Poślub mnie nad rzeką - Weronika Pawlak - ebook + książka

Poślub mnie nad rzeką ebook

Pawlak Weronika

0,0
79,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Weronika Pawlak po raz trzeci kradnie serca czytelników! Na pozór historie jakich wiele: rozterki młodości, dorastanie, szkoła, studia. A jednak opowieść o paczce przyjaciół z Sercowa pochłania tak bardzo, że od książki nie sposób się oderwać! – Klaudia Naczke-Wójcik, MYSLOWLIFE

Po ogłoszonych zaręczynach Faustyna Świt i Józef Irysowski rozpoczynają przygotowania do ślubu i planowanie wspólnego życia. Jednak wszystko staje pod znakiem zapytania przez jedną wiadomość. Na „Dziewczynę Pachnącą Kwiatami” i „Chłopaka z Farbą na Dłoniach” spada nagle wiele poważnych decyzji, niespodziewany wyjazd i ciężka choroba… Czy historia zakochanych z Sercowa znajdzie szczęśliwe zakończenie? Czy poradzą sobie z nowymi wyzwaniami? Jak potoczą się dalsze losy reszty przyjaciół z Żółtego Liceum?

Poślub mnie nad rzeką to książka o miłości – do szaleństwa i wieczności. O wyzwaniach, decyzjach, nadziei, pięknych powrotach i niezwykłych darach od Pana, będących nowym życiem. Czy można żyć bez cudów? – Jagoda Kwiecień, Jagoopeppermint

Poślub mnie nad rzeką jest ostatnią częścią Trylogii Sercowskiej autorstwa Weroniki Pawlak. Opowieść o losach Faustyny Świt i Józefa Irysowskiego cieszy się ogromną popularnością wśród tysięcy użytkowników serwisu Wattpad.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1574

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Weronika Pawlak 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022

All rights reserved

Materiały okładkowe: © Rebecca Stice / Trevillion Images,

© Prostock-Studio / iStock by Getty, © Marje / iStock by Getty,

Envato Elements

Redakcja: Alicja Laskowska

Korekta: Justyna Jagódka, Anna Adamczyk

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN 978-83-67530-36-1

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

CZĘŚĆ IPOEZJA

Była to miłość od pierwszego wejrzenia, od ostatniego wejrzenia, od każdego, wszelkiego wejrzenia.

Vladimir Nabokov

PROLOGWSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NAD KORDIĘ

Na świecie napisano już naprawdę wiele o miłości. Głowili się nad nią filozofowie, wzdychali zakochani lub zranieni poeci, pieklili ci, których nie spotkała na szlaku albo też ją przeoczyli. Wydawać by się mogło, że pokolenia prześcigały się w nazywaniu jej kolejnymi imionami, a malarzom nie starczało barw, by wyrazić jej urodę. Świat miał obsesję na jej punkcie, a jednak nie potrafił jej znaleźć takiej, jaką była. Oglądał ją w popękanym lustrze, w tym samym, w którym odbijała się jego twarz. Jego ludzie. Lecz ona była piękna.

Była pięknością, przewyższającą Miss Universe i najsłodsze z kwiatów na łąkach. Była łagodniejsza od porannego, letniego wiatru czy morskiej bryzy na muszlach, delikatniejsza od jedwabiu i płatków stokrotek. Brzmienie jej imienia przewyższało najsławniejsze melodie i wyrazy, jakich nauczył się ten skrajny, wrzeszczący lub milczący świat. Ona uczyła go mówić ciszą. Za pomocą dotyku, pocałunku czy spojrzenia potrafiła wypowiedzieć to, co nigdy niewypowiedziane. Łaskawa, cierpliwa i pełna pokory znosiła wszystko i wszystko zdawała się wytrzymać. Była mistrzynią w swoim fachu.

I ona, boska poetka, najwspanialej nazywała ludzi. Gdy na nich patrzyła oczami ukochanej osoby, spojrzenie to zamykało w sobie najcudniejsze komplementy. Trafiała w serca dziewcząt, ucząc je, jak utrzymać siłę męskiej duszy, jak docenić jej piękno. Pokazywała, że męskie serce jest polem bitewnym, na którym ktoś zwycięża i ktoś ginie. Że jest w nim miejsce na „damę serca” i na „wrogów”, że to serce ma misję do spełnienia i wykona ją, choćby miało przypłacić to własną śmiercią. To serce braterskie, kochające tak silnie, że kruszą się kopie wystawione przez Świat. Jak jabłoń wśród drzew leśnych, tak ukochany mój pośród młodzieńców. Prowadziła męskie uczucia ku wrażliwym ustom ukochanych, łącząc je w pocałunku, jak gdyby sprawdzała, czy podołają tej delikatności, której nauczyła ich kosztować. Pokazywała paletę uczuć i uczyła malować nimi życie u boku Sztuki, której się przysięgało wieczną adorację, wieczyste kochanie.Zwracała uwagę mężczyzn na kobiece serce, w którym zamknięto boską troskę o świat, chęć czynienia go piękniejszym i silniejszym. Jak lilia pośród cierni, tak przyjaciółka ma pośród dziewcząt.

A ludzie wciąż mówili o Miłości. I wciąż jej pragnęli, wyczekiwali jej i tęsknili do niej. Ci, którzy ją odnaleźli, mogli mienić się tymi, którzy doświadczyli dziewiątego błogosławieństwa – błogosławieni zakochani, albowiem oni poznali ułamek tego uczucia, jakim Bóg darzy świat. Takimi właśnie ludźmi byli Faustyna Świt i Józef Irysowski, idący sercowską drogą w późny, sierpniowy wieczór.

Sercowskie Lato pachniało wtedy lodami z Anielskiej i jabłkami z sadu nad rzeką. Chłodnawy wiatr przemykał pomiędzy drzewami i domami, kręcąc się na głównej drodze i Alei Gwiazdozbiorów, jak gdyby chciał wyciągnąć wszystkie promienie słońca na ulicę; ten młodzieńczy, głupiutki wiatr, prześcigający się z Nocą, która wciągała już swoje ciemności nad mazowieckie tereny. Pozwalała mu na te wariacje, pchając chmury po gasnącym horyzoncie, a on kręcił się naokoło nich jak pocieszny owczarek podhalański.

Narzeczeni szli Aleją Gwiazdozbiorów na południe miasteczka, by dojść do sadów, gdzie ksiądz Mariusz z pomocą Szymona Świta postawili kilka ławeczek; miejsce to było swego rodzaju locus amoenus1 dla mieszkańców Sercowa. Wieczorny wiatr targał sukienkę dziewczyny i koszulę chłopaka, a bladnące słońce całowało ich w policzki i ramiona, pieszczotliwie upadając potem do stóp tych, których cienie dłużyły się na Alei.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało – powiedziała Faustyna, zerkając na pierścionek z delikatnym, szmaragdowym oczkiem. Józef uśmiechnął się przelotnie, czując, że pogładziła go kciukiem po splecionej dłoni. On także nie mógł uwierzyć w te trzy słodkie „tak”, trzy słowa za trzy miesiące bez niej. Wydawało się to zbyt niemożliwe, jak wyciągnięte z piosenki Rubika czy powieści Jane Austen. Jednak Miłość czyni wszystko możliwym. – To takie… nierealne. Myślałam, że już nigdy nie zapytasz, rozmyślisz się.

– Rozmyślę? Głuptasie. Był taki cytat… – zastanowił się. – „Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni… w uczuciach są od dziadów stalsi, bo sumienni. Długo serce młodzieńca proste i dziewicze chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!”To był chyba, hm, Słowacki… nie, Mickiewicz. – Zaśmiał się, gdy Świt lekko go szturchnęła. – Wiem, że Mickiewicz, pani profesor. Zakreśliłaś to sobie w Panu Tadeuszu.

– Możesz przestać czytać moje zaznaczone fragmenty w książkach? – Uniosła brwi, a on poprawił jej okulary i pstryknął ją w nos. – To tak, jakbyś czytał mój pamiętnik – prychnęła, gdy przeszli w kierunku krzewów malin. Droga ta była wyjątkowo wąska, ale wynagradzał to jej silny zapach; słodki i nęcący zmysły, tak bliski Latu i Wiośnie. Gdy się tędy szło wieczorem, można było wręcz zanurzyć się w Leśmianowskim „malinowym chruśniaku”.

– To wiele mówi o człowieku. Poza tym… Ty patrzysz na moje szkice – zauważył ze śmiechem. – To też jak pamiętnik. Choć… chyba trudniejszy niż odczytanie słów. Czytając, od razu masz w głowie dany obraz, a oglądając coś, musisz znaleźć w sobie słowa, by to opisać. Czasami nawet takich nie ma… – Spojrzał na nią przelotnie i uniósł głowę w kierunku ciemniejącego nieba.

– Flirtujesz ze mną? Amatorsko. – Roześmiała się, pociągając go lekko za rękę w dół rzeki. Przewrócił oczami, czując pod palcami maleńki pierścionek.

– Mam nadzieję, że będę miał wiele okazji do doszkolenia się. – Popatrzył na rumieńce, jakie wstąpiły na jej policzki, i uśmiechnął się, przechodząc przez gąszcze malin. – Taka z ciebie polonistka, a Leśmian dostałby zawału, widząc, jak mijasz maliny bez jego cytatu na ustach – zauważył, a dziewczyna zatrzymała się, spoglądając na niego z czułością.

– Raczej zostałabym jego inspiracją. – Wspięła się na palce, jak gdyby gotowa do pocałunku, lecz w ostatnim momencie zerwała mały owoc z krzewu i włożyła go chłopakowi do ust. Przyciągnął ją do siebie i założył jej kosmyk włosów za ucho, patrząc w roześmiane, tak podobne do szmaragdów oczy. – Ale wolę być muzą do szkiców takiego jednego lekarza – szepnęła, a on poczuł ciarki pełznące po karku. – Widzisz, tak się to robi. – Zaśmiała się, puszczając mu oczko i idąc przed siebie. Józek tylko westchnął ze śmiechem i podążył za nią w kierunku sadów.

Przeszli w końcu na swoją ulubioną łąkę przy lipowej kapliczce. Postawiona pod jabłonią ławeczka nosiła na sobie drobne płatki kwiatów, a u stóp Maryi ktoś złożył naręcze stokrotek. Faustyna przywitała uśmiechem Królową Nieba i Ziemi, przecierając z kropel popołudniowego deszczu jej drewnianą postać. Józef sięgnął do kieszeni po chusteczkę i wytarł daszek kapliczki, a także tabliczkę na palu, na którym była osadzona. Rudowłosa zerknęła na niego, dostrzegając pewną czułość w jego geście; uśmiechnęła się, po czym odeszła kilka kroków, siadając na ławeczce przy jabłoni. Zgarnęła płatki kwiatów na ręce i położyła je w trawie. Samotne płatki kwiatów to łzy Lata i Wiosny, pomyślała, wpatrując się w krajobraz przed sobą.

Wszystkie drogi Sercowa miały swoje źródło tutaj, nad chłodnawą, szeroką na zaledwie trzy, może cztery metry rzeką. Płynęła przez miasteczko, od kiedy pojawiło się ono na mapie Mazowsza, i była nieodłączną częścią jego terenów; jak wstęga, która związywała te pola i łąki w jeden bukiet. Z miejsca, gdzie siedziała Faustyna, było widać Aleję Gwiazdozbiorów, oddzielony pasmem drzew młyn i dachy sercowskich domów. Uśmiechnęła się, siadając wygodniej i przymykając oczy, gdy poczuła, że czarnowłosy spoczął obok niej. Dzień zachodził nad ich głowami, zanurzając się w koronach drzew, jak gdyby chciał lepiej poczuć woń jabłek, śliwek, gruszek czy moreli. Było tak słodko, sielsko i dobrze, że studentka filologii polskiej odetchnęła z ulgą, kładąc głowę na ramieniu narzeczonego. Ucałował ją w czubek głowy i przytrzymał jej dłoń, czując ciepło płynące od jej palców. Nagrzana słońcem skóra i usta nabrzmiałe od pocałunków; to było Lato, za którym oboje tak tęsknili. Błogosławieni zakochani…

– Chciałabym już zawsze budzić się i zasypiać właśnie tutaj – szepnęła, a on usłyszał jej głos w szumie wieczornego wiatru. – Widzieć Sercowo i rzekę, zawsze tak bliskie… I ciebie – dodała, wtulając się w jego ramię, a on przytulił ją mocno do siebie, patrząc na gasnący dzień.

– Ciekawe, czy o tym samym pomyślałabyś trzy lata temu – zastanowił się. – Chyba jednak nie wrzucasz do rzeki swoich wielkich miłości, Fau. Raczej wszystko, co kochasz, jest nad rzeką. Już chyba trochę cię znam, co? – Faustyna otworzyła oczy i popatrzyła na niego z czułością i miłością. Józef położył prawą dłoń na jej policzku i pochylił się, by ją pocałować. Ciepłe ciało dziewczyny wywołało u niego przyjemne ciarki, gdy przetarł ni to rumieńce, ni ślady słońca.

– Chyba tak. – Przesunęła kciukiem po jego brodzie, uśmiechając się do niego. W jego oczach zamknięta była każda noc, kiedy o nim śniła, ostatnie lśnienie każdego dnia, jaki z nim spędziła. Dostrzegł jej uśmiech i rozkosz rozlała się po jego sercu. Dziewczyno, co ty ze mną robisz, pomyślał. Lekarze mają być twardzi, a rozpływam się przy każdym twoim spojrzeniu, dokończył w sercu, czując ciepłe powietrze między ich wargami.

Po chwili musnął drżące usta Wiosny. Tak słodkie, smakujące malinami i znane mu lepiej niż wszystkie słodkości świata. „Długo serce młodzieńca chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!” Gdyby Adam Mickiewicz wiedział, jak bardzo miał rację… Faustyna była pierwszą wielką miłością Józefa; pokochał ją nad rwącą rzeką, choć wiedział, że początkowo stała po drugiej stronie i mógł na nią jedynie patrzeć. Znawca sztuki. Zbudowanie wytrzymałego mostu do siebie zajęło im dobrych parę lat, ale nikt nie mówił, że budowanie na skale jest proste. Za to jak piękne! Przykryła dłonią z pierścionkiem jego palce i oddała ten wieczorny, delikatny pocałunek, podarowany jej ustom wśród owocowych drzew, nad płynącą spokojnie rzeką i przy wstępujących na niebo gwiazdach.

Wiele już napisano o miłości i wiele się jeszcze o niej napisze. Jednak żaden poeta, malarz czy filozof nie byłby w stanie wyrazić tego, co czuła dwójka dorosłych dzieciaków, siedząca nad sercowską rzeką. Dziewczyna o Oczach Wiosny i Chłopak z Farbą na Dłoniach, którzy przysięgli niebu i ziemi kochać.

Tak po prostu. Przez wszystkie pory roku, które nie zmieniają się tak szybko.

ROZDZIAŁ 1PANI POLONISTKA I PAN DOKTOR

Ty byłaś mój początek i znów jestem z Tobą, tutaj gdzie nauczyłem się czterech stron świata.Nisko za drzewami strona Rzeki, za mną i budynkami strona Lasu, na prawo strona Świętego Brodu, na lewo Kuźni i Promu.Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze twarzą byłem zwrócony do Rzeki.(Czesław Miłosz, W Szetejniach)

– Odpalaj drugiego laptopa, muszę zapisać się na te praktyki! – Faustyna usiadła obok Wioli z komputerem na kolanach i wstukała w wyszukiwarkę system USOS. Ciepłe, wrześniowe powietrze wpadało do mieszkania na ulicy Dobrej i kręciło się pomiędzy prawie dwudziestotrzyletnimi studentkami, zaglądając im przez ramię na ekrany; ciekawskie. Jak na Wrzesień było w Warszawie wyjątkowo duszno; parne ulice pokryły się przechodniami jak przedwcześnie opadłymi liśćmi, a parki szykowały się już na przyjęcie złotych koron na swe drzewa. Cały ogród Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego oblekł się czerwienią i liściaste korytarze wyglądały wyjątkowo romantycznie, gdy się nimi szło w jesienne wieczory naprzeciw zachodzącemu Słońcu. Lato szamotało się jeszcze z Jesienią, przepychając ją ze swego miejsca na Ziemi, jednak siostra Zimy była nieugięta; jej czas nadchodził tak szybko jak rok akademicki i senne liście, pragnące już przytulić się do bruku.

– Szybko, podaj mi liceum, które mam kliknąć! Boże, Biuro Karier to jakiś kosmos. – Załamała się prawniczka. – Praktyki powinny być załatwiane przez te wszystkie ośrodki, które wyręczamy my, biedni, wyzyskiwani studenci. – Westchnęła z nutką dramatyzmu. – To miał być Archutowski? To naprzeciwko UKSW. Ja zapisałam się do sądu na Terespolskiej, cholerna Praga Północ… Przynajmniej będę miała pretekst, żeby iść do Irysowskich na obiad, jak cię porwą dzieci z liceum.

– Klikaj! – Rudowłosa odgarnęła do tyłu warkocz, który sięgał jej niemalże do pasa. Zaznaczyła szybko odpowiednie rubryki i spojrzała na zegarek. – Dobra, mamy dziesięć sekund i jak nie zdążymy, to skończę na zajęciach u Makulskiej i w jakiejś szkole na końcu świata, a to będzie porównywalne z dodatkową matmą w maturalnej.

– Ble, nie tęsknię za Kowalskim. – Skrzywiła się Ritaś, po czym zerknęła na wskazówki. – Dobra, jazda!

W ciągu kilkunastu sekund udało im się zarejestrować Faustynę na odpowiednie zajęcia, poukładane godzinowo już kilka dni wcześniej w taki sposób, by dojechać z jednego kampusu na drugi i jeszcze zdążyć na praktyki w liceum przy UKSW, a przy tym nie zginąć pod kołami autobusu gdzieś pomiędzy Dewajtis a Wóycickiego. Gdy rejestracja się zakończyła, przyjaciółki przewróciły się na dywan, śmiejąc się cicho i oddychając z ulgą. Przybiły sobie piątkę i popatrzyły na sufit w pokoju Faustyny.

Miały prawie dwadzieścia trzy lata i obie zaczynały czwarty rok studiów; Wiola była na jednolitych magisterskich, a Faustyna rozszerzała licencjat z filologii polskiej o kolejny stopień. Od czasu pierwszego roku studiowania w Warszawie wiele się zmieniło – Świt i Irysowski zaręczyli się, a Piotr Wilk, tak jak obiecał, zaczął naukę w stolicy i stwierdził w końcu, że fizjoterapia jest mu przeznaczona. Tymek Piasek został licencjonowanym pedagogiem fortepianowym w szkole paryskiej i ani myślał wracać do Polski (a przynajmniej tak mówił, gdy się go o to pytali), zaś Maksymilian Fresk wyjechał z Warszawy do Poznania, by tam podjąć naukę na UAM-ie. Ciocia Matylda wyprowadziła się do Krakowa do Dominika i tylko czasami wracała do swojego mieszkania na Dobrej, które oddała pod opiekę Faustynie i Van Goghowi (choć raczej z naciskiem na Faustynę). Bracia Irysowscy dalej mieszkali na Pradze Północ z tą jedną różnicą, że Michał przygarnął pod ich dach Sarę i przestał być takim pociesznym bucem (no, może trochę). Helena Kabacka skończyła swoje studia w Krakowie i przeprowadziła się do Sercowa razem z Arkiem i niemal sześcioletnią Różą, którą posłała do Zielonej Podstawówki. Józef zaczynał czwarty rok na kierunku lekarskim, na rzecz którego przeniósł malarstwo na naukę zaoczną (nad czym ubolewał, ale po naleganiu Faustyny i prawie że wykrzyczanym: „Nie będę cię zbierała z podłogi, nie znam się na trupach, to ty masz zajęcia w prosektorium!”, nie miał innego wyjścia). Wiola Ritaś porzuciła swoje mieszkanie na Starym Mieście i przeniosła się do Fau; łatwiej im było opłacać jeden rachunek na spółkę i oglądać stare filmy romantyczne w piątkowe wieczory. Poza tym Świt znała się na gotowaniu, a Ritaś uwielbiała sprzątać i układać wszystko tak, by wyglądało jak w pokazowym pokoju w IKEA, więc były idealnymi współlokatorkami.

Cały ich świat zdawał się istnieć zgodnie z zasadą panta rhei2i wszystko było po prostu dobre. Owszem, zdarzały się niezaliczone egzaminy, kłótnie pomiędzy przyszłymi Irysowskimi i noce, kiedy Wiola rzucała słownikiem od łaciny, ale poza tym wszystko było tak, jak powinno być. Ich Avonlea przerodziło się w Białe Piaski, a „Ania Shirley i Gilbert Blythe” coraz bardziej dorastali. Gdzieś wśród wspomnień z liceum pozostały długie wywody o wyobraźni i bezsensowne dramaty, których nie chciał oglądać nikt prócz Boga, odwiecznego widza i suflera. Sęk w tym, że Jego kwestią zawsze było wybaczenie, czasem wciśnięte w środek zażartej kłótni.

A to ich sercowskie życie można było porównać do wina, co najpewniej spodobałoby się Wioli. Im starsi byli, tym dojrzalsi i „słodsi”; wydawać by się mogło, że Bóg zachował to „dobre wino” aż do chwili, gdy byli dorośli. Życie, tak podobne do wesela w Kanie Galilejskiej, obfitowało w cuda, i choć pozornie wydawało się skończone przez różne dramaty, kolejne lata obracały wodę z łez w słodycz miłości, która upajała lepiej niż wspomniany trunek.

Faustyna uniosła się na łokciach i oparła o łóżko, patrząc na namalowaną przez Józka sercowską rzekę i przytulone do niej sady. Uśmiechnęła się delikatnie, zawieszając spojrzenie na dziele narzeczonego; ilekroć patrzyła na ten obraz, jej serce rozpływało się w rozkoszy i wspomnieniach z czasów Żółtego Liceum i pierwszego roku studiów. Gdy wtedy w lipcowy wieczór uklęknął znów przed nią u szczytu Tatr… Gdy usłyszała z jego ust te cudowne słowa… Kiedy całował ją, a ona mogła mówić o nim „mój narzeczony”… Nie mogła wyzbyć się tej przyjemnej, powracającej wciąż myśli, sięgającej do jej serca, ilekroć zerknęła na delikatny pierścionek na swojej dłoni. W jej środowisku śmiano się z troską, gdy „pani doktorowa” przychodziła na zajęcia; zarówno Słonecznik, Świtowie, jak i znajomi z roku Fau uwielbiali Józefa. Przyjacielski i pełen ciepła lekarz zdobył sobie sympatię rodziny narzeczonej, a także jej środowiska akademickiego, dzięki czemu był stałym bywalcem na wszystkich „polonistycznych” domówkach. Także i Faustyna zyskała status „pani Irysowskiej” na WUM-ie; Kamil i Jarek uwielbiali jej towarzystwo, a Marta łagodniała w obecności rudowłosej sercowianki. Jakie też było ich zdziwienie, gdy Fau rzuciła jakimś czarnym żartem po ich zajęciach w prosektorium – Jarek wziął ją wtedy pod rękę i powiedział, że „zazdrości temu idiocie z plastyka takiej przyszłej żony”.

Sam Józek, gdyby nie był sobą, też zazdrościłby sobie Faustyny. W każdym swoim środowisku zapytany o dziewczynę z Sercowa zawsze rozgadywał się tak, że wszystkie dziewczęta siedziały jak urzeczone, a chłopcy kiwali głowami, zastanawiając się nad tym, co ten gość robi na tak praktycznych kierunkach. Ale Miłość warta jest każdych słów.

Pani polonistka i pan doktor stanowili więc dla Warszawy coś w rodzaju opus magnum3, podarowane jej przez Sercowo. Nie było to zresztą nic dziwnego, bo robili tyle, ile mogli; prowadzili jedną z grup młodzieżowych przy katedrze floriańskiej i księża „od Florka” nazywali ich swoimi Luigim i Marią Quattrocchi. Angażowali się w kolejne Wiosenne Drogi Światła w Sercowie i odbudowę Żółtego Liceum. Raz nawet udało im się pojechać na pionierkę obozową, gdzie Józek uczył harcerzy, jak odpowiednio skonstruować sobie łóżka, a Fau i harcerki urządziły w kuchni imprezę z kluskami, czekoladą i serkiem śmietankowym. Na swoich uniwersytetach zarządzali kołami naukowymi i działali w samorządach; po prostu byli dla innych i dla siebie. Bo Miłość jest służbą.

– Idziemy na miasto? – Wiola ziewnęła, przerywając rozmyślania przyjaciółki, i podniosła się z dywanu, prawie wpadając na Van Gogha. – Chodź tu, klusko. – Wzięła go na ręce i usiadła obok Faustyny, sięgając po swój telefon. – Może Wilk wyciągnie twojego doktorka z hospicjum, co? – Uniosła brwi, przypominając o tym, że Józef wciąż pomagał w ośrodku na Pociesznej.

– Dzwoń, mam ochotę na spacer po Krakowskim Przedmieściu – wyznała, przymykając oczy i oddychając głęboko. W ubiegłym roku wykryto u niej anemię i usilnie ją leczono; dziewczyna bywała jednak dość często osłabiona, co wynikało także z intensywnego trybu życia. Fau miała to do siebie, że żyła zasadą: „Jest jeszcze wiele do zrobienia” i po prostu to robiła. I choć Józek niekiedy czuwał przy niej w nocy, gdy słabiej się czuła, i powtarzał, że powinna odpocząć, następnego dnia potrafiła wstać i zrobić listę dziesięciu rzeczy do wykonania. Wariatka, stwierdzał wtedy, odwożąc ją na uniwersytet i prosząc, by na siebie uważała. Serce, które nie bije dla kogoś, jest bezużyteczne,odpowiadała, powoli wypuszczając powietrze.

– Idź wziąć żelazo, a ja dzwonię po tych pajaców. Co? Halo? Już jestem na połączeniu? Cześć, Piotrek! – Gdy to powiedziała, Faustyna roześmiała się cicho i przeszła do kuchni. Cmoknęła na Van Gogha, który podreptał za nią, i wyjęła małą ampułkę z szafki nad zlewem.

 – Idziesz z nami czy zostajesz? – Ukucnęła przed zwierzakiem, który zamerdał ogonkiem i usiadł na tylnych łapkach. – Popilnujesz Cezara? – Wskazała na klatkę ze starym, śpiącym króliczkiem. Uśmiechnęła się ciepło na jego widok, po czym pogłaskała pieska za uszkiem. – Pewnie, że tak, dzielny z ciebie gość, co nie? – Podsunęła mu miskę z wodą, po czym spojrzała na białe zwierzątko.

Wszystko się zmieniało i wszystko płynęło. Zaliczało się do tego także życie pupila sercowianki, który zestarzał się przez te lata i mimo świetnych warunków i opieki pełnej czułości, dokańczał żywota w mieszkaniu na ulicy Dobrej. Świadoma tego Faustyna z bólem serca myślała o dniu, kiedy nie zastanie w kuchni puszystej kuleczki, jedzącej jej z ręki i dającej się głaskać w chwilach, gdy drżało jej serce.

Przerwała te rozmyślania (wciąż była trochę trzpiotką, jeśli chodzi o wyobraźnię!) i wypiła szklankę zimnej wody, którą zwieńczył krótki kaszel i gorzki smak po tabletkach. Przez chwilę przytrzymała dłoń na sercu, jak gdyby chciała wiedzieć, czy zareaguje ono na to, co dostało, po czym odetchnęła spokojnie. Wróciła do pokoju, sięgając do szafy po beżową katanę, którą zarzuciła na niebieską sukienkę, i rozplotła włosy, przeczesując je przed lusterkiem. Wiola ziewnęła przeciągle, po czym otrzepała swoje ciemne jeansy i podniosła się z podłogi, opierając się o szafę. Jej blond włosy zdążyły odrosnąć do połowy pleców i tym razem ich nie ścięła. Stwierdziła, że dopóki nie wygląda jak stara baba, będzie nosiła długie włosy, a przyjaciele zgodnie uznali, że nawet lepiej jej w takiej fryzurze. Przetarła oczy i poszła do dawnego pokoju Matyldy, który zagospodarowała, i wyciągnęła z szafy skórzaną kurtkę, którą przewiesiła przez ramię, czekając na przyjaciółkę.

Po kilku minutach obie wyszły na oblane Wieczorem Powiśle, które tętniło ostatkami letniego czasu. Zapełnione młodzieżą bulwary pachniały tanim winem i dudniły dźwiękami rozstrojonych gitar, a po Wiśle płynęły znudzone barki pełne migających światełek. Planetarium Centrum Nauki Kopernik rzucało świetliste pasma na ciemniejące niebo, a od strony BUW-u pachniało gorzką kawą, wypijaną przez studentów kompletujących książki z sylabusa. Stukot butów roznosił się po wybrakowanym chodniku i gdzieniegdzie słychać było szczekanie ucieszonych bieganiną psów. Lato dogasało.

Studentki przeszły w kierunku Tamki i skierowały się w górę ulicy pachnącej lodami i owocami; sprzedawcy schowali już swoje stragany i powoli zbierali się do domów, ciągnąc za sobą trudy minionego dnia. No, może nie wszyscy.

Starszy, uśmiechnięty pan z kwiatami na ulicy Chmielnej miał tego dnia jeszcze jednego klienta w błękitnej koszuli i czarnym, cienkim płaszczu. Józef Irysowski, bo to on był owym nabywcą kwiatów, przybiegł na Chmielną prosto z metra na Świętokrzyskiej i prawie zgubił skórzaną torbę ze szkicownikiem, zatrzymując się przed straganiarzem. Poprawił przekrzywiony kołnierz, przeczesał palcami hebanowe włosy i uśmiechnął się do staruszka, prosząc w pośpiechu o „jedną, ale najpiękniejszą różę”. Wiedział, że to były „pospolite” kwiaty, jeśli chodzi o podarunki, ale doszedł ostatnio do wniosku (a było to na zajęciach z malarstwa, kiedy Leon kazał studentom namalować krzesło), że nawet to, co pospolite, można zamienić w najpiękniejszy gest świata, zależnie od intencji i włożonego weń serca. A on kochał każdą różę podarowaną Faustynie. I każda z tych róż była jego cichym „przepraszam” za tę jedną porzuconą w sercowskim śniegu na dworcu.

Przeszedł przez Nowy Świat w kierunku Starego Miasta i usiadł na ławeczce Chopina przy pomniku Kopernika, czekając na Piotrka i studentki z Dobrej. Choć to zwykle on spóźniał się na spotkania przez liczne dojazdy, teraz mógł uspokoić oddech i przyjrzeć się rumianemu niebu nad Warszawą. Zawstydzony horyzont chował się za tabunami chmur i osłaniał twarz welonem ciemności, jak gdyby czekał na tych, którzy odkryją go wieczornym pocałunkiem. Czekał na ludzi, którzy nie bali się Nocy.

Irysowski odetchnął głęboko, przymykając oczy i wsłuchując się w dźwięki miasta. Szczekanie psa, szum samochodów, głos informujący o kolejnym przystanku autobusu sto szesnaście. Przyjemny, ciepły wiatr przeczesał mu włosy, jakby chciał powiedzieć: „Chłopaku, jak ty wyglądasz!”. Jakieś dziecko proszące mamę o lody, dzwoneczek u drzwi wejściowych do antykwariatu. Ludzie mijali go zapatrzeni w ekrany telefonów lub w twarze swoich towarzyszy, a on siedział pośrodku tego warszawskiego chaosu jak zmęczony pracą anioł stróż. Czyjeś kroki na chodniku, muzyka z ławeczki Chopina. Zaraz… muzyka? Ktoś położył dłonie na jego oczach. Poczuł delikatną skórę pachnącą czekoladowym kremem do rąk. Uśmiechnął się i dotknął tych kochanych dłoni, zdejmując je ze swojej twarzy; przekręcił się, usiadł po turecku i ucałował ciepłą skórę Faustyny, unosząc ku niej ciemne oczy. Uśmiechnęła się, a on wstał, sięgając do torby po różę, która cudem przeżyła ten nagły obrót. Róże to jednak mają szczęście w miłości. Czasami.

– Dobry wieczór, kochanie – szepnął, wręczając jej kwiat, w którego stronę pochyliła się po chwili, by poczuć jego zapach. Był tak upajający, słodki, jak gdyby Miłość zmaterializowała się w tej czerwonej roślince. – To dla ciebie, mam nadzieję, że nie ucierpiała, gdy tu szedłem.

– Dziękuję, jest piękna – odparła wzruszona; każdy jego mały gest poruszał ją do głębi. Popatrzyła na niego z czułością i uśmiechnęła się. – Znowu biegłeś z Pociesznej? – Uniosła się na palcach, przeczesując mu włosy, a on zaśmiał się cicho, mrużąc oczy.

– No to standardowe: „zrzygam się od słodyczy” w wykonaniu Irysowskich odbębnione… – wtrącił Piotrek, za co Wiola zdzieliła go w ramię. – Możemy już iść na pizzę albo kebaba?

– Chodźmy na gofry, błagam, od tygodnia chodzą za mną gofry! – poprosiła Faustyna, odrywając wzrok od Józefa, a Wiola przytaknęła jej skinieniem.

– Z podwójną bitą śmietaną. – Blondynka aż oblizała wargi. – Pizzę możemy zrobić w domu i będziecie mieli pretekst, żeby wpaść – zwróciła się do Wilka i Irysowskiego.

– Pan doktor nie potrzebuje pretekstów – zażartował przyszły fizjoterapeuta. – A nie, sorry, ten pretekst ma na imię Faustyna. – Przytulił przyjaciółkę. – Cześć, mała! – Uśmiechnął się do niej z troską.

– Chodźcie już na te gofry, bo narobiłyście mi smaka – stwierdził Józek, biorąc Faustynę za rękę i całując ją czule w policzek. – Jak się czujesz? – szepnął, gdy Ritaś i Wilk poszli przodem.

– Lepiej – odparła zgodnie z prawdą. Ten dzień (prócz momentu rejestracji) nie był aż tak męczący. Załatwiła tylko formalności w katedrze i ogarnęła listy dzieciaków do bierzmowania, a potem spędziły z Wiolą popołudnie na słuchaniu piosenek Anny Jantar i oglądaniu Przyjaciół („Dobra, a teraz poważnie, Wiola – Chandler czy Joey? Rossa nawet nie liczę, bo to tak, jakbyś leciała na swojego profesora!”). – Naprawdę – dodała ze śmiechem, gdy przyszły lekarz uniósł z powątpiewaniem brwi. – Zaufaj mi, doktorze Irysowski, znam się na tym. – Cmoknęła go w policzek i odetchnęła głęboko. – Mmm, czuję czekoladę z Wedla.

– Tam dalej są te zajebiste gofry, gdzie facet nakłada multum śmietany za ładne oczy, idźmy na Piwną. – Wiola sprawdziła coś w nawigacji, po czym zwróciła się do przyjaciół: – Pamiętacie, jak robiliśmy zawody w lodziarni na Anielskiej?

– To były czasy, gdy wracałem do domu i rzygałem, a jeszcze nie wiedziałem, co to alkohol i juwenalia. – Wilk zaśmiał się, wbijając ręce w kieszenie. – Ale nie zapomnę smaku lodów różanych i jagodowych. Dałbym się za nie zabić, przysięgam. – Rozmarzył się. – Piasek nie wie, co traci na rzecz ślimaków i bagietek. – Wspomniał o pianiście, którego nie widzieli od lipca. Tymek wracał do Polski sporadycznie i raczej w okolicach świąt. Wtedy spotykali się całą paczką w Sercowie i siadali nad rzeką z pudełkami ciastek i lodów z Anielskiej. Śmiali się z jego francuskiego akcentu i opowiadali o tym, co działo się w Warszawie. I wszystko było tak, jak powinno.

– Jeszcze wróci i przegra – stwierdziła Świt z sentymentem i nutką przekory, patrząc na most Śląsko-Dąbrowski. Okalające Pragę słońce schowało się w drzewach Portu i rumiane niebo wstępowało nad praski brzeg.

– Musi wrócić na kawalerski Józka. – Piotrek puścił narzeczonym oczko, na co Irysowski wywrócił oczami. – No co? To przecież niedługo! Zamierzamy cię spić i patrzeć, co odwalasz; nie dziękuj. Będziesz jak te wszystkie typy z Pamiętników z wakacji, tylko że nie polecimy na Gran Canarię, a nad Kordię. – Skręcili w ulicę Piwną, gdzie znajdowała się cukiernia wspomniana przez Fau i Wiolę.

– Obstawiam, że wy dwaj będziecie tymi najbardziej pijanymi – zauważył ze śmiechem przyszły lekarz, a Faustyna prychnęła cicho. – Halo, halo, nie pamiętacie, jak rok temu Tymek wyznawał miłość pomnikowi Kopernika, kiedy wracaliśmy z Mazowieckiej? „Mogę być twoją gwiazdką?” – przytoczył, a przyjaciele z Sercowa roześmiali się. – „Jesteś dla mnie jak słońce, zawsze w środku mojego serca, tfu, wszechświata” – dodał, na co Wiola stłumiła śmiech.

– Błagam, stop, nie kompromitujcie się dalej. – Świt zaśmiała się, gdy stanęli przed okienkiem z goframi. – Was trzech w „tym” stanie to nie na nasze nerwy. Jeszcze trzeba będzie was zbierać. – Pogroziła chłopakom palcem, a oni tylko wymienili spojrzenia, jak gdyby nie rozumieli jej obaw.

– Pan doktor nas poskłada do kupy. – Wilk szturchnął Irysowskiego w ramię, a ten skinął ze śmiechem głową, uwypuklając na chwilę dołeczki w policzkach. – Poza tym ja nie chcę nic mówić, Fausti, ale to ty jesteś najgorsza po pijaku.

– Jeśli chodzi o „zbieranie”, to tobie bliżej do ortopedy niż mnie – odparł Irys, splatając ręce na piersi. – No, bierzcie te gofry, bo nie wytrzymam więcej bez jednego w dłoni. – Spojrzał na Fau i Wiolę, które wspięły się na schodek, rozmawiając ze sprzedawcą. Piotrek oparł się o ścianę obok niego i zerknął przelotnie na blondynkę.

Powoli wracali do siebie, choć było to nieco burzliwe (mniej niż perypetie Irysowskich, ale jednak). Po rozstaniu ze Szczepanem Ritaś miała przez ponad rok awersję do związków, a potem wplątała się w przelotny romans podczas pracy w kancelarii ojca. Zarówno Faustyna, jak i Piotr z Józefem odradzali jej to i martwili się o nią; jakoś więc z tego wyszła, przeklinając mężczyzn przy kolejnych kieliszkach wina. Potem uznała, że danie szansy Piotrkowi „nie byłoby takim głupim pomysłem” (a stało się to po seansie w Karmelowym Kinie). No i, mówiąc kolokwialnie, jakoś to wyszło, że spotykała się z nim teraz na zasadzie „przełamania przyjaźni”. W tej swojej nieco pokracznej relacji przypominali Faustynę i Józefa na początku ich znajomości, a wyżej wymienieni kibicowali im z całego serca.

– Weź mi posypkę. Najlepiej wszystkie kolory, jakie są – poprosiła Faustyna, po czym zeskoczyła z murku i usiadła na nim, wsłuchując się w dźwięki gitary dobiegające z chodnika naprzeciwko. Jakiś młody chłopak grał Z nim będziesz szczęśliwsza przed jedną z restauracji i szarpane dźwięki rozchodziły się po wąskiej uliczce Starówki. Ta delikatna, kojąca muzyka była jak turystka, tak niepasująca do pośpiesznego, zabieganego miasta. Zbyt sentymentalna i słodka, gubiła się w tłumie ludzi, niknęła pomiędzy nimi.

– „Z nim będziesz szczęśliwsza…” – zanuciła Fau, spoglądając przed siebie, gdy Józef usiadł obok niej z wielkim gofrem. Zwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się. – Tak musiał powiedzieć sobie Bóg jakieś sześć lat temu, co? – zagadnęła w momencie, gdy chłopak zaczynał jeść.

– Juś mji tak nje sodź – powiedział, po czym roześmiał się, odsuwając słodycz od ust. – Uwielbiam tę piosenkę, chociaż jest strasznie smutna – wyznał, podając jej gofra. Piotrek i Wiola usiedli obok nich, wsłuchując się w słowa Starego Dobrego Małżeństwa (i nie chodzi tu o studentkę filologii polskiej i studenta medycyny). – Facet musiał mieć straszliwie złamane serce. Pewnie też pisałbym takie piosenki, gdybyś… – Zerknął na pierścionek i poczuł dziwną lekkość w sercu. Wiedział, że nie musi kończyć tego zdania; zrozumieli się bez słów.

Uśmiechnęła się do niego, a ten przelotny, schowany w wieczorze gest przyniósł mu dziwne ukojenie. Choć ich serca niemal płonęły z miłości, w wakacje dwa lata temu doszli do wniosku, że poczekają ze ślubem do momentu, gdy będą już nieco bardziej „ustatkowani” na studiach. Czwarty rok wydawał się do tego idealny – będący nie na początku i też nie jakoś daleko. Choć wszyscy mówili im, żeby brali ślub już na drugim roku studiów, oni – nauczeni wcześniejszym pośpiechem – pozwolili sobie poczekać. W tym czasie byli już pewni swoich uczuć i mogli myśleć bardziej przyszłościowo niż w wieku niespełna dwudziestu lat, gdy tak wiele rzeczy było niepewnych. Gdy ich serca były jeszcze tajemniczym, nieuporządkowanym ogrodem, który oczekiwał na Ogrodnika. I choć była to obustronna decyzja, czekali już tylko na tę chwilę, kiedy będą mogli stanąć w kościele Świętego Ducha i wymienić obrączki. Tak blisko. Józek uśmiechnął się na tę myśl i zerknął ku dziewczynie. Dostrzegła jego spojrzenie, próbując w normalny sposób zjeść gofra (co było niemożliwe przez taką ilość śmietany), i zaśmiała się, opierając się o chłodną ścianę.

– Wrzesień co roku mnie zaskakuje – powiedziała w końcu, gdy udało jej się nie pobrudzić sukienki posypką i śmietaną. – Prawie sześć Wrześni temu poznałam ciebie, pięć wstecz mieliśmy swoją pierwszą randkę, cztery jesienie od pierwszych stresów przed studiami, trzy od chwili, gdy wróciliśmy tu… inaczej. – Zerknęła na pierścionek i zarumieniła się. – Dwa od momentu, gdy Piotrek do nas wrócił, i rok od chwili, gdy mogę pracować w McDonaldzie z licencjatem. – Roześmiali się oboje. – A co w tym roku? – Przygryzła usta, czując słodki smak śmietany. – Jesteśmy tu prawie wszyscy i jest dobrze. Chociaż strasznie się zestarzeliśmy. – Przewróciła oczami, odgarniając do tyłu włosy.

– Tylko na papierku – wtrącił Piotrek, przytulając do siebie Wiolę. Położyła głowę na jego ramieniu i westchnęła cicho. – Jak dla mnie moglibyśmy znów mieć siedemnaście lat i zaczynać drugą klasę liceum w tych ohydnych mundurkach, z nienawiścią do matmy i miłością do lodów z Anielskiej. Ten tu przyszedłby do nas z Batorego i wszystkie straciłybyście dla niego głowę. – Uśmiechnął się do Józka. – Chodzilibyśmy nad rzekę po lekcjach i Bartek wkurzałby wszystkich wokół. Siostra Jagoda wystawiałaby nam czerwone kartki za brak krawatów w dzień Mszy Świętej, a Smokowska próbowałaby przekonać Aśkę do pielgrzymki. I wszystko byłoby takie głupie i dziecinne jak wtedy. – Westchnął z nostalgią. I wszystko byłoby takie proste, gdybyśmy znów byli w Sercowie.

ROZDZIAŁ 2DZIEWIĘĆ GODZIN OD JEJ SERCA

Mnie ta ziemia od innych droższa, ani chcę, ani umiem stąd odejść, tutaj Wisłą, wiatrami Mazowsza przeszumiało mi dzieciństwo i młodość…(Władysław Broniewski, Mój pogrzeb)

Tamten pierwszy, październikowy dzień był wyjątkowo deszczowy i mglisty. Krople robiły sobie wyścigi na szybach Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, po czym gromadziły się na parapetach, jak gdyby chciały podejrzeć studentów na wykładach i ćwiczeniach. Było to dość ciekawe zajęcie jak dla kropel deszczu – codziennie mogły dowiedzieć się czegoś nowego, a potem spływały, zmywały się szybciej niż studenci czwartego roku z praktyk z urologii, będących dla niektórych bardzo krępującymi.

Tego dnia krople deszczu mogły obserwować grupkę studentów ubranych w dwuczęściowe stroje chirurgiczne, którzy pochylali się nad rycinami z poszczególnymi narządami dziecka w różnych fazach rozwoju. Wyglądali, jakby wyszli z pokazu mody jakiegoś niespełnionego lekarza; na kolorowych materiałach nadrukowane były pocieszne zwierzątka, mające najpewniej rozbawiać przestraszone dzieci, które przynoszono do gabinetów lekarskich.

– No, nie wyobrażam sobie robić operacji na dziecku. – Jarek się skrzywił. – Pomyślcie… przywożą wam takie z, no dajmy na to… przepukliną pępowinową, wiecie, gdzie zawartość jamy brzusznej się przesuwa, Boże, zaraz się zrzygam… No i macie takiego maluszka, który najczęściej ma jeszcze wadę wrodzoną i coś z krążeniem, i… No, nie mógłbym! Przecież te dzieci są wielkości niektórych naszych narzędzi. Ja mogę kroić stare baby i kulturystów, serio. Józef ma rękę do takich brzdąców – stwierdził z łagodnością, jakiej nabył przez przebywanie z malarzem.

– Ale nie w tym sensie, błagam. – Irysowski wywrócił oczami. – Poza tym ciszej, bo zaraz wylecisz za „niegodne zachowanie studenta kierunku lekarskiego”. – Zrobił cudzysłów w powietrzu i zerknął przelotnie na profesora, cytując nieco wyśmiewany przez wszystkich regulamin.

– Niegodne i nieludzkie to są te ciuszki. – Kamil otrzepał rękawy niebieskiej koszulki i spojrzał na swoje białe crocsy. – Wyglądamy jak obsada Na dobre i na złe. Ale przynajmniej w tych maseczkach nie muszę oglądać waszych brzydkich twarzy. – Uśmiechnął się przelotnie, na co Marta prychnęła cicho. – Dobra, a wracając do dziecka…

– Brzmicie jak banda pedofili – stwierdziła Czernikowska. – Właśnie, a wracając… – Przekartkowała notatki o przepuklinie dziecięcej. – Kiedy ślub, Irysowski? Czekam od dwóch lat i dziwię się, że jeszcze nie pękłeś. – Wlepiła jasne oczy w syna kardiochirurga, który starał się skupić na słowach prowadzącego. U dzieci do drugiego roku życia może wystąpić przepuklina pępkowa, która zwykle zamyka się sama. Jeżeli to nie nastąpi po drugim roku życia, należy ją, moi drodzy, zoperować, i od tego właśnie być może będą państwo…

– Wybrzuszenie ustępuje zwykle po roku od narodzin dziecka i… Czekaj, co? A, ślub. – Uśmiechnął się przelotnie, odkładając długopis. – Oboje z Fau mamy awersję do Zimy, więc celujemy w Lato – odparł szczerze, odrywając się na chwilę od zajęć i czując ciepło wypełniające jego pierś. Niedługo mieli jechać do księdza Mariusza, żeby dopiąć z nim odpowiedni termin, i myśl o tym sprawiała, że miał ochotę się uśmiechać. – Na pewno po sesji. – Zaśmiał się cicho, a Marta westchnęła.

– Cztery lata cię znam i świadomość tego, że już żadna cię nie wyrwie jest, wow, zaskakująca, doktorku. Takich ciastek nie zostawia się w pudełku. – Wymierzyła mu kuksańca, po czym usiadła na wysokim stołku, obsuwając nieco maseczkę. – Ale chyba dużo się zmieniło, co? Byłeś strasznie impulsywny, kiedy tu przyszedłeś.

– Tak, to prawda – zgodził się skinieniem głowy i popatrzył na okno pokryte deszczem. Ale teraz mam spokój,pomyślał. I ją. W końcu mam ją.

– Profesorze, mógłbym panu porwać jednego studenta? – Prodziekan pojawił się w progu sali do zajęć z chirurgii i uśmiechnął się do studentów. – Jak tam? Na co jesteście dziś „cięci”, kochani? – Puścił im oczko, a kilku przyszłych lekarzy zdusiło śmiech. Sytuacyjne żarty prodziekana były czymś, na co zawsze wszyscy czekali, ale nikt nie miał odwagi przyznać się, że faktycznie ich bawią.

Mężczyźni rozmawiali ze sobą przez chwilę, po czym pan Karolewski skinął na Józefa i wyszedł z sali zajęciowej. Student medycyny wymienił spojrzenia z przyjaciółmi, a następnie zdjął rękawiczki i maskę, wciskając je do kieszeni. Przetarł ręce i wyszedł na chłodny, pogrążony w ciszy korytarz; przez otwarte okno wpadał rześki, pachnący deszczem wiatr. Józek przeczesał palcami włosy i spojrzał na prodziekana, który usiadł na wysłużonej, drewnianej ławce pod jedną ze ścian i poklepał miejsce obok siebie. Czarnowłosy poczuł, że robi mu się duszno; pociągnął za kołnierz koszulki od stroju chirurgicznego, po czym usiadł obok prodziekana, przełykając w nerwach ślinę. Czy coś się stało? Czyżby miał za mało punktów ECTS? Nie zaliczył czegoś w ubiegłym roku?

– Niech pan weźmie głęboki wdech, bo zaraz będziemy tu mieć zaburzenia oddychania w przebiegu ostrym. – Uśmiechnął się, widząc jego zdenerwowanie.

– Panie profesorze, jeśli chodzi o ćwiczenia z zeszłego roku to… – Chciał się wytłumaczyć, jednak Karolewski przerwał mu ruchem dłoni. Józef zamilkł więc i wbił w niego ciemne oczy.

– Wszystko ma pan rozliczone jak do absolutorium – powiedział łagodnie. – Nawet te nieszczęsne ćwiczenia z pierwszej pomocy. – Uniósł brwi. – Ale nie przychodzę, żeby ścigać pana za zajęcia, nie. Od tego mam ludzi. – Zaśmiał się. – Słyszał pan może o angielsko-niemieckim programie „HeartBeat”, w którym wzięła udział nasza uczelnia? – mówił powoli, a jego głos mieszał się z odgłosami deszczu.

– To te wymiany? – Zawahał się, domyślając się tego, co chciał mu przekazać profesor. Ten tylko skinął głową, po czym zerknął na otwarte okno; zza szyby wyłaniało się Pole Mokotowskie pogrążone w dżdżystej mgle.

– Blisko, blisko. To nasze projekty naukowo-badawcze w innych placówkach związanych z kierunkiem lekarskim. W tym roku WUM podpisał umowy z uniwersytetem w Toronto, z Charité w Berlinie i Imperial College w Londynie. To szanowane, duże placówki, bardzo prestiżowe, dlatego starannie wybieramy studentów, których tam poślemy. – Gdy to powiedział, Józef poczuł nagłe ukłucie w sercu. – Sporządziliśmy już wstępną listę kandydatów i dziekan zobligował mnie do poinformowania pana o tym, że się pan na niej znajduje. Przydzieliliśmy pana do grupy naszych studentów w Toronto z uwagi na tamtejszy zespół kardiochirurgiczny, bo wiemy, że ma pan w planach tę specjalizację.

– Boże… – wydusił z siebie chłopak, czując zimny pot oblewający mu kark. Toronto? Jeszcze chwilę temu myślał tylko o tym, by już na serio (jak gdyby wcale nie robił tego wcześniej) zacząć rezerwować salę, robić listę gości na wesele, a tu… Toronto? Absurd! Odetchnął głęboko i dłonie mu zadrżały. – Panie profesorze, ja… Na jak długo? – Modlił się, by był to miesiąc, góra dwa. Wtedy jeszcze wszystko byłoby dobrze.

– Około pół roku, nieco ponad semestr zimowy, zobaczymy, jak poradzą sobie państwo z materiałem w nauczaniu anglojęzycznym i stworzeniem projektu naukowego. – Mężczyzna dostrzegł, że student zrobił się blady. – Wszystko w porządku? Panie Irysowski, to ogromna szansa. Dzięki rekomendacji tych placówek będzie pan złotą rybką na rynku pracy, każdy szpital pana zatrudni, ba! prywatne kliniki będą się biły o to, by pan u nich pracował, a staż to będzie tylko formalność. Druga taka szansa może się nie zdarzyć – zaznaczył, na co Józef wstał, czując, że nie wytrzyma dłużej na siedząco. Choć zwykle był osobą łagodną i opanowaną, teraz emocje gwałtownie go poderwały.

– Proszę wybaczyć, panie profesorze, nie chcę wyjść na niewdzięcznego, ale pan nie rozumie, ja… – Rozłożył bezradnie ręce. – Ja mam narzeczoną, nie mogę… – Przetarł dłonią podbródek i popatrzył na mokre okno. Do jego pamięci wróciła zimowa szyba w warszawskim szpitalu i siedząca przy niej dziewczyna o długich, miedzianych włosach.

– Jeśli… te zmiany w mózgu… utrata pamięci, ten wzrok… jeśli stracę… – Przełknął ślinę. – Czy ty… – Nie dokończył. Dziewczyna usiadła obok niego i pocałowała go lekko w chłodne usta. Delikatnie odgarnął jej włosy dłonią z wkłutym wenflonem i poczuł, jakby jego płuca odetchnęły pełniej. Linia na monitorze EKG przyspieszyła.

– Nie mogę jej tu zostawić – rzekł błagalnie, a jego głos był na granicy załamania. – Nie ma możliwości przeniesienia mnie do Berlina? Londynu? Proszę… – Usiadł przy profesorze i spojrzał na niego z oczekiwaniem. – Toronto jest tak daleko, to inny kontynent… – Głos uwiązł mu w gardle, gdy wypowiedział te słowa. Ich brzmienie wydawało mu się tak dramatyczne, że pragnął ogłuchnąć. Z jednej strony chciał myśleć racjonalnie; szansa, praktyki, nowe środowisko. W opozycji do tego pojawiała się jednak myśl, że wszystko to, czego potrzebował, było tutaj.

– Zobaczę, co da się z tym zrobić, a pan… Niech się pan z tym prześpi, dobrze? – rzekł po chwili mężczyzna, czekając, aż ten się uspokoi. – I niech pan koniecznie porozmawia z narzeczoną. To na pewno mądra kobieta, zrozumie szansę, jaką pan dostał, i będzie tu na pana czekać – dodał i poklepał go po ramieniu, po czym odszedł w stronę swojego gabinetu.

Józef odetchnął głęboko i ukrył twarz w dłoniach. To pan nie rozumie,rzekł w duszy. Pan nie rozumie, że to ona była i jest moją szansą na to, by nauczyć się miłości, by, cholera, po prostu kochać i być kochanym. Wytarł zwilgotniałe oczy i popatrzył na ścianę przed sobą. Toronto. Prawie siedem tysięcy kilometrów. Jak siedem cudów świata zamkniętych w jej oczach, które straciłby na pół roku. A czy można żyć bez cudów? Pewnie można, wszystko można. Ale jakie to wtedy jest życie?

Wyjął telefon i odblokował go, wybierając ikonkę kontaktów. Przez chwilę patrzył na numer Faustyny, tak często przez niego wybierany, po czym zgasił ekran i zacisnął mocno usta, wlepiając wzrok przed siebie. Prawie dziewięć godzin samolotem od jej serca. Pokręcił z rezygnacją głową, czując łzy pod powiekami. Tato, co ty byś zrobił?,zapytał w duszy ni to Pawła, ni samego Boga.

Wiedział, że Faustyna będzie starała się go zrozumieć, przytaknie i powie, że to wielka szansa. Przytuli go, a on nie dostrzeże łez, jakie zaszklą się w jej oczach; zetrze je szybko i uśmiechnie się z otuchą, pocałuje go i nawet pomoże się spakować. Lecz oprócz jej charakteru znał też jej serce. I wiedział, że ono rozpadnie się na siedem tysięcy kawałków, ciągnących się za nim od Sercowa do Toronto. Tak bardzo ją kochał, do szaleństwa i wieczności, że nie wyobrażał sobie, by znów mógł stracić ją na długie miesiące. To właśnie bycie przy niej było tym, co tak uwielbiał i doceniał; długie, letnie noce, gdy zasypiała w jego ramionach, i zimowe poranki pachnące kakao i bułeczkami z piekarni na rogu Targowej, gdy potrafiła zerwać go z łóżka o świcie. Czekał na chwilę, gdy skończy zajęcia, by móc wysłuchać jej opowieści o praktykach w podstawówce i małym Marcinku, który narysował dla niej laurkę i nazwał „swoją ukochaną panią”. Ile to razy biegł do katedry floriańskiej, byleby usiąść w ostatniej ławce i posłuchać, jak mówi do przyszłych bierzmowanych o tym, jak bardzo Bóg ich kocha i do nich tęskni. I, Boże drogi, jak on ją kochał i do niej tęsknił! A teraz?

Odchylił głowę i popatrzył na sufit, a za jego plecami znów rozpadał się październikowy deszcz. Myśl, Irysowski, myśl. Musi być jakieś wyjście.

***

Faustyna zamknęła na moment zeszyt z notatkami do literatur powszechnych, zastanawiając się, na jaki kolor zaznaczyć rosyjską, po czym upiła łyk zimnej już herbaty. Pierwszy semestr czwartego roku filologii polskiej zaczął się informacją o ponad trzystu godzinach zajęć do zaliczenia i bitwą o praktyki, a także litanią zażaleń i skarg do Biura Karier, które owe praktyki załatwiało. Polonistka odsunęła nieco swoje zapiski, po czym – przytrzymując kubek w dłoniach – obróciła się na krześle, patrząc na akrylową rzekę i sercowskie sady, które wyglądały jak żywe; zresztą, jak zwykle.

Ilekroć patrzyła na ten kawałek jej serca, miała wrażenie, że znów widzi pochylonego nad obrazem Józefa, który przekomarza się z Matyldą na temat doboru kolorów i pędzli. Już znała na pamięć jego głos, śmiech i spojrzenie. Spędzając z nim tyle lat, potrafiła opisać charakterystyczne dla niego gesty, słowa czy impulsy, a przy tym pozostawiała nutkę niedopowiedzenia w tym, co o nim mówiła. Coś, co było tylko dla niej. Smak jego ust przy pocałunku, delikatność dłoni chwytającej jej palce, wywołujący dreszcze szept, tak pełen czułości i czegoś niezmiernie pociągającego. Wzdrygnęła się na samą myśl i dopiła herbatę, wstając w kierunku kuchni. Przez anemię, czy co to tam męczyło jej serce, musiała uważać przy nagłych ruchach; często kręciło się jej w głowie i prześladowało ją poczucie zimna; czy to Lato, czy Jesień, zdawało jej się, że jej dłonie są wieczne chłodne. Może prócz momentów, gdy on je całował.

Obmyła kubek i postawiła go przy zlewie, po czym sięgnęła po składniki na obiad; Wiola miała wrócić nieco później i przyprowadzić ze sobą Piotrka, który – z czego śmiali się jego przyjaciele – chodził wiecznie głodny i zgadzał się zjeść wszystko, co mu dano. Świt uśmiechnęła się na myśl o przyjacielu; tak bardzo cieszyła się, że on i Wiola znów byli razem. Lub próbowali być, jak kto woli. Ceniła Wilka ponad wszystkich swoich męskich znajomych i przyjaciół i widziała, że Wiola męczyła się przy innych facetach. Piotrek był dla Ritaś tym, kim Józef dla Faustyny – stanowił dla niej żyzną ziemię z przypowieści o siewcy. Jej miłość ziarno nie mogła w pełni wyrosnąć nigdzie indziej i choć próbowała, wciąż natrafiała na „brzeg drogi”, „grunt skalisty” lub też „ciernie”.

Ledwo te myśli zadomowiły się w jej sercu, usłyszała huk w korytarzu i po chwili ktoś trzasnął drzwiami. Van Gogh uniósł swoje jedyne ucho, jak gdyby sprawdzając, co się dzieje, jednak musiał uznać to za mało interesujące, gdyż nie ruszył się ze swojego miejsca przy klatce Cezara. Faustyna otrzepała ręce, po czym skinęła na pieska, wychodząc w kierunku korytarza. Cudem powstrzymała się od śmiechu i zakryła dłonią usta, widząc Wiolę Ritaś opartą o ścianę tuż pod kopią Babiego lata i Piotrka Wilka całującego ją szybko i namiętnie, jakby każdy jej oddech miał znaleźć przystań u brzegu jego warg. Świt chrząknęła znacząco, a jej przyjaciele oderwali się od siebie; Wiola wygładziła bluzkę i jak gdyby nigdy nic sięgnęła do butów, by je zdjąć. Metr dla Ducha Świętego, dzieciaczki,przypomniała sobie Świt.

– Cześć, Fau – zreflektował się Piotr. – My, no, e… Nie miałaś dziś jakichś zajęć z językoznawstwa? – Podrapał się po karku, a dziewczyna pokręciła ze śmiechem głową, wywracając oczami i splatając ręce na klatce piersiowej.

– Ja nie, ale… – Powstrzymała się od żartu, który przyszedł jej na myśl. Stanowczo za dużo humoru Jarka Czernikowskiego,pomyślała. – Robię obiad, ale myślałam, że wrócicie później i na spokojnie sobie to ogarnę… – Nim skończyła mówić, Wiola wyprostowała się gwałtownie, odgarniając włosy do tyłu. – Piotrek, nie kuś. – Skinęła na przyjaciela, a ten zorientował się, że ma do połowy rozpiętą koszulę. – Mogę wyjść, jeśli…

– Nie! – powiedzieli w tym samym momencie i roześmiali się.

– Boże, czuję się jak nastolatka przyłapana przez rodziców. – Ritaś przeszła do kuchni i nalała sobie soku, siadając przy stole. Piotrek oparł się o futrynę i splótł ręce na piersi. – Co za żenada… – Przetarła twarz, by ukryć rumieńce.

– Dziwnie nazywasz miłość – odparła z uśmiechem Faustyna, wracając do krojenia ziemniaków na mniejsze kawałki. – No i twoim rodzicom nie powiem, nie martw się – zażartowała, zakładając za ucho niesforny kosmyk włosów. – Jak było na uczelni? – zagadnęła, wrzucając ziemniaki do garnka, i przełożyła sobie deskę do krojenia warzyw tak, żeby stać przodem do przyjaciół.

– Spotkałam Szczepana – powiedziała Wiola, a Piotrek najspokojniej w świecie pił wodę. – Nieźle się bawi na tym ASP, nie powiem. Wyrwał jakąś laskę z grafiki, podobno zna się z tym… Jak miał na imię ten buc, który jest bratem Józefa?

– Michał – podpowiedziała jej Fau, przez nieuwagę prawie nacinając nożem własne palce. – Ale według mnie Misiek nie jest bucem. On bywa bucem. – Uśmiechnęła się, sięgając po pomidory. – To dobrze, że Nowicki sobie to jakoś poukładał – dodała po chwili, zerkając co rusz w stronę swoich sercowskich towarzyszy. – Był taki zagubiony, było mi go szalenie szkoda wtedy przed tą kawiarnią, ale jego prace są naprawdę fantastyczne.

– Niech ma coś od życia, jak nie mógł mieć Wioli – rzucił Piotrek, na co Ritaś kopnęła go w nogę. – Aua? Spotkamy się w sądzie za pobicie, pani adwokat. – Puścił jej oczko. – Fau, Józek przyjdzie? – zagadnął przyjaciółkę, która wrzuciła warzywa do miski i podała mu ją, by je wymieszał.

– Do późna siedzi na WUM-ie, mają niebotyczną liczbę ćwiczeń. Chyba wszystkie możliwe dziedziny. – W jej głosie wybrzmiała troska i nuta żalu. – Pewnie wróci późno i od razu pojedzie do domu. – Westchnęła cicho, sypiąc sól do garnka z ziemniakami. Martwiła się o chłopaka, który wciąż przedkładał własną ambicję nad sen i samopoczucie. Na czwartym roku dołożono jego kierunkowi dwa tygodnie praktyk z chirurgii i tyle samo z intensywnej terapii, co wiązało się z podkrążonymi oczami i trzęsącymi się ze zmęczenia dłońmi. Po poprzednich praktykach wielokrotnie zasypiał z głową na jej kolanach, gdy delikatnie gładziła go po włosach i zatapiała się w ciszy jego obecności.

– Zobaczysz, jak już się chajtniecie i dopuszczą go do pacjentów, to będzie do ciebie dzwonił w środku nocy z tekstem „Kochanie, będę za pięć minut, wstawiaj ziemniaki” – powiedział pół żartem, pół serio Piotrek, a Fau tylko uśmiechnęła się znad kotletów, które obtaczała w jajku.

– Ewentualnie będziemy go zbierać spod jakiegoś szpitala. – Wiola przetarła sztućce i otworzyła okno, wpuszczając do kuchni podeszczowy chłód, który już nie wiązał się u Świt ze strachem. To znów były po prostu łzy aniołów. Faustyna przymknęła oczy, rozkoszując się zapachem deszczu, i westchnęła cicho. Ile by dała, by on był teraz przy niej. – Fau, dobrze się czujesz? – Rudowłosa skinęła głową, po czym oparła się o blat i wytarła ręce w ścierkę, wiszącą na rączce do piekarnika.

– Po prostu uwielbiam deszcz, kojarzy mi się z laskiem za szkołą i altanką przy rzece. Powinni kiedyś wstawić do niej przynajmniej jedną ścianę, żeby krople nie wpadały ze wszystkich stron. Chociaż to pewnie zabrałoby jej coś z tego deszczowego romantyzmu. No i jestem tak studencko głodna. – Zaśmiała się, przecierając czoło. – Piotrek, wymieszanie pomidorów z sałatą i ogórkiem naprawdę nie jest na poziomie Magdy Gessler. – Wywróciła oczami, zerkając na miskę, którą przyjaciel trzymał w dłoniach.

Kilkanaście minut później siedzieli już we trójkę przy stole, śmiejąc się i rozmawiając o praktykach Piotrka w ośrodku rehabilitacyjnym dla dzieci. Wieczór na Powiślu malował się barwami, o których Leon Rafka powiedziałby „ciepłe, choć nie tak gorące jak młody Wyspiański”; słońce kryło się za Planetarium i odbijało w szybach elektrowni, a chmury przeglądały się w Wiśle, która beztrosko płynęła w kierunku Bałtyku.

Gdy Piotrek uznał, że czas najwyższy pouczyć się klinicznych podstaw fizjoterapii, Faustyna i Wiola siedziały w kuchni, wycierając pozmywane talerze i pijąc przesłodzoną kawę z ekspresu Matyldy. Ekscentryczna ciotka zostawiła po sobie masę rzeczy i do Krakowa zabrała jedynie to, co uważała za najpotrzebniejsze. Jeśli zaś chodzi o branie, to ślubu brać nie chciała, choć brat usilnie ją do tego namawiał. Jeszcze będę miała czas na takie ceremonie, może Bóg mi wybaczy i przymknie oko na taką starą wariatkę,mówiła. Mieszkała z Zawadzkim przy ulicy Armii Krajowej na wschód od Starego Miasta i na północ od Błoni Krakowskich, na których uwielbiała się opalać w letnie poranki. I była szczęśliwa.

Faustyna, której zostawiła swoje mieszkanie i Van Gogha (Dominik, co za pech, miał uczulenie!), dzwoniła do niej czasami, gdy w tej „małej galerii sztuki” na Dobrej brakowało naczelnej malarki. Muzeum Narodowe w Warszawie z bólem pożegnało swoją dyrektor zastępczą, a jego oddział w Krakowie z dumą zaktualizował swoją stronę internetową, dodając nazwisko Matyldy do grona swoich pracowników.

Świt uśmiechnęła się na myśl o ciotce, podkreślając w zeszycie od literatury powszechnej okresy w jej ruskiej historii. Staroruski, zjednoczeniowy, brązowy, złoty… Oczy jej się kleiły, jednak za kilka dni zaczynała praktyki i chciała dopiąć notatki ze stałych zajęć. Przerzuciła kartki z wierszami Symeona Połockiego i zatrzymała się na podkreślonym przez siebie cytacie.

Szczęśliwa jesień ma róg obfitości:W niej człowiek zbiera owoce w radości.

Jesień. Faustyna Świt uwielbiała tę porę roku za to, że podarowała jej Józefa. I za to, jak była piękna. Mogła bez końca przesiadywać w Parku Praskim czy Lasku Bielańskim i zachwycać się złocistymi i czerwonymi krajobrazami. Kochała ten ni to chłodny, ni ciepły powiew wiatru i zapach deszczu czy jesiennej burzy, kiedy niebo ciemniało nagle, a ona mogła wtulić się w ramiona Irysowskiego. Jesienią nawet herbata smakowała inaczej, jakoś tak lepiej, i dziewczynie wydawało się, że o tej porze roku ludzie są jakoś bliżej siebie; bo jeszcze czują ciepło Lata, a jednocześnie mają świadomość nadchodzących chłodów Zimy. A pory roku nie zmieniają się tak szybko.

Odsunęła notatki i wstała od biurka, by położyć się już do snu, gdy jej telefon zawibrował. Przetarła oczy i spojrzała na wyświetlacz, siadając na łóżku. Ciekawski Van Gogh przycupnął u jej stóp, patrząc na twarz Dziewczyny Pachnącej Kwiatami. Faustyna uśmiechnęła się lekko, po czym opadła na łóżko, przymykając oczy i czując miękką kołdrę na swojej skórze.

JÓZEK: Dobranoc, kochanie. Przepraszam, że nie mogłem dziś wpaść, ale chirurgia dziecięca to jakiś żart (znaczy, no nie dla dzieci, które mają coś z żołądkiem, ale wiesz). Śpij dobrze, myślę o Tobie (tak intensywnie, że spaliłem Michałowi tosty i teraz siedzi obrażony z Sarą, oglądając jakiś żenujący film). Kocham Cię.

ROZDZIAŁ 3HEKSA, ŠKODA I TROCHĘ WODECKIEGO

Zakochani mówili – przecież nie do wiary czy to prawda może się nam zdaje czy tak łatwo się spotkać cierpiącym na miłość w świecie w którym kłopoty nasze nie ustaną.(ks. Jan Twardowski, Kłopoty zakochanych)

Soboty miały w sobie coś niesamowicie przyjemnego. Ich nazwa, pochodząca od szabatu, czyli odpoczynku, wnosiła w ten dzień jakąś przyjemność i sielskość, jakiej nie posiadały inne dni tygodnia. Z takiego założenia wychodziła Faustyna, kiedy mogła obudzić się o losowej godzinie bez asysty budzika i narzekania Wioli na zbyt gorzką kawę. Kiedy przelotny, jesienny deszcz był słodkim, rześkim dodatkiem do późnego poranka, sięgającego już niemal do południa. Lubiła leżeć wtedy nieco dłużej w pachnącej wanilią pościeli i myśleć o drobnych bzdurach, zakrywać się kołdrą po szyję i nie musieć stawiać bosych stóp na zimnej podłodze. W soboty nie trzeba było biec na przystanek, by dojechać na uczelnię, oddać książkę do biblioteki czy też odebrać materiały na bierzmowanie od księdza. Sobota po prostu była i pozwalała sobie na to spokojne, arkadyjskie wręcz egzystowanie. I taką obecność Faustyna ceniła.

Wtuliła się w pachnącą kołdrę, gdy do jej pokoju dobiegł zapach zielonej herbaty i mleka. Uśmiechnęła się; Wiola nie znosiła pić mleka rano, a mało kto wiedział o słabości Świt do tego herbaciano-mlecznego napoju. Przetarła więc oczy i uniosła się na łokciach, powstrzymując ziewnięcie. Przeczesała na szybko włosy i już miała się całkiem podnieść, gdy w progu stanął Józek z kubkiem herbaty i talerzem pełnym malutkich rogalików z piekarni na Tamce.

– O, widzę, że sercowska księżniczka już wstała. – Przywitał ją uśmiechem, stawiając oba naczynia na biurku i siadając po drugiej stronie łóżka. – Wiolka mi otworzyła i poszła spać, mamrocząc coś o „nieludzkiej godzinie”. – Pokręcił ze śmiechem głową, patrząc na nią z czułością. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.

– Jeśli zapach zielonej herbaty miałby zastąpić mój budzik, to, o matko sercowska, tak, proszę. – Zaśmiała się, przytulając się do niego z czułością. Odgarnął jej włosy i ucałował w czoło, a ona poczuła zapach jego koszuli, która przesiąknęła wonią herbaty. – Czy kiedyś uda mi się ciebie tak obudzić? Czemu nie odsypiasz, hm? – Uniosła głowę, patrząc na niego uważnie i opierając się na jego piersi. – Sobota to idealny dzień na spanie, doktorze Irysowski. – Powiodła palcami w górę jego torsu i ucałowała go w policzek, kładąc na nim dłoń.

– Jest też idealny na to, by zabrać narzeczoną na randkę – odparł, uśmiechając się do niej czule. Uwielbiał zwracać się do niej tym słodkim, pięknym wyrazem narzeczona. Było w nim coś niezwykłego, prawie jak „przeznaczona”. A Fau, nie dało się ukryć, chyba musiała być mu przeznaczona przez Ducha Księgi nad Księgami. – No, nie rób takiej miny! Spotkania to nie to samo, co randki. A dziś chcę cię zabrać na randkę – szepnął w jej usta, skradając z nich pocałunek.

– Ty flirciarzu! – Zaśmiała się, rzucając w niego poduszką-owcą. – Gdzie idziemy? – Uniosła brwi, opierając się na jego torsie.

– Raczej jedziemy, po coś zrobiłem to prawko. – Wyjął z kieszeni kluczyki od swojej czarnej škody citigo i obrócił je na palcu. – A bez śniadania z tobą nie wyjdę – dodał, podając jej kubek gorącej herbaty. Kochany,pomyślała, zwracając w sercu uwagę na to, jak bardzo chłopak potrzebował ofiarowywać jej coś od siebie; drobne gesty, pozornie zwyczajne prezenty. Językiem jego miłości do niej był właśnie gest, sprezentowany ukradkiem i bez wielkich fajerwerków (co nie zmienia faktu, że każdy z takich „podarków” był dla Faustyny na wagę złota). Sam zaś wolał otrzymywać słowa; przebywanie z nią, słuchanie jej było tym, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa i przywiązania. Dlatego tak bardzo nie znosił Ciszy.

– Jesteś aniołem – szepnęła, odprowadzając go spojrzeniem, gdy wstał po talerz, i przytrzymała przez chwilę jego dłoń. Ciepła skóra była tak przyjemna w dotyku, że poczuła dreszcze przebiegające po karku.

– Bo z tobą „jestem w niebie”. – Puścił jej oczko. – Widzisz, tak się to robi. – Pocałował ją w czoło i wyszedł do kuchni. Faustyna tylko cicho westchnęła.

Kilkanaście minut później zastała go w salonie, czytającego notatki z onkologii. Choć jeszcze nie nosił na stałe okularów, nieraz mrużył oczy przy czytaniu i musiał cofać się w tekście, bo przegapił jakiś akapit czy ważny fragment. Miał dwadzieścia trzy lata, a wciąż rozczulał ją jego widok w nieco luźniejszym czarnym golfie, zmierzwionych przez wiatr włosach i ze skupionym na czymś spojrzeniem. Uśmiechnął się mimochodem, patrząc na nią z troską. Usiadła na krawędzi kanapy, wygładzając karmelową sukienkę z długim rękawem, po czym oparła się na jego ramieniu i spojrzała na czytany przezeń tekst. Przyszła żona doktora.

– Chodź, zanim Wiolka znów wstanie – szepnął, zamykając notatki i spoglądając na nią. Rozpogodziła się, odgarnęła mu nieco włosy z czoła, po czym ucałowała bladą skórę chłopaka.

Cicho zeszli na dół do zaparkowanego przy kamienicy samochodu. Gdy wsiedli do środka, Józek włączył delikatną muzykę fortepianową i zerknął na rudowłosą, która odchyliła głowę na siedzeniu i spojrzała na niego z ufnością. Boże, gdybyś wiedziała, co muszę ci powiedzieć…

– Czekają nas jakieś dwie godzinki jazdy. – Uważnie obserwował zwróconą w jego stronę nawigację. Świt oparła się wygodniej, wyciągając notatki z dialektologii i przewracając kartki tryskające kolorami. – Czego się uczysz?

– Gwary poznańskiej, jeny, jest taka urocza, Kamil miał rację! – Uśmiechnęła się, szczęśliwa, że może komuś opowiedzieć o swoich zajęciach. – No, nie kielczyj się! – Roześmiała się, rzucając mu to gwarowe słowo. – Wyobraź sobie, że ktoś na kota mówi „kociamber”. No czy to nie jest przeurocze? Albo, hm, „heksa” na wredną kobietę.

– A, znam jedną heksę, chodziłem z nią do drugiej klasy liceum. – Uśmiechnął się. – Chłodna babka, a włosy ogniste. – Wzdrygnął się z rozbawieniem, gdy Świt prychnęła pod nosem. – Potem gdzieś zniknęła, bo się jakiś cep do niej absztyfikował. – Użył znanego sobie określenia z gwary warszawskiej na „zalecanie się do kogoś”.

– Bardzo przystojny i mądry cep. – Zmierzwiła mu włosy i cmoknęła w policzek. – Masz zielone po lewej. W ogóle gwary i języki potoczne tak świetnie się dopełniają, brzmią ze sobą. W gwarze warszawskiej masz takie słowo „fajtnąć”, i to znaczy „umrzeć”. A „chajtnąć”, w mowie potocznej, to „wziąć ślub”.

– Cienka granica od jednego do drugiego – stwierdził, skręcając w stronę Ochoty i wylotówki na Pruszków. – Właśnie, myślałaś już tak poważniej nad terminem? – rzekł powoli, starając się nie zdradzać na razie tego, co chciał jej powiedzieć. – Ślubu, oczywiście, zgonu chyba nie planujemy.

– Byłoby to romantyczne, ale myślę, że ślub jest wyżej w moim aktualnym spisie romantycznych rzeczy do zrobienia z tobą. Wydaje mi się, że tak jak mówiłeś, sierpień i Lato będzie piękne… Poza tym nie wytrzymam już dłużej, wiesz o tym! – Rozmarzyła się i jej głos stał się miękki i jakiś delikatniejszy. – Te długie, ciepłe noce i przyjemny chłód, jak gdyby idący od gwiazd… Matko sercowska, jak byłam mała, to myślałam, że w kosmosie jest istna patelnia, a tam jest tak przeraźliwie zimno. I to jest w sumie takie, jeny, no ludzkie. Że przy innych gwiazdach ludziach jest nam tak przyjemnie ciepło, a gdy się oddalą… jest chłód. Ale oni też dalej są. – Uśmiechnęła się, a on poczuł, jakby jego serce stało się ogromnym ciężarem. – I też nie każda gwiazda jest „dobrym” ciepłem. Niektóre mogą nas przegrzać. – Chrząknęła znacząco, a Irysowski przewrócił oczami.

– Żarty o czadzie już naprawdę nie są zabawne – rzucił z udawaną powagą. – Dobra, może trochę. – Przełknął ślinę, myśląc o tym, co powiedziała.