Ręka Fatimy - Ildefonso Falcones - ebook

Ręka Fatimy ebook

Ildefonso Falcones

0,0

Opis

W magicznej scenerii XVI-wiecznej Andaluzji rozgrywa się epicka opowieść o człowieku rozdartym pomiędzy dwie kultury, dwie religie i dwie kobiety, pragnącym w imię godnego życia doprowadzić do zbliżenia islamu i chrześcijaństwa. Przygoda, miłość, intrygi, zemsta, utracone złudzenia to najważniejsze wątki tej liczącej prawie tysiąc stron książki. 

Akcja RĘKI FATIMY rozpoczyna się w 1568 roku w Królestwie Grenady. To tu nieustannie poniżani i upokarzani Maurowie wypowiedzą skazaną na niepowodzenie wojnę swym katolickim ciemiężcom. To tu, w wiosce na zboczach Sierra Nevada, przyjdzie na świat młody Hernando Ruiz, syn muzułmanki zgwałconej przez księdza, którego przeznaczeniem jest żyć w dwóch światach, choć nie przynależy do żadnego. I dokonać wyboru między dwoma kobietami, z których każda jest miłością jego życia. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka - Ośrodek Kultury w Morzeszczynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Hiszpania, Królestwo Grenady, druga połowa XVI wieku. Obecni na Półwyspie Iberyjskim od setek lat muzułmanie stali się mniejszością. Katolicy nie mają dla nich miłosierdzia. Maurowie są ograniczani pod względem ekonomicznym, poniżani z przyczyn religijnych i zmuszani do przechodzenia na chrześcijaństwo. Mając dość prześladowań i niesprawiedliwości, wypowiadają wojnę swym katolickim ciemiężcom. W powstaniu w Alpuharze uczestniczy młodziutki Hernando Ruiz, nieślubny syn muzułmanki zgwałconej przez księdza, z racji pochodzenia odrzucany i przez muzułmanów, i przez chrześcijan. Hernando ratuje życie trzynastoletniej Fatimie i zakochuje się w niej z wzajemnością. Czarnooka dziewczyna musi jednak poślubić Brahima, ojczyma Hernanda, człowieka, który nienawidzi go od dnia, gdy wziął za żonę jego ciężarną matkę. Powstanie upada, młodzieniec trafia w niewolę do Korsarzy, a Brahim z dwoma żonami osiedla się w Kordobie. Koleje losu Hernanda jeszcze nie raz poddane zostaną dramatycznym zmianom. Zdobędzie i utraci miłość swojego życia, spotka się z agresją i niezrozumieniem otoczenia, które nie potrafi zaakceptować jego katolicko-muzułmańskiej rodziny, zyska potężnych wrogów i stanie się obiektem zemsty. Ale nigdy nie zapomni o Fatimie. Jako dojrzały człowiek będzie musiał dokonać wyboru pomiędzy dwiema kobietami, które kochają go ponad wszystko...

 

Tego autora

 

KATEDRA W BARCELONIE

 

RĘKA FATIMY

 

RĘKAFATIMY

ILDEFONSO FALCONES

 

Z hiszpańskiego przełożyłyTERESA GRUSZECKA-LOISELETANNA ŁOCHOWSKA

 

Tytuł oryginału:LA MANO DE FATIMA

 

Copyright © Ildefonso Falcones de Sierra 2009

All rights reserved

 

Translated from the original edition of Random House Mondadori,Barcelona, Spain, 2009

 

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010

Polish translation copyright© Teresa Gruszecka-Loiselet & Anna Łochowska 2010

Author’s photo © Gentz Munoz (licensed by Circulo de Lectores S.A.)

 

Okładka przedstawia wnętrze Wielkiego Meczetu w Kordobie,La Mezquita de Córdoba

 

Redakcja: Barbara Nowak

Konsultacja historyczna: dr Katarzyna PachniakProjekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

 

ISBN 978-83-7659-171-1

(oprawa miękka/szara)

ISBN 978-83-7659-252-7

(oprawa miękka/czerwona)

ISBN 978-83-7659-172-8

(oprawa twarda)

 

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl

 

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.empik.comwww.merlin.plwww.ksiazki.wp.plwww.amazonka.pl

 

WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

 

2010. Wydanie I/oprawa miękkaDruk: Opolgraf S.A., Opole

 

Moim synom:

Ildefonsowi, Alejandrowi, Josému Maríi i Guillermowi

 

Muzułmanin, który walczy lub znajdzie się w środowisku pogańskim, nie ma obowiązku różnić się wyglądem od otoczenia. W takich okolicznościach muzułmanin może pragnąć lub zostać zduszonym do tego, aby wyglądać tak samo jak inni, pod warunkiem że swą postawą służy religii, a więc głosi zasady wiary, zdobywa sekrety, które przekazuje muzułmanom, zapobiega krzywdom, stara się być pożyteczny.

 

AHMAD IBN TAJMIJJA (1263—1328) słynny prawnik arabski

IW imię Allaha

... Walczyliśmy codziennie z wrogami, mrozem, upałem, głodem, powszechnym brakiem amunicji i wszelkiego sprzętu, nowymi stratami i nieustannym żniwem śmierci, aż ujrzeliśmy wrogów. Cały wojowniczy naród uzbrojony, ufny — pomimo oblężenia — w pomoc barbarzyńców i Turków został zwyciężony i pokonany, wygnany ze swej ziemi, ograbiony z domostw i mienia; mężczyźni i kobiety pojmani i związani; dzieci sprzedawane na targu jako niewolnicy lub wywożone na obcą ziemię z dala od swoich... Wątpliwe zwycięstwo o tak niebezpiecznych skutkach, że czasem zastanawiano się, kogo Bóg chciał ukarać: nas czy wrogów?

DIEGO HURTADO DE MENDOZAGuerra de Granada, księga pierwsza

1

Juviles, Alpuhara, królestwo Grenady,

niedziela, 12 grudnia 1568

Dźwięk dzwonu wzywającego na sumę o dziesiątej rano przeszył mroźne powietrze spowijające osadę położoną na jednym z wielu stoków pasma Sierra Nevada. Metaliczne echo ginęło w wąwozie, jakby chciało roztrzaskać się o zbocza łańcucha górskiego Contraviesa, zamykające od południa żyzną dolinę z rzekami Guadalfeo, Adra i Andarax, nie licząc wielkiej ilości ich dopływów, których wody spadają z zaśnieżonych szczytów. Dalej, za łańcuchem Contraviesa, ziemie Alpuhary ciągną się aż do Morza Śródziemnego. W nieśmiałych promieniach zimowego słońca blisko dwieście osób — mężczyzn, kobiet i dzieci — wlokło się noga za nogą, w milczeniu, do kościoła. Coraz większy tłum gromadził się przed drzwiami wyjściowymi.

Świątynia z kamienia koloru ochry, bez jakichkolwiek ozdób, składała się jedynie z prostokątnego korpusu, przy którym, z jednego boku, wznosiła się masywna wieża z dzwonem. Z placu przed kościołem rozpościerał się widok na przełęcze i plątaninę ścieżek biegnących zboczami z Sierra Nevada ku dolinie. Stąd rozchodziły się wąskie uliczki z domami bielonymi sproszkowanym łupkiem: budynki jedno-lub dwupiętrowe z malutkimi oknami i drzwiami, z płaskimi dachami, z których wystawały okrągłe kominy zwieńczone kołpakiem w kształcie grzyba. Na dachach suszyły się w słońcu papryki, figi i winogrona. Ulice pięły się zygzakami, tak że płaskie dachy domów niżej położonych stykały się z fundamentami usytuowanych wyżej, jakby wspinały się jedne po drugich.

Na placu przed wejściem do kościoła kilkoro dzieci i paru starych chrześcijan — wioska liczyła ich nieco ponad dwudziestkę — przyglądało się staruszce na drabinie przystawionej do głównej fasady świątyni. Kobieta przycupnęła na samej górze, trzęsąc się i szczękając szczerbatymi zębami. Wchodzący do kościoła moryskowie nie mogli oderwać wzroku od swojej siostry w wierze. Tkwiła tam już od świtu, trzymając się ostatniego szczebla drabiny, lekko ubrana mimo zimowej pory. Dzwon wciąż dzwonił i któreś dziecko dostrzegło, że kobieta porusza się w rytm uderzeń serca dzwonu, próbując utrzymać równowagę. Ktoś zachichotał, mącąc ciszę.

— Wiedźma! — dało się słyszeć między parsknięciami śmiechu.

W stronę staruszki poleciało parę kamieni, przechodzący obok pluli na drabinę.

Dzwon przestał bić; stojący na zewnątrz chrześcijanie w pośpiechu wchodzili do kościoła. W środku, nieopodal ołtarza głównego, klęczał zwrócony twarzą do wiernych gruby, smagły mężczyzna ogorzały od słońca, bez płaszcza czy peleryny, z powrozem na szyi i rozkrzyżowanymi ramionami, a w każdej dłoni trzymał gromnicę.

Przed kilkoma dniami ów człowiek wręczył staruszce koszulę swej chorej żony, żeby uprała ją w cudownym źródle, które —jak wieść głosi — miało moc uzdrawiania. W tym naturalnym źródełku ukrytym między skałami, wśród roślinności gęsto porastającej górę, nigdy nie prano bielizny. Kiedy miejscowy proboszcz don Martín zobaczył kobietę piorącą koszulę, nie miał ani cienia wątpliwości, że chodzi o jakieś czary. Karę wymierzono niezwłocznie: staruszka miała spędzić całe niedzielne przedpołudnie na szczycie drabiny, wystawiona na ludzkie pośmiewisko. Naiwny morysk, który zamówił u niej czary, musiał odpokutować swą winę przez wysłuchanie mszy na klęczkach, żeby wszyscy zgromadzeni mogli na niego patrzeć.

Zaraz po wejściu do kościoła mężczyźni zatrzymali się w tylnej części świątyni, a ich żony i córki poszły do przodu, zajmując przeznaczone dla nich miejsca. Pokutnik spoglądał niewidzącym wzrokiem. Wszyscy go znali: był dobrym człowiekiem, dbał o swoją ziemię i parę krowin. On pragnął tylko pomóc chorej żonie! Mężczyźni zaczęli kolejno ustawiać się za kobietami. Kiedy już wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, wyszedł przed ołtarz proboszcz don Martín, prebendarz don Salvador i zakrystian Andrés. Don Martín, tęgi, z czerwonymi plamami na bladej twarzy, wystrojony w ornat ze złotogłowia, usadowił się w fotelu na wprost zgromadzonych. Prebendarz i zakrystian stanęli po jego obu stronach. Zamknięto drzwi kościoła; ustały przeciągi, a lampy zaświeciły jaśniej. Światło odbijało się wieloma kolorami od kasetonowego stropu w stylu mudejar kontrastującego z surowością i smutkiem retabulum ołtarza głównego i naw bocznych.

Zakrystian, wysoki młodzian w czarnym stroju, chudy, o śniadej cerze, podobnie jak znaczna większość wiernych, otworzył jakąś księgę i odchrząknął.

— Francisco Alguacil — przeczytał.

— Obecny.

Zakrystian spojrzał na mówiącego i zanotował coś w książce.

— Josè Aimer.

— Obecny.

Kolejna adnotacja. „Milagros García, María Ambroz...”. Odpowiedzi wywoływanych „obecny, obecna” brzmiały coraz mniej wyraźnie, w miarę jak przeciągało się odczytywanie nazwisk. Zakrystian kontynuował sprawdzanie listy obecności, przyglądając się twarzom wywołanych osób i robiąc notatki.

— Marcos Núñez.

— Obecny.

— Nie było cię na mszy w ubiegłą niedzielę — rzekł zakrystian.

— Byłem, ale... — Mężczyzna próbował coś wyjaśnić, lecz głos mu się załamał. Dokończył zdanie po arabsku, wymachując kartką.

— Podejdź bliżej! — rozkazał Andrés.

Marcos Núñez przecisnął się do przodu i stanął u stóp ołtarza.

— Byłem w Ugíjar — zdołał tym razem wykrztusić i podał kartkę zakrystianowi.

Obejrzawszy pobieżnie ten dokument, Andrés przekazał go proboszczowi, a ten przeczytał uważnie, obejrzał podpis i skrzywił się na znak potwierdzenia, że wszystko się zgadza — główny opat kolegiaty w Ugíjar zaświadcza, że w dniu 5 grudnia roku 1568 nowy chrześcijanin nazwiskiem Marcos Núñez, zamieszkały w Juviles, był na sumie odprawianej w tej miejscowości.

Zakrystian uśmiechnął się nieznacznie i zanotował coś w swej książce, zanim wrócił do odczytywania niekończącej się listy nazwisk nowych chrześcijan — muzułmanów zmuszonych przez króla do przyjęcia chrztu i przejścia na chrześcijaństwo. Miał obowiązek sprawdzać ich obecność na nabożeństwach w każdą niedzielę i w dni nakazane. Kiedy wywoływany nie odpowiadał, Andrés starannie odnotowywał jego nieobecność. Dwie kobiety w przeciwieństwie do Marcosa Núñeza usprawiedliwionego przez proboszcza z Ugíjar nie miały nic na usprawiedliwienie swej nieobecności na mszy odprawianej w ubiegłą niedzielę. Obie próbowały tłumaczyć się nieskładnie. Andrés nie przerywał im, tylko przeniósł wzrok na proboszcza. Jedna z kobiet natychmiast zamilkła, gdy tylko don Martín uciszył je władczym gestem dłoni; ale druga wciąż powtarzała, że tamtej niedzieli była chora.

— Spytajcie mojego męża! — zawołała piskliwie, szukając go nerwowo oczami w tylnych rzędach. — On wszystko wam...

— Milcz, służko diabła!

Po tych słowach don Martína kobiecie odjęło mowę i skuliła ramiona. Zakrystian zapisał jej nazwisko: obie kobiety zostały skazane na pół reala grzywny.

Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim Andrés skończył liczenie wiernych i rozpoczęła się msza. Na wstępie don Martín polecił zakrystianowi dopilnować, żeby pokutnik podniósł wyżej ręce, w których trzymał gromnice.

— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...

Nabożeństwo przebiegało opieszale, choć mało kto rozumiał słowa Pisma Świętego. Niewielu też było w stanie nadążyć za burzliwą w tonie homilią, pełną reprymend pod adresem zgromadzonych.

— Jak można wierzyć, że źródlana woda uzdrowi kogoś z choroby? — Don Martín wytknął palcem klęczącego mężczyznę. Ręka mu drżała, gdy mówił z groźnym wyrazem twarzy: — Oto wasza pokuta. Tylko Chrystus może wyzwolić was z nędzy i cierpień, które zsyła na was za rozpustę, bluźnierstwa i świętokradcze postępki!

Większość z wiernych nie mówiła po kastylijsku; niektórzy porozumiewali się z Hiszpanami w dialekcie aljamiado będącym mieszaniną arabskiego i kastylijskiego. Niemniej jednak wszyscy musieli znać Ojcze nasz, Zdrowaś, Maryjo, Wierzę w Boga, Salve Regina i dziesięcioro przykazań po kastylijsku. Dzieci uczyły się tego od zakrystiana, mężczyźni i kobiety na obowiązkowych lekcjach katechezy prowadzonych w piątki i soboty; za nieobecność karano grzywną i odmową udzielenia sakramentu małżeństwa. Moryskowie byli zwolnieni z obowiązku uczęszczania na te lekcje dopiero wtedy, gdy wykazali się dobrą znajomością modlitw.

Podczas mszy niektórzy się modlili. Dzieci, wpatrzone w zakrystiana, robiły to głośno, prawie krzycząc, tak jak nakazywali im rodzice, gdyż wtedy oni mogli wzywać ukradkiem, za plecami don Salvadora, który przechadzał się nieustannie po kościele: Allahu Akbar. Wielu szeptało te słowa z zamkniętymi oczami, wzdychając.

— O Łaskawy! Uwolnij mnie od przywar i nałogów... — padały słowa modlitwy w szeregach mężczyzn, kiedy tylko prebendarz nieco się oddalił. Nie robił tego zbyt często, jakby obawiał się prowokacji ze strony morysków wzdychających do muzułmańskiego Boga w chrześcijańskiej świątyni podczas głównej mszy.

— O Najwyższy! Prowadź mnie w mocy swojej!... — zawołał młody morysk kilka rzędów dalej w trakcie głośnego odmawiania ojczenasz wykrzykiwanego przez dzieci.

Don Salvador odwrócił się gwałtownie.

— O Dawco pokoju! Okryj mnie chwałą Twoją... — rozległ się inny głos z przeciwległej strony świątyni.

Prebendarz poczerwieniał ze złości.

— O Miłosierny! — odezwał się ktoś trzeci.

Chrześcijańska modlitwa urwała się nagle i znów słychać było surowy głos proboszcza.

— Błogosławione jest Twoje imię — padło z końca szeregów wiernych.

Moryskowie ani drgnęli, stali sztywno wyprostowani; niektórzy wytrzymali spojrzenie don Salvadora, większość spuściła oczy. Kto ośmielił się chwalić imię Allaha? Prebendarz kuksańcami torował sobie drogę, ale nie potrafił wskazać na bluźniercę.

W połowie mszy, pod czujnym wzrokiem don Martína siedzącego w fotelu, zakrystian z książką, a prebendarz z koszykiem w ręku przystąpili do zbierania datków od parafian: drobne monety, chleb, jajka, len... Jedynie biedacy byli zwolnieni od składania ofiar; a na bogaczy, którzy przez trzy kolejne niedziele nic nie dali, nakładano stosowną grzywnę. Andrés szczegółowo zapisywał, kto jaką złożył ofiarę.

Kiedy zabrzmiał dzwonek „na umieranie”, jak nazywano przeistoczenie, moryskowie niechętnie uklękli, idąc za przykładem starych chrześcijan. Dzwonek „na umieranie” zabrzęczał najpierw w momencie, gdy ksiądz, stojąc tyłem do wiernych, podnosił hostię, a potem gdy podnosił kielich. Już miał wypowiedzieć sakramentalne słowa, gdy nagle, rozzłoszczony wzbierającym w kościele gwarem, odwrócił się do parafian, żeby ich zwymyślać.

— Psy! — ryknął, pryskając śliną na święty kielich. — Co to za gadanie? Ma być cisza! Na kolana, heretycy! Należycie przyjmować Chrystusa, jedynego Boga! Ty! — Wycelował wskazującym palcem w starca z trzeciego rzędu. — Wyprostuj się! Uwielbiaj Pana, a nie swego fałszywego boga. Głowa do góry! Nie spuszczać oczu, kiedy przyjmujecie Najświętszy Sakrament!

Spiorunował wzrokiem kolejnych dwóch morysków, zanim znów się odwrócił do ołtarza. Następnie mężczyźni i kobiety podchodzili w milczeniu, żeby zjeść „ciastko”. Wielu morysków próbowało ukryć w ustach pod językiem zaśliniony kawałek pszenicznej masy i wypluć po powrocie do domu; wszyscy bez wyjątku będą płukać gardło, żeby pozbyć się resztek „ciastka”.

Ludzie opuścili kościół po błogosławieństwie końcowym. Jedni — chrześcijanie — przyjęli je nabożnie, inni — tych była większość — szydzili, żegnając się na wspak. Wyznawali bowiem w milczeniu jedynego Boga i kpili sobie z Trójcy Świętej, którą mieli chwalić przez znak krzyża. Moryskowie w pośpiechu wracali do swych domów, żeby wypluć „ciastko”. Nieliczni miejscowi chrześcijanie przystawali na pogawędkę w drzwiach kościoła, nie bacząc, że ich dzieci znieważają staruszkę, która wreszcie spadła z drabiny i leżała na ziemi, skulona i zdrętwiała, oddychając z trudem sinymi wargami. W świątyni pozostał jeszcze pokutnik, gdyż proboszcz wraz z pomocnikami przedłużyli mu karę, i podczas gdy przenosili z ołtarza do zakrystii przedmioty liturgiczne, wciąż wypominali mu winę.

2

Moryskowie podnieśli bunt, to prawda, ale to starcy chrześcijanie doprowadzili ich do rozpaczy swoją arogancją, grabieżą ich mienia i bezczelnym zniewalaniem ich kobiet. Dotyczy to równiej duchownych. Kiedy w jednej z wiosek wszyscy moryskowie narzekali na swojego duszpasterza, arcybiskup polecił sprawdzić zasadność tych skarg. Zabieracie go stąd, prosili parafianie... albo niech się ustatkuje i weźmie sobie żonę bo wszystkie nasze dzieci rodzą z niebieskimi oczami, jak jego.

FRANCÉS DE ÀLAVA, ambasador Hiszpanii we Francji, do Filipa, II, 1568

Juviles było stolicą taa, okręgu liczącego dwadzieścia parę wiosek rozrzuconych po stromych zboczach Sierra Nevada. Z całej powierzchni ziemi uprawnej tylko nieco ponad ar stanowiły grunty nawadniane. Uprawiano głównie pszenicę i jęczmień, prawie sto osiemdziesiąt hektarów przypadało na winorośl, oliwki, drzewa figowe, orzechowe, kasztanowe i przede wszystkim morwy, pokarm jedwabnika. Było to największe źródło bogactwa w tym rejonie, choć jedwab z Juviles nie cieszył się takim uznaniem jak jedwabie z innych taa Alpuhary.

W tych górach, na wysokości ponad tysiąca łokci nad poziomem morza, pracowici moryskowie cierpliwie uprawiali każdy, nawet najbardziej stromy skrawek ziemi, na którym dawało się zasiać trochę zboża. Zbocza przecinały tarasowe poletka wszędzie tam, gdzie nie było nagich skał, często w trudno dostępnych miejscach.

Tego dnia słońce stało już wysoko na niebie, kiedy po pracy w polu wracał do Juviles młody Hernando Ruiz, trzynastoletni chłopak o ciemnokasztanowych włosach i jasnej cerze, czym wyróżniał się wśród ciemnooliwkowych morysków. Rysy twarzy miał co prawda typowe dla morysków, jednakże spod gęstych brwi spoglądały duże niebieskie oczy. Był średniego wzrostu, szczupły, zwinny i muskularny.

Pozrywał ostatnie oliwki ze starego, powykręcanego drzewa, które rosło obok poletka z zasianą pszenicą, odporne na surowy, górski klimat. Zamiast potrząsnąć gałęziami, żeby oliwki spadły na ziemię, wdrapał się na drzewo i zerwał co do jednej, nawet te, które miały odcień fioletowy. Słońce ogrzało zimne powietrze wiejące od Sierra Nevada. Hernando chętnie by tu jeszcze został, żeby powyrywać chwasty, a następnie odwiedzić starego Hamida, który z pewnością pracuje na swym skrawku ziemi. Kiedy przebywał z nim sam w polu albo na górskich ścieżkach, które przemierzali w poszukiwaniu cennych ziół do wyrobu lekarstw, nazywał go Hamid, a nie Francisco, jak chciały chrześcijańskie władze. Większość morysków miała dwa imiona: chrześcijańskiego używali między obcymi ludźmi, a muzułmańskiego między sobą. Tylko Hernando miał jedno imię, choć często nazywano go dla śmiechu „nazarejczykiem”.

Chłopiec instynktownie zwolnił kroku na myśl o tym przezwisku. Nie był żadnym nazarejczykiem! Kopnął niewidzialny kamień i pospieszył w stronę domu położonego na obrzeżach osady, bo tam znajdowało się odpowiednie miejsce na wybudowanie szopy dla siedmiu mulic, z którymi jego ojczym przemierzał drogi Alpuhary. Jedna z nich, zwana Staruszką, była ulubienicą Hernanda.

Przed niecałym rokiem dowiedział się od matki, skąd wzięło się to przezwisko. Owego dnia wstał o świcie, żeby pomóc zaprzęgać muły ojczymowi, który miał na imię Brahim — José dla chrześcijan. Na koniec, kiedy klepnął pieszczotliwie Staruszkę po szyi na pożegnanie, otrzymał silny cios w prawe ucho i znalazł się na ziemi o kilka kroków dalej.

— Ty psie nazarejski! — wrzasnął Brahim, pochylając się nad nim z wściekłością. Chłopak potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć, i podniósł rękę do ucha. Z tyłu za ojczymem dostrzegł matkę przemykającą do domu ze smutnie pochyloną głową. — Źle założyłeś popręg! — krzyczał mężczyzna, pokazując na jedną z mulic. — Chcesz, żeby otarła sobie boki i nie mogła pracować? Nie ma z ciebie żadnego pożytku, nazarejski darmozjadzie — splunął na chłopca. — Ty chrześcijański bękarcie!

Hernando uciekł na czworakach przed kopniakami ojczyma i zagrzebał się w słomie w kącie szopy, chowając głowę w kolanach. Stukot mulich kopyt oznaczał, że Brahim wyruszył w drogę, i zaraz potem matka chłopca Aisza weszła do szopy z kubkiem lemoniady w ręku.

— Bardzo boli? — spytała, pochylając się i głaszcząc go po włosach.

— Dlaczego wszyscy nazywają mnie nazarejczykiem, matko? — załkał, podnosząc głowę znad kolan. Aisza przymknęła oczy, żeby nie widzieć zapłakanej twarzy syna. Chciała otrzeć mu łzy, ale Hernando odwrócił głowę. — Dlaczego? — powtórzył.

Aisza westchnęła głęboko, smętnie pokiwała głową i przykucnęła na słomie.

— No cóż, jesteś już dostatecznie duży — westchnęła znowu, jakby to, co miała powiedzieć, wymagało od niej wielkiego wysiłku. — Musisz wiedzieć, że czternaście lat temu, czyli o rok więcej, niż ty masz teraz, kiedy mieszkałam jeszcze z rodzicami we wschodniej części Almerii, proboszcz naszej wioski zgwałcił mnie... — Hernando drgnął i powstrzymał łkanie. — Tak, synu. Krzyczałam, broniłam się, jak nakazuje nasze prawo, ale co ja mogłam zrobić... ten potwór był silniejszy. Dopadł mnie w biały dzień z dala od wioski, w polu. Dzień był słoneczny. — Zamyśliła się smutno. — Byłam jeszcze dzieckiem! — krzyknęła. — Zerwał ze mnie koszulę, przewrócił na ziemię i...

Otrząsnęła się z tego wspomnienia, żeby wrócić do rzeczywistości. Syn wpatrywał się w nią nieruchomo szeroko otwartymi oczami.

— Jesteś owocem tego gwałtu — szepnęła. — Dlatego właśnie... Nazywają cię nazarejczykiem, bo twój ojciec był chrześcijańskim księdzem. To moja wina...

Matka i syn długo patrzyli na siebie. Łzy znów popłynęły po twarzy chłopca, ale tym razem przyczyna bólu była inna. Aisza walczyła z własnymi łzami, aż zrozumiała, że nie zdoła ich powstrzymać. Upuściła kubek z lemoniadą i wyciągnęła do syna ramiona, żeby w nich znalazł schronienie.

Młodziutka Aisza uratowała swój honor, ponieważ próbowała się bronić przed gwałcicielem, ale gdy tylko ciąża stała się widoczna, jej ojciec, skromny mulnik, muzułmanin, świadom, że nie uniknie hańby, zaczął szukać sposobu, żeby na nią nie patrzeć. Znalazł go dzięki Brahimowi. Ten młody, przystojny poganiacz mułów z Juviles, którego często spotykał na drodze, zgodził się poślubić jego córkę w zamian za dwa muły w posagu: jeden za dziewczynę, a drugi za dziecko, które nosiła w swym łonie. Początkowo Brahim trochę się wahał, ale był młody, biedny i chciał mieć własne stado zwierząt. Poza tym miał nadzieję, że dziecko się nie urodzi, a jeśli już, to pewnie zaraz umrze... Warunki życia były tak trudne na tej niegościnnej ziemi, że dzieci masowo umierały wkrótce po urodzeniu.

Czuł wstręt do dziewczyny zgwałconej przez chrześcijańskiego księdza, mimo to przystał na zaproponowaną transakcję i zabrał Aiszę z sobą do Juviles.

Tymczasem, wbrew nadziejom Brahima, Hernando urodził się zdrowy i silny, z niebieskimi oczami księdza gwałciciela. I nie umarł w dzieciństwie. Wieść o jego pochodzeniu podawano sobie z ust do ust. Ludzie ulitowali się nad zgwałconą dziewczyną, ale ich litość nie obejmowała dziecka, które było owocem gwałtu. Ludzka niechęć rosła w miarę upływu czasu, tym bardziej że chłopiec cieszył się wyjątkowymi względami don Martína i Andrésa. Okazywali mu dużo większe zainteresowanie niż dzieciom chrześcijańskim, jakby chcieli wyrwać tego księżowskiego bękarta z kręgu wpływów wyznawców Mahometa.

Hernando wręczył matce przyniesione oliwki, zdobywając się na uśmiech, ale ona nie dała się oszukać. Pogłaskała go czule po głowie, jak to zwykle robiła, kiedy był smutny. Pozwolił się głaskać i nie przeszkadzało mu, że przyrodnie rodzeństwo na to patrzy; matka tak rzadko miała sposobność okazywania mu czułości, właściwie tylko wtedy, gdy ojczyma nie było w domu. Brahim zawsze podzielał niechęć muzułmańskiej gminy do niebieskookiego nazarejczyka, a w miarę jak Aisza rodziła mu prawowite dzieci, czuł do niego coraz większą nienawiść. Kiedy Hernando skończył dziewięć lat, musiał przenieść się do szopy i zamieszkać z mułami, a do domu zaglądał jedynie pod nieobecność ojczyma. Aisza nie śmiała sprzeciwić się mężowi, toteż relacja między matką a synem polegała głównie na ukradkowych, pełnych subtelnych znaczeń gestach.

Tego dnia obiad był już gotowy i czwórka dzieci czekała tylko na przyrodniego brata, który miał zjeść z nimi posiłek w domu. Nawet najmłodszy, czteroletni Musa odnosił się do niego niechętnie.

— W imię Boga Litościwego, Miłosiernego — pomodlił się Hernando, zanim usiadł na podłodze.

Mały Musa i o trzy lata starszy Aquil zrobili to samo, po czym wszyscy zaczęli jeść palcami prosto z garnka kawałki potrawy przygotowanej przez matkę: baraninę z karczochami w oleju z dodatkiem mięty, kolendry, szafranu i octu winnego.

Hernando przeniósł wzrok na matkę — obserwowała ich, wsparta plecami o ścianę małej czystej izby, która służyła za kuchnię, jadalnię i tymczasową sypialnię przyrodniego rodzeństwa. Ra’isa i Zahara, jego siostry przyrodnie, stały obok matki, czekając, aż chłopcy skończą jeść, aby one z kolei mogły się posilić. Hernando przeżuł kawałek mięsa i uśmiechnął się do matki.

Po baraninie z karczochami jedenastoletnia Zahara przyniosła na tacy rodzynki, których Hernando nie zdążył nawet spróbować. Dobiegł go głuchy stukot kopyt i nadstawił ucha. Zauważyli to bracia przyrodni i przerwali jedzenie, spoglądając na niego z ciekawością. Byli jeszcze za mali, aby rozpoznać z daleka odgłos powracających mułów.

— Słyszę Staruszkę! — zawołał mały Musa, kiedy stukot przybrał na sile i wszyscy go słyszeli.

Hernando zacisnął zęby i odwrócił się w stronę matki. W jej spojrzeniu wyczytał potwierdzenie, że pora kończyć. Spróbował się uśmiechnąć, ale zdobył się tylko na smutny grymas, podobny do tego, jaki wykwitł na twarzy Aiszy — Brahim wraca do domu.

— Niech będzie Bóg błogosławiony — powiedział na zakończenie posiłku i podniósł się niechętnie.

Przed domem czekała na niego cierpliwie sucha jak szczapa mulica bez uprzęży, ze skórą obtartą w wielu miejscach.

— Chodź, Staruszko — powiedział Hernando i ruszył w stronę szopy.

Poszła za nim, stukając nierówno drobnymi kopytami. W szopie rzucił jej garść słomy i pogłaskał serdecznie po szyi.

— Wszystko w porządku? — wyszeptał, oglądając poranioną skórę mulicy.

Przypatrywał się przez chwilę, jak je, po czym pobiegł na spotkanie z ojczymem, który czekał na niego gdzieś w ukryciu, z dala od głównej drogi. Biegł przez pole, starając się unikać miejsc, gdzie ktoś mógłby go zobaczyć, a zwłaszcza chrześcijanin. Omijał poletka tarasowe, żeby nie wpaść na ludzi pracujących mimo późnej pory. Był już niemal u kresu sił, kiedy dostrzegł z daleka przy skałach nad urwiskiem sylwetkę ojczyma. Rosły, brodaty mężczyzna miał na sobie zieloną czapkę i krótki niebieski kabat, spod którego wystawała plisowana tunika sięgająca do połowy uda. Na gołych stopach nosił skórzane buty przymocowane do nóg rzemieniami. Z początkiem nowego roku, kiedy wejdą w życie nowe rozporządzenia, Brahim, podobnie jak wszyscy inni moryskowie z królestwa Grenady, będzie musiał zamienić ten strój na ubranie typowe dla chrześcijan. Za pasem, mimo obowiązujących zakazów, wisiał zakrzywiony sztylet. Z tyłu za nim stało, jedna za drugą, sześć objuczonych mulic, które nie zmieściłyby się parami na tym wąskim występie skalnym. W ścianie wąwozu widniały wejścia do małych jaskiń.

Dostrzegłszy wreszcie ojczyma, Hernando przestał biec. Poczuł na jego widok jeszcze większy strach niż zwykle. Co go czeka tym razem? Poprzednio oberwał za spóźnienie, chociaż przybył najszybciej, jak mógł.

— Co się tak wleczesz?! — wykrzyknął Brahim.

Hernando przyspieszył kroku, skulił się instynktownie, przechodząc obok ojczyma. Mimo to nie uniknął uderzenia w kark. Z trudem utrzymując równowagę, dotarł do pierwszego muła. Bokiem prześlizgnął się między nim a skałą, zatrzymując się przed wejściem do jednej z jaskiń, i w milczeniu zaczął wnosić do środka towary, które ojczym wyciągał z juków.

— Ta oliwa jest dla Juana — poinformował go Brahim, pokazując na duży gliniany dzban. — Dla Aisara! — zawołał, żeby nie było wątpliwości, o kogo chodzi. — A ta dla Farisa. — Hernando ustawiał towary w jaskini, starając się zapamiętać dokładnie, co do kogo należy.

Kiedy juki były już na wpół rozładowane, Brahim wrócił z powrotem na drogę do Juviles, zostawiając chłopca na straży przed jaskinią. Hernando wpatrywał się w rozległą przestrzeń u swych stóp, aż po Sierra de la Contraviesa. Długo tak nie stał, bo dobrze znał ten krajobraz. Wszedł do jaskini i zaczął rozglądać się wśród świeżo przywiezionych towarów i wielu innych, wcześniej tu zmagazynowanych. Setki jaskiń Alpuhary służyły moryskom do tych właśnie celów. Przed zmrokiem zjawią się właściciele towarów i zabiorą, co do nich należy. Tak było podczas każdej wyprawy: nie dochodząc do Juviles, ojczym wyprzęgał starą mulicę i kazał jej wracać do domu. „Zna Alpuharę lepiej niż ja — często powtarzał mulnik. — Od dziecka chodzę po tych drogach, ale parę razy uratowała mi życie”. Powrót Staruszki do Juviles był dla Hernanda sygnałem, żeby natychmiast biec w rejon jaskiń, gdzie czekał na niego ojczym. Tam zostawiali połowę rzeczy, dzięki czemu wysokie podatki, jakie Brahim musiał płacić od swych towarów, spadały o połowę. Z kolei kupcy robili to samo: produkty odbierane z rąk Hernanda gromadzili w tej albo innej grocie i stopniowo przenosili do Juviles. Byle nie wszystko naraz, gdyż poborcy dziesięcin i pierwocin oraz urzędnicy sądowi (a były ich całe rzesze) w każdej chwili mogli zjawić się w domach morysków z żądaniem zapłaty i zająć wszystko, co im wpadło w ręce, przy czym często wartość tych rzeczy przekraczała wysokość długów. Wystawiali to potem na licytację, nie informując właściciela o wynikach sprzedaży. I w ten sposób moryskowie często tracili całe mienie. Wiele skarg wpływało w związku z tym do sędziego pokoju z Ugíjar, do biskupa, a nawet do gubernatora Grenady, ale nic się nie zmieniło pod tym względem. Chciwość poborców podatkowych i urzędników sądowych była jak worek bez dna, morysków okradano bezkarnie, w świetle prawa, dlatego wszyscy poszli za przykładem Brahima, który pierwszy wpadł na taki pomysł.

Hernando siedział w jaskini plecami oparty o ścianę, połamał suchą gałązkę i z roztargnieniem bawił się patyczkami. Miał przed sobą długie godziny oczekiwania. Spoglądał na zgromadzone towary i musiał przyznać, że moryskowie nie mogli postąpić inaczej. Gdyby nie te kombinacje, popadliby w jeszcze większą biedę z powodu chrześcijan. Hernando pomagał również obliczać dziesięcinę od bydła, kóz i owiec. Powierzano mu ważne zadania, mimo że nie był akceptowany przez gminę. „Nazarejczyk umie pisać, czytać i liczyć”, powiedział pewien stary morysk, i to zadecydowało o wyborze Hernanda na wspólnika. Rzeczywiście umiał — zakrystian Andrés od dawna zajmował się jego edukacją i znalazł w nim pojętnego ucznia. Ktoś musiał moryskom prowadzić rachunki, żeby poborca dziesięciny nie połapał się w tych machinacjach.

Poborca zjawiał się co roku na wiosnę, kazał wyganiać zwierzęta na łąkę i przeprowadzać jedno za drugim wąskim przejściem zrobionym z pni. Co dziesiąte zwierzę zabierał dla kościoła. Istniał jednak przepis, że gospodarstwa mające trzydzieści lub mniej sztuk bydła zwolnione są z obowiązku dziesięciny, toteż przed spodziewaną wizytą poborcy bogatsi moryskowie dzielili swoje stada między biedniejszych, tak aby na każdego wypadało mniej niż trzydzieści. Wszystko musiało być należycie zapisane i policzone, żeby potem przywrócić stan faktyczny. Koszty tej strategii były jednak bardzo wysokie dla Hernanda. Chłopiec rzucił gwałtownie o ścianę patyczki, które trzymał w ręku. Żaden nie doleciał i upadły na ziemię... Przypomniał sobie dzień, kiedy został wybrany na wspólnika w oszukiwaniu poborców dziesięcin bydła.

— Wielu z nas umie liczyć — zaoponował jeden z gospodarzy, kiedy padła kandydatura Hernanda. — Może nie tak dobrze jak nazarejczyk, ale jednak...

— Wszyscy łącznie z tobą hodują kozy lub owce, może być kłopot z bezstronnością — powiedział stanowczo starzec, który zaproponował Hernanda. — Tylko Brahim, a tym bardziej nazarejczyk nie hodują bydła.

— A jeśli nas zdradzi? — rozległ się inny głos. — Spędza za dużo czasu z klechami.

Wśród zgromadzenia zapadła cisza.

— Nie martwcie się, moja w tym głowa, żeby nie zdradził — zapewnił ich Brahim.

Tego samego wieczoru ojczym zajrzał do szopy w momencie, gdy chłopak kończył oporządzanie mułów.

— Kobieto! — wrzasnął mulnik.

Hernando zdziwił się. Ojczym znajdował się kilka kroków przed nim. Co znowu zrobiłem nie tak? Dlaczego wzywa matkę? Aisza stanęła w drzwiach stajni i szybko podeszła do nich, wycierając ręce w ścierkę, którą przepasała się jak fartuchem. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Brahim obrócił się na pięcie i uderzył ją na odlew w twarz. Aisza zachwiała się, strumyk krwi spływał jej z kącika warg.

— Widziałeś — warknął ojczym do Hernanda. — Oto, co czeka twoją matkę, jeśli powiesz klechom choć słowo o naszych machinacjach z bydłem albo o ukrytych towarach.

*

Hernando został w jaskini, dopóki nie pojawił się ostatni kupiec. Zmierzchało już, kiedy wrócił do domu, żeby zająć się mułami. Trzeba było opatrzyć im rany na skórze i sprawdzić ich stan ogólny. W kącie, gdzie miał swoje legowisko w pobliżu mułów, znalazł garnek z kaszą i kubek napoju cytrynowego, które łapczywie opróżnił. Kiedy nie miał już nic do roboty przy zwierzętach, szybko wyszedł z szopy.

Splunął, przechodząc obok małych, drewnianych drzwi prowadzących do domu. Wewnątrz rozbrzmiewały śmiechy przyrodniego rodzeństwa. Gruby głos ojczyma górował nad tą wrzawą. Ra’isa zobaczyła go przez okno i uśmiechnęła się nieśmiało. Ona jedna z całego rodzeństwa okazywała mu litość i sympatię, ale podobnie jak Aisza mogła to robić tylko pod nieobecność Brahima. Hernando przyspieszył kroku i wreszcie zaczął biec, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu Hamida.

Stary owdowiały morysk, chudy, ogorzały od słońca, utykający na lewą nogę, mieszkał w nędznej chacie, która była po wielokroć naprawiana i nic już nie mogło zmienić jej wyglądu. Hernando uważał go za jednego z najstarszych mieszkańców osady, choć nie wiedział dokładnie, ile ma lat. Mimo że drzwi były otwarte, lekko zapukał trzy razy.

— Pokój — odezwał się Hamid po trzecim puknięciu do drzwi. — Widziałem Brahima wracającego z podróży — dodał, kiedy chłopiec przekroczył próg.

Dymiąca lampka oliwna oświetlała izbę, która stanowiła całe mieszkanie Hamida. Mimo odrapanych ścian i przeciekającego sufitu było tu nadzwyczaj czysto, jak w każdym domu morysków. Piec był wygaszony. Małe, jedyne okno zostało zabite deskami, żeby nie spadło nadproże.

Chłopiec kiwnął głową i usiadł na podłodze obok Hamida na wytartej poduszce.

— Odmówiłeś modlitwę?

Hernando wiedział, że usłyszy to pytanie. Wiedział też, jakie będą następne słowa.

— Modlitwa nocna jest jedyną, którą możemy odmawiać w miarę bezpiecznie — powtarzał często Hamid — ponieważ chrześcijanie już śpią.

Zakrystian Andrés nauczył Hernanda chrześcijańskich modlitw, dodawania, czytania i pisania, natomiast skromny Hamid, miejscowy fakih, przekazywał mu wierzenia i nauki muzułmańskie.

Uznał to za swój obowiązek, odkąd moryskowie odrzucili tego księżowskiego bękarta, jakby chciał współzawodniczyć z chrześcijańskim zakrystianem i całą gminą muzułmańską.

Zanim Hernando odpowiedział na pytanie, Hamid wstał. Przymknął i zaryglował drzwi, po czym obaj rozebrali się w milczeniu. W czystych miskach stała przygotowana woda. Zwrócili się ku Mekce, zgodnie z kibla1.

— O Boże, Panie mój! — zaczął Hamid i wkładając dłonie do miski, obmył je trzy razy. Hernando przyłączył się do modlitwy, obmywając ręce w drugiej misce. — Przy twej pomocy pragnę ustrzec się brudu i pokus przeklętego szatana...

Następnie przystąpili do obmywania ciała zgodnie z zasadami: części wstydliwe, ręce, nozdrza i twarz, ramię prawe i lewe, od czubków palców do łokcia, głowa, uszy i stopy aż do kostek. Każdej ablucji towarzyszyła odpowiednia modlitwa. Chwilami głos Hamida zamierał: był to sygnał, że chłopiec ma przejąć jego rolę. Hernando uśmiechał się i wspólnie kontynuowali rytuał ze wzrokiem utkwionym w kibla.

— ...abyś w dniu Sądu podał mi... — modlił się głośno chłopiec.

Hamid przymykał oczy, potakiwał z zadowoleniem i znów przyłączał się do litanii:

— ...mój list do prawej ręki i osądził łaskawie...

Po ablucjach przyszedł czas na modlitwę nocną: pokłonili się dwa razy, kładąc dłonie na kolanach.

— Błogosławiony niech będzie Bóg... — zaczęli jednym głosem.

W momencie gdy klęczeli na jedynej macie Hamida, wysuwając do przodu ramiona i dotykając twarzą podłogi, ktoś zapukał do drzwi.

Obaj zaniemówili i zamarli w bezruchu.

Pukanie się powtórzyło. Tym razem zabrzmiało głośniej.

Hamid obrócił przerażony wzrok na chłopca, napotykając spojrzeniem jego niebieskie oczy błyszczące w blasku lampki oliwnej. Przykro mi, zdawał się mówić, jestem już stary, ale Hernando...

— Hamidzie, otwórz! — usłyszeli.

Hamidzie? Morysk zerwał się raźno z kolan mimo niesprawnej nogi i pobiegł do drzwi. Hamidzie! Żaden chrześcijanin tak go nie nazywał.

— Pokój.

Nowo przybyły zastał Hernanda w pozycji klęczącej: palce stóp wciąż miał na macie.

— Pokój — przywitał się nieznajomy, niski, ciemny mężczyzna, ogorzały od słońca i dużo młodszy niż Hamid.

— To Hernando — Hamid przedstawił chłopca. — A to Ali z Órgivy, mąż mojej siostry. Skąd się tu wziąłeś? Co robisz tak daleko od domu? — Za całą odpowiedź Ali wskazał brodą w stronę Hernanda. — Chłopak jest godny zaufania — zapewnił Hamid. — Możesz go sprawdzić.

Ali obserwował Hernanda podnoszącego się z klęczek i przytaknął głową. Hamid zaprosił szwagra, żeby spoczął, po czym sam usiadł obok niego: Ali na macie, Hamid na swej wytartej poduszce.

— Przynieś świeżej wody i rodzynki — powiedział do Hernanda.

— Pod koniec tego roku świat się zmieni — oświadczył uroczyście Ali, nie czekając, aż chłopiec wyjdzie wykonać polecenie.

Dwadzieścia parę rodzynek w miseczce, którą Hernando postawił na podłodze obok mężczyzn, to był efekt datków uzbieranych w wiosce dla fakiha. Nawet skąpy Brahim przysyłał tu czasem pasierba z darami.

Hamid nie przerwał rozmowy ze szwagrem, kiedy Hernando usiadł na brzeżku maty.

— Wiem, o czym mówisz — powiedział fakih.

Hernando obserwował ich z ciekawością. Nie wiedział dotąd, że Hamid ma rodzinę, ale te słowa słyszał nie po raz pierwszy: jego ojczym mówił to samo po każdym powrocie z Grenady.

Zakrystian Andrés wyjaśnił chłopcu, że to z powodu wejścia w życie nowego dekretu królewskiego nakazującego moryskom nosić się tak samo jak chrześcijanie i nie używać języka arabskiego.

— Była już nieudana próba w Wielki Czwartek tego roku — dodał Hamid. — Skąd wiadomo, że teraz się powiedzie?

Hernando nadstawił ucha. O czym Hamid mówi? Jaka nieudana próba?

— Na pewno się uda — zapewnił Ali. — Poprzednio cała Alpuhara mówiła o powstaniu. Dlatego markiz de Mondéjar dowiedział się o planach i Albaicín musiało się wycofać.

Hamid chciał poznać więcej szczegółów. Hernando zesztywniał na dźwięk słowa „powstanie”.

— Tym razem postanowiono, że Alpuhara niczego się nie dowie, dopóki nie zdobędziemy Grenady. Moryskowie z Albaicín otrzymali dokładne instrukcje na ten temat. Odbyło się potajemne spotkanie ludzi z okolic Grenady oraz z doliny Lecrín i Órgivy. Żonaci mężczyźni mają zwerbować żonatych, kawalerowie kawalerów, a wdowcy wdowców. Ponad osiem tysięcy osób czeka w pogotowiu na sygnał do ataku na Albaicín. Wtedy dopiero pójdzie wieść po Alpuharze. Ocenia się, że sto tysięcy mężczyzn stanie pod bronią.

— Kto tym razem przygotowuje powstanie?

— Spotkania odbywają się u Adeleta, świecarza z Albaicín. Przychodzą Hernando Zaguer, alguacil2 gminy Càdiar, Diego López z Mecina de Bombarón, Miguel de Rojas z Ugíjar, a także Farax Ibn Farax, Tagari, Mofarrix, Alatar... Wielu banitów do nich dołączy... — ciągnął Ali.

— Nie ufam im, to bandyci — przerwał mu Hamid.

Ali wzruszył ramionami.

— Dobrze wiesz, że wielu z nich musiało pójść w góry, żeby przeżyć — powiedział usprawiedliwiająco. — Nam nie przeszkadzają! Sam byś z nimi był, gdyby nie... — Ali starał się nie patrzeć na chromą nogę Hamida. — Dla większości zbójnictwo to jedyny sposób walki z niesprawiedliwością, żeby nie robiono ludziom tego, co zrobiono tobie...

Ali nie dokończył, czekając na reakcję szwagra. Hamid oddał się na kilka sekund wspomnieniom i zacisnął wargi, kiwając głową na potwierdzenie.

— Co takiego...? — podskoczył Hernando, ale zamilkł na znak dany ręką przez Hamida.

— Którzy banici dołączą? — zapytał fakih.

— Partal z Narili, Nacoz z Nigüeles, Seniz z Bèrchul. — Hamid słuchał w zamyśleniu pełnych zapału słów Alego: — Wszystko jest przemyślane. Albaicín powstanie w Nowy Rok. Na ten sygnał osiem tysięcy ludzi spoza Grenady wedrze się... wedrzemy się na mury Alhambry od strony Generalife. Będziemy mieć siedemnaście drabin, które robią dla nas w Ugíjar i Quentar. Oglądałem je: solidne, wytrzymałe, splecione z konopnych powrozów, szczeble z grubego drewna, trzech mężczyzn naraz może wspinać się po nich. Będziemy ubrani na modłę turecką, żeby chrześcijanie myśleli, że to posiłki z Berberii albo od sułtana. Kobiety już tym się zajmują. Grenada nie jest przygotowana do obrony. Odzyskamy ją w okresie, na który przypada rocznica podbicia przez królów kastylijskich.

— A co po zdobyciu Grenady?

— Algier nam pomoże. Wielki Sułtan też pomoże. Obiecali nam. Hiszpania nie podoła dalszym wojnom. I tak już walczy we Flandrii, w Indiach, z Berberami i Turkami.

Na te słowa Hamid podniósł oczy i mruknął:

— Błogosławiony niech będzie Bóg.

— Spełnią się proroctwa, Hamidzie! — zawołał Ali. — Zobaczysz, że się spełnią!

W pomieszczeniu zaległa cisza przerywana tylko nierównym oddechem Hernanda. Chłopiec lekko drżał i nie przestawał przenosić oczu z jednego mężczyzny na drugiego.

— Czego oczekujecie ode mnie? Co mam zrobić? — spytał nagle Hamid. — Jestem kulawy...

— Jako potomek w prostej linii z dynastii Nasrydów musisz być przy zdobywaniu Grenady. Reprezentujesz ród, który rządził w Grenadzie i do niej wróci. Twoja siostra gotowa jest ci towarzyszyć.

Zanim Hernando zdążył zadać pytanie, Hamid spojrzał na niego, potwierdził skinieniem głowy i dotknął jego ramienia, prosząc bez słów o cierpliwość. Chłopak opadł na matę, wpatrując się w skromnego fakiha ogromnymi, niebieskimi oczami. Hamid potomkiem Nasrydów, królów Grenady!

3

Hamid chciał zatrzymać Alego na noc, ale mężczyzna się nie zgodził: wiedział, że jest tylko jedno łóżko, więc żeby nie urazić gospodarza, oświadczył, że ktoś na niego czeka w Juviles, gdzie ma parę spraw do załatwienia, i musi już iść. Starzec usatysfakcjonowany tym wyjaśnieniem odprowadził gościa do drzwi. Ze swojego miejsca na macie Hernando obserwował ceremoniał pożegnania. Długo jeszcze fakih stał w progu, spoglądając za oddalającym się w ciemnościach szwagrem, i dopiero gdy stracił go z oczu, zamknął drzwi. Wtedy odwrócił się do chłopca: jego pomarszczona twarz wyrażała napięcie, a oczy, zwykle spokojne, błyszczały.

Przez chwilę stał zamyślony. Potem bardzo powoli pokuśtykał w stronę chłopca, prosząc go gestem o milczenie. Trwało to tylko moment, ale Hernandowi to milczenie wydawało się nieskończenie długie. Wreszcie Hamid usiadł, uśmiechając się do niego serdecznie. Tysiące pytań kłębiło się w głowie chłopca: Nasrydzi? Jakie powstanie? Co zamierza zrobić wielki wezyr? I co mają do tego Algierczycy? O co chodzi z tymi banitami? Co robią Berberowie w Alpuharze? Ale wszystkie pytania sprowadziły się do jednego:

— Dlaczego żyjesz tak biednie? Przecież jesteś potomkiem...?

Twarz fakiha spochmurniała, zanim Hernando dokończył pytanie.

— Wszystko mi zabrali — odparł sucho.

Chłopiec uciekł wzrokiem w bok.

— Bardzo mi przykro... — zdołał wykrztusić.

— Stało się to nie tak dawno — Hamid rozpoczął swą opowieść ku zdziwieniu chłopca. — Ty byłeś już wtedy na świecie, gdy zaszły poważne zmiany w zarządzaniu Grenadą. Wcześniej my, moryskowie, podlegaliśmy kapitanowi generalnemu królestwa, którym był markiz de Mondéjar. On rządził w imieniu króla, pana prawie całej tej ziemi. Tymczasem armia urzędników i kauzyperdów z Kancelarii Królewskiej postanowiła przejąć kontrolę nad moryskami i król na to przystał mimo sprzeciwu markiza. Od tej pory rejenci i adwokaci zaczęli nas zadręczać, rozgrzebując stare spory. Był kiedyś zwyczaj, że moryskom, którzy oddają się pod opiekę króla, zostają zapomniane wszelkie przewinienia. Wszyscy na tym korzystali: moryskowie mogli spokojnie osiedlać się w Alpuharze, a król zyskiwał siłę roboczą, gdyż płaciliśmy wysokie podatki, dużo większe niż chrześcijanie w tej samej sytuacji. Ale Kancelaria Królewska w Grenadzie nic z tego nie miała i urzędnikom to się nie podobało. — Hamid sięgnął do miski z rodzynkami stojącej wciąż na macie. — Chcesz? — zaproponował.

Hernando się niecierpliwił. Nie, nie chciał rodzynek... Chciał słuchać dalszej historii! Wyciągnął jednak rękę po rodzynek, żeby zadowolić Hamida. Żuł powoli, w milczeniu, i czekał.

— Pod pretekstem walki z muzułmańskimi rozbójnikami — Hamid podjął opowieść — rejenci tworzyli oddziały, a na żołnierzy brali swych krewnych i służących... Dostawali najwyższe żołdy. Nikt nie miał większych w całej armii królewskiej. Nawet Germanie z legii we Flandrii! Ci zadufani faworyci wcale nie mieli zamiaru walczyć z bandytami. Woleli dręczyć spokojnych morysków, wyciągając stare akta z niezakończonych procesów i ustalając surowe kary. Wielu naszych uciekło wtedy w góry, aby dołączyć do banitów. Chciwość urzędników nie znała jednak miary; wzięli się do sprawdzania tytułów własności ziemi. Kto nie miał odpowiednich dokumentów, musiał zapłacić okup na rzecz króla albo opuścić swe posiadłości. Wielu z nas nie było na to stać...

— Ty też nie miałeś tych dokumentów? — zapytał Hernando, nie dając mu przerwać opowieści.

— Nie miałem — odpowiedział strapiony Hamid. — Wywodzę się z dynastii Nasrydów, ostatnich władców Grenady. Moja rodzina — akcent dumy w głosie Hamida mocno poruszył Hernanda — była jedną z najznamienitszych w Grenadzie, mimo to jeden nędzny, chrześcijański skryba pozbawił mnie ziemi i całego mienia.

Hernando zadrżał. Hamid przerwał przytłoczony bolesnymi wspomnieniami. Po chwili otrząsnął się i kontynuował opowieść, jakby chciał raz na zawsze wyrzucić z siebie historię swego nieszczęścia.

— Kiedy Abu Abd Allah Muhammad, zwany przez chrześcijan Boabdil, poddał się Hiszpanom, w nagrodę dostał od nich w lenno Alpuharę, gdzie przeniósł się z całym dworem. Towarzyszył mu między innymi jego kuzyn a mój ojciec, znakomity fakih, znawca prawa muzułmańskiego. Ale chytrzy Królowie Katoliccy3 wymyślili podstęp: bez wiedzy Boabdila i za jego plecami nabyli ponownie te ziemie poprzez swojego pełnomocnika i wypędzili stamtąd władcę muzułmanów. Prawie wszyscy nobile i wielcy panowie muzułmańscy opuścili wtedy Hiszpanię razem z „Małym Królem”. Mój ojciec postanowił pozostać ze swym ludem, żeby służyć mu radami jako fakih. Akt kapitulacyjny Grenady gwarantował Maurom pokojowe współżycie i poszanowanie ich religii. Jednakże kardynał Cisneros przekonał parę królewską, że Maurowie, którzy nie przejdą na chrześcijaństwo, powinni być wygnani. Nie było innego wyjścia. Ludzie nie chcieli opuszczać ziemi, gdzie rodziły się i rosły ich dzieci! Musieli dać się pokropić wodą święconą. Chrzczono setki ludzi naraz. Wielu wychodziło z kościoła zadowolonych, że nie padła na nich nawet kropla wody, i w dalszym ciągu są muzułmanami. Urodziłem się pięćdziesiąt lat temu... — Hernando drgnął. — A co, myślałeś, że jestem starszy? — Chłopiec pochylił głowę. — No cóż, pewne rzeczy sprawiają, że człowiek starzeje się przedwcześnie... Jakkolwiek na to patrzeć, żyliśmy sobie spokojnie na ziemiach przekazanych Boabdilowi na podstawie ustnej umowy. Nikt nie kwestionował naszej własności, dopóki nie spadła na nas ta szarańcza urzędników i kauzyperdów. A wtedy...

Hamid zamilkł.

— Wszystko ci zabrali — dokończył Hernando zgnębionym głosem.

— Nie wszystko. — Fakih sięgnął do miski po kolejny rodzynek. Hernando się ożywił. — Nie wszystko — powtórzył Hamid z rodzynkiem w ustach. — Nie odebrali nam naszej wiary mimo usilnych starań. I nie zabrali nam również...

Hamid podniósł się z trudnością i podreptał do jednej ze ścian chaty. Tam prawą nogą zaczął wiercić w ziemi, aż trafił na grubą deskę. Podniósł jeden koniec i schylił się, żeby wyciągnąć jakiś przedmiot owinięty w kawałek materiału. Hernando nie musiał pytać co to — zakrzywiona linia mówiła sama za siebie.

Hamid delikatnie odwinął szablę i pokazał chłopcu.

— Tego mi nie zabrali. Podczas gdy komornicy, pisarze i sekretarze wydzierali sobie z rąk jedwabie, szlachetne kamienie, zwierzęta i ziarno siewne, ukryłem ten najcenniejszy skarb rodowy. Szabla Proroka4, Jemu pokój i błogosławieństwo! — oznajmił uroczyście. — Wiem od ojca, a on z kolei słyszał to od swojego, że jest to jedna z wielu szabel, jakie Mahomet otrzymał w ramach okupu od bałwochwalców Kurajszytów pojmanych podczas zdobycia Mekki.

Ze złotej pochwy zwisały kawałki metalu pokrytego arabskimi napisami. Hernando poczuł dreszcz na całym ciele i oczy zabłysły mu jak u dziecka. Ta szabla była w rękach Proroka! Kiedy Hamid wyciągnął ją z pochwy, w izbie od razu pojaśniało.

— Będziesz przy odbijaniu miasta, które nigdy nie powinno było znaleźć się w rękach niewiernych — powiedział, patrząc na broń. — Będziesz świadkiem spełniania się naszych proroctw. Wierni znów zapanują na ziemiach Al-Andalus.

4

Juviles, piątek, 24 grudnia 1568

Przejeżdżający przez Juviles w drodze do Ugíjar banici potwierdzili wieści krążące od dwóch dni po okolicy.

— Niech wszyscy mężowie z Alpuhary zgromadzą się w Ugíjar — rozkazali mieszkańcom, nie zsiadając z koni. — Powstanie rozpoczęte! Odzyskamy nasze ziemie! Grenada znów będzie muzułmańska!

Chociaż moryskowie z Albaicín przygotowywali powstanie w tajemnicy, hasło: „pod koniec tego roku świat się zmieni”, szybko dotarło w góry i wielu mieszkańców Alpuhary postanowiło nie czekać do Nowego Roku. Grupa banitów napadła i okrutnie zamordowała urzędników, którzy jechali przez Alpuharę do Grenady na święta Bożego Narodzenia i jak zwykle rabowali bezkarnie wioski i gospodarstwa morysków na trasie swego przejazdu. Inna grupa banitów zaatakowała niewielki oddział żołnierzy. Moryskowie z Cádiar podnieśli bunt, złupili kościół i domy chrześcijańskie i wymordowali wszystkich niemuzułmanów.

Po odjeździe banitów chrześcijanie z Juviles pozamykali się w swych domach, a resztę mieszkańców ogarnęło wielkie podniecenie: mężczyźni wyciągali różne sztylety, a czasem też starą szablę albo zardzewiały arkebuz, który udało się ukryć przed chrześcijańskimi stróżami. Na ulicach pojawiły się kobiety z zasłoniętymi twarzami, w kolorowych strojach jedwabnych, lnianych i wełnianych, haftowanych złotem. Ich dłonie i stopy pokrywał tatuaż z henny i w ogóle wyglądały teraz zupełnie inaczej niż chrześcijanki. Niektóre w kabatach do pasa, inne w długich burkach ze spiczastym kapturem na plecach, pod spodem lamowana tunika, plisowane na łydkach szarawary i grube, ściągnięte na udach pończochy, zrolowane na łydkach do kolana, gdzie łączyły się z szarawarami. Na stopach klapki z paskiem lub ciżemki. Cała osada była feerią kolorów: zielenie, błękity, żółcie... Wszędzie widać było wystrojone kobiety, przy czym wszystkie, bez wyjątku, miały nakrycia głowy: niektóre zasłaniały tylko włosy, inne — tych była większość — całą twarz.

Tego dnia Hernando od wczesnych godzin porannych pomagał w kościele Andrésowi. Przygotowywali pasterkę. Zakrystian po raz kolejny wygładzał wspaniały ornat ze złotogłowia, kiedy grupa rozwrzeszczanych morysków wyważyła drzwi i wtargnęła gwałtownie do świątyni. Popychali przed sobą proboszcza i prebendarza, siłą wywleczonych z domów, szarpali ich, przewracali i podnosili kopniakami z podłogi.

— Co tu się dzieje...?! — krzyknął Andrés, stając w drzwiach zakrystii, ale moryskowie uderzyli go w twarz i popchnęli na ziemię. Zakrystian upadł u stóp don Martína i don Salvadora.

W pierwszej chwili Hernando chciał wybiec za Andrésem, ale cofnął się przerażony na widok tłumu mężczyzn w zakrystii. Robili wielki raban, krzyczeli i rozdawali kopniaki na prawo i lewo. Jeden zmiótł łokciem ze stołu wszystko, co tam było: papier, kałamarz, pióra... Inni dorwali się do szaf i wyciągali ich zawartość. Raptem czyjaś szorstka ręka chwyciła go za szyję i wypchnęła z drzwi zakrystii do kościoła, gdzie znajdował się już proboszcz z prebendarzem. Hernando upadł na posadzkę, uderzając się mocno w głowę.

Tymczasem inni moryskowie przyprowadzali chrześcijańskie rodziny i ustawiali je brutalnie przed ołtarzem, obok Hernanda i trójki duchownych. Całe Juviles zgromadziło się w świątyni. Muzułmańskie kobiety wydawały językiem dźwięki ju-ju, tańcząc wokół chrześcijan. Osłupiały Hernando leżał na podłodze i patrzył, jak jeden mężczyzna sika na ołtarz, drugi usiłuje przeciąć sznur dzwonu, żeby przestał dzwonić, a kilku innych niszczy siekierami obrazy i ołtarze.

Na podłodze przed proboszczem i chrześcijanami piętrzył się stos cennych przedmiotów: kielichy, pateny, lampy, szaty ze złotym haftem... Jednocześnie trwała nieustająca wrzawa, wojownicze okrzyki mężczyzn przeplatały się ze śpiewem kobiet. Hernando przeniósł wzrok na dwóch krzepkich morysków, którzy usiłowali wyrwać z zawiasów tabernakulum. Okrzyki la ilaha illa Allah zlewały się w jego uszach w jeden szum, który nagle ustał, gdyż wszystkie zmysły Hernanda przykuł widok wielkich piersi Aiszy rozkołysanych w rytmie oszałamiającego tańca. Jej długie czarne włosy opadały luźno na ramiona, w otwartych ustach gwałtownie podskakiwał język.

— Matko — szepnął. Co ona wyprawia? Przecież to kościół! Jak można pokazywać się tak przed mężczyznami...?

Kobieta odwróciła się w stronę syna, jak gdyby usłyszała ten cichy szept. Hernando widział to wszystko jak w zwolnionym tempie, ale zanim się spostrzegł, Aisza już przed nim stała.

— Wypuśćcie go — powiedziała zdyszana do pilnujących go morysków. — To mój syn. Jest muzułmaninem.

Hernando nie mógł oderwać wzroku od wielkich piersi matki, które teraz zwisały bez mchu.

— To nazarejczyk! — usłyszał męski głos za swymi plecami.

To przezwisko przywróciło go do rzeczywistości. Znowu nazarejczyk! Odwrócił się. Znał tego moryska: był nim bezczelny kowal, z którym Brahim często się spierał. Aisza złapała syna za ramię, usiłując pociągnąć go za sobą, ale mężczyzna nie pozwolił.

— Zaczekamy, aż twój mąż wróci z mułami — powiedział do niej z przekąsem. — On zdecyduje.

Matka i syn wymienili spojrzenia. Aisza patrzyła spod półprzymkniętych powiek, zaciskając drżące wargi. Nagle zerwała się i wybiegła. Zakrystian znalazł się obok Hernanda i próbował objąć go ramieniem, ale przerażony chłopiec cofnął się instynktownie, przesunął się o kilka kroków, tak daleko, jak pozwolili mu strażnicy, i odprowadzał wzrokiem matkę wybiegającą z kościoła. Gdy tylko stracił z oczu czarne włosy Aiszy, głośny szum znowu zaczął rozsadzać mu głowę.

*

W Juviles zapanowało wielkie święto morysków. Ludzie śpiewali i tańczyli na ulicach przy dźwiękach tamburynów, grzechotek, szałamai, bębenków z pałeczkami, piszczałek i rożków. Drzwi chrześcijańskich domostw były wyważone. Brahim dumnie rozparty w siodle bułanego konia wjechał do osady na czele oddziału uzbrojonych morysków. Z trudem przeciskał się przez roztańczony tłum na ulicach. Wszyscy świętowali rewoltę.

Wybuch powstania zastał mulnika w Cádiar. Natychmiast stanął do walki ramię w ramię z Partalem i jego ludźmi. Rozbili kompanię pięćdziesięciu arkebuzerów.

Teraz też wypytywał o chrześcijan: parę osób pokazało w stronę kościoła, nie przerywając śpiewów i pląsów. Tam skierował konia; zamierzał wjechać do świątyni na pięknym wierzchowcu. Kiedy pojawił się w drzwiach zaanonsowany końskim rżeniem, wrzawa na krótko przycichła i dał się słyszeć słaby głos protestu don Martína.

— Profa...!

Proboszcza natychmiast uciszono pięściami i kopniakami. Koń Brahima stąpał po kawałkach ołtarzy, krzyży i obrazów rozrzuconych na posadzce, i znowu zerwał się wrzask. Stojący przed ołtarzem alguacil Szihab pozdrawiał Brahima. Tuż obok mulnik zobaczył grupę chrześcijan. Skierował się w tę stronę.

— Cała Alpuhara stanęła pod bronią—powiedział do Szihaba, siedząc na bułanym koniu. — Na rozkaz Partala przyprowadziłem kobiety, dzieci i starców nienadających się do walki. Znaleźli schronienie na zamku Juviles. Tam też zostawiłem łupy z Cádiar.

Zamek Juviles znajdował się o dwa strzały z arkebuza na wschód od osady w trudno dostępnym miejscu na skale, wysokiej prawie na tysiąc łokci. Pochodził z X wieku. Mury i niektóre z jego dziewięciu wież były na wpół rozwalone, ale starczyło miejsca na przyjęcie morysków uchodzących z Cádiar i zmagazynowanie bogatych łupów zdobytych w tym mieście.

— W Cádiar nie ma już żywych chrześcijan! — krzyknął Brahim.

— Co zrobimy z tymi? — zapytał alguacil, pokazując na grupę przed ołtarzem.

Brahim już miał odpowiedzieć, gdy wtem ktoś mu przeszkodził.

— A co z nim? Co z tym zrobimy? — Kowal wysunął się naprzód spoza grupy chrześcijan, ciągnąc za ramię Hernanda.

Brahim wykrzywił twarz w okrutnym uśmiechu i wbił wzrok w pasierba. Jakże chętnie wydarłby mu te niebieskie, chrześcijańskie oczy...

— Zawsze mówiłeś, że to chrześcijański pomiot! — rzucił wyzywająco kowal.

Rzeczywiście, mówił to wiele razy... ale teraz potrzebował chłopca. Kiedy poprosił Partala o szablę, arkebuz i bułanego konia kapitana Herrery, dowódcy chrześcijańskich żołnierzy z Cádiar, usłyszał w odpowiedzi:

— Jesteś mulnikiem. Potrzebujemy cię. Ktoś musi przewozić te wszystkie przedmioty, które zdobędziemy w walkach. Zamienimy je potem na broń u Berberów. Na co ci koń? Muł bardziej nadaje się do transportu.

Ale Brahim chciał mieć tego konia. Spieszno mu było użyć kapitańskiej szabli i arkebuza przeciwko znienawidzonym chrześcijanom.

— Karawanę poprowadzi mój pasierb Hernando — odpowiedział Partalowi bez zastanowienia. — Da sobie radę, umie podkuwać i leczyć zwierzęta, a one są mu posłuszne. Natomiast ja pokieruję ludźmi, których mi przydzielisz do ochrony przewożonego bagażu i łupów.

Partal pogłaskał brodę. Obecny przy rozmowie banita Zaguer dobrze znał Brahima i wstawił się za nim.

— Przyda nam się bardziej jako żołnierz niż mulnik — zaznaczył. — Nie brak mu odwagi ani zręczności. Znam jego syna i wiem, że umie obchodzić się z mułami.

— Zgoda — ustąpił Partal po krótkim namyśle. — Zaprowadź ludzi do Juviles i pilnuj zdobytych łupów. Ty i twój syn odpowiecie głową, jeśli cokolwiek zginie.

A teraz kowal usiłował zrobić z Hernanda chrześcijańskiego jeńca. Brahim wybąkał coś pod nosem, nie schodząc z konia.

— Twój pasierb jest chrześcijaninem! — ciągnął kowal. — Wciąż to powtarzałeś.

— Przyznaj się, Hernando! — wtrącił Andrés. Zakrystian podniósł się i zaczął zbliżać się do chłopca. Alguacil nie pozwolił nikomu go powstrzymać. — Wyznaj swoją wiarę w Chrystusa! — błagał zakrystian, wyciągając w jego stronę ramiona.

— Tak, synu. Módl się do jedynego Boga — dodał don Martín, pochylając zakrwawioną głowę. — Powierz się prawdziwemu... — Zachwiał się od kolejnego ciosu pięścią i nie dokończył.

Hernando przesunął wzrok po zgromadzonych: z jednej strony muzułmanie, z drugiej chrześcijanie. A on kim jest? Andrés zajął się jego wykształceniem, poświęcając mu więcej czasu niż innym dzieciom. Zaznał od niego więcej dobroci niż od ojczyma. „Chłopak zna arabski i kastylijski, umie czytać, pisać i liczyć”, mówili moryskowie, wietrząc w tym swój interes. Jednakże Hamid też wziął go pod swoją opiekę, cierpliwie uczył podstaw religii muzułmańskiej, modlitw i wierzeń, przeznaczał na to każdą wolną chwilę podczas pracy w polu czy u siebie w domu. W Cádiar nie ma już żywego chrześcijanina! Tak mówi Brahim. Hernando poczuł, że zimny pot zalewa mu czoło: jeśli wezmą go za chrześcijanina, zostanie skazany na... Ustały krzyki, moryskowie cicho szeptali między sobą.

Koń Brahima uderzył kopytem w posadzkę. Hernando jest chrześcijaninem! — mówiła twarz jeźdźca. Przecież to syn księdza. Żaden muzułmanin nie zna się na prawach Chrystusa tak jak on. Dobrze się składa. Mułami zajmie się Aquil. Partal nie zauważy zmiany, gdyż nie zna jego synów. Wystarczy powiedzieć, że...

— Mów! — zażądał Szihab.

Brahim westchnął; na jego przystojnej twarzy zagościł chytry uśmiech.

— Weźcie go sobie...

— Ale co mamy zrobić? Kto rozstrzygnie?

Na głos Hamida ucichły wszystkie szemrania. Fakih w długiej, prostej tunice przewiązanej sznurem miał u pasa paradną szablę w złotej pochwie. Kroczył prosto, o tyle, o ile pozwalała mu chroma noga. W świątyni rozległ się dźwięk kawałków metalu zdobiących pochwę szabli. Część morysków wpatrywała się w nie uważnie, próbując odgadnąć treść wyrytych na nich napisów.

— Kto to rozstrzygnie? — powtórzył.

Zza jego pleców wyglądała zdyszana Aisza. To ona przyprowadziła Hamida. Wiedziała, że szanowany przez wszystkich fakih lubi jej syna i tylko on może go uratować! Bo gdyby Brahim miał zadecydować o jego losie, tak jak chciał kowal... Nigdy nie zastanawiano się głośno nad pochodzeniem chłopca, bo nie było takiej potrzeby. Brahim nie ukrywał nienawiści do Hernanda. Znęcał się nad nim i poniewierał jak psa. Wystarczyło napomknąć o nazarejczyku, aby wyprowadzić go z równowagi, jeśli ktoś bardzo tego pragnął. Brahim natychmiast wybuchał gniewem i rzucał przekleństwami, a po powrocie do domu brał odwet na Aiszy. Często musiała mu przypominać, że jest matką czwórki jego dzieci i opiekuje się nimi z najwyższym oddaniem. Próbowała obudzić w nim atawistyczne poczucie więzi rodzinnej, gdyż każdy muzułmanin szanuje swą rodzinę. Czasem jej się udawało i Brahim jakby łagodniał, chociaż nie na długo... W tej sytuacji jednak... W tej sytuacji nie tylko Brahim, ale cała rozegzaltowana gmina będzie domagać się krwi nazarejczyka.

Kiedy Aisza przybiegła do Hamida, odwrócił wzrok, żeby nie widzieć jej nagich piersi prześwitujących spod rozchełstanej koszuli. Przykryj się, powiedział z zażenowaniem, które zaraz i jej się udzieliło, gdyż wcześniej nie zdawała sobie sprawy ze swojego wyglądu. Początkowo nie mógł nic zrozumieć z nerwowo wypowiadanych słów i prosił, żeby mówiła wolniej i spokojniej. Zorientowawszy się wreszcie, o co chodzi, natychmiast podjął decyzję. Razem pospieszyli do kościoła. Chromy fakih z trudem dotrzymywał jej kroku.

— Chłopiec jest chrześcijaninem! — upierał się kowal, nie przestając popychać Hernanda.

Hamid zmarszczył brwi.

— Czy ty, Jusufie — powiedział, zwracając się do kowala — umiesz złożyć wyznanie wiary?

W jednej chwili wielu morysków spuściło oczy, a kowal się zawahał.

— Co to ma wspólnego z...? — odezwał się Brahim z wysokości swojego bułanka.

— Milcz — nakazał Hamid, podnosząc do góry rękę. — Módl się! — ponaglił kowala.

— Nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem — zaintonował Jusuf.

— Dalej.

— To jest wyznanie wiary. Wystarczy — odparł kowal.

— Nie. U nas, na ziemi Al-Andalus, nie wystarczy. Odmów jeszcze modlitwę przodków, których zamierzasz pomścić.

Jusuf przez kilka sekund wytrzymywał wzrok fakiha, po czym opuścił oczy podobnie jak większość zgromadzonych.

— Nie pamiętasz, jak brzmi modlitwa, której powinieneś nauczyć swoje dzieci? — rzekł Hamid. — Kto z was potrafi wymienić atrybuty boskości występujące w naszej wierze?

Fakih przebiegł spojrzeniem po moryskach. Nikt nie odpowiedział.

— Zrób to ty, Hernando — zachęcił.

Chłopiec, uwolniony z groźnych rąk kowala, podszedł do stosu przed ołtarzem, wyjął jeden z haftowanych złotem ornatów, zawahał się przez chwilę, po czym zwrócił twarz ku kibla i uklęknął na jedwabnej szacie.

— Nie! — krzyknął Andrés, ale tym razem moryskowie nie dali mu dokończyć i uciszyli go pięściami. Zakrystian ukrył twarz w dłoniach, rozpaczając nad zdradą swego pupila, tymczasem Hernando rozpoczął modlitwę:

— Nie ma innego Boga prócz Allaha, a Mahomet jest Jego posłańcem. Wie, że każdy powinien wiedzieć, że jest jeden Bóg w królestwie. Stworzył wszystkie rzeczy na świecie, to, co istnieje na górze i na dole, tron i podnóżek, niebiosa i ziemię, co jest w nich i co między nimi — Hernando rozpoczął drżącym głosem, który stopniowo nabierał siły. — On jest nad każdym stworzeniem wszechwładny, nic nie porusza się bez jego woli...

Nawet bułany koń stał spokojnie podczas modlitwy Hernanda. Hamid słuchał uważnie, mrużąc z zadowolenia oczy. Aisza nerwowo poruszała rękami, jakby chciała pomóc synowi w wypowiadaniu tych słów.

— On jest pierwszym i ostatnim, jawnym i ukrytym. On jest o każdej rzeczy wszechwiedzący — zakończył chłopiec.

W ciszy, jaka wówczas zapadła, wszyscy usłyszeli głos Hamida:

— Kto z was jeszcze śmie twierdzić, że ten chłopiec jest chrześcijaninem?

5

Wszyscy chrześcijanie z Juviles zostali zamknięci w kościele pod strażą Hamida, który miał ich nakłaniać do wyrzeczenia się wiary i przejścia na islam.

Brahim wyruszył na północ w góry, żeby dołączyć do Partala i razem nawoływać ludzi do walki. Za nim podążyła barwna grupa rozmaicie uzbrojonych mężczyzn: jedni mieli broń zdobytą na arkebuzerach, inni — tych była większość — zwykłe kije lub sznurkowe proce. Pochód zamykał Hernando ze stadem mułów powiększonym o sześć okazałych sztuk, które Brahim wybrał spośród zwierząt zarekwirowanych w Cádiar.

Kiedy stało się jasne, że nikt nie zakwestionuje opinii fakiha, Brahim spiął konia, zrobił pół obrotu i kazał chłopcu iść za sobą. Hernando nie zdążył pożegnać się z Hamidem ani z matką, uśmiechnął się tylko, szybko wychodząc z kościoła. Na placu czekali na nich ludzie i muły.

— Jeśli stracisz choć jedno zwierzę albo część ładunku, wyłupię ci oczy.

Tylko tyle usłyszał od ojczyma, zanim wyruszyli w drogę.

Odtąd nie miał czasu na nic więcej oprócz popędzania mułów i pilnowania, żeby nie zostawać zbyt daleko w tyle za wojakami, którzy podążali pieszo za wierzchowcem Brahima. Muły z Juviles nie sprawiały kłopotu, gorzej z pozostałymi, gdyż nie zawsze były posłuszne. Największa mulica wyszczerzyła zęby, kiedy Hernando próbował zapędzić ją do szeregu, na szczęście zdążył odskoczyć i uniknął ugryzienia. Postanowił ją za to ukarać, ale nie miał niczego pod ręką.

Poczekaj, mruknął przez zęby. Mulica dalej robiła, co chciała. Hernando rozglądał się dokoła. Przydałby się jakiś kij, pomyślał. Mulice nie są głupie, a ponadto ta największa zasłużyła sobie na nauczkę. Jeśli ona nie otrzyma kary, jemu dostanie się od ojczyma za nieumiejętne obchodzenie się ze zwierzętami. Wybrał spory kamień i podszedł do mulicy z prawej strony, chowając rękę za plecami. Znowu próbowała go ugryźć, więc uderzył ją kamieniem w pysk. Potrząsnęła potężnym łbem z głośnym rykiem, lecz dołączyła posłusznie do stada, reagując na polecenie Hernanda. Podniósł głowę i wtedy zorientował się, że ojczym cały czas obserwował go uważnie i tylko czekał, żeby popełnił jakiś błąd.

Droga biegła pod górę w kierunku Alcútar. Przejście było tak wąskie, że dwie osoby nie mieściły się obok siebie. W dole widać było jeszcze Juviles, kiedy po górach, przełęczach i wąwozach głośnym echem rozeszło się śpiewne wołanie. Hernando przystanął. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Tyle razy słyszał o tym od Hamida! Nawet z tej odległości rozpoznał jego głos, nabrzmiały dumą i radością, pełen życia i energii, wyczuwał w nim tę samą satysfakcję, jak wtedy gdy fakih pokazywał mu szablę Proroka.

— Czas na modlitwę! — nawoływał Hamid najprawdopodobniej z wieży kościoła.

Wezwanie ślizgało się po stromych przełęczach, uderzając o skały, zaplątywało się w gałęziach i krzewach, aż wypełniło całą dolinę Alpuhary od Sierra Nevada po Sierra de Contraviesa i jeszcze dalej i wyżej, do samego nieba. Po raz pierwszy od ponad sześćdziesięciu lat na tych ziemiach rozległo się wezwanie muezina!

Grupa się zatrzymała. Hernando poszukał słońca, stanął prosto i sprawdził, czy rzuca cień równy swojemu wzrostowi; tak było, i to był właściwy moment.

— Siła i moc tylko w Bogu wzniosłym i wielkim — szeptał, przyłączając się do wspólnej modlitwy. Te same słowa moryskowie wymawiali codziennie w swoich domach, nocą i w południe, zachowując najwyższą ostrożność, żeby żaden chrześcijanin nie usłyszał ich z ulicy.

— Allah jest wielki! — zawołał chwilę potem Brahim, prostując się w strzemionach i wymachując nad głową arkebuzem.

Hernando skulił się przerażony, gdyż na twarzy ojczyma malowało się wyjątkowe okrucieństwo.

Pozostali mężczyźni natychmiast podjęli ten okrzyk. Brahim dał sygnał arkebuzem do wymarszu. Jeden z mężczyzn przesunął wierzchem dłoni po oczach, zanim się podniósł. Hernando usłyszał, że pociąga nosem i chrząka, jakby chciał stłumić płacz. Śpiewny głos Hamida długo jeszcze dźwięczał mu w uszach, kiedy popędzał muły.

Osada Alcútar, położona o milę od Juviles, przyjęła ich śpiewem i tańcami. Urządzono tu wielkie święto, tak samo jak w Juviles. Partal wezwał tutejszych morysków do powstania i ruszył dalej, do położonej niedaleko swojej rodzinnej wioski Narila, nie czekając na przybycie Brahima.

Podobnie jak wszystkie miejscowości górnej Alpuhary, Alcútar przecinały uliczki, które pięły się, schodziły w dół i wiły między pobielonymi domkami o płaskich dachach. Brahim skierował się do kościoła.

Kilkunastoosobowa grupa chrześcijan stała pod drzwiami świątyni. Uzbrojeni w kije moryskowie krzykiem i biciem zmuszali ich do posłuchu jak pasterze owce. Hernando dostrzegł przerażone spojrzenie dziewczynki o płowych włosach, które wyróżniały ją spośród zgromadzonych tu chrześcijan. Pod murem kościoła leżał martwy prebendarz, a ludzie przechodzący obok znieważali zwłoki pluciem i kopaniem. Nieopodal klęczał młodzieniec bez prawej ręki, próbując zatamować upływ krwi, wraz z którą uchodziło z niego życie. Krew lała się strumieniami na mokry śnieg, pies bawił się obciętą dłonią, obgryzając ją powoli, na co patrzyły z zaciekawieniem muzułmańskie dzieci.

— Bierz się do ładowania łupów!

Głos Brahima zabrzmiał w momencie, gdy jakieś dziecko odważyło się wyrwać psu tę makabryczną zabawkę i rzuciło zakrwawioną rękę pod nogi okaleczonego młodzieńca. Pies rzucił się w tamtą stronę, a wtedy jedna z kobiet wybuchnęła śmiechem i splunęła na rannego, który trzymał w górze swój kikut. Rozochocona kopnęła ten strzęp ludzkiego ciała bliżej psa, żeby dokończył obgryzanie.

Hernando z niedowierzaniem pokręcił głową, wchodząc za żołnierzami do kościoła. Dziewczynka o słomianych włosach, mokrych od padającego śniegu, wciąż wpatrywała się nieruchomo w zwłoki prebendarza.

Wkrótce potem chłopiec wyniósł ze świątyni szaty ze złotogłowia i parę srebrnych kandelabrów, które dołączyły do stosu najróżniejszych przedmiotów spiętrzonych u drzwi kościoła. Pogrzebał, żeby wybrać dla siebie coś z ciepłej odzieży zrabowanej z chrześcijańskich domów. Brahim skrzywił się groźnie z wysokości konia.

— Chyba nie chcesz, żebym zamarzł na śmierć — usprawiedliwił się, uprzedzając słowa nagany z ust ojczyma.

Juki dwunastu mułów były już pełne, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi i szczyty gór otaczających Alpuharę zabarwiły się na czerwono. Jednoręki zdążył się wykrwawić i leżał martwy obok prebendarza. Pies przestał obgryzać jego dłoń. Chrześcijanie wciąż stali przerażeni pod kościołem. Na energiczny głos muezina moryskowie rozłożyli na błotnistej ziemi lniane i jedwabne stroje i zaczęli bić pokłony.

Czerwień na niebie przeszła w szarość, kiedy skończyli modlitwę wieczorną, więc Partal i jego ludzie udali się czym prędzej do Alcútar. Do grupy trzydziestu szorstkich mężczyzn, z których jedni byli konno, inni na piechotę, wszyscy ciepło ubrani i uzbrojeni w kusze, szable, arkebuzy i nieodłączne noże za pasem, dołączył niewielki oddział gandules, członków milicji miejskiej z Narili wyznaczonej do pilnowania porządku wśród chrześcijańskich jeńców w drodze do Alcútar. Banitom niestraszny był mróz ani śnieg, umilali sobie drogę śmiechem i rozmowami. Na samym końcu ciągnęły muły z łupami zdobytymi w Narili.

Nowi jeńcy powiększyli dość liczną grupę uwięzionych przed kościołem. Moryskowie nie pozwolili na żadne rozmowy, karząc surowo osoby próbujące złamać ten zakaz, toteż niebawem na placu zaległa cisza przerywana okrzykami dzieci, które biegały za banitami, pokazywały palcami na kindżały i konie, i pękały z dumy, gdy któryś z banitów potargał im czuprynę. Brahim i alguacil Alcútar przywitali Partala i odeszli na stronę, by spokojnie porozmawiać. Hernando stał obok obładowanych mulic i widział, jak ojczym pokazuje na niego, a Partal kiwa potakująco głową. Potem z kolei Partal pokazał na muły dźwigające łupy z Narili i chciał przywołać mulnika kierującego stadem, lecz Brahim się sprzeciwił. Mimo odległości i zmroku rozświetlanego pochodniami Hernando zauważył, że ci dwaj mężczyźni o coś się kłócą. Brahim mocno gestykulował i kręcił głową, bez wątpienia chodziło o nowego mulnika. Partal usiłował go uspokoić i o czymś przekonać. Musieli chyba dojść do porozumienia, gdyż banita wezwał swojego mulnika, żeby dać mu instrukcje. Mulnik z Narili wyciągnął rękę do Brahima, ale ten jej nie przyjął, tylko patrzył na niego spod oka.

— Rozumiesz, gdzie twoje miejsce? — warknął Brahim, oglądając się na Partala. Mulnik z Narili skinął potakująco głową. — Słyszałem o tobie sporo złego. Nie chcę mieć problemów z tobą, twoimi mułami i twoim sposobem pracy. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, żebym nie musiał powtarzać — dodał, uznając rozmowę za zakończoną.

Nowy mulnik miał na imię Cecilio, ale znany był jako Ubajd z Narili. Tak też przedstawił się Hernandowi, który na polecenie Brahima przyłączył jego muły do swojego stada.

— A ja jestem Hernando.

Ubajd odczekał chwilę.

— Hernando? — powtórzył, widząc, że chłopiec nie zamierza nic dodać.

— Tak, po prostu Hernando — powiedział to stanowczo, jakby chciał się postawić Ubajdowi, mimo że ten miał o parę lat więcej i był doświadczonym mulnikiem.

Ubajd zaśmiał się sarkastycznie i natychmiast odwrócił się od chłopca, żeby zająć się swoimi zwierzętami.

Gdyby wiedział, jakie mam przezwisko, pomyślał Hernando i poczuł nagły skurcz w żołądku. Może powinienem przyjąć muzułmańskie imię.

Tej nocy wszędzie się walało zboże i żywność zrabowana chrześcijanom, muzułmanie świętowali powstańczy zryw Alpuhary. Wszystkie okręgi, wszystkie miejscowości zamieszkane przez morysków przyłączyły się do rebelii, entuzjastycznie obwieścił Partal. Brakowało tylko Grenady!

Podczas gdy miejscowe władze gościły banitów, chrześcijanie byli zamknięci w kościele pod strażą tutejszego fakiha, który, podobnie jak to robił Hamid w Juviles, miał ich namawiać do wyrzeczenia się wiary, natomiast Hernando i Ubajd zostali przy mułach, pilnując łupów. Schowali się przed zimnem w szałasie, lecz kobiety z Alcútar nie zapomniały o nich i przyniosły sporo jedzenia. Nareszcie Hernando zaspokoił głód, Ubajd również, ale pełny żołądek obudził w nim inne żądze. Nie krępując się Hernanda, zaczepiał każdą przechodzącą kobietę. Niejedna z nich rzucała zalotne spojrzenia na niebieskookiego chłopca, gotowa przysiąść do niego na dłużej, lecz Hernando zaraz się kulił i uciekał wzrokiem lub wręcz odsuwał się od kobiet, które zbyt natrętnie szukały jego towarzystwa.

— Co z tobą? Boisz się? — spytał Ubajd. Jedzenie i obecność kobiet wprawiły go w znakomity humor. — Nie ma czego, prawda? — dodał, zwracając się do jednej z nich.

Zapytana wybuchnęła takim śmiechem, że Hernando się zarumienił. Mulnik z Narili przyglądał mu się złośliwe.

— Bardziej się boisz kobiet czy swojego ojczyma? — mówił dalej. — Coś mi się zdaje, że wasze stosunki nie układają się zbyt dobrze...

Hernando nie odpowiedział.

— Właściwie nie ma się co dziwić... — kontynuował Ubajd. Porozumiewawczy uśmiech na jego wargach nie dodawał uroku wulgarnym rysom twarzy. — Ale nie przejmuj się. Jemu teraz głównie władza w głowie... A my dwaj mamy okazję zająć się ważniejszymi sprawami, nie sądzisz?

Kobieta, która zaczepiła Ubajda, domagała się większej uwagi, więc spojrzał tylko znacząco na Hernanda, choć ten wciąż nie rozumiał, o co chodzi, i wsunął głowę między jej piersi.

Trochę później Ubajd gdzieś znikł z kobietą. Patrząc za nimi, jak odchodzą, Hernando przypomniał sobie słowa zakrystiana z Juviles: