Przygoda wstępna
Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie. Rodzice moi, umierając, zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra, sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który ojciec mój przechowywał w hebanowej szkatułce, jako pamiątkę i osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co pewien czas inny ząb musiał wyrywać tak, że wkońcu jeden mu tylko ząb trzonowy pozostał. Umierając, kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca — do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien, że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki, aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten — trafił. nieraz, przyglądając mu się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał niegdyś mego pradziada! Po śmierci rodziców, zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem Tarabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Codzień niemal układał wiersze i odczytywał je potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je starannie przepłókiwać lekarstwem, które pilnie ukrywał przed okiem ludzkiem, zachowując ścisłą tajemnicę. Twierdził przytem, że gardło go wcale nie boli i że nie ma przeto potrzeby płókania gardła lekarstwem. Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy błędy umyślnie, ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów. Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawiał. Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro. Z temi przyborami chadzał na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w szumy morskie, pisał swe wiersze. Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś wiersz na różowym papierze. Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie, po nieludzkich trudach i mękach, ułożył wiersz następujący: Morze - to nie rzeka, a ptak to - nie krowa!Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co! Napisawszy ten wiersz, wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał: »Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze to nie rzeka, a ptak to - nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem widać mgłę, a w tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali kryje? Dlatego też napisałem: za morzem - Bóg wie co«. Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z tajemniczem lekarstwem, ażeby przepłókać gardło, nadwerężone głośnem odczytaniem świeżo napisanego wiersza. Trudno uwierzyć, ile błędów gramatycznych zdążył popełnić wuj Tarabuk w tak krótkim wierszyku! Zamiast rzeka, pisał żega, zamiast ptak, pisał bdag. Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać swego wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł, że pisze błędnie. A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć, wszakże, powtórnie wiersz przeglądając, zaczął każde słowo o błąd podejrzewać. Szereg tych nieustannych podejrzeń tak go zmęczył, że wreszcie, poprawiwszy bdaga na bdacha, zasnął snem nagłym, smacznym i pokrzepiającym. Spał, kiwając się bezwolnie nad składanym stolikiem i co chwila pochrapując, bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał. Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnemi wstęgami rozszumiałych pian, zerwała się burza. Wuj Tarabuk spał. Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i wrzucił je do morza. Wuj Tarabuk spał. Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te przedmioty znalazły się na dnie morskiem wśród dziwacznych ryb i potworów. Wicher powtórnie uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie papiery do morza. Były to - niestety! - wszystkie wiersze wuja Tarabuka, które napisał od lat dziecinnych aż do chwili ostatniej. Wiersze zakołysały się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły, mokły, aż przemokły i, ociężałe od wypitej wody, poszły na dno wślad za kałamarzem i piórem. Morze, poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka, wzburzyło się jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się nareszcie zbudził. Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów, zaczął płakać i wrzeszczeć i wyrywać włosy z głowy. Płacząc, wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając pęki bujnych włosów, pobiegł zpowrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg morza i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką rękopisy swoje z głębiny morskiej powyławiać. Odtąd wuj Tarabuk codzień z wędką nad morze chadzał, lecz nadaremnie! Nigdy bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić! Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna ryba, zwana Djabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem, olbrzymią paszczą i strasznemi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest uczona. Umie czytać i pisać. Otóż Djabeł Morski, ujrzawszy rękopisy, zbliżył się do nich i zaczął uważnie odczytywać. Po odczytaniu kilku rękopisów, machnął gniewnie ogonem i zawołał: »Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy! Nadomiar złego, w każdem słowie dwa do trzech błędów się ukrywa. Domyślam się, że autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który codzień nad brzegiem morza wysiaduje przy składanym stoliku i suszy głowę nad rymami. Dobrze się stało, że wicher zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz ze srebrnym kałamarzem i złotem piórem! Może przestanie wreszcie tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeńca Sindbada i mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z takim wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego srebrnego kałamarza i złotego pióra aby napisać list do Sindbada. Poproszę mojej dobrej znajomej Ryby Latającej, żeby ten list Sindbadowi wręczyła«. Djabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis, którego jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta i zaczął szybko złotem piórem pisać na pustej stronie. Wiem o tem wszystkiem, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy otrzymałem list od Djabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się, że działo się właśnie tak, a nie inaczej. Siedziałem w oknie otwartem i patrzyłem przez okno w niebiosy, na których płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny, suchy, ostry szum skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów niepodobny. Żaden ptak nie szumi tak skrzydłami. Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważniej wpatrywać się w księżycową jasność pogodnej nocy. Po chwili, ujrzałem w powietrzu Rybę Latającą. Jej skrzydła, podobne do ogromnych skrzeli, srebrzyły się w księżycu. Poruszała niemi powoli i z trudem. Nie była snadź przyzwyczajona do lotu nad ziemią i raził ją zapewne brak wody morskiej w powietrzu. Leciała jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widziałem, jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając dech, utrudniony brakiem wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru. Leciała wprost ku mnie. Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier wyjąłem jej z pyska, ryba natychmiast umknęła zpowrotem i wkrótce znikła mi z oczu. Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i starannie, lecz z okropnemi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka. Poznałem odrazu charakter jego pisma i, nie chcąc odczytywać nudnego i głupiego wiersza, odwróciłem arkusz papieru i spojrzałem na drugą jego stronę. Na drugiej stronie, u góry, olbrzymiemi literami czernił się napis: Wielmożny Sindbadw Bagdadzie. Niżej, pod tym napisem, znajdował się list do mnie, treści następującej: Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!Choć się burza zerwała i fala się kładzieNa mój grzbiet i przerywa mój spokój i ciszę,Ja - mimo burz i wichrów - list do ciebie piszę.Nazywają mię ludzie Djabłem Morskim, ale,Choć jestem Morskim, Djabłem nie czuję się wcale.Przeciwnie - jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.Nie sadź mnie po pozorach, ani po wyglądzie,Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz - na lądzie,Ja połykam je żywcem, ty - po usmażeniu.Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,Z tą różnicą, że nie mam tak, jak ty, kucharza.Ja wolę ryby z morza, ty - ryby z patelni,Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu - dzielni.Mimo to, nikt cię Djabłem dotąd nie przezywa,A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!Ani burza najsroższa, ani złe wichrzyskoNie męczy mię, nie boli tak, jak to przezwisko!Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!Przysięgam ci, że djabłem nie jestem i wolęPływać w morzu, niż w ogniu piekielnym lub smole.Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.Piszę ten list z powodu, iż wicher - włóczęga,Który na brzegu przygód bylejakich szuka,Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,Słynny srebrny kałamarz, tudzież złote pióro.Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,I pod wodą papiery widząc niespodzianie,Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.Przeczytałem - i dotąd od gniewu i zgrozyTrzęsę się, bo, doprawdy, w życiu po raz pierwszy.Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie,Osioł pisałby lepiej, a noga stołowaWięcej ma w sobie sensu, niźli jego głowa!Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem,Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja,Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie,I Królewna stęskniona, co z urody słynie,I skarby i przepychy i dziwy i czary!Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki,I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki,Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!Pędź, leć, płyń bezustanku! Posłuchaj mej rady!Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,Kochający cię szczerze - twój druhDjabeł Morski. Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie przypuszczał, ażeby Djabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Djabła Morskiego wydały mi się i słuszne i ponętne. Oddawna mi się znudził i mój pałac i wuj Tarabuk i wiersze wuja Tarabuka. Oddawna pragnąłem zaznać przygód i niebezpieczeństw. Prócz tego, list Djabła Morskiego, czytany w świetle księżyca, oczarował mię przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo, pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w blasku księżycowym i tak mnie upajało, żem poczuł wkońcu zawrót głowy. Każda litera wydzielała ponętny zapach morskiej trawy. Zapach ten przenikał do mej duszy i budził w niej żądzę podróży morskiej. Bezwątpienia, list ten był zaklęty, a treść jego, mimo dobrodusznych pozorów - była naprawdę djabelska. Przebiegły Djabeł Morski w wyrazach łagodnych i tkliwych namawiał mię do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja. Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem, adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym natychmiast odpisał Djabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała na moją odpowiedź. Lecz Ryby Latającej oddawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź, uciekła zpowrotem do morza. Całą noc przesiedziałem przy oknie, w głębokiej zadumie. Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla wyłowienia zgubionych rękopisów. Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na jego zdrowie. Postarzał się o lat sto zgórą, chociaż miał dopiero lat pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł: »Dzieńdo...« Miało to znaczyć: dzieńdobry. Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowitych i niedokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich przemilczaną resztę. »Dzieńdobry - odrzekłem - jakże się spało tej nocy wujowi?« »Jaknaj...« - odpowiedział wuj Tarabuk. Miało to znaczyć: jak najgorzej, wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność. »Muszę się z wujem pożegnać! - rzekłem głosem stanowczym.- Dziś w nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma co przeciw temu?« »Nie« - odpowiedział wuj. Nie - było jednem z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie. Po stracie rękopisów, wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży. Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować. »Wuju! - zawołałem. - Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z morza wszystkie swoje rękopisy!« Wuj Tarabuk ucałował mię w czoło i rzekł głosem złamanym: »Weso...« Miało to znaczyć: wesołej podróży! Poczem wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak kroczył w stronę morza, potrząsając wędą. Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest miastem portowem i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie strony świata. W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane. Stanąłem na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i jak powoli znika mi z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę powierzchnię białemi skrzydłami. Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem wokół bezmiar i nieskończoność. Nade mną - niebo, pode mną - morze, przede mną - dal nieznana i niezbadana. Wyjąłem z kieszeni list Djabła Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze odczytać. Czytałem go, upajając się każdem słowem, i tak przytem wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał: »Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przytem wymachujesz rękami?« »List Djabła Morskiego« - odrzekłem ze szczerością i prostotą. »Co? - spytał znowu zdziwiony kapitan. - Zdaje mi się, żem nie dosłyszał twej odpowiedzi?« »List Djabła Morskiego« - powtórzyłem głośniej z jeszcze większą szczerością i z jeszcze większą prostotą.
Przygoda pierwsza
Kapitan, posłyszawszy moją odpowiedź, rzekł,
przyglądając mi się uważnie:
»Mówili mi nieraz moi marynarze, że Djabły Morskie umieją czytać i
pisać. Nie wierzyłem dotychczas tym opowiadaniom. Teraz jednak
przekonywam się naocznie, iż twierdzenia moich marynarzy były
prawdziwe. Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi pozwolił ten
list przeczytać, o ile, ma się rozumieć, nie zawiera on jakichś
tajemnic osobistych«. »Chętnie zaspokoję twą ciekawość, kapitanie —
odrzekłem, podając mu list — list ten przyniosła mi w pysku Ryba
Latająca, gdym siedział przy otwartem oknie mego pałacu«.
Kapitan przeczytał list i zawołał jednego z najstarszych marynarzy.
»Mam w ręku list Djabła Morskiego — rzekł do marynarza. — Ponieważ
jesteś doświadczony, więc powiedz, czy obecność takiego listu na
okręcie przynosi szczęście czy też nieszczęście?«
»Nieszczęście« — odparł stary marynarz głosem poważnym i ponurym.
»Cóż tedy mam uczynić z tym listem?« — spytał kapitan.
»Wrzuć co prędzej do morza!« — powiedział marynarz.
»Sindbadzie! — zawołał kapitan. — Musisz się zgodzić na to, że cię
pozbawię tego listu«.
»Zgadzam się na to, kapitanie! — odrzekłem natychmiast. — Miałbym
przez całe życie wyrzuty sumienia, gdybym był nieświadomym sprawcą
czyjegokolwiek nieszczęścia«.
Kapitan wrzucił list do morza. List, zamiast płynąć po wodzie,
zaczął się kurczyć, prężyć, przeskakiwać z fali na falę, aż
wreszcie sam się złożył w dwoje, potem w troje, potem w czworo i
nagle zaszumiał, zaszeleścił, zamienił się w pianę morską i
rozpłynął się w nic na powierzchni fali. Marynarz spojrzał zpodełba
na mnie i rzekł ponuro: »Gdybyś ten list zachował przy sobie,
zginąłbyś po kilku godzinach podróży wraz z całą załogą. Teraz, po
wrzuceniu listu do morza, czekają cię przygody, nieszczęścia,
niespodziane przypadki i nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Bardzo
mi się niepodoba, że otrzymujesz listy od Djabła Morskiego, ale
przypuszczam, że jesteś niedoświadczony i nie znasz się na Djabłach
Morskich, ani na ich listach«.
Nic nie odpowiedziałem marynarzowi, jeno spojrzałem na kapitana,
czekając, co powie. Czułem bowiem, że marynarz spogląda na mnie
podejrzliwie i posądza mnie o jakieś tajemnicze konszachty z
Djabłem Morskim. Kapitan też to spostrzegł i rzekł do marynarza:
»Nie patrz tak podejrzliwie na tego młodzieńca, gdyż ręczę ci za
jego niewinność. Gdyby miał jakieś złe zamiary, ukrywałby przed
nami list Djabła Morskiego; tymczasem wyznał mi sam z zupełną
szczerością i prostotą, że czyta list Djabła Morskiego i powtórzył
to wyznanie dwa razy z rzędu«.
Uspokojony słowami kapitana, marynarz się oddalił, lecz całej
załodze opowiedział natychmiast o tem, co się stało. To też
wszyscy, prócz kapitana, zaczęli się boczyć na mnie i unikać mego
towarzystwa.
Z nikim nie mogłem się zaprzyjaźnić, ani nawet przelotnej rozmowy
nawiązać. Nawet obiad spożyłem osobno, nie zaś przy stole ogólnym,
ponieważ załoga zażądała zupełnego usunięcia mej osoby od zebrań
wspólnych. Słyszałem tylko gwar i śmiechy przy stole, lecz nie
miałem prawa zasiąść do tego stołu.
Kapitan wytłumaczył mi, iż musiał ustąpić żądaniu załogi, aby nie
drażnić marynarzy.
Samotny więc stałem w kącie pokładu i patrzyłem na morze, które
wzbierało szafirową falą, spienioną na grzbiecie. Fala była wysoka,
lecz obszerna. Okręt kołysał się na niej powoli, to wbiegając na
jej grzbiet sprężony, to zsuwając się z tego grzbietu wdół, aby się
znów na następną falę przedostać.
Słońce świeciło, skrząc się i płonąc na nierównościach i zagięciach
fal. Pogoda była cudowna. Wiatr, który wzdymał nasze żagle,
ustawał. Nadchodziła powoli, nieznana mi dotąd, nieruchoma, drętwa
Cisza Morska. Fale się co chwila zmniejszały, powierzchnia morza
wygładzała się coraz bardziej.
Stałem wciąż na pokładzie i upajałem się pogodą.
Nagle posłyszałem niespokojny ruch całej załogi.
Obejrzałem się za siebie.
Tłum marynarzy roił się na pokładzie, mrucząc i ponuro spoglądając
w czyste, pogodne niebiosy. Znać było po nich trwogę i niepokój.
Nie mogłem zrozumieć, skąd ta trwoga i ten niepokój? Wszakże niebo
było czyste - bez chmury, bez skazy. Pogoda utrwaliła się na długo.
Żadna burza nie groziła naszemu okrętowi.
Upajałem się słońcem i ciszą, ze zdziwieniem patrząc na
zatrwożonych widokiem pogodnego nieba marynarzy. Kapitan stał
pośród nich i z taką samą trwogą przyglądając się niebiosom, coś
mówił czy też wydawał jakieś rozkazy.
Stałem na końcu pokładu i nie mogłem dosłyszeć głosu kapitana.
Zaciekawiony jednak ogólnym zgiełkiem i niepokojem, zbliżyłem się
nieco, aby pochwycić słowa kapitana.
»Nie spodziewałem się takich przeszkód i takiej przewłoki - mówił
kapitan - miałem nadzieję, a nawet pewność, że los będzie sprzyjał
okrętowi. Tymczasem musimy się pogodzić z nieszczęściem, które na
nas spada. Nieszczęście to jest zbyt widoczne, aby można było o
niem wątpić. Wicher co chwila ustaje, powierzchnia morza wygładza
się z niezwykłym pośpiechem, fala za falą znika i zamiera. W
powietrzu zaczyna dzwonić straszna, groźna, przeraźliwa i gniewna
cisza morska. Jeszcze chwila - a wszelki powiew zamrze, żagle
znieruchomieją i zamiast się wzdymać, zwisną bezsilnie. Okręt
zatrzyma się, jak skamieniały, w tej martwocie i w tym bezruchu.
Będziemy zmuszeni stać w miejscu dopóty, dopóki wiatr ladajaki nie
przyjdzie nam z pomocą. Wolę burzę, niż tę Ciszę Morską. Z burzą
można walczyć, z ciszą walka jest niemożliwa«. Zrozumiałem teraz,
że pogoda i cisza, którą się tak upajałem, jest groźnym dla okrętu
wypadkiem. I rzeczywiście, wiatr z każdą chwilą bezsilniał, a żagle
wzdymały się coraz słabiej, niechętniej i niedołężniej. Dalszy ciąg
rozmowy pomiędzy kapitanem a marynarzami napełnił mię przerażeniem.
Stary ów bowiem marynarz, który list Djabła Morskiego kazał wrzucić
do morza, rzekł głosem ponurym, wskazując mię palcem i zwracając
się wprost do kapitana:
»Ten nieznajomy jest przyczyną naszego nieszczęścia. Niepodoba mi
się bardzo jego korespondencja z Djabłem Morskim. Gdybym był
kapitanem, kazałbym go wrzucić do morza wraz z listem Djabła
Morskiego. Obecność tego człowieka na okręcie może być przyczyną
tysiąca nieszczęść i przypadków«.
Dreszcz przeszył mię od stóp do głowy. Czułem, że blednę i z
przerażeniem spojrzałem w głębinę morską, która z porady starego
marynarza mogła za chwilę stać się moim grobem. Z biciem serca
jąłem nasłuchiwać odpowiedzi kapitana, od której życie moje
zawisło.
Kapitan zmarszczył brwi, zamyślił się głęboko i milczał. Milczał
tak długo, że milczenie jego stawało się dla mnie tak samo groźne,
jak Cisza Morska dla okrętu. Im dłużej milczał, tem większy
niepokój mię ogarniał. Zataiłem dech, natężyłem słuch - i czekałem.
Zdawało mi się, że na czas jego milczenia przestałem istnieć.
Wreszcie kapitan rzekł po długim namyśle i po jeszcze dłuższem
milczeniu:
»Nie masz słuszności, mój stary i wierny marynarzu. Młodzieniec ten
nie jest ani złym człowiekiem, ani przebiegłym czarnoksiężnikiem na
usługach Djabła Morskiego. Otrzymał ów list przypadkowo, a ponieważ
list był do niego adresowany, więc odebrał go i zachował przy
sobie, nie domyślając się nawet niebezpiecznych wpływów tego listu.
Wyraz twarzy tego młodzieńca, jego zachowanie się, dźwięk głosu, a
przedewszystkiem szczerość i prostota - aż nadto świadczą o jego
szlachetności. Nietylko nie wrzucę go do morza, lecz zabraniam
całej załodze urażać go lub czynić mu cokolwiek złego«.
Odpowiedź kapitana przywróciła mi spokój. Odetchnąłem swobodniej.
Byłem uradowany. Przeklinałem w duchu Djabła Morskiego, który
przysyłką tego listu naraził mię na samym wstępie podróży na
nieprzychylność marynarzy i na możliwość utonięcia w głębinie
morskiej z ich porady i z ich zlecenia. Gdyby nie rozum i dobroć
kapitana, wrzuconoby mnie niechybnie do morza. Miał słuszność stary
marynarz, że za przyczyną listu djabelskiego czyhają na mnie
niebezpieczeństwa i przygody.
Uspokojony odpowiedzią kapitana, usunąłem się znów na koniec okrętu
i spojrzałem na morze. Cisza Morska wzrastała, olbrzymiała,
napełniając powietrze coraz większa martwotą. Okręt płynął jeszcze,
ale coraz zwalniał biegu.
Nagle usłyszałem gromadny i radosny krzyk marynarzy: »Wyspa!
Wyspa!«
Spojrzałem przed siebie i rzeczywiście zobaczyłem wpobliżu
zieleniejącą na powierzchni morza małą wysepkę.
Okręt, ostatnim wysiłkiem żagli pchnięty, zbliżył się do wysepki i
zatrzymał się nagle bez ruchu. Nie było nadziei na to, aby popłynął
dalej. Cisza Morska znieruchomiła go zupełnie.
Musieliśmy więc stać w miejscu i czekać, aż wiatr jakikolwiek
nadejdzie.
Część załogi, znudzona bezczynnem wyczekiwaniem wiatru na
pokładzie, postanowiła przedostać się na wyspę, aby tam spędzić
czas wyczekiwania.
Kilkunastu marynarzy wysiadło natychmiast i zaroiło się na wyspie.
Wysiadłem i ja za ich przykładem, aby zwiedzić wyspę. Po raz
pierwszy bowiem w życiu widziałem wyspę na morzu.
Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i
sprężystością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w
nim nieustannie pulsuje. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem
równomierne odgłosy czy też pukania, podobne do bicia serca.
Ponieważ marynarze trzymali się zdala ode mnie, więc samotny
błądziłem po wyspie. Zaszedłem na sam jej koniec i stanąłem na
brzegu.
Wyspa była pokryta dziwacznemi wodorostami i krzewami. Niektóre
krzewy były tak gęste i wysokie, że z łatwością mogłem się w nich
ukryć. Marynarze zaopatrzyli się w chróst, w pale, a nawet belki,
których poddostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby
upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawo-złotym
płomieniem, w którym się kędzierzawiły ruchliwe kłęby burego dymu.
Ponieważ nie miałem drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z
kieszeni nóż podróżny i zlekka zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać
dziwny grunt wyspy.
Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła
mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa.
Zdziwiło mię to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne
niektóre wyspy posiadają grunt krwisty.
Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chróst i drzewo
rozżarzyły się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską
przejęte i stężałe powietrze.
Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego
żarem i płomieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie,
jakby go żywcem smażono lub pieczono.
I rzeczywiście, zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił
naraz powietrze.
Po chwili zauważyłem, że pod wpływem żarów ogniska, cała wyspa
zaczyna kurczyć się, poruszać i chwiać się w swoich posadach.
Przyłożyłem znów ucho do ziemi i dosłyszałem szybsze i
gwałtowniejsze uderzenia zagadkowego serca, podobne tym razem do
niespokojnych uderzeń młota o kielnię.
Grunt zakołysał się pode mną i usłyszałem nagle głos kapitana,
stojącego na przodzie okrętu:
»Co tchu opuścić wyspę! To nie wyspa, lecz grzbiet wieloryba!
Cielsko jego pogrąża się w morzu! Utoniecie wszyscy!«
Na ten okrzyk kapitana, marynarze w okamgnieniu przedostali się z
domniemanej wyspy na okręt. Nagły i niespodziany wicher powiał od
północy. Żagle się wzdęły i okręt począł szybko odpływać.
Ponieważ byłem na samym końcu olbrzymiego cielska, pokrytego
wodorostami, więc nie zdążyłem wraz z tłumem marynarzy dobiec do
okrętu. Kilka razy krzyknąłem, wołając o pomoc, ale nikt mię nie
słyszał. Może wicher zagłuszył dźwięki mego głosu, a może marynarze
chcieli się mnie pozbyć i udawali, że wołań mych nie słyszą.
Kapitana zaś nie było już na pokładzie. Zszedł zapewne do kajuty.
Okręt odpływał tak szybko, że po chwili widniał mym oczom jako łódź
drobna, mnóstwem żagli białych nadmiernie oskrzydlona. Zostałem sam
na rozedrganem i kołyszącem się cielsku wieloryba.
Znikąd ratunku, znikąd pomocy!
Ognisko wciąż się jeszcze żarzyło i powiewało coraz to innym
jęzorem błękitnawo-złotego płomienia.
Byłem na tyle przytomny, żem podbiegł do ogniska, aby zadeptać i
zagasić jego żary, które parzyły boleśnie drgające cielsko
wieloryba, zmuszając go do zanurzenia się w bezdeni morskiej wraz
ze mną, jedynym mieszkańcem tej potwornej wyspy!
Było już wszakże za późno! Wieloryb zaczął się pogrążać w morzu.
Pogrążał się zwolna. Pierwsza fala wpadła na jego grzbiet i
zagasiła ognisko.
Zbolałe i sparzone cielsko wieloryba odetchnęło z rozkoszą pod
mojemi stopami, czując ochłodę w miejscu, gdzie przed chwilą
żarzyło się okrutne i nieznośne ognisko.
Wieloryb wciąż się pogrążał. Woda dochodziła mi do kostek, a potem
kolejno sięgnęła pasa i ramion... Już tylko głowa sterczała mi nad
powierzchnią morza. Zrozumiałem, że za chwilę czeka mię śmierć w
głębinie morskiej. Straciłem przytomność, ale wnet ją odzyskałem.
Błyskawicznie przemknęła mi przez głowę, sterczącą jeszcze ponad
wodą, myśl pochwycenia dłonią jednej z belek, zostawionych przez
marynarzy na grzbiecie wieloryba.
Belki te pływały bezładnie, unosząc się na wezbranych falach i
uderzając się wzajem o siebie.
Obojgiem dłoni uczepiłem się kurczowo największej belki - i w tej
chwili uczułem, że cielsko wieloryba usunęło mi się z pod nóg i
pogrążyło się w głębinie morza.
Zawisnąłem nad otchłanią wodną, ściskając rękami belkę, która mię
trzymała na powierzchni, ratując od zatonięcia.
Coraz większy i potężniejszy wicher dął od północy, miotając mną po
morzu, jak źdźbłem lichej słomy. Uderzał we mnie raz po razie i
wyszarpywał mi z dłoni belkę. Trzymałem ją wszakże tak mocno, że
najsroższa burza nie potrafiłaby z rąk mi jej wytrącić.
Wicher gnał mię w stronę południa. Fale to wznosiły się ku górze,
to opadały pode mną. Wznosiłem się i opadałem wraz z falami.
Płynąłem za wichrem, nie wiedząc, dokąd mię niesie.
Płynąłem tak dzień cały, żadnych brzegów, żadnych lądów nie widząc
przed sobą. Nic - tylko morze i morze, bez końca, bez kresu, bez
granic. Nastała noc. Pociemniało morze, pociemniała naokół woda, w
której przebywałem, niesiony wichrem ślepym i bezrozumnym. Zamiast
morza - widziałem teraz ciemność bez końca, bez kresu, bez granic.
Zdawało mi się, że nie woda, lecz ciemność wzbiera pode mną, pieni
się, szumi, ogarnia mnie i unosi niewiadomo dokąd.
Bałem się, że wicher rzuci mną o skałę lub rafę podwodną i zmiażdży
mię pociemku zanim zdołam zrozumieć, co się ze mną stało.
Z rozpaczą i przerażeniem wyczekiwałem świtu. Dusza moja i oczy
spragnione były jednego choćby promienia słońca, który swym
brzaskiem nieśmiałym dzień zapowiada.
Unosząc się na ciemnych, spienionych falach, marzyłem o tym
promieniu, o tym brzasku, o tym poranku, który zaświta w niebiosach
i rozwidni ciemność dokolną.
Noc wreszcie minęła i dzień zaświtał.
Zaświtał nieśmiało, bladym, zielono-złotym promieniem na szarym,
zimnym obłoku.
Morze zlekka się rozwidniło. Oczy moje napełniły się radością, że
mogły widzieć to, na co patrzyły. Otucha wstąpiła mi do serca.
Ścisnąłem mocniej belkę - jedyną przyjaciółkę, jedyną towarzyszkę
mego smutku i mej podróży. Wicher nie ustawał i gnał mię wciąż w
stronę południa.
Słońce ukazało z poza obłoku swój rąbek złoty, a potem pół tarczy,
aż wreszcie cała tarcza słoneczna zazłociła się na niebie.
Wówczas oczy moje, mrokiem nocnym umęczone, ujrzały zdala przed
sobą brzegi wyspy nieznanej, pokryte zielenią drzew olbrzymich.
Widok tych brzegów rozweselił moje oczy i moją duszę.
Uczułem teraz, jak głęboko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone
i te brzegi, które są cząstką matki-ziemi, mojej rodzicielki.
Wicher gnał mię właśnie ku tym brzegom, ku tym drzewom, ku tej
zieleni. Zbliżałem się do wyspy z szybkością niemal błyskawiczną.
Zaledwo pół godziny ubiegło od czasu, gdym wyspę zobaczył, a już
dosięgałem jej brzegów. Po chwili, belka jednym końcem uderzyła o
brzeg wyspy. Chwyciłem dłonią za krzew, który ponad brzegiem
zwisał, i wypełzłem z morza na wyspę.
Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i
całowałem ziemię wonną, ziemię twardą, której powierzchnię czułem
teraz pod sobą.
Ucałowawszy tę ziemię, wstałem aby się rozejrzeć dokoła.
Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni.
Jedne biegły, powiewając grzywą, drugie pasły się na bujnej trawie,
inne stały w miejscu, dumnie unosząc ku górze pyski i przyglądając
mi się oczyma pełnemi zdziwienia.
I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im zkolei.
Nie rozumiałem bowiem ich obecności na tej dzikiej i pustej z
pozoru wyspie.
Głód mi dokuczał. Wyruszyłem więc w głąb wyspy w nadziei, iż mi się
uda znaleźć kokosy lub banany i nimi głód swój zaspokoić.
Uszedłszy sporo kroków, postrzegłem grotę. We wnętrzu tej groty
siedziało kilkunastu ludzi, bogato ubranych.
Zauważyli mię odrazu i wybiegli z groty, aby mię zatrzymać.
»Stój! - zawołał jeden z tych ludzi - skąd idziesz i dokąd?«
»Idę wprost z morza - odrzekłem - zaś dokąd idę - nie wiem«.
»Jesteś zapewne cudzoziemcem«?
»Jestem cudzoziemcem. Nazywam się Sindbad. Uniknąłem przed chwilą
śmierci, która mi cały dzień i noc całą groziła. Jeśli chcecie -
opowiem wam, co się ze mną działo«.
»Opowiedz! - zawołali wszyscy chórem. - Lubimy pasjami wszelkie
opowiadania, lecz możemy cię słuchać tylko do godziny trzeciej
minut pięć. Teraz jest godzina pierwsza, masz więc dwie godziny i
pięć minut czasu«.
»Wystarczy mi to najzupełniej!« - odrzekłem i zacząłem im opowiadać
pokolei wszystko, com przeżył od czasu wyjazdu z Balsory. Słuchali
uważnie, dziwiąc się moim przygodom.
Gdym skończył opowiadanie, zaprosili mię do groty i podali mi suty
posiłek.
Jeden z nich zwrócił się do mnie z temi słowami:
»Jesteśmy masztalerzami króla Miraża, który jest królem tej wyspy
oraz wielu wysp okolicznych. Co rok dzień jeden spędzamy na tej
wyspie wraz z tysiącem koni królewskich. Gdybyś o dzień jeden się
spóźnił, jużbyś nas nie zastał, gdyż jutro, skoro świt, wracamy do
stolicy. Drogi tej wyspy są tak błędne i tajemnicze, że bez naszej
pomocy zabłąkałbyś się niechybnie i zginąłbyś z głodu«.
»Punkt trzecia!« - zawołał nagle drugi masztalerz, przerywając
pierwszemu.
»Mamy tylko pięć minut czasu - rzekł pierwszy i, zwracając się do
mnie, ciągnął dalej: - O trzeciej minut pięć wynurza się z morza na
brzeg wyspy Koń Morski i wyprawia na brzegu swe chełpliwe harce,
pląsy i skoki. Konie królewskie przyglądają się tym harcom, pląsom
i skokom i mimowoli zaczynają je naśladować, nabierając cudownych
ruchów. Tym sposobem kształcimy konie królewskie. Lecz Koń Morski,
po ukończeniu swych pląsów, harców i skoków, rzuca się na nasze
konie, aby je pożreć. Wówczas odstraszamy go krzykiem, przed którym
uchodzi zpowrotem do morza. Jeśli chcesz przyjrzeć się temu
zjawisku, chodź z nami na brzeg wyspy, gdyż natychmiast wszyscy tam
idziemy«. Zgodziłem się chętnie i poszedłem wraz z nimi.
Stanęliśmy na brzegu o godzinie trzeciej minut pięć i ukryliśmy się
w krzakach pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie
płoszyć. Czekaliśmy niedługo. Koń Morski wynurzył się z wody i
wesoło wyskoczył na brzeg.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły
i prawie czarodziejski koń maści zielonej, jak fala morska. Miał
zielone ślepie, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.
Poruszył chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i
poskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać.
Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to
fala morska pląsa na brzegu.
Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się weń wpatrywały,
aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy.
Ustawiły się szeregiem - jeden obok drugiego - i, zachowując linję
szeregu, zaczęły harcować, pląsać i poskakiwać, przejmując od Konia
Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał
taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten
taniec i czarował swemi harcami, ażeby potem w chwili niespodzianej
napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonemi
kłami.
Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane,
zaprzestał swych pląsów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał
się na nie rzucić, lecz masztalerze królewscy w okamgnieniu
wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem
nagłym.
Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego.
Błyskawicznym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i
znikł w falach.
Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły, nie mogąc się oprzeć
czarom i pokusom cudownego tańca. Masztalerze jedwabnemi biczami
skierowali je ku grocie, która służyła za schronisko koniom. Cała
grota napełniła się końmi i ludźmi. Przenocowaliśmy w grocie wraz z
końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do miasta.
Błędna to była droga, w jarach, w gęstwach zagubiona, trudna do
przebycia. Gdyśmy się zbliżali do murów miasta, masztalerze
królewscy przystanęli nagle i jeden z nich tak do mnie przemówił:
»Okazaliśmy ci gościnność i przychylność. Nie odmówiliśmy ani
pokarmu, ani noclegu, ani pomocy. Nie domyślasz się nawet, że
groziło ci z naszej strony niebezpieczeństwo. Z rozkazu bowiem
króla Miraża jesteśmy obowiązani zabijać każdego, ktokolwiek
ośmieli się dotrzeć do brzegu wyspy, do tego miejsca, gdzie konie
królewskie uczą się pląsów od Konia Morskiego. Dostęp do tego
miejsca jest wzbroniony pod karą śmierci. Nikomu, prócz nas, nie
wolno tam stopy swojej postawić. A i my tylko raz na rok mamy prawo
jednodniowego pobytu na owym brzegu. Król Miraż w ścisłej tajemnicy
zachowuje istnienie Konia Morskiego i jego cudowny wpływ na ruchy
koni królewskich. Każdy z poddanych podziwia te ruchy taneczne,
lecz nikt nie wie, że są one naśladowaniem pląsów Konia Morskiego i
nikt się nie domyśla, że w głębinie fal, u pobrzeża tej wyspy kryje
się dziwny, zielonogrzywy i zielonooki zwierz, zwany Koniem
Morskim. Traf i przypadek zawieruszył cię na brzegi tej wyspy. W
pierwszej chwili mieliśmy zamiar zasztyletowania ciebie, jako
nieproszonego gościa i widza tajemnicy królewskiej. Lecz wzruszyło
nas twoje opowiadanie i postąpiliśmy wbrew rozkazowi króla Miraża.
Darowaliśmy ci życie, którego powinniśmy byli ciebie pozbawić.
Czeka nas śmierć za naruszenie rozkazu królewskiego. To też zkolei
prosimy cię o zachowanie tajemnicy naszego czynu. Nikomu nie mów o
tem, co się stało. Wejdziemy teraz sami do miasta, ty zaś zatrzymaj
się pod jego murami. Stój cierpliwie i czekaj, aż się oddalimy.
Wówczas dopiero wejdź do miasta, jako samotny wędrownik. Gdybyś nas
kiedykolwiek spotkał na ulicy, udawaj, że nas nie znasz i nie witaj
nas ukłonem«.
»Możecie być pewni, że spełnię waszą prośbę i że tajemnicę
zachowam!« - odrzekłem głosem wzruszonym i uściskałem pokolei ich
dłonie silne i szerokie. Odeszli wówczas spokojnie, pędząc przed
siebie konie, które wciąż poruszały się tanecznie, opętane
wspomnieniem i czarem Konia Morskiego. Stałem w miejscu cierpliwie
dopóty, dopóki nie znikli mi z oczu.
Upewniwszy się, że są już dość daleko, wszedłem do miasta, jako
wędrownik samotny.
Widok tego miasta napełnił mię podziwem! Bruki, cegły domów, dachy,
okna - wszystko było zielone, koloru fali morskiej. Zdawało mi się,
że przez szkło zielone na świat spoglądam.
Mijając ulicę za ulicą, wyszedłem na plac olbrzymi. Na placu tym
zastałem tłumy ludzi. Zmieszałem się z tłumem i poprzez plecy
mrowiących się ludzi spojrzałem na środek placu.
Na środku placu stał tron złoty. Na tronie siedział sam król Miraż
w zielonej szacie i z zieloną buławą w ręku.
Zwróciłem się do jednego z moich sąsiadów i spytałem się, co
oznacza to całe zbiegowisko dookoła tronu królewskiego?
»Jesteś zapewne cudzoziemcem - odpowiedział sąsiad - nie wiesz więc
o tem, że dziś jest dzień imienin króla Miraża. W dniu tym król
Miraż postanowił córkę swoją, piękną Piruzę, dać za żonę temu, kto
rozwiąże jego tajemniczą zagadkę. Co rok w dniu imienin króla
odbywa się ta sama uroczystość, lecz nikt dotąd zagadki rozwiązać
nie potrafił. Patrz uważnie! Zaraz zjawi się piękna Piruza, aby
siąść obok króla i czekać na rozwiązanie zagadki. Pała ona oddawna
żądzą zamążpójścia i ma urazę do tych wszystkich rycerzy, którzy
zagadki odgadnąć nie mogą. Straciła nadzieję, aby ktokolwiek
kiedykolwiek i jakkolwiek zagadkę królewską rozwiązał. To też
zazwyczaj z pogardą spogląda na tłumy, rojące się dookoła tronu«.
Sąsiad mój zamilkł, a ja znowu spojrzałem na plac.
W tej chwili właśnie obok tronu złotego ustawiono drugi - srebrny i
piękna Piruza zbliżyła się do srebrnego tronu. Z pogardą spojrzała
na tłumy i siadła na tronie. Pogarda jej była tak wielka, że
zawstydzeni rycerze spuścili oczy. Żaden z nich nie był pewien
bystrości swego rozumu, chociaż każdy miał szczery zamiar
rozwiązania zagadki i zawładnięcia ręką pięknej królewny.
Król Miraż wstał z tronu i, spojrzawszy po obecnych, rzekł głosem
donośnym:
»Zwyczajem dorocznym, wobec wszystkich moich poddanych wygłaszam
swoją zagadkę. Kto ją odgadnie, ten posiędzie rękę mej córki -
pięknej Piruzy - oraz pół mego królestwa. Mam nadzieję, iż w tym
roku znajdzie się rycerz domyślny, który zagadkę rozwiąże, gdyż
dotąd przez długie lata nikt mi nie dał trafnej odpowiedzi. Słuszna
więc, iż córka moja jest już zniecierpliwiona niedomyślnością moich
poddanych. Z trzech pytań składa się zagadka tajemnicza. Na trzy
więc pytania - trzech żądam odpowiedzi.
Pierwsze pytanie:
JAKA POGODA POMIMO POGODY
ZWIASTUJE KLĘSKI, NIESZCZĘŚCIA I SZKODY?
Drugie pytanie:
CO TO ZA TANCERZ, KTÓRY PLĄSA POTO,
BY POŻREĆ INNYCH, GDY TAŃCZĄ Z OCHOTĄ?
Trzecie pytanie:
KTO LISTY PISZE WPOŚRÓD FAL POWODZI,
I, BĘDĄC DJABŁEM, Z PIEKŁA NIE POCHODZI?