Łąka - Bolesław Leśmian - ebook

Łąka ebook

Bolesław Leśmian

3,0

Opis

Łąka” to zbiór wierszy Bolesława Leśmiana, twórcy nowego typu ballady w XX wieku, jak i jednego z najwybitniejszych przedstawicieli literatury dwudziestolecia międzywojennego.
Łąka” to zbiór prawie stu pięknych dzieł autorstwa Bolesława Leśmiana, w skład tego zbioru wchodzą takie wyjątkowe utwory jak „Ballada bezludna”, „O majowym poranku” i „Rok nieistnienia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 92

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bolesław Leśmian

ŁĄKA

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-919-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

W zwiewnych nurtach kostrzewy

Topielec

W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie, Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie, Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki. Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki, Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie. Wówczas demon zieleni wszechleśnym powiewem Ogarnął go, gdy w drodze przystanął pod drzewem, I wabił nieustannych rozkwitów pośpiechem, I nęcił ust zdyszanych tajemnym bezśmiechem, I czarował zniszczotą wonnych niedowcieleń, I kusił coraz głębiej — w tę zieleń, w tę zieleń! A on biegł wybrzeżami coraz innych światów, Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów, Aż zabrnął w takich jagód rozdzwonione dzbany, W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurhany, W taki bezświat zarośli, w taki bezbrzask głuchy, W takich szumów ostatnie kędyś zawieruchy, Że leży oto martwy w stu wiosen bezdeni, Cienisty, jak bór w borze, — topielec zieleni.

Gwiazdy

Tej nocy niebo w dreszczach od gwiazd mrugawicy Kołysało swój bezmiar w sąsiednie bezmiary, To w próżnię swe radosne unosząc pożary, To zbliżając je znowu ku mojej źrenicy. Patrzę, niby przez nagły w mej ślepocie wyłom, A światy roziskrzone — zaledwo na mgnienie Odsłaniają mym oczom, jak nieba mogiłom, Dalekie, zatajone w srebrze ukwiecenie. Odsłaniają swe jary, wzgórza i parowy, Już z jednego szum borów płonących dolata, Z drugiego — cisza grobów, a z trzeciego świata — Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy. Zasłuchany, wpatrzony stoję tak do świtu, Aż niebo wron zbudzonych przesłoni gromada, Gwiazdy giną w jaśnistych roztopach błękitu, I gąszcz rosy na rzęsach zbłyskanych osiada. Skroń znużoną pochylam do stogu na łące, Garścią rozćwierkanego rojem świerszczów siana Rzeźwię oczy, smugami gwiazd jeszcze gorące, I do snu odniałego padam na kolana. I śni mi się i trwogą uderza do głowy Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy.

Odjazd

Gdym odjeżdżał na zawsze znajomym gościńcem, Patrzyły na mnie bratków wielkie, złote oczy, Podkute szafirowym dookoła sińcem. Był klomb i rój motyli i błękit przezroczy, I rdzawienie się w słońcu dojrzałej rezedy. A, gdy byłem już w drodze, sam nie wiedząc kiedy I czemu — przypomniałem te oczy, przyziemnie Śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie Tem wszystkiem, czem się można wpatrzeć w świat i dalej. Co widziały te oczy, nim w tysiącu alej Zginąłem, jedną chatę rzucając za sobą? I czemu z szafirową zawczasu żałobą Patrzyły w ten mój odjazd po przez zieleń rdzawą Rezedy, co pachniała, przytłumiona trawą? I dlaczego te oczy były co raz łzawsze? Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze I zostawiać samopas kędyś — na uboczu? Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu, Podkutych dookoła szafirowym sińcem?

Wieczór

Słońce, zachodząc, wlecze wzdłuż po łące Wielki cień chmury, ciągnąc go na wzgórza, Zetknięte z niebem, co życie, gasnące Pod barw przymusem, — w głąb marzeń przedłuża, Aby dowidzieć po przez dale puste Jedyną wokół purpurową chustę Dziewczyny, która swych dłoni oplotem Kolana zgodnie wgarnęła pod brodę I, coraz bardziej pod niebios namiotem Samotniejąca w tę dal i pogodę, Oddawna ruchu i snu nie odmienia, Chłonąc czar drętwy samego patrzenia We wszystko naraz, w nic zasię zosobna, Wpobok, zaledwo do siebie podobna, Wyolbrzymiona wobec próżni świata, Krowa się w świetle różowi łaciata, Co jednym rogiem pół słońca odkrawa, A drugim wadzi o daleką gruszę... Sennych owadów nieprzytomna wrzawa Umacnia pustkę i podsyca głuszę, Wspartą na stogach, powiązanych w drągi. Kolejne idą nad polem przeciągi Tchu ziół dalekich, zaprawnego potem Zoranej ziemi, co — tknięta wron lotem — Paruje ciężko i chłodnieje zwolna. Na widnokresie jakaś mgła dowolna, Cień, nie mający przyczyn wśród przestworu, Rośnie, by zwiększyć potęgę wieczoru, I wśród rosnących z nim razem bezmiarów Dziwnie brzmią zgiełki świerszczących komarów.

W polu

Dwoje nas w ciszy polnego zakątka. Strumień na oślep ku słońcu się pali, W liściu, co trafił na krzywy prąd fali, Wirując, płynie szafirowa łątka. Nadbrzeżna trawa, zwisając, potrąca O swe odbicie zsiwiałą kończyną, Do której ślimak, pęczniejąc z gorąca, Przysklepił muszlę swem ciałem i śliną. W przerzutnym pląsie znikliwsza od strzały Płotka się czasem zasrebrzy na mgnienie. Pod wodę — spojrzyj! — prześwieca piach biały I mchem ruchliwym brodate kamienie. Czemu ci głowa na dłonie opadła? To — pachnie trawa i ten piach pod wodą, — To — wód, polśnione smugami, zwierciadła Parują ciszą, blaskiem i ochłodą. Tych kilku dębów po nad brzegiem liście Podziurawione i przeżarte chciwie Przez gąsienice, trwają tak przejrzyście Nad własnym cieniem, co utkwił w pokrzywie. Z tej tu pokrzywy czar dębowych cieni Zgarnę ku piersiom, co na słońce dyszą, Ustami dotknę bezmiernej zieleni, Stęsknionej do mnie swym sokiem i ciszą. Do kwiatów przywrę rozpalone czoło, Wsłucham się w bąki grające i brzmiki, I będę patrzał, jak lepkie gwoździki Wśród jaskrów lśniącą ociekają smołą. I będę patrzał, jak maki i szczawie Mdleją, ciał naszych odurzone wonią, I będę wodził twoją białą dłonią Po wielkiej trawie, nieznanej nam trawie.

Tęcza

Słychać go było, jak po młodem życie Biegł coraz śpieszniej — ciepły deszcz majowy, Zbryzgany słońcem, co przez obłok płowy Wzdłuż mu kropliste rozwidniało nicie. Pyląc, uderzał w piach drogi spróchniały, Poszperał w krzaku, co lśniąc się kołysze, Strącił liść z wierzby, przyciemnił głaz biały I ustał, w nagłą zasłuchany ciszę. Teraz mu patrzeć, jak wierzchem obłoku Tęcza, bezmiary objąwszy, rozkwita, Poprzerywana i niecałkowita, Jakby się śniła zmrużonemu oku. Aż, luźne znikąd jednocząc migoty, Nagłą zawisa po nad światem bramą, By ci przypomnieć, że zawsze tak samo Trwasz w każdem miejscu u wnijścia tęsknoty. By ci przypomnieć, żeś z duszą, snem zżartą, Wpatrzony w bezmiar, wsłuchany w swe dreszcze, Wszedł do tych światów przez bramę rozwartą, Co się za tobą nie zamknęła jeszcze.

Koń

Koniu krzywy, koniu siwy,  Ozdobiony łachem grzywy, Kocham zawiew zmydlonych twym potem rzemieni I oddech, juchą parnej dymiący zieleni.  Łeb kościaty, ale krewki  Z wargą miękką, jak pierś dziewki, Przewieś mi po przez ramię w rzewną bezrobotę, Bym twarzą prężnej szyji wyczuwał ciągotę.  Koniu smutny aż do śmierci  Z białą pręgą lejc na szerci, Zaprzyjaźnij się ze mną, jak to czynisz z wołem, Wejdź do mojej chałupy, siądź razem za stołem.  Dam ci wody z mego dzbana,  Dam ci cukru, dam ci siana, Dam bryłę szczerej soli, gleń świeżego chleba I przez okno otwarte przychylę ci nieba.  Nie sęp oczu brwi sitowiem,  Powiem tobie, wszystko powiem! A, gdy noc już nastanie, pozamykam dźwierze I wspólnie odmówimy wieczorne pacierze.

Stodoła

Tyś całował dziewczynę, lecz kto biel jej ciała Poróżowił na wargach, by cię całowała? Tyś topolom na drogę cień rzucać pozwolił, Ale kto je tak bardzo w niebo roztopolił? Tyś pociosał stodołę w cztery dni bez mała, Ale kto ją stodolił, by — czem jest — wiedziała? Stodoliła ją pewno ta Majka stodolna, Do połowy — przydrożna, od połowy — polna. Ze stu światów na przedświat wyszła sama jedna I patrzyła w to zboże, co szumi ode dna.

Wśród gieorginij

Wśród gieorginij — brzęczenie os. Twoje-ż to kroki? Twój-że głos? To — koniec lata, jeden z tych dni, Gdy słonce blednie, a ogród lśni. To chory półsen znużonych drzew. Odwróć swe oczy, ucisz swój śpiew! To — spija rosę ostatni znój, — To — w cieniu twoim cień spoczął mój. —

Pierwszy deszcz

Pierwsza z brzękiem zbudziła się mucha, Pierwsze liście powypełzły z drzew, I deszcz pierwszy wdudnia mi do ucha Rozegrzmiały w błyskawicach śpiew. Tego śpiewu zgruch i rozgruch długi Któżby pojął, któż pochwyciłby? Rozbrykane, rozwierzgane strugi Miażdżą o ziem pluskające łby. Już przy ziemi wrzask ich zaumiera, A po niebie jeszcze dalej gna! Chmura oścież w wszechświat się rozdziera, Niema za nią kresu, ani dna! Słońce, w szyby łzawiejąc odżdżone, Po podłodze złoty wzburza łan, I odbicia okien rozmnożone Wprawia w kurze zruchomiałych ścian. Ktoś rozepchnął furtę w mym ogrodzie, Aż z odwrzaskiem runęła na błoń! Nie wiem, kto to — lecz w porannym chłodzie Błogosławię niewiadomą dłoń.

Oto słońce przenika...

Oto słońce przenika światłem bór daleki, Sosnom z nieba podając tajny znak wieczoru. Oto sosny spłonęły, jakby w głębiach boru Nagle coś szkarłatnego stało się na wieki! Zwabiony owym znakiem, biegnę tam niezwłocznie, Aby zawczasu jeszcze, nim wpłynę w noc ciemną, Zastać na nikłem trwaniu i sprawdzić naocznie To właśnie, co już drzewa widziały przede mną.

Wiosna

Młode jeszcze gałęzie tężą się pokrótce W zielonej, pniom dla znaku przydanej obwódce. Kwiaty, kształt swój półsennie zgadując zawczasu, Nikłym pąkiem wkraczają w nieznaną głąb lasu. W dali — postrach na wróble przesadnie rękaty Z zeszłorocznym rozpędem chyli się we światy, Jakby chciał paść w ramiona pobliskiej cierpiałki, Co naprzeciw cień w skrócie rzuca w piasek miałki W obłoku — obłok drugi napuszyście płonie. Wróbel łeb zaprzepaszcza w swych skrzydeł osłonie, Jakgdyby nasłuchiwał, co mu dzwoni w sercu? Świat, zda się, dziś nam nastał, a na pola szczercu, Gdzie zieleń swym wyrojem omgliła rozłogi, Bocian, pod prostym kątem załamując nogi I dziób dzierżąc wzdłuż piersi dogodnie, jak cybuch, Kroczy donikąd, w słońca zapatrzony wybuch, Co skrzy się, że go okiem zgarnąć niepodobna, We wszystkich rosach naraz i w każdej zosobna.

Przyśpiew

Wkosmacona w kwiat płytki,  Łeb ująwszy w dwie chwytki,  Pszczoła, nim ją porwie lot,  W słońcu myje się, jak kot, — I do naga z odwianych skrzydeł się rozbiera.  Lada powiew — lada  Płoszy wróbli stada,  I psi rumian kreśli cień  Ten sam niemal, co dzień w dzień, I żuk brzuchem w niebiosy złudnie zaumiera.  Staw obłokiem żegluje,  Młyn mu kołem ojcuje,  Z po za lasu szumi las,  Z po za czasu szemrze czas, Droga roztopolona śni się nie do końca...  Utrudą żałobny  Koń, dozgonnie ksobny,  Zaniepatrzył się na wóz,  Przymknął oczy w cieniu brzóz I krótkim kaszlem dudni, jak kobza, do słońca.  Niech się dłuży cień ławy,  Niech wypoczną w nim trawy!  Z łbem na łapie chudy pies  Śpi po łapy owej kres, Jakby na niej się świata kończyło bezdroże.  Ziele w jarze, ziele!  Skąd twoje wesele?  Niech się wzmaga wiew i żar,  Niech się wzmaga bóg i jar, I to wszystko, co jeszcze, prócz nich, stać się może!

Fala

Niepostrzeżenie w morza urasta głębinie Fala, która w niebiosach szuka dla się tronu. Niepochwytna dla oka w narodzin godzinie, Olbrzymieje tem śpieszniej, im bliższa jest zgonu. Cicha bywa, gdy wzbiera nad sióstr zmarłych tłumem, Aż załamie się w miejscu, gdzie się skędzierzawi, Wówczas, węsząc śmierć spodem, burzy się i wrzawi I uderza o brzegi swym pośmiertnym szumem. I z tym szumem, malejąc, pada na kolana I na ląd swe pozgonne wysypuje śniegi. Czy zaszumisz po śmierci, duszo przewezbrana? Czy uderzysz raz jeszcze o znajome brzegi?

Wiatrak

Piętrząc się nad ugorów chętną mu równiną, Wiatrak, na wszystkie wokół odsłonięty światy, Poskrzypuje drewnianą w tańcu krynoliną, A na trawę, jak djabeł, miota cień rogaty. Wędrowcze, w jednem miejscu zatkwiony kosturem, Co znaczą twoje wstrząsy i nagłe podrygi? Komu kłaniasz się wokół dębowym kapturem? Z kim tak trafnie rozmawiasz na migi i śmigi? W co wierzysz? Kogo widzisz nad sobą w lazurze? Gdybyś się uczłowieczył, — jakie miałbyś lica?