Pulverkopf - Pasewicz Edward - ebook + książka

Pulverkopf ebook

Pasewicz Edward

4,2

Opis

Meseritz (dziś Międzyrzecz, Polska), kilkadziesiąt lat po wojnie. Miasto wciąż zaludniają duchy przeszłości, dawne uprzedzenia i historie, o których mówi się wyłącznie w czterech ścianach rodzinnych domów. Niemal zawsze ukradkowo, ściszonym głosem, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany.

Nastoletni Patryk Werhunt znajduje pływające w Obrze zwłoki jednego z sąsiadów. Okoliczności śmierci są niejasne, a cień podejrzenia pada na wkraczającego w dorosłość chłopaka. Traumatyczne wydarzenie staje się pretekstem do snucia rozległej i skomponowanej misternie niczym fuga opowieści o splątanych losach: Polaków, Żydów, Niemców, Sowietów oraz ich potomków. Opowieści, której motywem przewodnim jest obsesyjne poszukiwanie prawdy o losach niemieckiego kompozytora Norberta von Hannenheima. To także rzecz o byciu odmieńcem, kundlem, w chwilach, kiedy życie i historia nie dają innego wyboru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 687

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (36 ocen)
22
5
5
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaKozinoga

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo!
00
espequer

Nie oderwiesz się od lektury

Ale to było dobre! Wow. Nie spodziewałem się aż tak dobrej lektury. Uwielbiam takie klimaty, wielopokoleniowe historie z nazizmem w tle, muzyka seryjna, Schonberg i reszta, jakaś tajemnica, trochę też jak u Pynchona. No smakowite danie. Świetna.
00
skydive1962

Nie polecam

koszmar, dziadostwo i dno
13

Popularność




Rozdział 1

Gemäßigt, mehr bewegt, misterioso[1] (in C)

A teraz do rzeczy,

bo błysnęła iskierka między neuronami i stałem się znów Patrykiem Werhuntem, aryjskim blondasem z Meseritz (dziś Międzyrzecz, Polska). Obudziłem się w 1993 roku, kiedy to miałem niespełna siedemnaście lat. Na dodatek ocknąłem się 6 maja, o piątej rano, ściskając w dłoni skradzionego matce carmena, którego chciałem potajemnie zapalić.

O ile nie łżę, miał to być pierwszy raz. Kolejne błyski między synapsami, i widzę leniwie płynącą rzekę Obrę. Jestem miłym, zdrowym na ciele i umyśle chłopcem. Jeszcze miłym i jeszcze zdrowym. Krew, dobrze natleniona i cudownie lepka, płynie do mózgu. W snach wyjmuję go z czaszki, a kiedy patrzę, jak fosforyzuje w półmroku, nie mogę uwierzyć, że ta galaretowata substancja, szara jak płaszcz w deszczu, ten składający się z miliardów nici kłębek niczego, to właśnie ja. Obrzydliwie prawdziwe sny. Sny z zapachami, z elektrycznymi wyładowaniami, sny śmierdzące potem, piachem i limfą.

Obra płynie, ale nie słyszę żadnych dźwięków. Nurt jest leniwy i papierowy.

W krwi, oprócz tlenu, cukrów i hormonów, płynie nieznane. Za chwilę pojawi się w ciele migdałowatym, w hipokampie, tworze siatkowym i sprawi, że mózg zazgrzyta. Coś popsuje się nieodwołalnie.

Sny są bezlitosne. Informacyjna ścieżka zboczy w las. Obrazy, słowa, myśli nałożą się na siebie, zlepią i odkształcą. Podobnie jak klisze w zbombardowanym zakładzie fotograficznym – widziałem wiele takich zdjęć – zleją się w jedno i nie będzie żadnej pewności.

Smutek, mein Pulverkopf.

Myślę, że nieznane pojawiło się wcześniej. Może był to dzień, kiedy matka pochwaliła mnie za to, że nie nasikałem do łóżka, księżyc wędrował razem ze mną, krok w krok, aż znikł za chmurami, a ja nie wiedziałem, dlaczego mnie porzucił.

Gdy wytłukłem szykujące się do rójki mrówki, czułem, że to do mnie przyszło. Matka brała mrówcze trupki na palec i powtarzała, że zabiłem je bez powodu. Słońce prażyło niemiłosiernie, duszący odór ich jadu sprawiał, że chciałem tylko jednego: by znowu wchodziły na źdźbła traw i odlatywały. Matka nie miała dla mnie litości. Śmierci nie da się odwrócić.

Mogło przyjść, gdy onanizowałem się w drewutni, zachwycony odkryciem, że mogę z taką miłością i oddaniem wpatrywać się w pulsującą i czerwieniejącą żołądź, a kiedy przyjemność się kończyła, chciałem więcej i więcej, aż do wyczerpania, i nie umiałem nażreć się tą przyjemnością. Nie było wytrysku, tylko intensywny dziecięcy orgazm.

A może zjawiło się wtedy, gdy pierwszy raz trzymałem w rączkach zeszyty, notatniki, kartki, na których oprócz dobrych niemieckich liter, jak ü czy ß albo Ö, widziałem przedziwne dla mnie znaki: Ϡ Ϟ Ϛ, nakreślone bardzo wyraźnie. Oddzielały od siebie kolumny tekstu, pisane drobnym, pewnym charakterem. Wszelkie znaki zachwycały mnie i przerażały; nuty, kreski, litery, runy. To, czego nie znałem, sprawiało mi ból.

Albo gdy pierwszy raz usłyszałem dźwięki fortepianu i nie mogłem oderwać oczu od czarno-białych klawiszy i wąskich palców babki, która grała dla mnie tanią dziecięcą melodyjkę.

Po prostu nie pamiętam, kiedy pojawiło się nieznane, a wraz z nim smutek. Były jak zapalnik i bomba, jak znak dyrygenta i intonujące płaczliwą melodię klarnety.

Dopamina, serotonina, kwas gamma-aminomasłowy, i widzę brzeg Obry. Weronika Werhunt obsadziła nasz kawałek kruszyną pospolitą (Frangula alnus). Piękne delikatne krzaczki, których gałązki przy byle dotknięciu łamią się i kruszą, kąpią się w świetle wschodzącego słońca. Jestem nad brzegiem rzeki, papieros już napotniał, ale jeszcze da się zapalić. Nerwowo macam kieszenie – nie, nie zapomniałem zapałek. Jest dobrze. Trzeba tylko usiąść. Kruszyna puściła młode pędy, cuchną zgniłym mięsem, zwłaszcza rano. Od Obry niesie się smród obór. Krowy w gospodarstwie pana Łańskiego muczą i czekają, aż jego żona je wydoi. Żółte od tytoniu palce Łańskiej zaczną uwijać się przy krowich wymionach dopiero za godzinę. W promieniu kilkuset metrów nic nie umyka mojej uwadze. W końcu słyszę pierwsze dźwięki.

Obraz jest wyraźny. Dotykalny. Tak naprawdę leżę w przepoconej pościeli, piętnaście lat później, i zastanawiam się, czy zwariowałem. Boli mnie każdy gwałtowniejszy ruch. Myśli też mnie bolą. Boli mnie, kiedy sram i kiedy oddycham. Promyki bólu rozchodzą się w błyskach, pajęcze sieci nerwów przewodzą je i ból rozświetla mi umysł. Na stoliku piętrzą się papiery. Przy samym łóżku wycinki z gazet, ścinki papieru, książki, butelki po piwie. Nie powinienem pić, ale piję. Obok butelek stoi otwarta i wyjedzona do połowy puszka czerwonej fasoli. Fasoli też nie powinienem jeść. Powinienem odżywiać się praną i powietrzem.

Kac chce, żebym przymknął oczy. Zaczyna świtać. Jest sierpień 2008 roku. Festung Posen powoli budzi się ze snu. Warta płynie przez betonowe koryto, a martwa od piętnastu lat Weronika Werhunt siedzi przy moim stole. W półmroku jest mniejsza niż za życia. Patrzy na mnie i wiem, że nie podoba się jej moje zdychanie. Na stole leżą zdjęcia, notatniki, kartki, nuty. Wszystko to, co zostawiła posegregowane i skatalogowane, a co ja rozwaliłem, rozproszyłem i przemieszałem z żalu i wściekłości, bo umarła, a tego nie chciałem.

Menele na Chwaliszewie zaczynają pić i pohukiwać. Słyszę, jak zgniatają puszki. Ulica Czartoria jest wybrukowana kocimi łbami. Pełno na nich hebrajskich napisów, nazwisk, dat. W Poznaniu nie marnuje się kamieni, nawet jeśli są nagrobkami. Cmentarz jest wszędzie.

Przejeżdżają pierwsze samochody. Obok Weroniki Werhunt pojawiają się ludzie. Są nazwiskami znalezionymi w jej zapiskach. Herr Karres, który sypiał w hamaku i bał się cienia na swojej twarzy, uśmiechnięty teraz, wskazuje na mnie grubym paluchem.

Obok niego panna Gahl, której „błyskotliwych mądrości życiowych”, jak pisała babka, nie dało się znieść. Pojawiła się, bo czytałem o niej i jej żargonie, o erzacach jedzenia, o tym, że „mimo swojego prostactwa Fräulein Gahl potrafiła zdobyć prawdziwe masło i sery, nie wspominając już o kawie”. Zastanawiałem się, co ma wspólnego prostactwo z zaradnością. Musiał być inny powód niechęci babki do młodej i krzepkiej panienki Gahl, o której pisała, że „jej pizda zna Léona Degrelle’a lepiej niż jego matka”.

Karres był pacjentem w szpitalu, gdzie pracowała. Jednym z wielu. Lubiła jego dziwactwa. Na pytania odpowiadał innym osobom niż te, które mu je zadały. Potrafił bez zająknięcia cytować Fausta. A Weronika Werhunt kochała Fausta.

Patrzę na nich bez strachu. Towarzyszą mi od lat.

Słyszę piosenkę śpiewaną ciemnym niskim altem: Einsamkeit, die große Einsamkeit hab ich so oft gefühlt in vielen langen, bangen Nächten[2]. Nucę i popijam tabletki piwem. Poprawiam poduszkę i przestaję walczyć ze snem. Nie obchodzi mnie, czy Weronika Werhunt lubiła głos Zarah Leander, czy oglądała filmy z jej udziałem. Nigdy się tego nie dowiem. Skrzą się synapsy. Otwieram oczy po drugiej stronie lustra. Mam na stopach śmierdzące trampki. W Meseritz orzeźwiający chłód poranka budzi okoliczne psy i koty. Piach nad rzeką jest jeszcze zimny, trzciny i ich szklisty szelest też, ale plecy grzeje mi już słońce. Neurotransmitery szwankują, nie przypominam sobie ptaków. Gdzie dzierlatki, jerzyki, kosy, wróble, pliszki, turkawki i jaskółki? Wyjąłem zapałki, papieros zapotniał. Słodkawy zapach carmenów. Papierosy mamy. Fuga zapachów i smaków. Moi koledzy rzygali po carmenach. Każdy. Ale innych papierosów nie ma.

Już miałem zapalić i stracić tytoniowe dziewictwo, kiedy ujrzałem trupa. Podwiązany był do koła ratunkowego i zaplątany w trzcinach. Kapitan Tański. Kilka dni wcześniej widziałem, jak podtrzymywany przez kapitanową Tańską spacerował nad Obrą. Czasami i ja pomagałem w tym codziennym rytuale. Kilka kroków po ogrodzie, kilka kroków nad rzekę, byleby do ostatniego momentu oglądać wodę. Wiadomo było, że ma terminalne stadium raka krtani, przerzuty na płuca, do wątroby i kości.

Przez lata był kapitanem na statkach handlowych. Kiedy byłem młodszy, lubiłem słuchać jego opowieści o Brazylii, Pacyfiku, Morzu Białym. Słuchałem i wyobrażałem sobie wieloryby, delfiny, orki. Drzewa chlebowe i zielonoszare liście drzew oliwnych. Lamparty morskie i manaty. Pełną szlamu wodę z Missisipi i kamienny mostek w Hebden Bridge.

Ale morza się bałem. Tański śmiał się i mówił, że morze jest przyjazne. Nie wierzyłem. Morze było czystym strachem. Miałem osiem lat, gdy babka zabrała mnie do Kołobrzegu, przestraszony stałem na molo i wpatrywałem się w siny Bałtyk. Gdzieś daleko od brzegu płynęła grupka łabędzi. Wyglądały obco na tle ołowianoszarej tafli wody. Fale uderzające o betonowy falochron i zimny wrześniowy wiatr budziły moje przerażenie. I to, że babka wcześniej opatuliła mnie kocem jak mumię i wcisnęła w ogromny leżak. Herr Wróblewski, mój lekarz od astmy i ataków duszności, kazał mi nawdychać się bałtyckiego powietrza. Babka sadzała mnie tak codziennie przez miesiąc, a ja nieodmiennie bałem się znikającego w wodzie słońca, wszechobecnej szarawej poświaty i mew. Inne morza wyglądają lepiej niż Bałtyk i może są – jak mawiał Tański – „przyjazne”, ale ja znam tylko to jedno, zimne i nieprzystępne. Dlatego nie wierzyłem Tańskiemu.

Babka mówiła matce: „Dziwię się, że taki światowy człowiek jak Tański zagrzebał się na tej wsi”. Herr światowiec uprawiał maliny, jabłonie i małe, czarne, kwaśne winogrona, z których robił wino. Za wino dostawał od Weroniki Werhunt nalewki, które z matką robiły co roku. Großadmiral palił cygara, a to mnie fascynowało. W Meseritz nikt nie palił cygar. Palono papierosy bez filtra: sporty, popularne. Palono carmeny, caro i aromatyzowane wiarusy. Palono na ulicach, spluwając obok siebie. A Tański ćmił cygaro powoli, z namaszczeniem, pił koniak i filiżankę kawy parzonej w dżezwie. W mieście tylko Weronika Werhunt miała dżezwę. Miedzianą. Dzięki temu jej kawa była tak mocna i dobra. Weronika stawiała dżezwę na rozgrzanej do czerwoności fajerce, do gotującej się wody dodawała goździki, odrobinę cynamonu i kardamon, a na końcu trzy czubate łyżki świeżo zmielonej kawy. Gotowała kilka chwil i dolewała odrobinę zimnej wody, w końcu przelewała do imbryka przez bardzo gęste sitko. Kapitan brał filiżankę w dłonie naznaczone już brązowymi plamkami i smakował.

A teraz Herr Tański kołysał się tak, jak gdyby wszyscy kończyli podwiązani do kół ratunkowych i płynęli do matki morza. Znałem to koło ratunkowe. Wisiało przy wejściu do domu Tańskich. Nie raz, nie dwa myślałem, żeby je stamtąd pożyczyć i popływać. Z takim kołem ratunkowym czułbym się bezpiecznie. Obra nie byłaby w stanie wessać mnie w swoją brudną toń. Nigdy jednak nie poszedłem do Tańskiej i nie spytałem, czy mogę. Pewnie i tak bym nie mógł. To koło miało być trumną Tańskiego.

Wszystko ucichło, kiedy pojawiła się śmierć w wodzie. Płotki i karasie nerwowo opływały obce dla nich ludzkie ciało. Po moście przemknął samochód, jadący w kierunku Landsbergu (Gorzów Wielkopolski, dziś Polska). Widziałem siny palec, połyskującą obrączkę. Guziki munduru, tańczące na nich światło. Czapkę krzywo nasadzoną na dużą łysą głowę kapitana.

Ale nie pamiętam nic więcej. Z połamanej łodygi trzciny sączył się sok i na jego kropli zatrzymało się moje spojrzenie.

Po kilku sekundach uświadomiłem sobie, że on naprawdę nie żyje. Jedno oko miał otwarte i patrzył na mnie złowrogo i boleśnie. Bolesny błysk i jego spojrzenie utkwiło w moim mózgu.

Ale nie to było najdziwniejsze. Nawet nie galowy mundur, wianuszek, wstążki. Najdziwniejsza była Jadwiga Tańska, która z pękiem tulipanów, ubrana w czarną garsonkę, w kapeluszu z woalką szła po brzegu i zawodziła:

– Płyń po morzach i oceanach, płyń, ukochany.

Zawodziła jak sycylijska wdowa, głośno, chrapliwie. To wycie dobiegające z trzewi obudziło moją babkę. Wychyliła się z okna. Miała rozpuszczone włosy, nie umalowała się, a jej skóra była pergaminowa. Patrzyła na nas, po czym zniknęła w głębi domu.

Nigdy nie spała dłużej niż do piątej rano. Ale przed siódmą nie wychodziła na podwórko. Najpierw ciężka, zawiesista kawa w kuchni, potem pisanie przez trzydzieści–czterdzieści minut. Co pisała? Nikt tego nie wiedział. Do pewnego momentu nawet ja nie wiedziałem. Widziałem tylko kolejne grube notatniki, zawiązywane sznurkiem i lakowane tak, żeby nikt nie mógł się do nich dobrać, dopóki ona żyje. Pamiętam ich zapach, zapach starego papieru. Leżały na strychu, tam gdzie babka suszyła zboże i ziarna kukurydzy, gdzie wisiały kiełbasy i szynki. W kącie pod ogromną belką notatniki spoczywały w dębowej skrzyni, która pamiętała pewnie rodzinną tułaczkę po Europie. Często zaglądałem babce przez ramię. Widziałem nuty, rysunki, zdjęcia. Gdy orientowała się, że podglądam, wrzeszczała: Weg! Weg! Weg![3]. Chwytała za ścierkę i śmiejąc się jak rozbrykana dziewczynka, goniła mnie wokół stołu.

Pamiętam przebłysk słońca, twarz Tańskiego i to wszystko. Nie wiedziałem wtedy, że przedstawienie dopiero się zaczyna, że mnie popycha w kierunku sceny tłusty inspicjent. Nie pamiętam tekstu, pełna sala onieśmiela mnie i zbija z tropu. Zemdlałem.

Ocknąłem się, czując, jak jej silne ręce podnoszą mnie z ziemi. Uderzyła mnie dwa razy w twarz.

– Wstawaj, Patryk. – Jej głos brzmiał ostro i donośnie. Nie znosiła sprzeciwu.

Kiedy otworzyłem oczy, kazała mi usiąść, a sama podeszła do Tańskiej.

– Niech płynie, niech płynie – jęczała Tańska. – Niech płynie na Pacyfik.

– Dobrze, pani Jadwigo, będzie dobrze. On sobie popłynie, a my tu zostaniemy. Poczekamy chwilę. Ktoś przyjedzie, zajmie się panią, wszystko się ułoży. – Obejmowała ją ramieniem i gładziła po plecach, a ona patrzyła na Herr Tańskiego, który lekko kołysał się w rzecznej toni.

– Zmarł, a ja go umyłam, ubrałam – mamrotała Tańska.

– Będzie dobrze, pani Jadwigo, dobrze pani zrobiła.

– On szedł sam, pani Werhunt, sam szedł, sam wszedł do wody i chciał płynąć. Do siebie chciał płynąć, do Pacyfiku płynąć, pani Werhunt, on kochał Pacyfik. Patryk wszystko wie o tym, prawda, Patryk? O Pacyfiku, o wyspach, o jego miłości.

Nie rozumiałem, co ta kobieta mówi. W tej samej sekundzie, gdy ujrzałem w błocie carmena, pojawiła się nade mną matka. Przesunąłem prawą dłoń, gdy podchodziła do Tańskiego, chwyciłem papierosa i zacisnąłem pięść.

Nie chciałem patrzeć na kapitana. Ale to odruch. Ten zwierzęcy instynkt, żeby zerkać i zerkać na coś, czego się boisz.

Trzciny, rzeka, lekki chłód i trupie oko.

– Co ty tu robiłeś? – Matka palcami przeczesała mi włosy.

– Chciałem posiedzieć.

Mdliło mnie. Docierało do mnie, że trup patrzy na mnie i patrzy matka. Trupio-matczyne spojrzenie. Piekący ślad po dłoni babki. Matka poszła zadzwonić. Jej ostry, belferski ton głosu słychać było aż tutaj. Weronika Werhunt trzymała Tańską mocno i pewnie. Była przez lata pielęgniarką. Wiedziała, co robić. Matka wróciła i zapaliła papierosa, patrzyła przy tym na mnie. Mdłości narastały. Podkurczyłem nogi i głęboko oddychałem. Z każdą kolejną falą nudności byłem coraz bardziej pewny, że zaraz zwymiotuję.

– On patrzy na mnie – powiedziałem.

– Nie histeryzuj, Tański nie może już na nikogo patrzeć.

– Ale patrzy.

– Zmarli na nikogo nie patrzą, Patryk. – Położyła mi dłonie na ramionach. – Czujesz się trochę lepiej?

– Nie.

Kruszyna pospolita. Trzciny. Smród Obry. Trudny do sprecyzowania. Między wonią gnijących wodorostów, zapachem krzemienia a czerstwym chlebem. Nie miałem pojęcia, dlaczego Obra tak cuchnie. Babka mówiła, że zwyczajnie śmierdzi rzeką. Zacząłem się trząść i bezładnie bełkotać, że boję się Tańskiego, że nie chcę wody, nie chcę nic jeść. Wariowałem. Zacząłem się trząść.

– Patryk! Uspokój się. Oddychaj.

– Nie mogę, on na mnie cały czas patrzy. Nie mogę. Nigdy już nie wejdę do wody. Nigdy.

Patrzył. Czułem to na policzku. Czułem na plecach. Jego wzrok mnie obejmował. A kiedy zerknąłem, uśmiechnął się do mnie. I już było po mnie. Gdybym mógł się ruszyć, rozerwałbym go na strzępy. Niech sobie znika, odejdzie w otchłań, płynie do tego swojego Pacyfiku. Spojrzałem, a on pomachał mi dłonią ociekającą brudną obrzańską wodą. Miał martwe spojrzenie. Nie jestem psem, żeby się na niego rzucić i bronić żywych. Mdłości narastały, a papieros wilgotniał w zaciśniętej dłoni.

Tańska mamrotała, że zmarł i wstał:

– Patryk potwierdzi, Patryk kilka dni temu chodził z nim nad rzeką.

Babka tłumaczyła jej, że zmarli nie wstają z łóżek, nie zakładają mundurów i kół ratunkowych.

– Ale on sam wszedł do wody, pani Werhunt, ja tylko trzymałam go za ramię. – I zaniosła się płaczem.

Przyjechali policjanci i pogotowie. Matka pomogła mi się podnieść. Powiedziała, że zrobi mi mocnej herbaty, żebym posiedział w kuchni. Trzymała mnie za łokieć i prowadziła.

– Co ty tam tak ściskasz, pokaż no.

I musiałem pokazać. Na mojej sinawej już dłoni leżał zapotniały carmen. Martwy jak Tański.

Spojrzała na mnie z takim wyrzutem, że zwymiotowałem. Zarzygałem papierosa, trawę i krzak herbacianych róż. Usiadłem na schodach i głęboko oddychałem. Matka wróciła z herbatą. Podała mi kubek. Piłem drobnymi łyczkami, tak jak mnie uczyła. Podeszła do policjantów i zaczęła z nimi rozmawiać.

Wtedy i później ludzie w Meseritz zastanawiali się, jak ta wątła i drobna kobieta mogła poradzić sobie z trupem. Miała za małe dłonie, za wąskie ramiona i była stara. Ledwo chodziła. Obserwowałem pielęgniarzy wyławiających Tańskiego. Mundur nasiąknął wodą, męczyli się bardzo, a Tańska histeryzowała, patrząc, jak niezgrabnie obchodzą się z ciałem męża.

– Jak ona to zrobiła? Pani Werhunt, ma pani jakiś pomysł?

– No, to panowie są od tego.

Policjant, który pytał matkę, patrzył na Tańską z niedowierzaniem. Lekarz odsłonił jej ramię i szukał żyły.

– Mam nadzieję, że po zastrzyku przestanie wyć. – Młodszy z policjantów podszedł do matki.

Był wyraźnie zniecierpliwiony. W porannym słońcu lekko połyskiwała głęboka szrama na jego policzku. Kiedy bystro zerknął na mnie i uśmiechnął się, poczułem się nieco pewniej. Męski mężczyzna, z amerykańskich reklam. Przyglądałem się, jak zapisywał słowa matki w notatniku. Uśmiechnąłem się do niego ciepło i czułem, że coś się we mnie kończy. Zachód słońca ze szramą na policzku.

– Pani syn go znalazł? – zapytał matkę.

– Tak. Patryk go znalazł.

Spojrzał na zegarek. Później na mnie.

– Mam do pani prośbę. Czy mógłbym dostać kawę? Jest szósta, a jeszcze dziś nie piłem.

– Tak, tak, zaraz zrobię. – Spojrzała uważnie na starszego policjanta i zapytała: – Czy ja pana skądś nie znam? Mam wrażenie, że już pana widziałam, na pewno widziałam. – Zmrużyła oczy, jakby to miało pomóc w jego rozpoznaniu.

Starszy spojrzał na młodszego.

– Pewnie pamięta mnie pani z osiemdziesiątego siódmego roku.

– Ano tak, to pan mnie zakuwał w kajdanki?

– Pani kolegów. – Starszy policjant patrzył na czubki swoich butów. Wyglądał jak szczeniaczek.

– Dobrze, zrobię kawę.

Matka średnio lubiła policjantów. W Meseritz to byli ci sami ludzie, którzy dawniej służyli w milicji. W stanie wojennym matka angażowała się w podziemną działalność. Protestowała, knuła przeciwko komunistom, pomagała w kolportowaniu podziemnych wydawnictw. Wydawała pisma „Korek”, „Wolność i Spokój”, „Zapiski z Umarłych Miast”. Antykomunistyczne ziny i komiksy. Znałem je doskonale, bo całe sterty tych papierów zalegały na strychu. Ale jej walka z komunizmem nie interesowała mnie już nic a nic. Miałem w sobie trupa.

Matka poszła zaparzyć kawę, a do mnie ledwo docierało, że o coś mnie pytają.

– Patryk, mamy pytanie. Co robiłeś przed domem o piątej rano? – Starszy z policjantów otworzył kajet. Młody patrzył na moje kolana.

– Chciałem zapalić. – Pokazałem carmena.

– A nie słyszałeś nic podejrzanego?

– Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek słyszał.

– A może widziałeś kogoś jeszcze poza panią Tańską.

Wpatrywałem się w swoje brudne, rozklepane trampki. Były pobrudzone obrzańskim szlamem. Założyłem je na bose stopy. Czułem, jak błoto przelewa się między palcami.

– Nie.

– A powiedz, o której się obudziłeś?

– Przed czwartą.

– I co robiłeś?

Spojrzałem na młodszego z policjantów.

– Onanizowałem się.

Młodszy uśmiechnął się pod nosem.

Zwaliłem konia, wytarłem się skarpetkami i dlatego ich nie założyłem. Mój pokój, tak samo jak pokój babki, ma okna wychodzące na ogród i rzekę. Otworzyłem okno, chwilkę siedziałem, aż pomyślałem, że może zapalę. Nie powiedziałem im, że to miał być mój pierwszy raz. Ale kiedy o tym myślałem, zakręciło mi się w głowie. Poczułem uderzenie gorąca, brak tchu i kołatanie serca. Zacisnąłem zęby. Przeszło. Starszy policjant przyglądał mi się uważnie, ale nic nie mówił. Miałem na języku posmak żelaza i krwi. Jakbym się skaleczył. Wiedziałem, dlaczego ukradłem matce carmena.

Chciałem palić, bo wszyscy w szkole palili. Miałem dość bycia odmieńcem. Nie odpowiadała mi rola szkopka, na którego widok wyrzucali ramiona w górę i wrzeszczeli: Sieg Heil, Werhunt!. Miałem dość, że w wojnach na podwórku robili ze mnie polskiego partyzanta, a sami przebierali się za SS-manów i rozstrzeliwali mnie pod trzepakiem na ulicy Wojska Polskiego.

Nie chciałem więcej pytania: Kim się czujesz? Obleśnych, lepkich szeptów, czy wiem, że Kajetan Mizranowicz – mój Kajetan – to Żyd.

Syczeli jak naziści w trzydziestym trzecim roku: Werhunt, dich und deinen jüdischen Geliebten in Obra ertränken[4]. Miałem dosyć drobnych prztyczków i świństewek, kuksańców i podszczypnięć, doświadczanych całe świadome życie. Myślałem o tym poprzedniego dnia i wieczoru. Nie chciałem, żeby patrząc na mnie, widzieli blondynka w mundurku Hitlerjugend. Chodziłem w mundurze. Ale rogatywka to nie brunatna czapka, a lilijka to nie Hakenkreuz. I to Schwul za plecami, kiedy tylko się zamyślałem albo siedziałem na korytarzu, czytając cokolwiek. I to ptasie: Schwachkopf[5]. Powtarzali je w nieskończoność, aż zamieniało się we wróbli świergot. Znali te słowa, bo jeździli kurwić się do Berlina. Chodzili po dworcu Zoo i w Tiergarten dawali dupy starym, głupim pruskim pedałom. Ale to ja byłem ciotą, nie oni. Oni robili to za pieniądze. Dla swoich rodzin, dziewczyn, matek, babć i prababek, które modliły się za nich, klęcząc w kościołach. Dla nich była to tylko praca.

Chciałem być inny. Kochać i być kochanym. Pragnąłem metafizycznego działa, które zagrzmiałoby raz, rozpierdoliłoby i historię, i świat, i osnowę świata, i byłby spokój. A ja byłbym kanonierem. Der alte Pulverkopf[6].

– I nic, żadnego hałasu, plusku? – dopytywał mnie starszy policjant.

Dom, w którym mieszkali Tańscy, znajdował się jakieś siedemset metrów od naszego. Na tym samym brzegu Obry. Na drugim brzegu zaczynała się dzielnica Wenitze (heute[7]: Winiary). Były tam nawet jakieś żałosne resztki winnic.

– Nic nie słyszałem – powiedziałem.

Gdy przyszła matka, zajęli się piciem kawy. Policjant z blizną powiedział, że poproszą mnie o formalne zeznania. Spojrzał zalotnie. W prującej się rzeczywistości nagle znalazłem punkt oparcia, chciałem, by otulił mnie ramionami, żeby zdjął mundur i obrączkę i przytulił jak kochanek. Dotykałem jego blizny i czułem, jak mnie połyka, nagiego i bezbronnego. Pił kawę z wyraźną przyjemnością, a matka rozmawiała ze starszym policjantem.

Patrzyłem na kamyki, na piach. Na mrówkę, która nic sobie nie robiąc z historii i śmierci, biegała obok moich trampek, wyraźnie poruszona, najpewniej jakimś zapachem, który w drobince jej mózgu poruszył zapadkę, a ta uruchomiła zębatkę, a ta znowu koło zamachowe i tak się potoczyła gra w poruszanie czułkami i przebieranie nóżkami. Pomyślałem, że dziś Weronika Werhunt niczego nie napisała w opasłym czerwonym notatniku. Byłem pewien, że nic w tym dniu jej się nie podoba. Ani moje wyjście nad rzekę, ani trup w ogrodzie, co – jak wiadomo – źle wróży ogrodom.

Kilka lat wcześniej opowiedziała o „trupim przekleństwie”. Frau Wieczorek w tamtych szarych czasach wyglądała jak klaun. Miała zawsze umalowaną twarz. Nosiła spodnie w jaskrawych kolorach i zakładała do nich czarne plastikowe buty. Jej włosy miały kolor gencjany, a powieki malowała na jasny brąz i podkreślała ciemniejszymi kreskami. Wielki, żywy nos wiecznie drgał i marszczył się, tak jakby chciał zejść z tej twarzy i uciec. Rozdęty i pulchny.

Wieczorkowie remontowali dom. Wynajęli koparkę, aby zrobić wymarzony przez Frau Wieczorek ogród z klombami, wystrzyżonymi bukami i angielskim gęstym trawnikiem. W centrum miał być staw, karpie i karasie ozdobne oraz altanka, w której ona piłaby kawę w ciepłe dni, patrząc na miniaturowe „poletka” – tak mówiła – z marchewką, selerami, pietruszką i sałatami, którym bliskość stawu i ryb miała służyć. Kiedy koparka zaczęła pracę, natrafiła na masowy grób.

Przerażona Frau Wieczorek mówiła o kościach, strzępach mundurów, przerdzewiałych hełmach i o tym, że boi się chłopców z Wehrmachtu i Volkssturmu, że chciałaby, żeby ci zmarli nie psuli jej roślin. Nie było mnie przy tej rozmowie, ale widzę błyski słońca na oprawkach okularów babki. Taneczne. I słyszę jej spokojny, stonowany głos: „Pani nie chce chyba jeść trupów? Niech pani posadzi piwonie, glicynie, chryzantemy, tulipany albo wielki krzak róży. Niemieccy chłopcy pięknie kwitną pod krzakami róż”.

Pani Wieczorek powiadomiła milicję. Urzędy wysłały grabarzy i specjalistów. Chłopców wyciągnięto z dołu, w czarnych plastikowych workach przemieszano kości i pochowano gdzie indziej. Frau Wieczorek założyła w tamtym miejscu obetonowany klomb, posadziła bratki i trawę. Na róże, róże herbaciane, nie miała odwagi. Stawu nigdy nie wykopała. Babka zamówiła u grawera miedzianą tabliczkę. Kazała wyryć na niej cytat z Rilkego:

Wo ist zu diesem Innen

ein Aussen? Auf welches Weh

legt man solches Linnen?[8]

Syn Frau Wieczorek zamontował tabliczkę na klombie.

Babka trzymała Tańską i zerkała na mnie. Była w tym silnym geście jakaś ogromna czułość. Nie rozumiałem tego wtedy i nadal nie rozumiem. Trzymała ją, dopóki zastrzyk nie zaczął działać. I głaskała po policzku. Tak jak głaskała mnie, kiedy chorowałem. Siedziała przy mnie i głaskała. Kiedy ukrywałem się na strychu i zasypiałem na starym rzeźbionym krześle, budziło mnie jej głaskanie. Mówiła: „Twój pradziadek bardzo kochał to krzesło. Lubił tu siedzieć sam i palić fajkę”. Dodawała, że dobry tytoń czuje się nawet po latach. Ja nic nie czułem. Kiedy pogotowie odjechało z Tańską, babka podeszła do nas. Obrzuciła obojętnym spojrzeniem policjantów, chwyciła mnie za ramię i delikatnie pchnęła w stronę sieni. Zamknęła drzwi.

Poszedłem prosto do kuchni. Usiadłem przy stole i patrzyłem przez ogromne okno na ulicę. Sąsiedzi już się zbierali. Policja u Werhuntów. Przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem milicja była tu częstym gościem.

– Gadają, że biedny Tański zatrzymał się u niemry.

– Ciekawe, jak ty to słyszysz, Patryk? Stoją jakieś czterdzieści metrów od nas.

– Tak mówią, bo nie lubią ani ciebie, ani mnie. Ja jestem dla nich szkopem.

Frau Wieczorek nie było. Nie przyszłaby. Po pierwsze, przyjaźniła się z niemrą, po drugie, taki tłumek byłby dla niej odstręczający, po trzecie, nie wyszłaby z domu bez pełnego makijażu.

Miałem pusty żołądek. Trupie spojrzenie utkwiło mi w mózgu jak ość. Z synapsy na synapsę przeskakiwały skierki. Nie ma żadnego życia po śmierci. Jest tylko trupie spojrzenie. Cielska wyławiane z wody. Ciała znajdowane w przydrożnych rowach. Ciała gnijące w łóżkach, w szpitalach, w kostnicach. Ciała pracujące po godzinie od śmierci nad swoim własnym rozkładem. Bardzo skrupulatne w swojej pracy. Od zielonosinej plamy w okolicy wątroby po zmatowiałe źrenice. To jest obóz, bez możliwości ucieczki. Jakieś pierdolone akwarium.

Patrzyłem to na cukiernicę, to na sąsiadów. Wśród nich stał Tański w ociekającym wodą mundurze, w butach oplecionych wodorostami. Pierwszy żywy trup w moim życiu chce mnie zabrać ze sobą. Dlaczego mnie? Miałem być synem, który by go przeprowadził na tamten świat?

Babka rozpalała pod kuchnią. Dużą kaflową kuchnią z żeliwnymi fajerkami, która wyrastała z podłogi jak ogromna skrzynia. Miała dwa piekarniki i dwa paleniska. Jedno z boku. Było tu zresztą o wiele więcej dziwnych sprzętów, których babka za nic nie chciała się pozbyć. Stara maselnica, centryfuga. Kasa, ozdobna, z napisem Ihre Zahlung[9]. Wysoko na półce stała waga Krups Ideal, którą lubiłem najbardziej, bo wzruszały mnie wymalowane na niej holenderskie wiatraki. Matka chciała to wszystko sprzedać. O wielkich skrzyniach używanych dawniej do wożenia sukna, a stojących teraz na strychu, mówiła, że dobrze by się paliły. Babka odpowiadała, że one pamiętają Napoleona. „To niech mama odda je do muzeum” – odparowywała matka. Kończyło się to zawsze tak samo. Po kilku godzinach boczenia się, fochów i złośliwostek siadały do nalewki i zapominały, o co się pokłóciły.

Patrzyłem, jak babka małą siekierką rozrąbuje smolniaki. Całe przesiąknięte żywicą. Szczapki rozdzielała na jeszcze mniejsze, aż w końcu włożyła kawałek gazety i rozpaliła. Tłumaczyła mi kiedyś, dlaczego to drewno przesiąka żywicą. Bo jest chore. Właśnie dlatego. Zdrowe drewno niczym nie przesiąka, jest suche i twarde. A każdy smolniak pozostawia na dłoniach ropę, wyciek choroby, który gdy tylko przytkniesz zapałkę, wybuchnie płomieniem.

Postawiła na fajerce patelnię i wrzuciła strząśniętą z widelca grudkę masła. Wyciągnęła z lodówki miskę z jajkami, ubrudzonymi pierzem i gównem. Słyszałem skwierczenie masła, widziałem babkę myjącą jajka. I Tańskiego, który na mnie kiwał. Zabierze mnie w końcu – myślałem. Policjant z blizną kręcił się po podwórku, zerkał w moją stronę. Uśmiechałem się do niego, a on gryzł ołówek i patrzył. Widział niemrawego blondynka i żwawą niemrę, która szepcze coś chłopcu. Chłopiec nie patrzy na nią. Patrzy na ramiona policjanta i dłonie. Czuje tęsknotę. Nie za nim konkretnie, nie za osobą, ale za czymś, co symbolizuje ten człowiek. Podejść do niego, wtulić się, zasnąć i nigdy nie usłyszeć Schwachkopf, Schwachkopf, Schwachkopf.

Kiedy Weronika Werhunt uderzyła jajkiem o rant patelni i pierwsza kropla białka spłynęła na skwierczący tłuszcz, Tański zniknął.

– Nie chcę umierać – powiedziałem, gdy postawiła przede mną talerz.

Nie słuchała mnie. Smarowała chleb masłem.

– Będą mieli teraz o czym gadać – mruknęła do siebie.

– Ty ich nie lubisz, prawda?

– Co to znaczy lubić? – Wzruszyła ramionami.

Miałem wrażenie, że patrzy na nich jak na pacjentów. Oni byli jej pacjentami. Na całym świecie tylko moja babka, Weronika Werhunt, była zdrową psychicznie osobą.

– Oni ci coś zrobili? Kiedyś?

– Zrobili czy nie zrobili, co to ma teraz za znaczenie?

Spojrzała na mnie ciężko spod wpółprzymkniętych powiek. Patrzyła za okno. Na krzątających się policjantów. Na matkę. Na ludzi, którzy pewnie już tworzyli mroczną i mętną historię tego, co się stało. Gdybyśmy byli Żydami, po Meseritz krążyłyby już pogłoski o rytualnym mordzie.

Patrzyłem na tych ludzi. Tłusty mężczyzna z wydatną szczęką, w przykrótkiej koszulce, spod której wyłaził wielki bęben brzucha, trzymał za rękę kobietę – obcą, bo widywałem ją od niedawna – okularnicę, która ściskała w dłoni śmieszny kubek w kształcie krowy. Babka się obruszyła, kiedy powiedziałem, że grubas ma małpią twarz.

– Ludzie mają twarze takie, jakie mają, nic ci do tego. Jedz.

Czułem, że ci ludzie zarazili się śmiercią jak ja. Dotyk Tańskiego zrobił swoje. Policjanci, jak na raucie, podchodzili do każdego z nich z księgą gości. A oni bazgrali: „Było mi niezmiernie przykro, że nasz kapitan Tański zaplątał się w niemieckie trzciny. Straszna, a zarazem piękna śmierć”.

– Nie chcę umierać – powtórzyłem.

– A czemuż to? – Babka odgarnęła kosmyk włosów z czoła.

– Bo to głupie i niesprawiedliwe.

– Wiesz, co myślę?

Zasrane życie, które trzeba przejść na bosaka, nie obwąchując zdradliwych i cuchnących zakamarków. Tak patrzyłem na koszulki, sukienki, spodnie i dresy sąsiadów, te szmatki i tak okrywały lęk.

– To jest takie dziwne, że się boję? Mam siedemnaście lat.

– Ja mam osiemdziesiąt osiem!

Wbiłem widelec w pierwsze żółtko, które natychmiast pękło.

– Geh zum Teufel, wir werden alle sowieso sterben, takie jest życie, mein Pulverkopf. Iss schnell, jetzt aber schnell![10]

Wydawała mi się nieśmiertelna?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Umiarkowanie, zwinnie, tajemniczo. (niem.)
[2] Samotność, wielką samotność czułam tak często podczas wielu długich, strasznych nocy. (niem.)
[3] Precz! (niem.)
[4] Werhunt, ciebie i twojego żydowskiego kochanka utopimy w Obrze. (niem.)
[5]Hakenkreuz – swastyka; Schwul – pedał, gej; Schwachkopf – tępak. (niem.)
[6] Stary kanonier / w gorącej wodzie kąpany / raptus / narwaniec / stary onanista. (niem.)
[7] Dzisiejsze. (niem.)
[8]Gdzie jest do tego wnętrza / zewnątrz? Na jaką ranę / kładzie się takie płótno lniane? (R.M. Rilke, Wnętrze róż [w:] tegoż, Poezje, przeł. M. Jastrun, Kraków 1974).
[9] Należność. (niem.)
[10] Idź do diabła, i tak wszyscy umrzemy, takie jest życie, mein Pulverkopf. A teraz jedz, szybko! (niem.)
Projekt okładkiKarolina Żelazińska
Zdjęcie na okładceHeinrich Kühn
Redaktor prowadzącaDorota Jabłońska
RedakcjaWojciech Górnaś/ Redaktornia.com
KorektaBeata Wyrzykowska Jadwiga Piller
Copyright © Edward Pasewicz 2021 Copyright © for this edition by Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021 Published by agreement with Beata Stasińska Literary Agency
ISBN 978-83-8032-574-6
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.