Romantika - Piotr Marecki - ebook + książka

Romantika ebook

Piotr Marecki

3,9

Opis

Opel załadowany po brzegi. W bagażniku czekają już torby z ubraniami na dwutygodniową podróż poślubną, aparaty fotograficzne i kawa w termosie z napisem „Thirsty”. Po kawalerskiej wyprawie przez „Polskę przydrożną” Piotr Marecki rusza w podróż z żoną Olą, by wspólnie świętować zawarcie małżeństwa. Pierwszy przystanek – Beskid Niski. Ekowesele, progresywne disco polo, całonocne maratony na atari i wiersze czytane dla przyrody. Kolejny – Huculszczyzna, drewniana chata w górach i ukraińskie bezdroża. Marecki z żoną rejestrują mijany krajobraz i zwracają uwagę na lokalną architekturę. Tarnopol, Strusów, Monasterzyska, Tyśmienica, Kołomyja, Szepit, Czerniowce, Zaleszczyki, Stryj. Podróż jest długa, drogi dziurawe. Ale ważne, że jadą razem. Piją huculski samogon, zagryzają go bryndzą i śpiewają pieśni o zbójniku Doboszu. Obserwują, jak wschodnia prowincja opiera się zachodniemu turbokapitalizmowi.

A Hucuł Misza na to: „Wszystko jasne. Romantika”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (12 ocen)
5
4
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

W taką podróż chcę pojechać...
00
tonto

Dobrze spędzony czas

Not that far East Side Story (✯ᴗ✯)
00
uszka

Dobrze spędzony czas

Super. polecam. I krakow, retoryka i świetne klimatyczne opisy huculszyzny
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © by Piotr Marecki

Copyright © by Piotr Marecki, 2021

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Marta Syrwid, Magdalena Błędowska

Korekta Krystyna Stobierska, Elżbieta Krok

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-305-8

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2021

Wydanie I

Środowisku

Serce to jest tancerz

Rozum to jest fałszerz

Wiedzą o tym wszyscy już

Serce nie okłamie

Nigdy twoich marzeń

Chyba dobrze o tym wiesz

Oo, to jest prawda

Oo, dobrze o tym wiesz

Oo, to jest prawda

Ooooo…

Magda Durecka, Serce to jest tancerz

Widzę wszystko w ten sposób, powierzchnię rzeczy, rodzaj mentalnego Braille’a, przesuwam jedynie dłonie po powierzchni przedmiotów […].

Andy Warhol, przeł. Marcin Zawada

I wanted to show you something that would give you some kind of pleasure before the end of the world

Joey Yearous-Algozin

Część pierwsza. Przygotowania

1

Siedzę z kotem Miszą na kolanach i skroluję. Algorytmy Facebooka wyświetlają mi reklamę kiszenia. Czytam to Oli, która leży obok, lecz mnie nie słyszy, bo ma na uszach wielkie słuchawki. Ogląda jakiś wykład z YouTube’a. Kiedy widzi, że coś mówię, odsuwa jedną, więc powtarzam:

– Shuty organizuje warsztaty „Kisimy w Jasielówce”. Kurs kiszenia ogórków za sześćset zło. Autorka warsztatów nauczyła się je kisić w Berlinie. W jakiejś restauracji. Hipstery pojadą, żeby się przygotowywać na katastrofę ekologiczną w 2050 roku.

– My byśmy pojechali, jakbyśmy nie mieli wesela i tego wszystkiego, co z tym związane – odpowiada Ola.

Obok niej na sofie leży kot Cukier. Ola ma ciągle tylko jedną słuchawkę na uszach, więc pytam:

– A jedziemy w jakąś podróż poślubną?

– Wybij sobie z głowy loty do ciepłych krajów. To teraz nieetyczne, trzeba ograniczać ślad węglowy – mówi.

– Jasne, to może gdzieś w Polsce?

Zastanawia się chwilę.

– Ja bym pojechała do jakiejś agroturystyki. Takiej, żeby tam nikt nie jeździł. Żeby była bardzo nieatrakcyjna.

– Dobra, to poszukajmy jakiejś nieatrakcyjnej agroturystyki – zgadzam się.

Ola zakłada słuchawkę, więc wracam do skrolowania, ale pada mi bateria. Mam kota na kolanach, więc się nie ruszam. I tak siedzę z rozładowaną komórką.

2

Leżymy z Olą na sofie i kończymy list do gości z zaproszeniem na wesele. Dodajemy w Gmailu prawie osiemdziesiąt adresów i wysyłamy:

DRODZY I DROGIE!

Dla uczczenia naszego ślubu chcemy Was serdecznie zaprosić na imprezę typu grill / ognisko w pierwszy weekend września.

Dzięki uprzejmości Niny i Shutego impreza odbędzie się w nowo otwartej agroturystyce „Jasielówka” w Woli Niżnej k. Jaślisk.

Główna impreza zaplanowana jest na sobotę 7 września, natomiast my będziemy tam przebywać od czwartku 5 września i tak też mamy zarezerwowany dom, więc zjeżdżać można na cały ten okres, albo jak ktoś nie może akurat na sobotę, to niech wpada pohangoutować z nami w pięknych okolicznościach przyrody Beskidu Niskiego w czwartek / piątek.

Wydarzenie ma charakter studentkorsko-górsko-wycieczkowy, tak że marynarki zostawcie w domu, za to weźcie trapery i krem do opalania.

WYŻYWIENIE I NAPOJE

Dajcie znać, jeśli macie jakieś specjalne preferencje żywieniowe.

Defaultowo planujemy Was wyżywić domowym polskim jedzeniem i tym, co do zaoferowania ma późnym latem wieś (pomidory, sery, śliwki). Jeśli chcecie uświetnić imprezę własnymi wypiekami / ulubionymi przekąskami / wrzucić na grilla coś od siebie – doskonale!

Zapewnimy podstawowy wachlarz alkoholi, ale jak najbardziej możecie uzupełnić tę ofertę o własne ulubione napitki i używki (tym bardziej że jednak będziemy dość na odludziu).

PROGRAM ROZRYWKOWY

Wstępnie przewidujemy co najmniej pokaz demoscenowy na atari i open mica, a także spacery krajoznawcze po okolicy. Weźmiemy projektor, będzie nagłośnienie.

Widzimy to tak, że program tworzycie Wy wszyscy, więc zgłaszajcie śmiało propozycje uświetnienia wydarzenia, pomysły na rozrywki i zabawy!

DOJAZD

Jeśli ktoś chce jechać transportem publicznym, to najłatwiej dotrzeć busem do Krosna i stamtąd busem do Woli Niżnej. Ew. można dostać się do Rymanowa i stamtąd jest już 20 min. autem, więc można liczyć, że ktoś po Was wyjedzie / złapiecie stopa.

Dajcie proszę znać, jeśli planujecie jechać autem i możecie ze sobą przybrać po drodze inne osoby, postaramy się Was połączyć :)

I odwrotnie – zgłaszajcie, jeśli chcielibyście, żeby zorganizować Wam dojazd z Krakowa, i w który dzień – jeśli zbierze się większa grupa z takim zapotrzebowaniem, będziemy ogarniać busa.

INNE

Co istotne: chcielibyśmy grilla przeprowadzić w duchu less waste, czyli starając się generować mniej śmieci typu plastikowe talerzyki, ale to jeszcze będziemy pisać, co prosimy zabrać ze sobą:D

Do mejla załączamy grafikę zaprojektowaną przez Chromrego na tę okoliczność i zdjęcie Jasielówki.

3

Na Messengerze korespondujemy ze Shutym w sprawie zaopatrzenia, logistyki, gier i zabaw.

Shuty: Jak pisałem wcześniej gospodarz zrobi sery: bryndzę bunc biały i wędzony, biały ser, tylko trzeba mu dać znać ile tego ma być. Chleb miejscowy jest dobry z piekarni. No i jeszcze masło, można też mleko kwaśne do jakichś koktajli. I zwykłe do kawy

Ola: Z jajami to na ile sztuk są widoki? No bo tak licząc na jajecznice dla 30–40 os powiedzmy 2x z grubsza to by tak z 160–200 było trzeba

Shuty: Tylko się zastanówcie, czy nie ma wśród gości wegan

Ola: Część ekipy to weganie

Shuty: Co oni będą jeść? To Podkarpacie

Ola: Ale na wakacjach? Na trochę nabiału chyba sobie pozwolą

Shuty: My też tu przeżywamy nasze drobne tragedie, więc to nas połączy

Ola: Mamy dwoje mocno wegan gości ale nawet oni są like „po imprezie sera sobie nie odmówię”. eniłej, a macie jakiś blender? jakbyśmy im z Górą jakąś pastę do kanapek chcieli zrobić?

Shuty: Z warzyw?

Ola: Tak, warzywa ja mogę z kooperatywy zamówić. odbiory mam w środę wieczorem

Shuty: No i też proponuję wprowadzić do grafiku jakieś gry sportowe, np. badminton w debla, mam rakietki i siatkę. oraz koniecznie grzybobranie, recytowanie na głos Pana Tadeusza i Trenu Finegannów

Zauważam, że pojawia się program kulturalny, więc piszę:

Ja: Atari przywiozę z telewizorem, żeby można było pograć w jakieś lokalne gry robione na Podkarpaciu

Shuty: Jeśli będzie pogoda to można też zbudować tamę i zrobić w rzece basen

Ola: Ok, i już wiem, że o tym gadaliśmy, ale jak stoicie z, like, ilością kubków, sztućców itp? możemy w ogóle towarzystwu zrobić dyżury jak na koloniach, zmywarka, gotowanie, mopy

Shuty: Inaczej utoniemy w brudzie. A alkohole?

Ja: Niczego nie będziemy kupować w sklepie. Wszystkie wina z podziemnych winnic z Podkarpacia z Nawsi Kołaczyckich, z Błażkowej, redestylaty z przejrzałych bananów od Konrada Góry

Shuty: Aha no i super pomysłem są arbuzy, dobre na popitkę, na kaca, na uzupełnienie płynów itp.

4

Z Olą wchodzimy do szmateksu na Kościuszki.

– Chcemy ubrać się na naszą imprezę tak jak ci państwo na zdjęciu.

Sprzedawczyni pokazujemy zdjęcie Britney Spears i Justina Timberlake’a w dżinsie.

– Zależy nam, żeby ubrania były podobne. Ja już prawie wszystko kupiłem, poza dżinsowym kapeluszem. Mamy jednak problem z sukienką dżinsową dla Oli.

Sprzedawczyni patrzy na zdjęcie i mówi:

– A tyle tygodni miałam podobną sukienkę do tej na fotografii. Ale oddałam do spalenia. Poczekajcie państwo, zadzwonię.

Dzwoni, pyta, czy spalili te worki, które oddała tydzień temu. Odkłada telefon.

– Dobra wiadomość, nie spalili jeszcze szmat. Więc przyjdźcie za kilka dni, będzie sukienka. Numer sobie do was wezmę. Gdzieś blisko mieszkacie?

– Tak, tutaj obok. Staramy się wszystko kupować lokalnie, żeby wspierać lokalną tkankę miejską.

Wracamy ze szmateksu do mieszkania na Retoryka. Ola całą drogę opowiada mi o hasztagu #freeBritney.

5

Jadąc do Przegorzał, zatrzymujemy się przy szmateksie, żeby odebrać dżinsową sukienkę Oli. Ola zakłada ją w przymierzalni. Właścicielka szmatekstu kręci głową, że tyle wisiała i nikt jej nie chciał.

Impreza w Przegorzałach. Z Basią, profesorką z Wrocławia, jej znajomymi i rodziną.

Jedzenie, toasty, miłe słowa z okazji rocznicy ślubu. Po kolacji wychodzimy na taras:

– A to moja rodzina z Bochenkowa. Prowadzą tam agroturystykę – mówi Basia.

– A czy nieatrakcyjna? – pytamy. – Bo szukamy nieatrakcyjnej agroturystyki na podróż poślubną.

– Bardzo tam jest nieatrakcyjnie, bardzo. Obok Reymont Chłopów pisał.

– Zdecydowanie tam jedźmy – zwracam się do Oli.

Wchodzą do środka, my ciągle na tarasie.

– Ej, a może w podróż jednak pojedźmy na Ukrainę? Jurko tak bardzo zapraszał do swojej chaty na wsi. Byłoby super. Spokój i daleko, nie trzeba odbierać telefonów. Może tam będzie nieatrakcyjnie? – proponuję.

Ola stwierdza, że możemy to rozważyć i żeby do niego napisać, czy to w ogóle możliwe. Piszę na Messengerze. Odpisuje prędko.

– Jurij zgadza się, ale mówi, że tam ciężko dojechać. Drogi popsute. Łatwo o wypadek. Ukraińcy jeżdżą jak szaleni, bo wiedzą, gdzie dziury. Koła odpadają. On z nami pojedzie prosto z naszej imprezy w Beskidzie Niskim.

Ola powtarza, że rozważymy.

Piszę Jurijowi, że szefem kuchni na imprezie będzie Konrad Góra. Ma być wegańsko, wegetariańsko, jedzenie z lasu, nazbierane przed samym grillem, więc – piszę mu – żeby sała nie przywoził. „Wiem, że jesz codziennie, ale u nas serio nie będzie żadnego, ale to żadnego mięsa!”

Jurij odpisuje na Messengerze: „Kocham tego Monstreusza i jego redystylaty”.

6

– Ania odmówiła. Pisze, że bierze tak silne leki na depresję, że nie będzie mogła prowadzić. Wcześniej pisała, że jeśli nie zejdzie do dwudziestu pięciu miligramów, to przyjedzie raczej autobusem, a teraz to już w ogóle – mówię do Oli. Pakujemy się na wyjazd.

Ola:

– Powiedziałam babci, że jedziemy na Ukrainę w podróż poślubną. Bardzo się ucieszyła. Po raz pierwszy mi powiedziała, że prababcia była ze Stryja, więc pojedziemy tam odkrywać moje korzenie.

Góra pisze na Messengerze, że dojeżdża do Krakowa. Odpowiadam, że natychmiast po niego jadę. Wsiadam w opla i kieruję się na dworzec. Czekam na parkingu przy peronach. Z windy wychodzi Konrad z dużym plecakiem na stelażu. Ubrany jest w dresy i T-shirt za krótki na wielki brzuch, który wystaje mu spod koszulki. Zapuścił też długą brodę. Przed włożeniem plecaka do auta pokazuje mi, że destylaty przywiózł w plastikowych butelkach, żeby się nie uszkodziły podczas drogi. Wyjmuje kilka.

– Ale nie muszę wąchać? – pytam.

– Teraz nie. Później. – Wkłada je z powrotem do plecaka.

Proponuje, żeby do jakiejś knajpy podjechać i poprosić o szklane butelki, to przelejemy. Wyjaśniam, że najpierw jedziemy do mieszkania na Retoryka, do Oli, później knajpa.

W drodze, kiedy przejeżdżamy przez Aleje, opowiada, że założył dzisiaj wydawnictwo, żeby wydawać słowackich i czeskich poetów oraz poetki zaangażowane. Mam mu poradzić, jak takie wydawnictwo się prowadzi.

Wnosimy plecak destylatów na górę, rozstawiamy butelki na stole.

– Jest pomysł, żeby je rozpić. Jeszcze dziś – mówię do Oli.

Ustalamy, że idziemy kupić coś dobrego do jedzenia.

W Kocyku Konrad kręci się wokół produktów i oznajmia, że chciałby coś, co można brać całymi rękami i się najeść. Wybiera bób.

– I jakiś rarytas. – Wkłada słoik karczochów do koszyka.

– Kupujemy też pieczywo i owoce? – Wskazuję na półkę.

– Wszystko, co może być zagryzką – odpowiada Konrad.

Wracamy do domu przez Cafe Szafe. Prosimy barmana, żeby dał nam jakieś butelki, jeżeli ma. Ten wyjmuje puste butelki zza kotary. Milczy. Dziwnie się na nas patrzy. Niektóre nie mają nakrętek, więc za te dziękujemy. Barman z przekąsem przeprasza, że wyrzucił nakrętki.

Już w mieszkaniu rozkładamy rarytasy na stole przy sofie, gotujemy bób. Przelewamy zawartości do butelek. Konrad oznacza niektóre z nich zielonymi wstążkami, które podała mu Ola:

– To czyste dziewięćdziesiąt procent. Będzie do opalania grilla i warzyw. Żeby nikomu nie przyszło do głowy tego pić.

Ciągle przewiązuje butelki i opowiada nam o słowackiej poezji zaangażowanej. Pijemy bananowicę i komplementujemy smak.

– Zrobiona z owoców od sprzedawców z targu, którzy chcieli je wyrzucić, bo były już przejrzałe – wyjaśnia.

Zmienia temat: właśnie wrócił z festiwalu Parzybroda w Białych Błotach, na który przyjechały stare punki.

– I te stare punki walczyły z młodymi punkami. Darli się na mnie, że mam brzuch. To był ich argument. Brzuch.

Ola i Konrad piją po parę kieliszków, ja jeden na spróbowanie.

– Jutro muszę prowadzić – tłumaczę.

Konrad opowiada Oli o wydawnictwie, o pomyśle wydawania słowackich i czeskich poetów zaangażowanych.

– Na jedną kupkę będziemy odkładać pieniądze dla mnie, na drugą dla Jacka, na kolejną dla wydawnictwa, na kolejną dla autora.

– To chyba kupki długów będą – komentuje Ola.

Proponujemy Konradowi prysznic, lecz mówi, że niczego nie wziął na zmianę, ma tylko te dresy i tę jedną koszulkę. Nie myje się też.

– W ten sposób komary mnie nie gryzą i w lesie dzikie zwierzę nie wyczuje – wyjaśnia.

Oli bardzo podoba się pomysł z niemyciem, z naturalnym zapachem. Uderza w korporacje kosmetyczne, które zarabiają na szamponach:

– Dawniej ludzie myli włosy raz na tydzień i wystarczało.

7

Pół tylnego siedzenia w oplu zajmuje atari i telewizor CRT. Dokładamy destylaty Góry, torby z ubraniami na podróż poślubną na dwa tygodnie, aparaty lomo i lustrzankę. W kuchni zalewam kawę w termosie z napisem „Thirsty”. Ola ustawia automatyczną miskę dla kotów – ma otworzyć się za parę godzin. Wsypuje do niej kostki lodu, żeby pokarm był zimny. Chodzi po kuchni i opowiada, jak to koty będą cierpieć, bo nas nie będzie. Zastanawia się, czy nie zostać. Przekonuję ją, że przecież tyle czasu przygotowywaliśmy podróż i wesele i że jest kittysitterka.

Wychodząc, żegnamy się z kotami Miszą i Cukrem. Ola tuli je i nie chce wyjść.

– Prawa kota są łamane w tym domu. Jak wy sobie poradzicie tak długo bez nas? Będziemy tęsknić. Jutro przyjdzie do was ciocia – mówi do nich.

Zamykam mieszkanie i w skrytce zostawiam klucze dla opiekunki kotów.

Już w aucie wstawiam termos w dziurę koło lewarka – tak żeby łatwo było po niego sięgać, siedząc za kierownicą.

Ruszamy z parkingu na Retoryka. Opel jest tak obładowany, że nic nie widzę w wewnętrznym lusterku, muszę polegać na tych na zewnątrz.

Konrad po raz kolejny dziś pyta, jak czuliśmy się po destylatach. On nie mógł spać od piątej. Ola podobnie, po zbyt wczesnym wybudzeniu zaczęła się martwić o imprezę w Jasielówce. Zastanawiała się, czy jakieś leki wziąć, żeby się uspokoić. Konrad opowiada, że ma problemy ze snem przez rozregulowany tryb życia. Żeby go wyregulować, co dwa tygodnie upija się tymi destylatami, żeby chociaż raz na jakiś czas mocno spać.

Ciągle drapie się po ciele i opowiada nam o trzech słowackich poetach zaangażowanych. Wszystkich chce przełożyć na polski. Z pamięci podaje cytaty z wierszy. Rozgryza, jak te teksty tłumaczyć. Między cytatami ze słowackich poetów zaangażowanych wspomina o grzybach i wyprawie do lasu.

– Cel jest taki, żeby znaleźć huby. Przede wszystkim chicken of the woods. Będzie huba, będzie główne danie – mówi.

Opowiada też o innych hubach – żółtych, czarnych, z których zrobimy napój miłosny, i o hubie psychodelicznej.

– Są też takie huby, które mogą zabić, ale tych nie będziemy zbierać – dodaje.

Zjeżdżamy z autostrady, mijamy Tarnów. Konrad widzi tabliczkę z napisem „Świniogóra” i prosi:

– O! Świniogóra to ja! Maro, zrób mi zdjęcie!

Zatrzymujemy się, robię mu zdjęcie. Wrzucam je na Instagrama i na instastorkę z hasztagiem #on_the_road #swiniogora, coś jest jednak nie tak z aplikacją i ani zdjęcie, ani story nie zostają opublikowane.

W Swoszowej skręcamy na Radoszyce. Na środku drogi stoi kogut. Samochód zostawiamy na dziole i idziemy pieszo w dół w kierunku wontoki, do domu i gospodarstwa. Mijamy stodołę.

– Zjechać byśmy zjechali, ale przy takim obładowaniu możemy nie wyjechać do dziołu – wyjaśniam.

Pokazuję im stajnię, duży murowany budynek.

– To tutaj. Dziadek opowiadał mi, że jego dziadek czy pradziadek wiązał pana w żłobie i go piłami rżnęli.

Ola mówi, że zna już tę historię.

Witamy się z ciotką, która zabiera nas do piwnicy i pokazuje, co ma.

– Bierzcie, co chcecie – zachęca. – Te zimnioki są małe, na nic się nie zdadzą.

– Ja bym je wykorzystał – włącza się Góra.

– Do czego?

– No już pani wie do czego.

I śmieje się.

– Ciociu, on dużo alkoholu pędzi – tłumaczę.

Zbieramy ziemniaki, kurki, wielkie cukinie i olbrzymie dynie. Ola bierze jedną cukinię do ręki i mówi:

– Nie są sformatowane. A już na przykład dziecko, co nie jeździ na wieś, toby myślało, że wszystkie cukinie wyglądają tak samo jak w sklepie.

Wynosimy je na górę, do opla. Auto jest tak napchane, że nie ma ich już gdzie wcisnąć. Kiedy jedziemy do Trzcinicy, Konrad trzyma te cukinie i ziemniaki na kolanach i nadal opowiada o zaangażowanych poetach słowackich.

Już po zjechaniu z góry koło Czajosa mijamy dom cioci Heli i – zaraz potem – dom ludowy.

– Tutaj w ejtisach i najntisach chodziliśmy na dyskoteki. U nas królowały C. C. Catch i hity Magdy Dureckiej. Tu niedaleko biłem się na dyskotece i dostałem sztachetą w nos. Do tej pory mi nie naprostowali pomimo jednej operacji. – Wskazuję na swój nos.

W domu mama częstuje nas pierogami z owocami.

– Miód mocie od Stefana z jego uli. I te wina som w piwnicy… – mówi.

– Nie ma już na to miejsca w aucie. Ale miód weźmiemy, na śniadanie jutro – odpowiadam.

Umawiamy się, że następnego dnia pan Stefan dowiezie zrobione przez mamę paszteciki, pierogi, nalewki własnej produkcji i ciastka. Do Jasielówki jedziemy zapchani po dach. Konrad zza tych ziemniaków i cukinii ciągle opowiada o trójce zaangażowanych poetów słowackich.

8

Dojeżdżamy do Jasielówki, witamy się z gospodarzami – Niną, Shutym i Różą. Rozpakowujemy się. Wnosimy do domu wszystkie te ziemniaki, cukinie, miody, destylaty. Obok, za płotem, kosi trawę pan Lokals. Nina i Sławek wołają go na kieliszek bananowicy. Przedstawiają Konrada jako osobę, która pędzi. Pan Lokals patrzy na pępek wystający spod krótkiego T-shirta Góry, wskazuje na jego brzuch i stwierdza:

– No widać, że pędzi. – Śmieje się.

Pije jednego, ale rozkłada na dwa razy.

– Musiało być mocne, skoro pan nie wypił od razu całego – mówi Nina.

Lokals nie odpowiada. Patrzy w niebo i oznajmia, że pogoda będzie.

Stoimy chwilę na tarasie. Gadamy.

Ola:

– Ciekawe, że tutaj lokalsi i punki nie boją się oskarżeń o fatfobię i wyciągają komuś, że ma brzuch.

– I jak te pierwsze tygodnie na wsi? Nie chcecie jeszcze wracać do Krakowa? – pytam Ninę.

– Ja powiedziałam Sławuli, że jestem tu do pierwszego kleszcza. Jak złapię kleszcza, wypierdalam stąd tego samego dnia. Mogę mieszkać w Ekwadorze, w Krakowie, ale boreliozy nie zniosę – odpowiada Nina, gestykulując. – Sławula wtedy będzie sobie radził sam. Sprawdziliśmy to w sierpniu. Był sam i dał sobie radę.

Ola chodzi po pokojach Jasielówki i rozdziela, gdzie kto ma spać w który dzień. Osoby, które nie mieszczą się w pokojach, lokujemy na materacach w dużej wspólnej sali.

– I tak udało się czterdzieścioro gości zmieścić w domu, w którym może być szesnaście osób. Piona, Maro.

9

W sali z kominkiem ustawiam atari, telewizor, podłączam joysticki, SIO2SD od Lotharka i puszczam naszą najnowszą grę Deszczownik. Przy stole siedzi Róża, gra na iPadzie. Wokół niej kręci się kilka małych kotów. W pewnym momencie przerywa i podchodzi do mnie razem z kotami. Jest wyraźnie zainteresowana tym, że można grać na tak starym komputerze.

– Może chcesz sobie pograć? Zbiera się literki lecące z góry jak deszcz – mówię do niej.

Łapie joystick. Kiedy gra, opowiadam jej o Atari:

– Ten komputer jest inny niż ten, na którym zwykle grasz. iPad wszędzie na świecie jest taki sam. A tego komputera już nie można nigdzie w sklepach kupić. A my go ciągle używamy. Jak go przestano sprzedawać, to trafił do Polski. I stał się naszym lokalnym komputerem. Myśmy go sobie zmienili na swoją modłę. Przejęliśmy go. I prawie już nie ma dziś dwóch takich samych egzemplarzy.

Ola, która kręci się obok, dodaje:

– Taka bioróżnorodność. Polacy i demoscenerzy udowodnili, że technologii można używać dla dobra wspólnego, a nie dla akumulacji kapitału.

Róża nie słucha, jest zajęta graniem. Po chwili jednak odkłada joystick od atari i wraca do swojego iPada. Koty idą za nią.

10

Góra namawia, żeby jechać na Słowację po alkohol. Wsiadają ze Shutym do opla jako pasażerowie, ja prowadzę. Kiedy tylko ruszamy, Shuty wyjmuje wielki zwój zioła w worku foliowym i lufkę. Nabija i zaczyna palić.

– Mieliście nie pić i nie palić. Jak ostatnio byłem, to zapowiadaliście, że bez cukru, bez alkoholu żyjecie, bez substancji – wypominam mu. – Ostatnio nawet ciasta rabarbarowego od nas nie wzięliście, bo cukier.

– Widzisz, Piotrek, nie wyszło – stwierdza Shuty.

Konrad znowu opowiada o słowackich i czeskich poetach oraz że koniecznie chce posiedzieć w jakiejś knajpie słowackiej, posłuchać piosenek słowackich na żywo ze słowackich głośników, liznąć tamtejszej popkultury.

Podpytuję Shutego, jak tam warsztaty z kiszenia ogórków w Jasielówce, te za sześćset zło.

– Zgłosiły się dwie osoby i dziewczynie by się nie opłaciło. Ale jeszcze w ostatni dzień zgłosiły się kolejne dwie. No, ale tamte wcześniejsze dwie były już odwołane – odpowiada.

– No problem, problem, żeby te dwieście kilometrów do was dojechać. Nam też sporo osób odmówiło, że za daleko od Krakowa. Jakieś argumenty, że medytacja, depresja, tabletki na depresję, lękowcy, którzy boją się wyjść z domu.

Shuty raczej jara, niż rozmawia. Zaciąga się długo, a potem bierze kolejny buch. Przed samą granicą jednak się odzywa:

– Tutaj akuratnie sprawdzają dowody, trzeba zjechać do budki – wskazuje.

Zwalniam i włączam kierunkowskaz. Konrad z tyłu sięga po dowód. Przejeżdżamy granicę i śmiejemy się. Ja mniej, ujarany Shuty przez kilka minut.

11

Jedziemy do najbliższej wioski i zatrzymujemy się przy pierwszej hospodzie. Konrad przerzuca się na słowacki i zamawia po jednym piwie dla siebie i Shutego, a dla mnie kofolę.

Pije piwo, wsłuchuje się w słowackie piosenki i oznajmia:

– Na co dzień to tego słucham na YouTubie, a tutaj mam na żywo.

Jest bardzo zadowolony. Zagaduje panią za barem: o alkohol, o kartę, o jedzenie, o miejscowość.

Shuty opowiada o ciemnych stronach prowadzenia agroturystyki, że przyjeżdżają do niego turyści i chcą z nim pić:

– Raz przyjechali goście, nigdy ich wcześniej nie widziałem, a oni mnie ściskają, flaszkę wyciągają. Ja mówię, że mam pracę, że agroturystyka tak jest pomyślana, żeby turyści sobie, a my sobie. A oni do mnie, że w Bieszczadach byli i że tam gospodarz z nimi pił. Ja, że tutaj jest inaczej. Książkę piszę z pastami i skitami, wieczorami poprawiam. Nie zrozumieli i straciłem na tym. Na następny dzień wyjechali. Jeszcze dogryzali, że tylko córka jest gościnna, bo tylko ona nawiązuje kontakt z turystami.

Kończymy piwa i kofolę. Płacimy rachunek i jedziemy na zakupy do sklepu przy granicy.

Konrad pyta, ile butelek.

– To ty decydujesz. My i tak robimy wyjątek, bo chcieliśmy całą imprezę zorganizować bez zakupów w sklepie i wspierania kapitalizmu. No ale skoro tak lubisz Słowację…

Ostatecznie wypełniamy auto mniejszymi i większymi butelkami z piwami Topvar, Smädný mních, Šariš, Kelt. Wracamy do Polski.

Zatrzymujemy się po drodze w Daliowej.

– Tu od gospodyni bierzemy sery – instruuje Shuty.

Siedzi w aucie spalony, nie chce, żeby we wsi widzieli go w takim stanie. Wchodzę więc do domu sam. Gospodyni wyjmuje sery z lodówki, kładzie na stół, a następnie pakuje do plastikowych reklamówek. W tym samym momencie za oknem kuchennym pojawia się postać. Konrad. Gospodyni odkłada sery i patrzy, co on robi, a ten podchodzi pod to okno i zaczyna sikać. Biorę sery, płacę. Wychodzę. Kładę sery na słowackie piwa. Odpalam auto i mówię:

– Gospodyni miała minę, jakby czegoś podobnego w życiu nie widziała.

– Nie róbcie mi siary na wsi, bo ludzie będą później opowiadać, że jakieś narkomany, pijaki, artyści przyjechali – prosi Shuty.

Jedziemy. Parę domów dalej, w Posadzie Jaśliskiej, Shuty każe się zatrzymać.

– Tutaj jajka, sery wędzone, mleko. Piotrek, ty mów z panią, bo ja jestem spalony.

Idziemy chodnikiem przez podwórko, odganiając gęsi. Gospodyni wychodzi i oznajmia, że wszystko jest, można dzisiaj trochę, jutro trochę.

– Problem tylko z serami wędzonymi, miał gospodarz robić, tak było umówione, ale zaczął robić co innego. – Pokazuje palcami na szyję. – I nie uwędził. Więc ja powędziłam trochę, ale nie umiem tak jak on. On lepiej to robi.

Ja i Konrad odganiamy gęsi, które nas atakują, a gospodyni chodzi od wędzarni do komórki i nosi. Jajka – sto sześćdziesiąt, sery – cztery kilo czterdzieści, sery wędzone – ponad trzy kilo.

Wskazuje na Shutego:

– Pan z miasta, pan będzie liczył – mówi.

– Nawet ekonom, studia skończył w tym zakresie – dodaję.

Shuty wbija kwoty i wagę na kalkulator w komórce, lecz nic mu nie wychodzi. Spisuje to na kartce papieru, ale nic się nie sumuje.

Gospodyni po jakimś czasie przynosi swój kalkulator i sprawnie, szybko liczy. Wychodzi do zapłaty dwieście dziewięćdziesiąt złotych.

Płacę, zostawiam resztę i umawiam się na odbiór mleka na jutro.

Nosimy jajka i sery do auta, kładziemy je na słowackich piwach. Chodzimy kilka razy od gospodarstwa do auta, żeby wszystko bezpiecznie przenieść. Wreszcie jedziemy autem pełnym piw, jaj i sera do Jasielówki.

– To jest jakiś skandal, żeby za tyle jedzenia, takiego dobrego, bez chemii, zapłacić tylko trzysta złotych. Ci rolnicy nigdy sobie nie poradzą! Będą pić! To jest tyle pracy. A tylko trzysta złotych. Skandal! – wrzeszczy spalony Shuty, wymachując rękami.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.