ście ar­ty­stycz­nym, o tym, że to li­te­racka fik­cja! Czło­wiek sku­pia się tylko na tym, że roz­po­znaje w niej sie­bie i staje się pod­mio­tem wstydu. Kie­dyś mnie to mar­twiło, ale te­raz prze­sta­łam się przej­mo­wać.

Można od­nieść wra­że­nie, że każ­dej sław­nej oso­bie to­wa­rzy­szy jej wy­obra­żony wi­ze­ru­nek, po­stać, która nosi jej imię, wy­gląda jak ona, którą się fo­to­gra­fuje i cy­tuje, a lu­dziom wy­daje się, że ją znają, choć tak na­prawdę nie­wiele ma wspól­nego z praw­dziwą osobą. W przy­padku Brøg­ger sława ozna­cza nie­ustanne zma­ga­nie się z wi­ze­run­kiem dys­ku­tantki i po­le­mistki.

E.Å.: Zbiór ese­jów Fri os fra kær­li­ghe­den [Zbaw nas od mi­ło­ści] kry­ty­kuje ży­cie we dwoje i upo­mina się o mi­łość bar­dziej wy­zwo­loną niż ta mał­żeń­ska. Na kilka lat stał się przed­mio­tem de­baty w wielu kra­jach – czy znaj­do­wa­nie się w cen­trum dys­ku­sji przy­nio­sło ci ra­dość, po­do­bało ci się to?

S.B.: Nie. Bra­kiem gra­nic zaj­muję się tylko w kon­tek­ście ar­ty­stycz­nym i es­te­tycz­nym. Oczy­wi­ście eseje wy­wo­łały wiele de­bat, ale ni­gdy w nich nie uczest­ni­czy­łam. Zu­peł­nie za­sko­czyło mnie to, że od au­torki ocze­ki­wano udziału w dys­ku­sjach i wy­gła­sza­nia wy­kła­dów. Ni­czego ta­kiego nie pra­gnę­łam, to było prze­ra­ża­jące. Nie mia­łam od­wagi prze­ma­wiać pu­blicz­nie. Na kilka dni przed pierw­szym wy­stą­pie­niem czu­łam się chora i bo­lał mnie brzuch. Nie chcę trzy­mać się jed­nego punktu wi­dze­nia ani zaj­mo­wać sta­łego sta­no­wi­ska, tak jak się tego ocze­kuje. Je­stem ra­czej kimś, kto snuje roz­wa­ża­nia i za­daje py­ta­nia, w mo­ich książ­kach my­ślę na głos.

E.Å.: Wy­daje mi się, że z ta­kim po­dej­ściem w Da­nii może nie być ła­two. Ma­cie ob­se­sję na punk­cie de­baty.

S.B.: Tak. Praw czło­wieka jest wpraw­dzie wiele, ale w Da­nii to wol­ność słowa w szcze­gólny spo­sób stała się re­li­gią.

E.Å.: I jest mi to bar­dzo bli­skie. Ale wi­dzę też, że de­bata, po­le­mika, sta­no­wią tam war­tość samą w so­bie, czego nie do­strze­gam w in­nych kra­jach. Może we Fran­cji? Tam pa­nuje ta­kie samo za­mi­ło­wa­nie do de­baty jako formy sztuki.

S.B.: Z tą róż­nicą, że we Fran­cji ist­nieje tra­dy­cja ce­nie­nia in­te­lek­tu­ali­stów. W Da­nii tego nie ma. Tu­taj nie do­ce­nia się in­te­lek­tu­ali­zmu jako ta­kiego, bo jest uwa­żany za coś eli­tar­nego. Duń­czycy lu­bią eli­tar­ność w kon­tek­ście sportu, ale już nie li­te­ra­tury.

E.Å.: Wy­daje mi się, że po­stawa taka jak twoja – samo za­da­wa­nie py­tań za­miast udzie­la­nia na nie od­po­wie­dzi, my­śle­nie na głos – jest trudna do przy­ję­cia w kul­tu­rze, w któ­rej tak wy­soko ceni się po­le­mikę samą w so­bie.

S.B.: Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym, ale masz ra­cję. Za­wsze musi być ja­kieś za albo prze­ciw, czerń albo biel, prawo albo lewo, nie­bie­ski albo czer­wony... A we mnie nie ma zgody na du­alizm. Wręcz prze­ciw­nie, po­dzi­wiam lu­dzi, któ­rzy po­tra­fią po­mie­ścić w gło­wie dwie sprzeczne my­śli na­raz.

E.Å.: Przy­cho­dzi mi do głowy stare po­wie­dze­nie Two Jews, three opi­nions – gdzie dwóch Ży­dów, tam trzy zda­nia.

S.B.: Dys­ku­to­wa­nie rze­czy­wi­ście jest ży­dow­ską ce­chą. Ale nie cho­dzi tu o dy­cho­to­miczną de­batę, lecz długą tra­dy­cję in­ter­pre­to­wa­nia tek­stów, całą dzie­dzinę na­uki, która opiera się na tym, że ist­nieje wiele róż­nych moż­li­wo­ści in­ter­pre­ta­cji. To utrzy­muje nasz umysł przy ży­ciu. Chęt­nie czy­tam Isa­aca Ba­she­visa Sin­gera, któ­rego mia­łam oka­zję od­wie­dzić w No­wym Jorku, on nie­ustan­nie dys­ku­tuje z Bo­giem i żar­tuje z ra­bi­nów! Bar­dzo lu­bię tę ży­dow­ską ce­chę.

*

Pi­sar­stwo to dziwny wy­bór ka­riery, a wy­pusz­cze­nie książki na ry­nek to jedna z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych rze­czy na świe­cie. A jed­no­cze­śnie to cel sam w so­bie, zwień­cze­nie lat my­śle­nia, pracy, a nie­kiedy i bólu.

Cza­sami au­to­rowi udaje się uchwy­cić coś, co wiele osób nosi w so­bie jak cię­żar. Czy­tel­nicy rzu­cają się na książkę: mogą prze­czy­tać w niej do­kład­nie to, o czym sami chcie­liby po­my­śleć, sfor­mu­ło­wane są w niej do­kład­nie te uczu­cia, które sami pró­bo­wali ubrać w słowa. Ta­kie książki są ma­rze­niem wy­daw­ców, ale tak na­prawdę nikt nie wie z góry, które się ta­kimi staną. Duch czasu to bez­kształtny po­twór, któ­rego nie spo­sób za­mknąć w pod­pi­sa­nym ak­cie koń­co­wym, po­nie­waż jak tylko uda się dojść do po­ro­zu­mie­nia co do pro­ble­ma­tyki i sfor­mu­ło­wań, duch czasu zmie­nia ob­li­cze i przy­biera nową formę.

E.Å.: Wspo­mnia­łaś gdzieś, że to rzad­kie szczę­ście, gdy myśl prze­wod­nia przy­świe­ca­jąca pi­sa­rzowi zbiega się z du­chem czasu. Ale czy to nie jest też pa­ra­li­żu­jące?

S.B.: Tak i nie. Z jed­nej strony książkę się wtedy rze­czy­wi­ście czyta i pod­daje pod dys­ku­sję. Ale in­ter­pre­tuje się ją z dość ogra­ni­czo­nej per­spek­tywy, to zna­czy zgod­nie z du­chem czasu, i wi­dzi się w niej wy­łącz­nie to, co ak­tu­alne. Ale to in­te­re­su­jące, że duch czasu zmie­nia się aku­rat te­raz. Fakt, że około 1968 ru­nęła pewna gra­nica, wią­zał się z wej­ściem ko­biet na ry­nek pracy, wtedy normą stał się brak gra­nic, a przez to sek­su­al­ność za­częto ko­ja­rzyć z wła­dzą.

E.Å.: To cie­kawa myśl. Ale sek­su­al­ność za­wsze była zwią­zana z wła­dzą. Na przy­kład w Szwe­cji gwałt w mał­żeń­stwie zo­stał uznany za prze­stęp­stwo do­piero w 1965 roku! Kiedy ko­biety stały się ak­tywne za­wo­dowo, na taką samą struk­turę wła­dzy tra­fiły w miej­scu pracy.

S.B.: Dziś młode ko­biety nie wy­ra­żają na to zgody.

E.Å.: In­te­re­su­jące jest też to, że ruch na­zy­wany #Me­Too w Da­nii po­ja­wił się tak późno.

S.B.: Tak, to bar­dzo dziwne! W 2017 roku świat sta­nął w pło­mie­niach, a my twier­dzi­ły­śmy, że u nas tego pro­blemu nie ma! Ale zryw i pro­test dużo kosz­tują, płaci się za nie cenę, a nie wszy­scy mają na to od­wagę.

E.Å.: Jed­nym z po­wo­dów tego opóź­nie­nia jest Georg Bran­des. Gło­szone przez niego, a także przez in­nych ra­dy­ka­łów ze świata kul­tury, po­glądy do­ty­czące wy­zwo­le­nia sek­su­al­nego wy­warły silny wpływ na to, jak Duń­czycy po­strze­gają sa­mych sie­bie: je­ste­śmy otwarci na różne formy seksu i nie je­ste­śmy pru­de­ryjni (tak jak Szwe­dzi). Kon­cen­tro­wa­nie się na przy­pad­kach mo­le­sto­wa­nia jest w tym kon­tek­ście trak­to­wane jako prze­jaw pru­de­ryj­no­ści.

S.B.: Od cza­sów Bran­desa do wy­zwo­le­nia sek­su­al­nego do­cho­dziło na wa­run­kach męż­czyzn, nie ko­biet. Gdy po­ja­wiły się ru­chy fe­mi­ni­styczne lat sie­dem­dzie­sią­tych, Czer­wone Poń­czo­chy też oskar­żano o pru­de­rię! Wkła­dały cho­daki, cho­wały włosy pod chu­s­tami i spo­ty­kały się w wą­skim gro­nie, by dys­ku­to­wać o wła­snych pra­gnie­niach. Sama w tym nie uczest­ni­czy­łam, bo sie­dzia­łam w domu za­jęta pi­sa­niem, ale od­no­szę wra­że­nie, że za każ­dym ra­zem, gdy ko­biety kwe­stio­nują pa­triar­chalne normy sek­su­al­no­ści, sły­szą, że są pru­de­ryjne.

E.Å.: To naj­gor­sze, co można ko­muś za­rzu­cić w Da­nii?

S.B.: Tak.

E.Å.: Ni­gdy nie za­po­mnę, jak dzie­sięć lat temu opro­wa­dzano mnie po sie­dzi­bie mo­jego by­łego duń­skiego wy­dawcy i sta­nę­łam w drzwiach jed­nego z po­miesz­czeń. Ga­bi­net zaj­mo­wał di­rek­tøren-for-det-hele, szef wszyst­kich sze­fów, a za jego biur­kiem wi­siał ogromny ob­raz olejny przed­sta­wia­jący roz­wartą wa­ginę, na­ma­lo­wany przez Kri­stiana von Horn­sle­tha – był więc ki­czo­waty, krzy­kliwy i wul­garny. Opa­dła mi szczęka. W Szwe­cji ża­den szef nie po­zwo­liłby so­bie na to, by pod­czas roz­mowy z pra­cow­ni­kiem za jego ple­cami znaj­do­wał się taki ob­raz.

S.B.: I to wła­śnie wy­raźny prze­jaw zmiany du­cha czasu, która moim zda­niem za­cho­dzi wła­śnie te­raz, w trak­cie na­szej roz­mowy.

Zna­cze­nie bluź­nier­stwa

Dla­czego nie mo­żemy żyć w po­koju, dla­czego lu­dzie mu­szą pro­wo­ko­wać i wy­wo­ły­śwać kon­flikty? Dla­czego Lars Vilks, fran­cu­scy sa­ty­rycy, dzien­nik „Jyl­lands-Po­sten”, ruch Fe­men i Pussy Riot mu­szą spra­wiać tyle kło­po­tów? Py­ta­nia te czę­sto ostat­nio pa­dają w tak­sów­kach, przy ka­wie w pracy, w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych.

Cza­sami wy­daje mi się, że ży­jemy w spo­łe­czeń­stwie tak zse­ku­la­ry­zo­wa­nym, że za­po­mnie­li­śmy już, czym jest świę­tość – a skoro nie­ty­kalne nie ist­nieje, nie po­tra­fimy zro­zu­mieć szla­chet­nej sztuki blas­fe­mii. Bluź­nier­stwo to sprze­ci­wia­nie się obo­wią­zu­ją­cym nor­mom, pod­wa­ża­nie tego, co uważa się za nie­na­ru­szalne i fun­da­men­talne, po­przez słowa, ob­razy czy ba­da­nia na­ukowe.

Pro­wo­ka­cja? Brak sza­cunku? Spra­wia­nie kło­po­tów? Pro­szę bar­dzo.

Mi­chał Anioł po na­ma­lo­wa­niu fre­sku Sąd Osta­teczny w Ka­plicy Syk­styń­skiej zo­stał oskar­żony o bluź­nier­stwo. Za stwo­rze­nie ob­razu, na któ­rym Je­zus i inne po­staci zdają się zwra­cać bez­po­śred­nio do Boga, bez po­śred­nic­twa ko­ścioła, uka­rano go utratą upo­sa­że­nia, gro­ziło mu też wię­zie­nie.

Kiedy Ma­donna w 1989 roku wy­pu­ściła wpa­da­jącą w ucho pio­senkę Like a Prayer, Wa­ty­kan za­grzmiał. W te­le­dy­sku uwo­dziła czar­no­skó­rego Je­zusa, a pod­czas trasy kon­cer­to­wej Con­fes­sions Tour wy­stą­piła na sce­nie, wi­sząc na krzyżu i z ko­roną cier­niową na gło­wie. „Brak sza­cunku, zły gust i pro­wo­ka­cja”, sko­men­to­wał oj­ciec Le­one z Rzymu. Bluź­nier­stwo i „prze­kra­cza­nie gra­nic świę­to­ści”, stwier­dził kar­dy­nał To­nino. Ży­dow­scy i mu­zuł­mań­scy przy­wódcy re­li­gijni przy­znali im ra­cję. Może je­stem złym czło­wie­kiem, ale za każ­dym ra­zem z ra­do­ścią tań­czę do tej pio­senki.

W tym sa­mym roku śro­do­wi­ska chrze­ści­jań­skie prze­ko­nały Kon­gres Sta­nów Zjed­no­czo­nych do ogra­ni­cze­nia do­ta­cji dla Na­tio­nal En­dow­ment for the Arts, rzą­do­wej agen­cji wspie­ra­ją­cej kul­turę i sztukę, po tym, jak przy­znała sty­pen­dium w wy­so­ko­ści pię­ciu ty­sięcy do­la­rów fo­to­gra­fowi An­dre­sowi Ser­rano oraz sfi­nan­so­wała wy­stawę fo­to­grafa Ro­berta Map­ple­thorpe’a. Bluź­nier­stwo! – krzy­czało wielu na wi­dok pracy Ser­rano za­ty­tu­ło­wa­nej Piss Christ, przed­sta­wia­ją­cej kru­cy­fiks za­nu­rzony w mo­czu. Ale czym by­łaby hi­sto­ria fo­to­gra­fii bez jego dwu­znacz­nych i zmu­sza­ją­cych do my­śle­nia dzieł? Czym by­li­by­śmy bez nie­zwy­kłych stu­diów ludz­kich pra­gnień, tę­sk­noty za pięk­nem i sek­su­al­no­ści w ka­drach Map­ple­thorpe’a?

I czym by­łyby li­te­ra­tura szwedzka i ob­raz wła­sny Szwe­dów bez Au­gu­sta Strind­berga, który w zbio­rze opo­wia­dań Hi­sto­rie mał­żeń­skie kwe­stio­no­wał prze­mianę wina i chleba w krew i ciało Je­zusa, bo jed­nym było „ko­mu­nijne wino Hög­stedta (sześć­dzie­siąt pięć öre za dzban)”, a dru­gim „ku­ku­ry­dziane opłatki od Let­t­ströma (ko­rona za funt)”[4]. Oskar­żono go o bluź­nier­stwo prze­ciwko re­li­gii, po­sta­wiono przed są­dem, ale w końcu unie­win­niono.

Te­sto­wa­nie gra­nic sa­crum jest po­trzebne dla roz­woju czło­wieka i kul­tury, jest rów­nie istotne jak cała mu­zyka czy sztuka, ja­kie kie­dy­kol­wiek po­wstały ku chwale Boga.

Dnia 22 czerwca 1633 roku pe­wien sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­letni męż­czy­zna uznany za win­nego bluź­nier­stwa ukląkł przed pa­pie­żem. Za swoją zbrod­nię zo­stał ska­zany na do­ży­wotni areszt do­mowy i mu­siał pu­blicz­nie zło­żyć wy­zna­nie:

Ja, Ga­li­leo Ga­li­lei [...] przy­się­gam, że za­wsze wie­rzy­łem, obec­nie wie­rzę i z po­mocą Bożą w przy­szło­ści wie­rzyć będę w to wszystko, co utrzy­muje, głosi i czego na­ucza Święty Ko­ściół Ka­to­licki i Apo­stol­ski. [...] Święte Ofi­cjum upo­mniało mnie i na­ka­zało z mocą prawną, bym cał­ko­wi­cie po­rzu­cił fał­szywe mnie­ma­nie, że Słońce jest środ­kiem świata i nie po­ru­sza się, a Zie­mia nie jest środ­kiem świata i się po­ru­sza [...]. Przy­się­gam, że w przy­szło­ści nie będę już ni­gdy gło­sił ani twier­dził sło­wem bądź pi­smem rze­czy ta­kich, które by mo­gły wzbu­dzić prze­ciwko mnie po­dobne po­dej­rze­nie[5].

Ktoś, kto kwe­stio­nuje pa­nu­jący gust, obo­wią­zu­jący spo­sób my­śle­nia – ar­ty­sta czy ba­dacz idący pod prąd wzglę­dem co­dzien­nych nie­pi­sa­nych praw – może nie spo­wo­duje, że świat zrobi się spo­koj­niej­szy. Ja­kość es­te­tyczna sztuki może nie za­wsze bę­dzie do­bra. Ży­cie sta­nie się pew­nie bar­dziej kło­po­tliwe, skom­pli­ko­wane i nie­pewne.

Ale po­win­ni­śmy pie­lę­gno­wać szla­chetną sztukę bluź­nier­stwa i po­dzi­wiać tych, któ­rzy mają od­wagę się nią zaj­mo­wać. Gdyby nie bluź­nier­stwo, na­dal wie­rzy­li­by­śmy, że Słońce i gwiazdy krążą wo­kół Ziemi i wciąż tkwi­li­by­śmy w prze­ko­na­niu, że to my, lu­dzie, sta­no­wimy cen­trum wszech­świata.

Nos Sal­mana Ru­sh­diego

Raz w ty­go­dniu w in­ter­ne­cie uka­zuje się nowy pa­sek ko­miksu Je­sus and Mo: dwóch bro­da­tych fa­ce­tów cza­sem śpi w jed­nym łóżku, ale przede wszyst­kim prze­sia­duje w ba­rze i dys­ku­tuje o róż­nych spra­wach, na przy­kład o chrze­ści­jań­stwie i is­la­mie. Mo kry­ty­kuje chrze­ści­jań­stwo, a Je­sus is­lam. Cza­sami wtrąca się The Bar­maid, bar­manka, która nie wie­rzy ani w ist­nie­nie Boga, ani w ży­cie po śmierci. Ale jej ni­gdy nie wi­dzimy, po­nie­waż przed­sta­wia­nie jej po­staci jest bez­względ­nie za­bro­nione.

Bry­tyj­ski ry­sow­nik, au­tor cy­klu, musi ukry­wać się pod pseu­do­ni­mem Mo­ham­med Jo­nes i sto­so­wać nad­zwy­czajne środki bez­pie­czeń­stwa, dla­tego że otrzy­mał groźby śmierci i ata­ków ha­ker­skich od osób, któ­rych uczu­cia re­li­gijne ob­ra­ził. Na­wet jego przy­ja­ciele nie wie­dzą, czym się zaj­muje – nic więc dziw­nego, że Je­sus and Mo to je­den z ulu­bio­nych ko­mik­sów Sal­mana Ru­sh­diego.

Pi­sarz od­wie­dził Ko­pen­hagę nieco po­nad ty­dzień temu, bra­łam udział w spo­tka­niu, pod­czas któ­rego opo­wia­dał pu­blicz­no­ści o swoim ży­ciu i pracy. Ru­sh­die jest bar­dzo oczy­tany, za­bawny, ale przede wszyst­kim za­tro­skany o wol­ność słowa w Eu­ro­pie, Sta­nach Zjed­no­czo­nych i w jego ro­dzin­nych In­diach: jego zda­niem w jej obro­nie staje zde­cy­do­wa­nie zbyt mało osób i dzia­łają zde­cy­do­wa­nie za mało ener­gicz­nie. Jako je­den z po­wo­dów wska­zuje cha­rak­te­ry­styczną dla na­szych cza­sów ob­se­sję na punk­cie toż­sa­mo­ści.

Sal­man Ru­sh­die zu­peł­nie mi­mo­wol­nie stał się eks­per­tem od tego ca­łego za­mie­sza­nia wo­kół toż­sa­mo­ści, sztuki, ob­razy uczuć re­li­gij­nych i wol­no­ści słowa. W 1989 roku ów­cze­sny przy­wódca Iranu, aja­tol­lah Cho­me­ini, wy­zna­czył na­grodę za głowę Ru­sh­diego, bo ten za­kpił z is­lamu w książce Sza­tań­skie wer­sety. Po­cią­gnęło to za sobą ogromne kon­se­kwen­cje, świat do­świad­czył no­wego re­li­gij­nego eks­tre­mi­zmu zwią­za­nego z ob­razą uczuć. W bry­tyj­skich księ­gar­niach pod­kła­dano bomby. W 1991 za­szty­le­to­wano ja­poń­skiego tłu­ma­cza Ru­sh­diego. Tego sa­mego roku po­waż­nie ranny zo­stał jego wło­ski tłu­macz, rów­nież w wy­niku ataku no­żem.

W lipcu 1993 zgi­nęło trzy­dzie­ści sie­dem osób, wszy­scy brali udział w kon­fe­ren­cji kul­tu­ral­nej w tu­rec­kim mie­ście Si­vas. Na miej­scu znaj­do­wał się rów­nież Aziz Ne­sin, tu­recki tłu­macz Sza­tań­skich wer­se­tów. Tłum do­ma­gał się jego eg­ze­ku­cji, pod­pa­lono ho­tel, w któ­rym za­trzy­mali się uczest­nicy wy­da­rze­nia, i nie po­zwo­lono stra­ża­kom go uga­sić. Ne­si­nowi udało się unik­nąć śmierci, ale przez tu­rec­kiego pro­ku­ra­tora ge­ne­ral­nego zo­stał oskar­żony o „pro­wo­ka­cyjne” za­cho­wa­nie i po­cią­gnięty do od­po­wie­dzial­no­ści za śmier­telne za­mieszki. W tym sa­mym roku po­strze­lono Wil­liama Ny­ga­arda, nor­we­skiego wy­dawcę Ru­sh­diego. Sam Ru­sh­die przez wiele lat mu­siał żyć w ukry­ciu[6].

Pod­czas gdy w Szwe­cji wol­ność słowa kon­fron­tuje się z pra­wem o mo­wie nie­na­wi­ści, spora część świata zmaga się z in­nym kon­flik­tem, mia­no­wi­cie: wol­ność słowa kon­tra ob­raza uczuć re­li­gij­nych. Czę­sto sły­szy się opi­nie, że wol­no­ści słowa nie na­leży nad­uży­wać, nie po­winno się pro­wo­ko­wać bez po­trzeby. Do­ty­czy to za­równo dys­ku­sji wy­wo­ła­nej przez film Monty Py­thona Ży­wot Briana z 1979 roku (kiedy gru­pie wie­lo­krot­nie gro­żono śmier­cią), jak i pu­bli­ka­cji tak zwa­nych ka­ry­ka­tur Ma­ho­meta w Da­nii. Mówi się, że ta­kie nad­uży­cie wol­no­ści słowa jest nie­sto­sowne, wręcz złe, i w związku z tym ofiary same po­no­szą od­po­wie­dzial­ność za skie­ro­wane prze­ciwko nim groźby.

Ale to nie ofiara od­po­wiada za czyn po­peł­niony przez sprawcę.

Wol­ność słowa sta­nowi pod­stawę wszyst­kich in­nych wol­no­ści. Kiedy wol­ność słowa ko­li­duje z na­szym pra­wem, by nie otrzy­my­wać gróźb, w de­mo­kra­cji ten pro­blem roz­wią­zują prze­pisy prawa do­ty­czą­cego prze­stępstw z nie­na­wi­ści – w Szwe­cji jest nim ustawa prze­ciwko „mo­wie nie­na­wi­ści”, cza­sami sięga się też po prze­pisy do­ty­czące prze­stęp­stwa znie­sła­wie­nia. Słusz­nie. A je­śli prawo jest nie­sku­teczne, na­leży wpro­wa­dzić w nim po­prawki. Ale ni­gdy nie uciek­niemy od faktu, że wol­ność słowa za­wsze bę­dzie nieść ze sobą pewne ry­zyko ob­razy uczuć.

Ar­ty­sta nie musi być grzeczny ani nie po­wi­nien do­sto­so­wy­wać się do uczuć i po­li­tycz­nych war­to­ści oto­cze­nia. Wtedy sztuka prze­staje ist­nieć i za­mie­nia się w re­klamę lub pro­pa­gandę. Na­to­miast sa­tyra jako forma sztuki re­gu­luje się sama, jest za­tem nie­zbędna dla wol­no­ści słowa. Ano­ni­mowy twórca ko­miksu Je­sus and Mo wy­po­wie­dział się nie­dawno w ga­ze­cie „Week­en­da­vi­sen”: „Lu­dzie do­znają ob­razy uczuć do­kład­nie w ta­kim stop­niu, na jaki za­słu­gują”.

Po­dą­ża­jąc za jego to­kiem ro­zu­mo­wa­nia: im bar­dziej ktoś czuje się ura­żony, tym bar­dziej po­wi­nien być eks­po­no­wany na ob­raź­liwe dla niego tre­ści. Tylko w ten spo­sób mo­żemy żyć ra­zem, przy­wy­kać do wza­jem­nych róż­nic i – co naj­waż­niej­sze – od­dzie­lać ideę od po­je­dyn­czego czło­wieka. Bo kry­ty­ko­wa­nie znie­na­wi­dzo­nej idei to coś zu­peł­nie in­nego niż ata­ko­wa­nie lu­dzi. Jak mówi Ru­sh­die: twoje prawo, by chcieć mnie ude­rzyć, koń­czy się tam, gdzie za­czyna się mój nos.

Sal­man Ru­sh­die jest Bry­tyj­czy­kiem in­dyj­skiego po­cho­dze­nia, ze­świec­czo­nym mu­zuł­ma­ni­nem. Pod­czas spo­tka­nia w Ko­pen­ha­dze łą­czy ataki na wol­ność słowa z na­szą ob­se­sją na punk­cie toż­sa­mo­ści. Jak­by­śmy byli spy­chani co­raz da­lej w głąb toż­sa­mo­ści, gdzie do­mi­nuje tylko je­den aspekt: wy­zna­wana wiara, na­ro­do­wość, ko­lor skóry, orien­ta­cja sek­su­alna. Im węż­sza toż­sa­mość, tym więk­sze na­pię­cia.

Greta made in Swe­den[7]

Czy to przy­pa­dek, że Greta Thun­berg jest Szwedką? To py­ta­nie przez ostatni rok za­da­wało mi wielu przed­sta­wi­cieli mię­dzy­na­ro­do­wych me­diów, ta­kich jak fran­cu­ska agen­cja pra­sowa AFP, dzien­nik „New York Post” czy au­stra­lij­ska agen­cja rzą­dowa APS.

To na­tu­ralne, że świat pró­buje zro­zu­mieć młodą osobę, która grozi pal­cem naj­więk­szym świa­to­wym przy­wód­com i pełna mo­ral­nego obu­rze­nia pyta, jak śmią ry­zy­ko­wać przy­szłość pla­nety. How dare you? Tę, która w za­le­d­wie rok z na­dą­sa­nej dziew­czyny pro­wa­dzą­cej szkolny strajk kli­ma­tyczny stała się Gretą znaną na ca­łym świe­cie, re­mik­so­waną przez Fat­boy Slima, wy­śmie­waną przez Ricky’ego Ge­rva­isa i po­ni­żaną na Twit­te­rze przez pre­zy­denta Trumpa.

To py­ta­nie skła­nia do re­flek­sji: czy Greta mo­głaby być sie­dem­na­sto­latką z Włoch, Nie­miec czy Nor­we­gii? Nie są­dzę. Szwedz­kość jest jed­nym z pod­sta­wo­wych czyn­ni­ków, które ukształ­to­wały Gretę Thun­berg. Gra w tej sa­mej dru­ży­nie, co au­torka ksią­żek dla dzieci Astrid Lind­gren, kre­sków­kowy miś Bamse i pre­mier Olof Palme. A je­śli ko­muś taki tok ro­zu­mo­wa­nia wy­daje się dziwny, mogę do­rzu­cić jesz­cze El­len Key. Po­stać Grety wy­wo­dzi się z idei i ide­ałów sfor­mu­ło­wa­nych przez tę szwedzką pi­sarkę, pe­da­gożkę i ide­olożkę praw ko­biet, zwłasz­cza w książce Stu­le­cie dziecka z 1900 roku. To wszystko się ze sobą wiąże i z cza­sem staje prze­sy­cone szwedz­ko­ścią.

Na­wet je­śli El­len Key, uro­dzona w 1849 roku, do­ra­stała w uprzy­wi­le­jo­wa­nym śro­do­wi­sku i miała do­brze wy­kształ­co­nych ro­dzi­ców, otrzy­mała su­rowe wy­cho­wa­nie. Przede wszyst­kim była świad­kiem, jak jej trzem bra­ciom wy­mie­rzano bru­talne kary, które wy­mu­szały fał­szywe przy­zna­wa­nie się do winy i pro­wa­dziły do roz­go­ry­cze­nia i braku za­ufa­nia po­mię­dzy ro­dzi­cami a dziećmi. Jako do­ro­sła ko­bieta była pełną sprzecz­no­ści ak­ty­wistką spo­łeczną – wy­zna­wała za­sady li­be­ra­li­zmu, ale so­li­da­ry­zo­wała się z ru­chem ro­bot­ni­czym i so­cja­li­zmem. Wal­czyła o prawa wy­bor­cze ko­biet i prawo do pracy za­rob­ko­wej, a jed­no­cze­śnie pod­kre­ślała szcze­gólną rolę ma­cie­rzyń­stwa i twier­dziła, że miej­sce ko­biety jest w domu, gdzie ma zaj­mo­wać się wy­cho­wa­niem dzieci. Stu­le­cie dziecka prze­tłu­ma­czono na dwa­dzie­ścia sześć ję­zy­ków, a El­len Key stała się tym sa­mym znana na ca­łym świe­cie tak jak Au­gust Strind­berg czy Selma La­ger­löf.

W książce z jed­nej strony przed­sta­wia ar­gu­menty za „do­bo­rem na­tu­ral­nym” Dar­wina i za tym, że pew­nym „eg­zem­pla­rzom ludz­kiego rodu”[8] nie po­winno się po­zwa­lać na roz­mna­ża­nie, a z dru­giej bez­li­to­śnie kry­ty­kuje ów­cze­sne au­to­ry­tarne wy­cho­wa­nie i edu­ka­cję. Kara cie­le­sna „tchó­rza czyni pod­łym, upar­tego i har­dego bar­dziej za­twar­dzia­łym”[9]. Uwa­żała, że me­tody wy­cho­waw­cze po­winny za­miast tego wspie­rać in­dy­wi­du­alizm i swo­bodę. Były to szo­ku­jąco ra­dy­kalne twier­dze­nia w cza­sach, gdy wie­rzono, że dzieci no­szą w so­bie grzech pier­wo­rodny, który na­le­żało zwal­czać ka­rami i prze­mocą.

Ale dziecko ma „obo­wiązki i prawa rów­nie nie­wzru­szone, jak te, które wiążą star­szych”[10]. Dziecko na­leży sza­no­wać, ale musi też na­uczyć się sza­no­wać in­nych. Od­wo­łu­jąc się do Je­ana-Ja­cqu­esa Ro­us­seau, twier­dziła, że naj­więk­szym se­kre­tem wy­cho­wa­nia dziecka jest uni­ka­nie wy­cho­wa­nia:

Z obec­nych sta­rań ro­dzi­ciel­skich, ma­ją­cych na celu wy­ro­bie­nie dzie­cię­cia, tylko jedna setna ma może ra­cję bytu, po­zo­stałe dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć winny być ob­ró­cone na kie­ro­wa­nie po­śred­nie. Ro­dzice i wy­cho­wawcy po­winni się stać jakby nie­wi­dzialną opatrz­no­ścią, dzięki któ­rej dzieci na­bie­rają do­świad­cze­nia i zdol­no­ści wy­cią­ga­nia ze swych do­świad­czeń wła­snych wnio­sków[11].

A za­tem dziecko na­leży wspie­rać, kiedy uczy się do­świad­czać świata, a po­tem po­winno się po­zwo­lić mu wy­cią­gać wła­sne wnio­ski. Chcia­łoby się, by dziś wielu ro­dzi­ców miało te słowa wy­szyte ha­ftem krzy­ży­ko­wym nad dzie­cię­cym łó­żecz­kiem.

Jed­nym z tych, któ­rzy pod­jęli my­śli El­len Key, był pol­sko-ży­dow­ski pe­dia­tra Ja­nusz Kor­czak. W książ­kach Jak ko­chać dziecko i Prawo dziecka do sza­cunku sfor­mu­ło­wał pod­stawy dla pię­ciu za­sad do­ty­czą­cych tro­ski wo­bec dzieci i ich do­bra, które Liga Na­ro­dów przy­jęła w 1924 roku i które póź­niej roz­wi­nięto w Kon­wen­cji o pra­wach dziecka ONZ. (W cza­sie na­zi­stow­skiej oku­pa­cji Kor­czak pro­wa­dził sie­ro­ci­niec dla ży­dow­skich dzieci w get­cie war­szaw­skim. Mimo że miał moż­li­wość wyj­ścia z getta, wo­lał zo­stać z wy­cho­wan­kami Domu Sie­rot i ra­zem z nim być wy­wie­ziony do obozu za­głady w Tre­blince, gdzie zo­stał za­mor­do­wany).

El­len Key była też in­spi­ra­cją dla wło­skiej pe­dia­try Ma­rii Mon­tes­sori. Tak jak Key ma­rzyła o tym, by mo­gły się roz­wi­jać nowe jed­nostki o sil­nej in­dy­wi­du­al­no­ści, i o tym, by dzieci mo­gły żyć w śro­do­wi­sku wol­nym od do­mi­na­cji do­ro­słych. Tak, to brzmi do­kład­nie jak Pippi Poń­czo­szanka – i to nie przy­pa­dek. Jesz­cze do tego wrócę.

Ale choć idee Key roz­po­wszech­niły się w wielu kra­jach na ca­łym świe­cie, to oj­czy­stą Szwe­cję naj­moc­niej prze­sią­kła kon­cep­cja, by dziecko po­strze­gać jako jed­nostkę, na równi z do­ro­słymi. Kiedy sio­stry Mo­berg w 1904 roku w Nor­r­köpingu otwo­rzyły pierw­sze w kraju przed­szkole, przy­świe­cała im myśl, że dzieci na­leży kształ­cić i wy­cho­wy­wać dla ich wła­snego do­bra, a nie po to, by je ujarz­miać. Ich motto nadało ton, który roz­brzmie­wać bę­dzie w przy­szłych żłob­kach i przed­szko­lach:

„Dziecko, które bawi się dużo i żar­li­wie, z pew­no­ścią wy­ro­śnie na do­brego czło­wieka”.

Także pi­sarka i ry­sow­niczka Elsa Be­skow oraz kom­po­zy­torka Alice Te­gnér in­spi­ro­wały się El­len Key i sku­tecz­nie za­bie­gały o to, by dzieci miały prawo do wła­snego roz­woju i kul­tury. Czy jest w Szwe­cji ja­kieś dziecko, które nie prze­glą­dało ksią­żek Be­skow albo nie śpie­wało pio­senki o bia­łej owieczce?

Inną od­daną wiel­bi­cielką El­len Key była Astrid Lind­gren, cała jej twór­czość opie­rała się na ta­kim po­strze­ga­niu dziecka i dzie­ciń­stwa, które można pod­su­mo­wać po­ję­ciem „kom­pe­tentne dziecko”. Zresztą pew­nego razu te dwie mi­strzy­nie spo­tkały się na­prawdę, twa­rzą w twarz. Było to la­tem 1925 roku, sie­dem­na­sto­let­nia Astrid Lind­gren ra­zem z kil­koma ko­le­żan­kami wy­brała się na pie­szą wę­drówkę. Może to chęć zo­ba­cze­nia ko­goś sław­nego za­wio­dła je pod dom El­len Key na Omberg w Öster­götlan­dzie? Tak czy ina­czej, stały przy pło­cie i za­glą­dały do ogrodu, aż na­gle na bal­ko­nie po­ja­wiła się sama Key i za­py­tała, czego chcą. Astrid Lind­gren, wspo­mi­na­jąc o tym wy­da­rze­niu pi­sarce Mar­ga­re­cie Ström­stedt[12], opo­wie­działa, że z domu wy­padł wielki pies i jedną z dziew­cząt ugryzł w nogę.

Wpusz­czono je do środka, żeby opa­trzeć ranę, a słynna pi­sarka ze­szła na dół się przy­wi­tać, roz­cheł­stana i z roz­pusz­czo­nymi wło­sami. Na­gle od­wró­ciła się do Astrid i ostrym to­nem ka­zała za­piąć so­bie gor­set. Za­sko­czona i za­kło­po­tana dziew­czyna wy­ko­nała po­le­ce­nie i tak skoń­czyło się ich pierw­sze i ostat­nie spo­tka­nie. (Z tego zda­rze­nia w pa­mięci Astrid Lind­gren szcze­gól­nie utkwił je­den szcze­gół – cy­tat, który Key miała wy­ma­lo­wany na ścia­nie: „Żyje się tylko dziś”. Czter­dzie­ści lat póź­niej wy­ko­rzy­stała go w opo­wia­da­niu o wujku Mel­ke­rze w książce My na wy­spie Salt­kråkan).

Kiedy w 1945 roku ro­dzi się Pippi Poń­czo­szanka – dziew­czynka, któ­rej nie ujarz­miono ani nie pod­dano szcze­gól­nemu wy­cho­wa­niu – my­śli El­len Key przy­bie­rają ciało, twarz i war­ko­cze, a an­ty­au­to­ry­tarne idee do­cie­rają do każ­dego dziecka w kraju, i tak z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Śmiem twier­dzić, że za­siały ziarnko, które do­pro­wa­dziło do prze­miany Grety Thun­berg z po­nu­rej na­sto­latki w ak­ty­wistkę i ikonę, dla któ­rej po­lem dzia­ła­nia stał się cały świat.

Kilka ty­go­dni temu oj­ciec Grety udzie­lił wy­wiadu bry­tyj­skim me­diom. Opo­wie­dział mię­dzy in­nymi, że dzięki za­an­ga­żo­wa­niu córki prze­szedł na we­ga­nizm, a jego żona prze­stała la­tać sa­mo­lo­tem. Greta Thun­berg uosa­bia za­tem kom­pe­tentne dziecko – uczy swo­ich ro­dzi­ców, tak jak oni uczą ją.

Ale to wciąż nie­pełna od­po­wiedź na py­ta­nie o zwią­zek Thun­berg ze szwedz­kimi war­to­ściami. „Efekt Grety” po­lega nie tylko na tym, że młodą osobę trak­tuje się z sza­cun­kiem, słu­cha się jej głosu, że jest kimś, kto uczy się od świata, ale też ocze­kuje, że świat bę­dzie uczył się od niej. Jest jesz­cze je­den wy­znacz­nik: mo­ralna wyż­szość. Pa­lec unie­siony w py­ta­niu „jak śmie­cie?” nie tylko grozi tym, któ­rzy po­peł­niają błędy, lecz także wska­zuje drogę, jaką mają obrać pra­wo­myślni.

Prze­sła­nie prze­ka­zy­wane bez cie­nia wąt­pli­wo­ści jest praw­do­po­dob­nie naj­wy­raź­niej­szą ce­chą fe­no­menu Grety i wła­śnie to prze­ko­na­nie o słusz­no­ści wła­snych po­glą­dów bu­dzi emo­cje, jedni je ko­chają, inni go nie­na­wi­dzą. To też utrwa­lona szwedzka tra­dy­cja, a na­wet ugrun­to­wana po­li­tyczna war­tość. Bo jak to w 2013 roku w de­kla­ra­cji po­li­tyki za­gra­nicz­nej ujął ów­cze­sny mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych Carl Bildt z par­tii Mo­de­ra­tów?

„Szwe­cja jest hu­ma­ni­tar­nym mo­car­stwem”.

Wy­po­wiedź wzbu­dziła wtedy ży­wio­łowe re­ak­cje, ale tak wła­ści­wie jego słowa traf­nie pod­su­mo­wy­wały dłu­go­trwały kurs po­li­tyki za­gra­nicz­nej przy­jęty pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych. I tu na scenę wkra­cza so­cjal­de­mo­krata Olof Palme.

Za mo­ich cza­sów de­batę pu­bliczną cią­gle za­lewa fala no­stal­gii za Pal­mem, wielu lu­dzi naj­wy­raź­niej tę­skni za przy­wód­cami, któ­rzy mó­wią o ide­ałach, zmia­nie i uto­pii. Któ­rzy chcą coś osią­gnąć. Któ­rzy zo­sta­wiają swój ślad. Palme stał się uoso­bie­niem po­li­tyka o sil­nym mo­ral­nym krę­go­słu­pie i zaj­mu­ją­cym wy­raźne sta­no­wi­sko w kwe­stiach do­ty­czą­cych nie­rów­no­ści i nie­spra­wie­dli­wo­ści.

Kry­ty­ko­wał Stany Zjed­no­czone. Kry­ty­ko­wał Zwią­zek Ra­dziecki. Był ak­ty­wi­stą, który pod ko­niec lat czter­dzie­stych oże­nił się z Czeszką, żeby po­móc jej uciec od uci­sku ko­mu­ni­zmu. Od 1954 roku był jed­nym z „chłop­ców” w kręgu so­cjal­de­mo­kraty Ta­gego Er­lan­dera – mło­dym, znaj­du­ją­cym się w cen­trum wła­dzy męż­czy­zną, zaj­mu­ją­cym się spra­wami we­wnętrz­nymi kraju. Ale kiedy w paź­dzier­niku 1969 roku zo­stał prze­wod­ni­czą­cym Szwedz­kiej So­cjal­de­mo­kra­tycz­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej i pre­mie­rem Szwe­cji, sprawy za­gra­niczne wy­da­wały się ab­sor­bo­wać go naj­bar­dziej.

Do tego czasu szwedzka po­li­tyka za­gra­niczna była po­li­tyką umiaru, na­zy­wano to „li­nią Un­déna”, od na­zwi­ska mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych Östena Un­déna. Jak pi­sze po­li­to­log Ulf Bje­reld: „Na Zgro­ma­dze­niu Ogól­nym ONZ gło­so­wa­nie Szwe­cji rzadko róż­niło się od in­nych państw za­chod­nich. W mię­dzy­na­ro­do­wej opi­nii pu­blicz­nej głos Szwe­cji nie roz­le­gał się do­no­śniej od in­nych kra­jów. Jako nie­za­an­ga­żo­wane pań­stwo bu­fo­rowe po­mię­dzy dwoma blo­kami mo­carstw Szwe­cja czę­sto wo­lała się nie wy­chy­lać”.

Wszystko zmie­niło się wraz z Pal­mem. Chęt­nie wy­po­wia­dał się na te­mat Trze­ciego Świata – bied­nych kra­jów, które nie na­le­żały ani do bloku ko­mu­ni­stycz­nego, ani do bloku państw za­chod­nich – uwa­żał, że to na Szwe­cji spo­czywa mo­ralna od­po­wie­dzial­ność za ich miesz­kań­ców. Na­le­żało wy­eli­mi­no­wać eko­no­miczne i spo­łeczne nie­spra­wie­dli­wo­ści, w prze­ciw­nym ra­zie bieda i nie­spra­wie­dli­wo­ści w kra­jach Trze­ciego Świata mogą do­pro­wa­dzić do kon­flik­tów i cier­pie­nia. Jak to sam ujął w 1968 roku:

Na­sze ob­li­cze wo­bec świata musi cha­rak­te­ry­zo­wać się so­li­dar­no­ścią z ubo­gimi i uci­ska­nymi; na­pę­dzała ona ruch ro­bot­ni­czy, który po­wstał w daw­nej, bied­nej Szwe­cji, i przy­świe­cała na­szym wy­sił­kom na rzecz prze­miany szwedz­kiego spo­łe­czeń­stwa, opie­ra­jąc się na ide­ach rów­no­ści i spra­wie­dli­wo­ści.

Krótko mó­wiąc, Palme wpro­wa­dził te­raz po­li­tykę o bar­dzo świa­do­mej i wy­raź­nej po­sta­wie mo­ral­nej. Szwe­cja nie była po­tęgą go­spo­dar­czą ani mi­li­tar­nym mo­car­stwem, ale mo­gła przy­jąć na sie­bie rolę mo­car­stwa mo­ral­nego. Za gra­nicą Szwe­cję na­zy­wano the dar­ling of the third world.

Du­cha czasu od­zwier­cie­dlają na­ro­dziny po­staci Bam­sego, naj­sil­niej­szego niedź­wiadka na świe­cie, jakby ku­dła­tej, bar­dziej przy­ja­znej dzie­ciom i edu­ka­cyj­nej wer­sji sa­mego Pal­mego – za­wsze go­to­wego sta­nąć po stro­nie słab­szych, za­mie­nić wro­gość w przy­jaźń i wy­gła­szać prze­ko­nu­jące mą­dro­ści o tym, jak żyć.

O ro­dzi­cach Grety Thun­berg wiem nie­wiele wię­cej niż to, że są z tego sa­mego po­ko­le­nia co ja. Kiedy by­li­śmy mali, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, szwedzka te­le­wi­zja za­częła emi­to­wać ko­lo­rowe kre­skówki o mi­siu Bam­sem, a cie­pły głos nar­ra­tora na­le­żał do ak­tora Olofa Thun­berga – dziadka Grety. W 1973 roku Bamse po­ja­wił się w for­mie ko­miksu, który szybko stał się jed­nym ze szwedz­kich be­st­sel­le­rów. Wy­cho­wa­łam się na sta­now­czych stwier­dze­niach, że głu­potę świata można wy­ple­nić dzięki wie­dzy i że od bi­cia nikt nie staje się do­bry, ota­czało mnie ogól­nie przy­jęte prze­ko­na­nie, że Szwe­cja ma ode­grać czo­łową rolę w świa­to­wych dy­le­ma­tach mo­ral­nych. I tak jest od tam­tej pory.

W de­kla­ra­cji po­li­tyki za­gra­nicz­nej z 1996 roku, kiedy pre­mie­rem zo­stał so­cjal­de­mo­krata Göran Per­s­son, stwier­dza się, że Szwe­cja ma przo­do­wać w kwe­stii po­mocy i dzia­łań hu­ma­ni­tar­nych. Szwe­cja po­strzega sie­bie jako czo­łowy kraj w struk­tu­rach Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych oraz w dzia­ła­niach na rzecz za­pew­nie­nia po­koju i bez­pie­czeń­stwa na świe­cie. A od czasu wstą­pie­nia do Unii Eu­ro­pej­skiej stop­niowo za­częła ja­wić się jako pań­stwo od­gry­wa­jące ważną rolę w kwe­stii roz­sze­rze­nia Unii i w pra­cach nad wzmoc­nie­niem za­rzą­dza­nia kry­zy­so­wego i dzia­łań po­ko­jo­wych. Kiedy wła­dzę ob­jęła cen­tro­pra­wica, prze­jęła też tę toż­sa­mość w po­li­tyce za­gra­nicz­nej. Szwe­cja jest prze­cież hu­ma­ni­tar­nym mo­car­stwem, jak twier­dzą Carl Bildt i rząd Fre­drika Re­in­feldta.

Od­po­wia­dam więc za­gra­nicz­nym me­diom, że Greta Thun­berg jest Szwedką, dla­tego że wzo­rem do na­śla­do­wa­nia dla Astrid Lind­gren była El­len Key, a z ich spoj­rze­nia na dziecko na­ro­dziła się Pippi Poń­czo­szanka, kom­pe­tentne dziecko ob­da­rzone su­per­mo­cami. Jest Szwedką, dla­tego że tylko w Szwe­cji po­wstała kul­tura po­li­tyczna, ba­zu­jąca na mó­wie­niu światu, jak po­wi­nien się za­cho­wać, sfor­mu­ło­wana przez Olofa Pal­mego i kul­ty­wo­wana od czasu, kiedy do­szedł do wła­dzy. W re­zul­ta­cie pra­wie każde dziecko w kraju zna mi­sia Bam­sego, który nie­ustan­nie zło­ści się na głu­potę i nie­spra­wie­dli­wo­ści tego świata. Jego roz­wią­za­nie sta­nowi prze­ko­ny­wa­nie lu­dzi do zmiany my­śle­nia (na wła­ściwe), zgod­nie z de­wizą: „Wielu ma­łych i sła­bych ra­zem może po­ko­nać sil­nego”. Greta Thun­berg sama mówi, że „ni­gdy nie je­steś zbyt mały, by coś zmie­nić”.

My­ślę, że i Astrid Lind­gren, i Olof Palme po­chwa­li­liby Gretę za to, z ja­kim za­an­ga­żo­wa­niem, siłą, czu­ło­ścią i de­ter­mi­na­cją stara się zmie­niać świat. Je­stem pewna, że El­len Key nie po­sia­da­łaby się z ra­do­ści. Nie ma nic bar­dziej szwedz­kiego.

Kon­fe­ren­cja z 12 li­sto­pada 1938 roku[13]

Ju­tro mi­nie sie­dem­dzie­siąt pięć lat od tak zwa­nej nocy krysz­ta­ło­wej. To taka piękna na­zwa. Jak Je­zioro ła­bę­dzie. Albo Droga Mleczna. Nie­na­wi­dzę tego. Me­ta­fora roz­mywa pa­mięć, two­rzy noc i mgłę. Po­grom to po­grom, nie ma w nim nic z bla­sku.

Po­grom li­sto­pa­dowy: trzy­dzie­ści sześć go­dzin agre­sji, mor­derstw, gwał­tów, aresz­to­wań, tor­tur i roz­bo­jów. Trzy­dzie­ści sześć go­dzin otwar­tej prze­mocy, prze­mocy zbio­ro­wej, prze­mocy ze strony więk­szo­ści wo­bec bez­bron­nej mniej­szo­ści, prze­mocy bez in­ter­wen­cji po­li­cji.

Dwa dni po po­gro­mie, 12 li­sto­pada 1938 roku o go­dzi­nie je­de­na­stej w Mi­ni­ster­stwie Lot­nic­twa Rze­szy w Ber­li­nie od­była się kon­fe­ren­cja zwo­łana przez feld­mar­szałka Her­manna Göringa. Uczest­ni­czyli w niej nie tylko Jo­seph Go­eb­bels, Re­in­hard Hey­drich, pre­zes Banku Rze­szy Wal­ther Funk i kil­ku­dzie­się­ciu in­nych męż­czyzn. Byli tam też ste­no­gra­fo­wie, któ­rzy do­ku­men­to­wali każde słowo, śmiech, mruk­nię­cie czy wa­ha­nie. Jak się oka­zuje, nie wa­hano się za wiele. Wiemy o tym, po­nie­waż za­cho­wała się duża część za­pisu ste­no­gra­ficz­nego.

Her­mann Göring: Pa­no­wie! Dzi­siej­sza na­rada ma klu­czowe zna­cze­nie. Otrzy­ma­łem list, na­pi­sany do mnie z roz­kazu Füh­rera przez Bor­manna, szefa sztabu za­stępcy Füh­rera. Na­ka­zuje w nim, by ca­ło­ściowo sko­or­dy­no­wać i w taki lub inny spo­sób roz­wią­zać kwe­stię ży­dow­ską. Wczo­raj w roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej Füh­rer po­now­nie po­le­cił mi pod­ję­cie de­cy­du­ją­cych kro­ków[14].

Kiedy po raz pierw­szy czy­ta­łam ste­no­gram po­sie­dze­nia, za­czę­łam się śmiać, tak jakby na­pi­sali go Terry Gil­liam i John Cle­ese. Za­dzwo­ni­łam do szwedz­kiego ba­da­cza Za­głady i za­py­ta­łam, czy czy­tał ten do­ku­ment, to ab­sur­dalne, czy mógł być praw­dziwy? Tak.

Skon­tak­to­wa­łam się z hi­sto­ry­kami z cen­trum ba­daw­czego Jad Wa­szem w Je­ro­zo­li­mie, żeby się upew­nić: czy ten do­ku­ment na­prawdę ist­nieje? Tak. Czy zo­stał zwe­ry­fi­ko­wany, czy spraw­dzono jego au­ten­tycz­ność? Tak. Ste­no­gram opi­sany jest jako do­ku­ment 1816-PS w Nazi Con­spi­racy and Ag­gres­sion. Vo­lume IV, USGPO, Wa­shing­ton, 1946/pp. 425–457. Pod ko­niec wojny je­den ze ste­no­gra­fów, Fritz Dörr, prze­ka­zał go ar­mii ame­ry­kań­skiej – wy­ko­rzy­stano go w pro­ce­sach no­rym­ber­skich, a obec­nie znaj­duje się w Wa­szyng­to­nie.

Po­grom li­sto­pa­dowy i zor­ga­ni­zo­wana nie­długo po nim kon­fe­ren­cja wiążą się ze sobą, ra­zem wy­zna­czają hi­sto­ryczną i tra­giczną gra­nicę. Po pierw­sze an­ty­se­mi­tyzm zmie­nia kie­ru­nek. Po 9 i 10 li­sto­pada 1938 roku to już nie par­tia do­pusz­czała się de­wa­sta­cji, prze­mocy i mor­derstw; dzia­ła­nia te prze­jęły te­raz pań­stwo nie­miec­kie i jego or­gany bez­pie­czeń­stwa. Po dru­gie ste­no­gram po­sie­dze­nia – do­kładny za­pis tego, co i przez kogo zo­stało po­wie­dziane – sta­nowi je­den z naj­waż­niej­szych do­ku­men­tów w ba­da­niach nad Za­gładą. Her­mann Göring dwu­krot­nie po­wo­łuje się bez­po­śred­nio na Füh­rera, nie ma więc wąt­pli­wo­ści, że Adolf Hi­tler an­ga­żo­wał się w tę sprawę i był jej siłą na­pę­dową. To ozna­cza, że ste­no­gram jest jed­nym z nie­wielu zna­nych do­ku­men­tów, które bez­po­śred­nio łą­czą Hi­tlera z eks­ter­mi­na­cją eu­ro­pej­skich Ży­dów.

*

Her­mann Göring: Nie chcę, pa­no­wie, po­zo­sta­wiać żad­nych wąt­pli­wo­ści co do celu dzi­siej­szego po­sie­dze­nia. Nie ma słu­żyć po­now­nym roz­mo­wom o tym, co na­leży zro­bić. Te­raz mają za­paść de­cy­zje. Ape­luję do od­po­wied­nich re­sor­tów o pod­ję­cie wszel­kich nie­zbęd­nych środ­ków do ary­za­cji go­spo­darki i skła­da­nie ra­por­tów z tych dzia­łań mnie, o ile bę­dzie to ko­nieczne. Za­sad­ni­cze za­ło­że­nie ary­za­cji jest na­stę­pu­jące: Żyd zo­sta­nie wy­eli­mi­no­wany z nie­miec­kiego ży­cia go­spo­dar­czego oraz prze­każe swój ma­ją­tek na rzecz pań­stwa. [...] Prze­cho­dzę te­raz do kwe­stii Ży­dów ob­cego po­cho­dze­nia. Mu­simy do­ko­nać roz­róż­nie­nia. Ży­dów, któ­rzy rze­czy­wi­ście za­wsze byli ob­co­kra­jow­cami, trzeba rzecz ja­sna trak­to­wać zgod­nie z po­ro­zu­mie­niami za­war­tymi z ich kra­jami. Co się zaś ty­czy Ży­dów, któ­rzy ogól­nie rzecz bio­rąc byli Niem­cami, za­wsze miesz­kali w Niem­czech, a ta­kie czy inne obce oby­wa­tel­stwo przy­jęli w ostat­nich la­tach tylko po to, by za­pew­nić so­bie bez­pie­czeń­stwo, dla nich pro­szę nie mieć wzglę­dów. Trzeba z nimi skoń­czyć. A może mają pa­no­wie ja­kieś wąt­pli­wo­ści?

*

Dwu­dzie­sto­wieczną Eu­ropę w du­żej mie­rze ukształ­to­wały, czy wręcz wy­cio­sały, dzia­ła­nia dwóch męż­czyzn: Jó­zefa Sta­lina i Adolfa Hi­tlera. To oni od­po­wia­dają za to­ta­li­ta­ryzm – je­śli nie za samą ideę, to za jej pełną re­ali­za­cję. Pol­sko-ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk Jan To­masz Gross na­zywa wpływ to­ta­li­ta­ry­zmu na spo­łe­czeń­stwo „zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nym re­sen­ty­men­tem”. Pod wła­dzą Sta­lina czy Hi­tlera pro­wa­dzono in­dok­try­na­cję, za­szcze­pia­jąc w lu­dziach wza­jemną nie­chęć i pod­że­ga­jąc do agre­syw­nych dzia­łań. Mia­sto zwra­cało się prze­ciwko wsi, ro­bot­nicy prze­ciwko rol­ni­kom, za­możni chłopi prze­ciwko bied­nym, dzieci prze­ciwko ro­dzi­com, mło­dzi prze­ciwko sta­rym, grupy et­niczne prze­ciwko so­bie na­wza­jem. Za­sada di­vide et im­pera, dziel i rządź, jest pod­stawą wszel­kich form to­ta­li­ta­ry­zmu i dyk­ta­tury – a tym sa­mym sta­nowi prze­ci­wień­stwo de­mo­kra­cji. Liczba ofiar za­mor­do­wa­nych w wy­niku dzia­łań tych dwóch męż­czyzn jest tak wielka, że prze­cho­dzi wszel­kie wy­obra­że­nie.

Ste­no­gram z kon­fe­ren­cji w Mi­ni­ster­stwie Lot­nic­twa z tego li­sto­pa­do­wego dnia 1938 roku ob­naża po­nurą lo­gikę two­rzącą ję­zyk pe­łen eu­fe­mi­zmów, w któ­rym „spe­cjalne trak­to­wa­nie” ozna­cza mor­do­wa­nie, a „ewa­ku­acja” równa się de­por­ta­cji. Wi­dać w nim też ślady pro­wa­dzące do tego, co dziś ko­ja­rzymy z ka­ta­strofą: getta, gło­dze­nie, ma­sowe mor­der­stwa. Pra­wie żadna z tych rze­czy jesz­cze nie miała miej­sca, wszystko znaj­dzie się w póź­niej­szych roz­po­rzą­dze­niach, w jesz­cze nie­pod­ję­tych dzia­ła­niach. Za­bi­tych jesz­cze nie za­bito, zgwał­co­nych jesz­cze nie zgwał­cono. Trauma Eu­ropy jesz­cze nie wy­bu­chła. Ale wszystko to wi­dać w li­sto­pa­do­wym po­gro­mie i w ste­no­gra­mie po­sie­dze­nia – wszystko już cze­kało.

Jo­seph Go­eb­bels: Pra­wie we wszyst­kich nie­miec­kich mia­stach spło­nęły sy­na­gogi. To ozna­cza różne nowe moż­li­wo­ści wy­ko­rzy­sta­nia te­renu, na któ­rym stały. Nie­które mia­sta chcą prze­kształ­cić je na par­kingi, inne wolą zbu­do­wać tam nowe domy.

Göring: Ile wła­ści­wie sy­na­gog spło­nęło?

Re­in­hard Hey­drich: W ca­łej Rze­szy łącz­nie sto je­den sy­na­gog ule­gło znisz­cze­niu wsku­tek po­żaru, sie­dem­dzie­siąt sześć zde­mo­lo­wano, a także znisz­czono sie­dem i pół ty­siąca skle­pów.

Göring: Co ro­zu­mie pan przez „znisz­cze­nie wsku­tek po­żaru”?

Hey­drich: Nie­które spło­nęły do­szczęt­nie, inne czę­ściowo.

Go­eb­bels: Uwa­żam, że to oka­zja do li­kwi­da­cji sy­na­gog. Wszyst­kie, które zo­stały choć tro­chę na­ru­szone, mają zo­stać zbu­rzone przez Ży­dów. Ży­dzi mu­szą po­nieść koszty. [...] Uwa­żam za ko­nieczne wy­da­nie roz­po­rzą­dze­nia za­ka­zu­ją­cego Ży­dom uczęsz­cza­nia do nie­miec­kich te­atrów, kin i cyr­ków. Ta­kie roz­po­rzą­dze­nie wy­da­łem już za po­śred­nic­twem Izby Kul­tury. [...] Po­nadto za ko­nieczne uwa­żam usu­nię­cie Ży­dów z prze­strzeni pu­blicz­nej, gdzie ich obec­ność działa pro­wo­ka­cyj­nie. Dziś na przy­kład na­dal jest moż­liwe, żeby Żyd po­dró­żo­wał ra­zem z Niem­cem w tym sa­mym prze­dziale wa­gonu sy­pial­nego. Dla­tego po­trzebne jest za­rzą­dze­nie Mi­ni­stra Trans­portu sta­no­wiące, że dla Ży­dów prze­zna­czone są od­dzielne prze­działy. A je­śli wszyst­kie będą za­jęte, Ży­dzi nie będą mieć prawa ubie­gać się o miej­sce. Osobny prze­dział do­staną tylko wtedy, gdy Niemcy będą mieli gdzie usiąść. Nie będą się mie­szać z Niem­cami, a je­śli za­brak­nie miejsc, będą mu­sieli stać na ko­ry­ta­rzu.

Göring: W ta­kim ra­zie roz­sąd­niej by­łoby udo­stęp­nić im osobne prze­działy.

Go­eb­bels: Ale nie, je­śli po­ciąg jest pełny!

Göring: Chwi­leczkę. Ży­dom udo­stępni się tylko je­den wa­gon. Je­śli nie bę­dzie wol­nych miejsc, reszta Ży­dów bę­dzie mu­siała zo­stać w domu.

Go­eb­bels: Ale za­łóżmy: po­cią­giem eks­pre­so­wym do Mo­na­chium nie bę­dzie je­chać wielu Ży­dów, po­wiedzmy, że w ca­łym po­ciągu bę­dzie ich tylko dwójka, a reszta prze­dzia­łów bę­dzie pełna. Ta dwójka Ży­dów mia­łaby wtedy do dys­po­zy­cji cały prze­dział. [...]

Göring: Je­den wa­gon albo je­den prze­dział dla Ży­dów. A je­śli rze­czy­wi­ście zda­rzy­łoby się tak, jak pan mówi, że po­ciąg byłby pe­łen, pro­szę mi wie­rzyć, nie­po­trzebne będą wtedy żadne prze­pisy. Wy­wali się ta­kiego i przez całą drogę bę­dzie sie­dział sam w klo­ze­cie!

Hi­sto­ryk Raul Hil­berg wy­mie­nia pięć eta­pów pro­cesu za­głady: de­fi­nio­wa­nie ofiar i wy­izo­lo­wa­nie ich z reszty lud­no­ści. Ode­bra­nie im moż­li­wo­ści za­robku i utrzy­ma­nia. Geo­gra­ficzna kon­cen­tra­cja. Eks­ter­mi­na­cja. Kon­fi­skata ich rze­czy oso­bi­stych.

Na kon­fe­ren­cji z 12 li­sto­pada 1938 roku po­ru­szone zo­stają wszyst­kie te aspekty. Od za­let i wad gett po twier­dze­nie, że ży­dow­skie matki „gde­rają i pod­bu­rzają” matki nie­miec­kie, w związku z czym im oraz ich dzie­ciom na­leży za­bro­nić wstępu do par­ków Rze­szy. Na­rada skoń­czyła się o czter­na­stej czter­dzie­ści, do tego czasu pod­jęto de­cy­zję, że wła­ści­ciele sied­miu i pół ty­siąca znisz­czo­nych skle­pów mu­szą po po­gro­mie „przy­wró­cić kra­jo­braz mia­sta”, a na nie­miec­kich Ży­dów zo­sta­nie na­ło­żony tak zwany po­da­tek po­kutny w wy­so­ko­ści mi­liarda ma­rek. Ce­lem spo­tka­nia było roz­strzy­gnię­cie kwe­stii wy­klu­cze­nia Ży­dów z nie­miec­kiej go­spo­darki – czy, jak to ujął Göring: „Za­sad­ni­cze za­ło­że­nie ary­za­cji jest na­stę­pu­jące: Żyd zo­sta­nie wy­eli­mi­no­wany z nie­miec­kiego ży­cia go­spo­dar­czego oraz prze­każe swój ma­ją­tek na rzecz pań­stwa”.

Na­zi­stow­skie Niemcy snuły to­ta­li­tarną wi­zję o osią­gnię­ciu świa­to­wej do­mi­na­cji po­przez wojnę, a ra­bo­wa­nie lud­no­ści ży­dow­skiej było spo­so­bem na sfi­nan­so­wa­nie eks­tre­mal­nego aktu prze­mocy w Eu­ro­pie, który dziś na­zy­wamy drugą wojną świa­tową. Nie­któ­rzy hi­sto­rycy twier­dzą, że do­pro­wa­dziło to do lu­do­bój­stwa w ta­kim sa­mym stop­niu jak zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wany an­ty­se­mi­tyzm.

Her­mann Göring: Wo­lał­bym, że­by­ście za­bili dwu­stu Ży­dów, za­miast po­wo­do­wać straty w ta­kiej wy­so­ko­ści.

A za­tem mi­nęło do­piero sie­dem­dzie­siąt pięć lat od po­gromu li­sto­pa­do­wego, który stał się po­cząt­kiem naj­gor­szego moż­li­wego końca. Czy to dawno, czy to czas mi­niony, czas prze­szły? Czy po­win­ni­śmy za­mknąć drzwi hi­sto­rii, czy już nam spo­wsze­dniała, czy już wy­star­czy? Nie. Prze­szłość to tylko od­le­glej­sza część na­szej te­raź­niej­szo­ści. Dziś ży­jemy w próżni, nie eg­zy­sten­cjal­nej, lecz fak­tycz­nej. Hi­tler plus Sta­lin równa się to­ta­li­ta­ryzm, ży­jemy w wy­niku tego dzia­ła­nia, w cie­niu, w prze­strzeni ne­ga­tyw­nej, w pu­stce po nie­na­pi­sa­nych książ­kach, nie­wy­ko­na­nej pracy, nie­sfor­mu­ło­wa­nych my­ślach, nie­prze­ży­tym ży­ciu.