Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obdarzony nadzwyczajnym słuchem Henry Green jest niezrównanym choreografem języka potocznego. „Pochwyceni” – powieść opublikowana po raz pierwszy w 1943 roku – czerpie pełnymi garściami z biografii autora. Green służył w ochotniczej straży pożarnej w czasie, kiedy Wielka Brytania przygotowywała się do wojny, pobierał żołd w wysokości sześćdziesięciu siedmiu szylingów tygodniowo i jak wszyscy wokół miesiącami czekał w napięciu na bombardowanie Londynu.
Narrację „Pochwyconych” organizuje stan zawieszenia: między wojennym poruszeniem i miłosnym splątaniem, poczuciem kurczącego się czasu i jego nadmiaru, pamięcią i niepamięcią. Na pierwszy plan wysuwają się tu relacje międzyludzkie, antagonizmy społeczne oraz osobiste traumy bohaterek oraz bohaterów książki, w tym Richarda Roego – strażaka, męża, ojca, kochanka – alter ego autora.
"Pochwyceni" to dopiero druga powieść Greena, która w całości ukazuje się po polsku. Jego niezwykły, pełen potocyzmów, na poły realistyczny, na poły eksperymentatorski styl stanowi nie lada wyzwanie dla tłumacza. Dzięki świetnemu przekładowi Marcina Szustra, „ostatni czarodziej języka angielskiego”, jak James Wood nazwał Greena, również w polszczyźnie fascynuje i uwodzi.
O autorze
Henry Green (1905–1973) to jeden z najciekawszych angielskich powieściopisarzy modernistycznych, którego twórczość pozostaje niestety w Polsce mało znana. Do tej pory w polskim przekładzie ukazała się jedynie głośna powieść „Loving” („Kochając”) w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego (Biuro Literackie, 2015). Wystan Hugh Auden nazwał Greena „najlepszym żyjącym powieściopisarzem angielskim”, a Eudora Welty była zdania, że Green posiada „najbardziej interesującą i żywą wyobraźnię, jaką można znaleźć w dzisiejszej literaturze angielskiej”. Proza Greena aż kipi od językowych eksperymentów, wywołując w czytelniku – jak ujęła to Lyndsey Stonebridge, pisząc o powieści „Caught” („Pochwyceni”) – „coś w rodzaju obrazowego zawrotu głowy”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jest to książka o Ochotniczej Straży Pożarnej, która ratowała Londyn podczas nocnych bombardowań i nie miała nic wspólnego z Państwową Strażą Pożarną, która zastąpiła ją, kiedy naloty na Londyn ustały.
Postacie, choć wyrastają z realiów tamtego czasu, nie są zaczerpnięte z życia. Wszyscy ci mężczyźni i kobiety są tworami wyobraźni. Rzeczywisty jest tylko Londyn roku 1940. Atmosferę tamtych dni wpisałem do literackiego świata Pochwyconych.
H.G.
Kiedy we wrześniu wybuchła wojna, powiedziano nam, że trzeba się spodziewać nalotów. Christopher, który miał pięć lat, był u dziadków na wsi. Ojciec i matka uznali, że powinien tam zostać ze swoją ciotką i nie wracać do Londynu przed zakończeniem wojny. Matka, Dy, wkrótce do niego dołączyła.
Ojciec, Richard Roe, dołączył wcześniej jako ochotnik do straży ogniowej. Co trzeci dzień mógł brać wolne. To znaczy przez czterdzieści osiem godzin stał w pogotowiu na wypadek pożaru, po czym miał dwadzieścia cztery godziny, które mógł spędzić, jak chciał. Nie było wolnych weekendów. Świąt państwowych nie obchodzono. Pociągi zrobiły się nagle tak ślamazarne, że nie sposób było odwiedzić Christophera i wrócić w ciągu jednego dnia.
Christopher był taki, jak wszystkie dzieci w jego wieku – nie za bardzo zainteresowany czymkolwiek i niezbyt interesujący, za to nieprzyzwoicie zdrowy. Lubił się droczyć i dbał o to, żeby nikt nie wiedział, co czuje.
Naturalnie, był pewnym obciążeniem, niezbyt wielkim, dopóki rzeczy wyglądały tak, jak w pierwszych miesiącach, choć z dystansu cokolwiek irytującym. Ale wojna stawia ludzi w sytuacji, w której tracą decydujący wpływ na swoje sprawy, nie mają perspektyw, ich dochody podlegają gwałtownym wahaniom i zawsze istnieje groźba wyższych podatków. Kiedy Roe poczuł, że nie może zrobić dla chłopca nic ponad to, co już zrobił, i co wciąż robił, wpadając w wolne dni do biura, Christopher stał mu się o wiele bliższy.
Po pewnym czasie, gdy ustąpił chaos pierwszych tygodni wojny, warunki pracy w straży unormowały się i można było wziąć dziewięćdziesięciosześciogodzinny dyżur, żeby dostać czterdzieści osiem godzin wolnego. W ten sposób, po trzech miesiącach wojny bez żadnego nalotu, czyli po trzymiesięcznym okresie jałowego oczekiwania, Roe pracował cztery doby, żeby przez kolejne dwie być na przepustce.
Wsiadł do pociągu. Padało. Wagony były pełne młodych umundurowanych mężczyzn. Wkrótce zapadła ciemność. Kiedy, trochę później, pełen obaw wyszedł nocą w przenikliwy deszcz z powrotem w swoje dawne życie, na peron lśniący jak atrament, jak ciemny rysunek na szkle ujęty w ramę, by odbijać światło elektryczne, pomyślał, że niepotrzebnie obiecywał sobie po tym spotkaniu tak wiele.
Dy przyszła na stację z Christopherem i jego kuzynką Rosemary. Dziewczynka była tylko o trzy lata starsza od Christophera, który w tamtym czasie nie odstępował jej na krok, ale dostatecznie duża, by przy powitaniu wypowiedzieć parę konwencjonalnych uprzejmości. Roe żałował, że nie zostawili jej w domu. Było bardzo ciemno, parowóz robił dużo hałasu, a oni musieli uważać, żeby ktoś Christophera nie przewrócił albo on sam nie zszedł na tory w podnieceniu, które po części było popisem przed kuzynką. Rodziców to zmęczyło, a chłopiec nakręcał się coraz bardziej. Wokół ciemność i syk. Kiedy nareszcie wsiedli do samochodu, Christopher zaczął szczebiotać do Rosemary o jakiejś wspólnej zabawie czy mistyfikacji. Wszystko to dało się im trojgu we znaki. Kiedy dotarli do domu, niania położyła chłopca do łóżka.
Następnego ranka Roe poszedł odebrać Christophera ze szkoły. Byli sobą onieśmieleni. Chciał mu kupić coś słodkiego, ale nie dosłyszał, który sklep jest według chłopca najlepszy, Christopher niewiele wystawał nad ziemię, a on był przygłuchy. Być może przez grzeczność syn pozwolił mu przejść obok trzech, które były zupełnie dobre, aż w końcu dotarli niemal do ostatniego sklepu w uliczce, do papiernika. Weszli do środka, żeby mógł się rozejrzeć. Słodyczy nie było, ale Roe kupił gazetkę wypatrzoną przez Christophera, a potem zawrócili do sklepu, który, wiedział o tym, lubiła Dy, i gdzie kupowała sobie czekoladę. Być może onieśmielenie syna wobec innych dzieci w szkole, albo onieśmielenie, że jest sam na sam z ojcem, zaczęło ustępować, dość że kiedy cofnęli się do sklepu, Christopher powiedział wyraźnie, że to jest ten najlepszy w mieście. Była to pierwsza rzecz, którą Roe naprawdę usłyszał tego ranka z jego ust, co było nietypowe, bo dziecko z reguły komunikowało swoje nieliczne zachcianki krzykiem.
Kupili dużo słodyczy, tak dużo, że Roe zaczął się obawiać, czy syn zapamięta jego wizytę tylko dlatego, że się pochoruje. Starszy mężczyzna, który ich obsługiwał, był natarczywy. Christopher mówił „tak” na wszystko, co mu oferowano. Roe odniósł wrażenie, że chłopiec ulega presji. Niczego nie potrafił wybrać sam. Możliwe, że miał mętlik w głowie od nadmiaru dóbr. Wydawał się zadowolony, choć zachowywał rezerwę. Milczał, aż pokonali kawałek drogi, jaki dzielił ich od domu, a wtedy puścił się biegiem, żeby pokazać niektóre słodycze kuzynce. Resztę Roe zaniósł do pokoju dziecięcego. Christopher zapytał, czy mógłby zjeść lunch na dole. Roe zupełnie się tego nie spodziewał. Dom był pełen ludzi. Poczuł ulgę, kiedy niania wytoczyła mocny kontrargument.
Po lunchu ojciec i syn mieli pójść na spacer. Kiedy Christopher, gotowy do wyjścia, został punktualnie sprowadzony na dół, Roe uświadomił sobie, że sam jest onieśmielony. Dziecko wydało mu się nagle tak nieprzystępnie małe. Prawie wszystko, co możemy zrobić na tym świecie, to być dla siebie zwyczajni i naturalni, i właśnie to, pomyślał, jest takie trudne.
Jak dotąd do żadnych nalotów na Londyn nie doszło. Ponieważ była to jego pierwsza przepustka, Roe poczuł, że może być ona również ostatnia, że kiedy wróci do jednostki, znajdzie się w ogniu walki, po dłuższym okresie daremnego wyczekiwania.
Poza tym miał to być ich pierwszy spacer tylko we dwóch. Choć dawniej mogli wybrać się na samotną przechadzkę każdego popołudnia. Teraz czuł, i nie mógł tego powiedzieć Christopherowi, że być może już nigdy nie pójdą razem na spacer.
Zanim ruszyli, przestało padać. Dy włożyła chłopcu kaszkiet do kieszeni i Roe ze ściśniętym sercem słuchał, jak Christopher krzyczy, że go nie chce. Przed wyjściem było mnóstwo zamieszania.
Chłopiec poprowadził ojca w głąb ogrodu dróżką na tyłach domu. Roe nie korzystał z niej nigdy wcześniej i żeby przełamać lody, próbował jakoś nawiązać do panujących tam ciemności, bo po jednej stronie stał wysoki mur, a po drugiej rosły gęste krzaki. Ale Christopher miał w tej sprawie wyrobione zdanie. Głośno odpowiedział ojcu, że chodzi o to, żeby nie trzeba było oglądać z trawnika ludzi pracujących w ogrodzie, kiedy chodzą tam i z powrotem między kuchnią a ogródkiem kuchennym. Odtąd mówił pełnym głosem.
Oddzielony ligustrem od widoku swojskich trawników i rabatek, Roe dał się zaciągnąć pod znajomy mur z czerwonej cegły, wzdłuż którego rosły grusze szpalerowe, i pod drzwi, których nigdy przedtem nie widział, nie do tej ozdobnej furtki z kutego żelaza, jaka wychodziła na żużlową ścieżkę między zagonami kapusty wiodącą ku brzoskwiniom, ale pod drzwi, przez które – mosiężną klamkę nacisnął Christopher – weszli do szklarni, parnej, oddanej we władanie palmom o długich, ciemnych, opadających liściach, wiecznie zielonych. Christopher odłączył się od ojca. Pobiegł przodem, by otworzyć drzwi do ogrodu zamknięte na mosiężną zasuwkę. Kiedy wyszli na zewnątrz, Roe rozpoznał miejsce, gdzie w ubiegłym roku była grządka marchwi, i zapytał syna, czy pamięta, jak latem wszyscy poszli szukać czegoś dla jego królika, a on wyciągnął z ziemi marchewkę i zjadł ją na surowo. Christopher odparł, że nie wie, po czym dodał chłodno, że jego królik został oddany.
Zaczął padać deszcz, ale bardzo delikatny, w postaci mżawki. Roe zapomniał powiedzieć chłopcu, żeby włożył kaszkiet.
Kiedy dotarli do trzech ogrodników w figowym domku, którzy z przenośnego kanistra opryskiwali liście w kształcie serc, Christopher był całkiem mokry. Uparł się, że będzie obsługiwał pompkę, a Roe mu pomagał. Potem chciał to robić sam. Potem wszedł do środka. Chwycił rozpylacz i pryskał roztworem, gdzie popadnie. Roe pomyślał, że preparat może dostać się dziecku do oczu, ale nie chciał mu niczego zabraniać.
Christopher pociągnął ojca dalej. Poszli do altany. Znaleźli martwą mysz.
Szli pod górkę ścieżką wiodącą z ogrodów do parku. Podejście miejscami było strome. Roe poślizgnął się i runął jak długi. Christophera bardzo to ubawiło. Śmiali się obaj. Chłopiec w kółko mówił, że ojciec tak śmiesznie wygląda, powtarzał to zbyt często. Roe zauważył, że wilgoć poskręcała dziecku włosy, które w jego wyobraźni zawsze były proste.
Przeszli górą przez bramę do parku. Z polnej drogi, którą szli teraz, rozciągał się zwykle krajobraz sięgający pierwszych wzgórz Walii. Ale tego dnia uporczywy deszcz rozmył kontury tego, co bliskie, i na poły skrył, chwytając rozmyte światło, wszystko, co dalekie, jak muślin przesłania a zarazem podkreśla piękno dobrze zapamiętanej twarzy, a gdy okrywa nagie ciało, wyostrza jego zarys. W podobny sposób połać kraju, którą znał tak dobrze, stała się dla niego jeszcze bliższa za sprawą deszczu.
Ciskali mokre patyki, żeby zobaczyć, kto dorzuci do stada jeleni, które oddalało się od nich szybciej, niż oni szli w jego stronę, aż herbowe bydło zlało się w jedną plamę i utonęło we mgle, niewidoczne w deszczu. Christopher był w beztroskim nastroju. Jego ojciec czuł przygnębienie. Wolałby, żeby to wszystko było mniej dojmujące, bo tak, jak mężczyzna może szukać nie wiadomo czego za lśniącą skórą spowitą tiulem, w głębi zawoalowanych oczu, tak też może iść na spacer z synem, oddzielony od niego przez różnicę lat, od niej przez miłosną sieć, a od zapamiętanego krajobrazu przez aurę, przybity daremnością poszukiwań.
Byli teraz na szczycie niezbyt długiego wzniesienia. Doszli do miejsca, gdzie wykopano dół. Pośrodku, na poziomie murawy, zobaczyli wpuszczony w ziemię duży, sklepiony betonowy trójkąt. Znajdowały się tam żelazne drzwi zamknięte na kłódkę. Mogło to być jedno z tych pomieszczeń piwnicznych, w których dawniej, kiedy mieliśmy srogie zimy, latem przechowywano lód. Teraz służyło raczej jako zbiornik do zaopatrywania w wodę pobliskiego dworu, ale Roe, schodząc, jak mu się zdawało, na odpowiedni poziom wyobraźni, powiedział, w okrężny sposób, że to sekret, którego nigdy nikomu nie wyjawił, że mieszkają tu gobliny i nikt oprócz niego o tym miejscu nie wie. Christopher odparł: „Przecież niania wie, Rosemary wie, wszyscy wiedzą”. Roe powiedział, że nie miał pojęcia. Christopher stwierdził, że bardzo mu przykro, ale tak jest, i że on nie sądzi, by mieszkały tam skrzaty. Zapytany, skąd to wie, odpowiedział tylko, że wie, że nie sądzi, by tam mieszkały.
Christopher wziął ojca za rękę. Poszli dalej pod bezlistnymi dębami, z których kapała woda, obserwowani przez jelenie: odwrócone łby i stojące uszy. Po chwili milczenia Roe usłyszał zaskakujące pytanie, czy naprawdę myśli, że skrzaty to ludzie. Odrzekł, że nie jest tego pewien. Wtedy dowiedział się, że jego syn jest pewien, że skrzaty to ludzie. Zapytał dlaczego. Okazało się, że niania spotkała kiedyś starego Walijczyka, który widział skrzata. Roe powiedział, że jeśli sam jakiegoś zobaczy, od razu da Christopherowi znać. Wtedy padło pytanie, czy najpierw powie Christopherowi, czy jego matce. Zapewnił chłopca, że dowie się jako pierwszy. Dlaczego? Odparł, że chyba dlatego, że nie jest przekonany, czy Dy byłaby zainteresowana, zresztą rozmawiał o skrzatach tylko z Christopherem, więc byłoby rzeczą naturalną, gdyby najpierw powiedział o tym właśnie jemu.
– Tak – rzekł Christopher.
Doszli do stojącej w kącie parku żywołapki na gawrony, prostopadłościanu o bokach z drucianej siatki, teraz przerdzewiałej. Christopher pamiętał, powiedział to z satysfakcją, jak krakały, miotając się z kąta w kąt, tłukąc o siatkę, aż przyszedł dozorca ze strzelbą.
Kiedy, zawróciwszy, zboczyli z drogi, by przejść po pniu zwalonego drzewa, inne stado jeleni oddaliło się z uniesionymi łbami za zasłonę z mgły, jeden z nich kaszlał. Christopher chciał wiedzieć, czy zwierzę umrze. Zadając to pytanie, tak bardzo zbliżył się do tonu, jaki ów smutny dzień bez końca ewokował za sprawą dżdżystej pogody, ciszy zakłóconej przez przelatujący tuż nad drzewami wojskowy samolot, na który, podobnie jak jelenie, nawet nie spojrzał, i do uporczywego motywu rozstania, jakim wojna naznaczyła ich życie, że wszystko zabrzmiało jak ostateczny sygnał do odjazdu i Roe powiedział, że jeleń umrze, na pewno.
Roe musiał wracać tego samego wieczoru. Żegnali się w holu, przy frontowych drzwiach otwartych na ciemność i czekającą go podróż. Stojąc tam, niezdarnie ściskając rękę Christophera, pożałował, i pożałował za późno, że postanowił go nie całować. Czuł się rozdarty, w tamtej chwili żaden kontakt z synem nie byłby zbyt bliski. Ale nie zdobył się na odwagę; bał się, że jeśli przytuli Christophera, to się rozpłacze, a wtedy chłopiec mógłby się wystraszyć.
Odjeżdżając, poczuł, że stracił wszystko, syna w szczególności. Musiał jednak przyznać, że kilka miesięcy wcześniej czuł zaledwie irytację, kiedy Christopher, jak się wkrótce okaże, naprawdę zaginął w Londynie.
W drodze powrotnej był jedynym pasażerem w wagonie. Położył nogi na siedzeniu i umościł się w pozycji półleżącej, plecami do wirującego mroku za oknem. Przypomniał sobie, jak z ciekawości poszedł obejrzeć sklep, z którego uprowadzono Christophera. Fatalnie się złożyło, że porywaczką musiała być akurat siostra jego instruktora pożarnictwa. I że światło lamp łukowych, które wpadało do sklepu przez witrażowe okna, rzucało jaskrawe barwy szkła na wyłożone na ladach towary.
Przypomniał sobie, jak jesienią o zmierzchu meldowali się w jednostce, ubrani w granatowe drelichy, gumiaki i coś, co wyglądało jak czapka szofera z białą metalową odznaką. Wieża, jaka stoi na dziedzińcu każdej remizy, pięć otwartych platform jedna nad drugą, w odstępach równych wysokości pierwszej kondygnacji budynku, była częściowo widoczna w świetle latarń, olbrzymia, przyprawiająca o zawrót głowy, ponieważ wokół platform nie było barierek.
Kiedy miał szesnaście lat, przyjaciel rodziny, który badał kościelne witraże, zaprowadził ich tuż pod okna chóru katedry w Tewkesbury po gzymsie zawieszonym jakieś czterdzieści stóp nad ziemią. Biegnący wzdłuż grubych murów występ miał nie więcej niż jard szerokości i pozbawiony był jakiejkolwiek balustrady czy poręczy. Co pewien czas musieli omijać liny, które zwisały z każdego okna w poprzek gzymsu aż do majaczącej w dole podłogi. Umożliwiały otwieranie lufcików i wietrzenie chóru. Idąc, musieli po kolei chwytać linę prawą ręką, by móc ją przestąpić najpierw lewą nogą, a potem, jeśli o niego chodzi, to odwróciwszy się w prawo, by przestawić prawą stopę, poczuł nagle przemożny impuls, by skoczyć, kiedy tak stał plecami do ciemnofioletowo-żółtych scen biblijnych w szkle i rozglądał się trwożnie po szarym bezmiarze katedry, aż wzrok jego przykuła, raptownie jak otchłań, nieuchronnie, daleko w dole, tamta znaczona ławami podłoga, tamta wzniosłość wołająca do jego tętna i, sam nie wiedział czemu, do jego uszu, rzucone kamienne płyty, na które światło słoneczne kładło barwę wszystkich witraży, barwę, którą teraz, zdawało się, przybrała jego krew.
W remizie rozkładali wysięgnik i wchodzili po ostro zwężającej się, rozklekotanej drabinie, czerwonej, choć o tej porze dnia nie było tego już widać, na podest pomalowany na biało z myślą o nocnych wezwaniach, przy wtórze poleceń wykrzykiwanych gdzieś w dole przez głos od morza, wszyscy zdyszani i na miękkich nogach, niektórzy powtarzając sobie, a nawet innym, żeby nie patrzeć w dół. Po kilku próbach doszli do wprawy, ale na początku, a zwłaszcza zanim kazano im wejść na górę, miał mokro w spodniach, ilekroć o szóstej popołudniu mijał na wpół widoczną wieżę, odmienną za sprawą czegoś więcej niż pora dnia od tamtej, pod którą, w brzemienne słońcem wieczory, okna od siedmiuset lat barwiły kamienne płyty jakby krwią tchórzy.
Leżąc w wagonie, musiał się zgiąć w kabłąk, żeby zgasić niedopałek w popielniczce umocowanej przy drzwiach.
Kiedy, z ciekawości, poszedł zobaczyć na własne oczy sklep, z którego uprowadzono Christophera, stanął bezwiednie przed tą samą ladą z zabawkami, która wcześniej zafrapowała jego syna tak, że całkiem się zatracił. Jak ongiś jelenie, a potem żaglówki olśniły syna, tak teraz wozy strażackie przykuły uwagę ojca. Zalewająca te przedmioty intensywna barwa obu ich zauroczyła i pozbawiła kontaktu ze światem, budząc wspomnienia, jakich ani jeden, ani drugi nie umiał nazwać i nie potrafił umiejscowić.
Ściany sklepu pokryte były witrażami, które przedstawiały sceny z życia kupieckiego, to znaczy załadunek towarów na galeony, wyjście z portu, przygody podczas rejsu, a potem rozładunek, wszystko rzęsiście oświetlone z zewnątrz, toteż wnętrze dosłownie tonęło w kolorach, a że największą część każdego okna stanowiło morze, w godzinach zakupów dominował szafir. Zawieszone wysoko pod sufitem różowe jarzeniówki do pewnego stopnia tonowały ten błękit, wydobywały twarze klientów z agresywnej poświaty, zarazem jednak wyostrzały, a raczej pogłębiały strażacki szkarłat do karminu, tym samym wprawiając świadomość Richarda w stan uśpienia.
Potem ujrzał herbowe jelenie, światło chwytające czerwień w paciorkach ich oczu. A żagle, nieruchome, mogłyby rozpościerać się ponad głębszą plamą morskiej toni w cieniu jakiegoś pogórza, w tym wyobrażonym wieczornym świetle jakby usłanego hiacyntami, zza którego, brzemienny, nadejść miał wiatr, co pozwoli im wprawić w ruch fioletowy cień, jaki rzucały obok malowanej łodzi, którą miały napędzać.
Zdawało mu się, że stojąc wówczas przy ladzie, próbował zobaczyć to, co wcześniej zobaczył jego syn. Wyobraził sobie, że Christopher, którego różowe policzki przybrały w tej poświacie barwę ciemnych winogron, pochylił twarz do przodu, zniewolony chłopięcą zachłannością, i pozwolił zawładnąć sobą uczuciom, jakie ów kolor, bijący od tylu upragnionych przedmiotów, z pewnością w nim wywołał, bo chociaż nie mógł jeszcze widzieć żadnej tonącej w kwiatach zatoki na Morzu Egejskim, to jednak, podobnie jak każde dziecko, każdy uczeń, każdy odpowiednio usposobiony mężczyzna, rozpoznawał i zawsze potrafiłby rozpoznać tamtą połać wody, tamte żagle z przeszłości, tamte łodzie wyruszające na połów w wyobraźni.
Christopher trzymał w dłoniach jedną z tych zabawkowych łodzi, kiedy policjanci przyprowadzili go do domu.
(Chłopiec mówił szeptem. „Nie dotykać – powiedział – nie dotykać”. Patrzył przed siebie, nie poruszając głową. Stopy, niosąc go to w jedną, to w drugą stronę, pozwalały mu ogarnąć wzrokiem wszystkie skarby. Na wysokości szkarłatnych wozów straży pożarnej, a był tak blisko, że ujrzał je w naturalnym rozmiarze, powiedział „tato” i poczuł zaspokojenie. Dopóki nie zatrzymał się przy łodziach i nie powiedział „statki”. Przepadł dla świata. Stał jak wryty, z palcem utkwionym w nosie, przyciskając gorące ciemnofioletowe wargi do mahoniowej lady, wpatrzony w żagle o barwie swoich oczu).
W wagonie, który zabrał go w drogę powrotną, ojciec wyobraził sobie, że jego syn musiał wskazać łódź palcem i krzyknąć: „Ja chcę, ja chcę”. Powiedział do siebie: nie nam osądzać tę mroczną pożądliwość, to nienasycenie.
(Kiedy kobieta, która podeszła ukradkiem, odezwała się do Christophera, nie odpowiedział ani nie próbował przemóc zauroczenia, które przykuło jego wzrok do statku. W tamtej chwili słowa nie były narzędziem komunikacji. Sytuacja powtórzyła się, gdy kobieta zagadnęła go po raz wtóry. Ale kiedy pociągnęła go za kurtkę, zadarł głowę i nie dostrzegł nic dziwnego w postaci skąpanej w świetle witraży, której skóra była niebieska, a oczy, już wcześniej szafirowe, skrzyły się jak morze w upalny dzień o zachodzie słońca, gdy nerwowo zerkała w lewo, a potem w prawo. Iluminacja ponad jej głową, refleksy późnego słońca w odłamkach szkła u wybrzeży Grecji, trwała w jej źrenicach w postaci świetlnych punkcików, kiedy przenosiła spojrzenie z osoby na osobę. Pochyliła się, by powtórzyć to, co powiedziała. W pozycji, jaką teraz przyjęła, różowe diamenciki zgasły, a oczy, znalazłszy się w cieniu, przybrały barwę jeszcze głębszego błękitu. Chłopca oślepiło różowe światło jarzeniówek. Fragment jej podbródka, pochwycony przez inną barwną plamę, był teraz czerwony jak skrzynka pocztowa, podobnie jak część srebrnego lisa wokół jej szyi. Ukradkiem zerknęła w prawo, potem w lewo, ale gdy, próbując skłonić chłopca do posłuszeństwa, pochwyciła go oczami, które za sprawą otulającego je oceanu były tak nieodłączną częścią świata stworzonego przez jego pożądanie, nieodłączną tym bardziej, że żywą, uznał, że wszystko mieści się w naturalnym porządku rzeczy i gotów był spełnić każdą jej prośbę).
(Kiedy wreszcie kupiła łódź, do której pragnienie zbliżyło go tak bardzo, że nabrała dla niego rzeczywistych rozmiarów, a sprzedawczyni zanurzyła zabawkę w torbie, przez co nie mógł ujrzeć glorii, to jest przemienienia, albowiem opuściwszy królestwo witraży, kolorowe żagle przeistoczyły się na powrót w białe płótno, wtedy poczuł się spełniony, ściskając zapakowany statek, który w jego oczach nadal miał barwę wina, tę samą, jaką jego oczy miały wcześniej, ale już nie teraz, gdy, odwróciwszy się, wychodził ze sklepu, prowadzony przez nieznajomą).
(Kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz, w przyćmionym świetle grożącego deszczem jesiennego przedwieczoru, kiedy witraże nie mogły już rzucać na niego obrazu legendarnego morza, którego nigdy nie widział, tak jak róża, wąchana z bliska, przechowuje zapach nabrzmiałych słońcem letnich dni o szóstej po południu, dopiero wtedy zaczął uważniej przyglądać się otoczeniu).
(W autobusie, ilekroć spotykała wzrok innej kobiety, uśmiechała się).
(Siedział, trzymając torbę na kolanach, stopniowo tracąc to, co trzymał. Żagle wyblakły, on jednak wolał nie przekonywać się o tym naocznie przed powrotem do domu. Trzymał się tego, co tracił, wzbraniając się przed stwierdzeniem, że gloria odeszła w przeszłość. Niemniej nabrał dystansu do tej kobiety, a ponieważ jadał o stałych godzinach, a teraz spóźniał się na podwieczorek, poczuł głód. „Gdzie Nan?” – zapytał po drodze. Myślał o jedzeniu. Ona wyobraziła sobie, że chodzi mu o młodszą siostrę. Nie wiedziała, że jest jedynakiem. „Będzie lada chwila” – brzmiała odpowiedź, a że jej błąd nie wyszedł na jaw, poczuł się usatysfakcjonowany).
(Potem krótki spacer w ciemności i byli na miejscu).
Leżąc na siedzeniu w wagonie, ojciec stęknął w niewygodnej pozycji. Chwilę wcześniej, przywołując w pamięci sklep, pomyślał sobie, że w tamtym świetle zabawki wyglądały tak, jakby patrzył na nie przez celofanowy papierek od cukierka.
(Kobieta zaprowadziła Christophera do pokoju. Było bardzo gorąco. W pomieszczeniu stał piec węglowy. Chłopiec zdziwił się, że nie zdjęła mu kurtki. Kucnęła przy ogniu. Oglądając się przez ramię, rozgarniała żar pogrzebaczem i powtarzała: „Mój skarb, mój skarb”. Nie zapaliła światła, toteż mógł rozpoznać jej oczy tylko po ich blasku, gdy iskra w palenisku, rozniecona do płomienia, sprawiła, że jej cień zatoczył się, zawirował na ogromniejących różowych ścianach. „Zrobiłam, jak należy, prawda skarbie?” – wymamrotała. „Mój podwieczorek” – oświadczył chłopiec, zdziwiony, że go nie dostał).
(Wyobraził sobie, że to jakiś kinderbal. Nie miał głowy zastanawiać się, gdzie też mogą się bawić inne dzieci. Zaczął rozpakowywać łódź. Kobieta podeszła, by rozpiąć mu kurtkę. Drżały jej palce. Nie mogła dać sobie rady. Ramieniem zasłaniała dostęp do światła. Żagle były teraz tak ciemne jak cienie na jej twarzy. Musiał pochylić głowę do kolan, żeby zobaczyć kadłub. Poruszyła ręką i w migoczącym czerwonawym świetle, niby w deszczu ciemnych płatków róży, łódź błysnęła mu na chwilę w całej okazałości, już nie błękitna, lecz jak gdyby oświetlona przez latarnię morską z jakiegoś wzgórza ponad ciemnym oceanem. Kolejny ruch jej ciała i już nie widział żagli, a raczej widział tylko mglisty ich zarys. Oddychała szybko. Mamrotała: „Mój skarb”. Było mu za gorąco. W dalszym ciągu walczyła z jego kurtką. Nagle się wyrwał. Za długo to trwało. „Przestań!” – zawołał. Powiedziawszy to na głos, porządnie się wystraszył. Tak bardzo, że nie od razu zaczął wrzeszczeć).
(„Przestań!” – krzyknął. Natychmiast cofnęła dłonie, które teraz, rozpostarte na wysokości jej twarzy, nadgarstki przy ustach, palce skierowane w jego stronę, trzęsły się ze zdenerwowania. „Sza, kochany – powiedziała szeptem – sza”. „Nan!” – wrzasnął. „Na miłość boską – powiedziała i przełknęła ślinę – twoja siostrzyczka zaraz tu będzie, słyszysz?” Wtedy zrozumiał. Wiedział, że nie ma siostry).
(Wziął głęboki wdech. Otworzył szeroko usta. Wrzasnął. Cofnęła się przerażona, pozwalając, by płomienie oświetliły jego twarz, która była teraz doskonale okrągła, czerwona i tak okrągła, że oczy znikły pod zmarszczonymi brwiami. Jego ostro zakończony purpurowy język wywinął się ku górze. Na lśniących wilgotnych zębach pojawiły się bańki śliny, pękły, a potem pojawiły się znowu. „Spójrz – powiedziała cicho – twoja prześliczna łódź”. Uniosła ją do góry. Wziął zamach i jednym uderzeniem dłoni wytrącił jej zabawkę. Statek upadł masztem na dywan, ale się nie rozpadł. Chłopiec nawet nie spojrzał. Wziął kolejny głęboki wdech. Tym razem krzyk był głośniejszy, bardziej piskliwy. Kosztował więcej wysiłku, chłopca aż wykręciło. Leżał teraz na boku. Zakryła dłońmi usta, te jednak pozostały szeroko otwarte, toteż na spowitej mrokiem twarzy, pomiędzy oświetlonymi palcami, widoczna była czarna dziura. Po spojrzeniu kobiety, po jednym grymasie, zorientował się, że patrzy na drzwi za jego plecami. Mrużąc oczy, wziął jeszcze głębszy wdech, nadął się, spęczniał, zacisnął ręce w piąstki, ze strachu stał się jeszcze o kilka lat młodszy, i wyginając się w łuk, wydał z siebie upiorny krzyk nienawiści i przerażenia).
(W tej samej chwili drzwi się otworzyły. Ktokolwiek to był, wszedł do pokoju i wyprowadził kobietę na zewnątrz. Christopher uderzył w szloch. Potem, prawie natychmiast, uspokoił się. Usiadł bez tchu, podniósł swoją łódź i z trudem łapiąc powietrze, z oczyma pełnymi słonej wody, która wielkimi łzami spływała mu po policzkach, dotknął bukszprytu. Targnął nim spazm. Chwilę pochlipywał. A potem wszystko się skończyło, jak gdyby poszło w niepamięć, zgasło).
Roe pochylił się do przodu i podrapał w prawą łydkę. Zanim znów się położył, wydmuchał nos. Po jego twarzy przebiegł grymas zażenowania, ponieważ nie wiedział, co przeżył Christopher, dziecko było za małe, by móc o tym opowiedzieć, ponieważ porywaczką była siostra jego instruktora pożarnictwa Pye’a, a także dlatego, że kiedy chłopiec, który cały czas kurczowo trzymał swoją łódź, został odprowadzony do domu przez policję, jego akurat nie było i nie mógł zadać oczywistych w takiej sytuacji pytań.
Jęknął na wspomnienie popłochu, jaki go wtedy ogarnął. Policjanci powiedzieli Dy, że zastali Christophera siedzącego wygodnie przy piecu. Ale skoro tak, to dlaczego od tamtej pory chłopiec nie chciał się bawić żaglówkami? I dlaczego Dy nigdy o tym nie wspominała, nawet kiedy niecałe trzy tygodnie później doszło do tej sceny z tankowcem w kolorze tropikalnej bieli, który Christopher po prostu rzucił w kąt? Jęknął ponownie, przypominając sobie sytuację, jaką zastał feralnego popołudnia po powrocie do domu.
„Wielka szkoda, że cię tu nie było – powiedziała – co za pech”. Po czym dodała, że na pewno przyszłoby mu do głowy wiele rzeczy, o które należało zapytać. Potem powtórzyła to, czego się dowiedziała, ale jej raport był tak nieskładny, tak zniekształcony przez wyobraźnię, przez współczucie dla chłopca, który znalazł się w niepojętych dla niej okolicznościach, że wysławiała się nad wyraz chaotycznie i nic z tego nie zrozumiał. Kazał jej powtórzyć wszystko jeszcze raz. Tym razem była bardziej precyzyjna i powiedziała coś w tym rodzaju:
„No więc mówili, że kiedy ten człowiek – miała na myśli strażaka Pye’a – wrócił z pracy, to zobaczył moje maleństwo siedzące sobie grzecznie, jak gdyby nigdy nic, bardzo zadowolone, tam, gdzie je zostawiła. Ta kobieta wyszła po mleko czy po coś. Ale ja nie wierzę w ani jedno jego słowo. Jestem pewna, że oboje mieli jakieś niecne zamiary, ach, czy to nie straszne, moje biedactwo. A właśnie, zapomniałabym, to bydlę jest strażakiem. Richardzie – powiedziała, a on, leżąc teraz w wagonie, stęknął na wspomnienie jej słów – kiedy ty wreszcie dasz sobie spokój z tą strażą ogniową?”.
Nie wiedział, że Pye ma siostrę. Przez kilka dni nie miał odwagi pójść do remizy i wmawiał sobie, że w straży na pewno służy wielu mężczyzn o tym nazwisku, ale był dostatecznie doświadczony, by wiedzieć, że sytuacja jest bez wyjścia. Kiedy mu powiedziała, od razu się domyślił. Później zapytał, czy jest tego pewna, i z której to rzekomo jednostki jest ten Pye? Leżąc w wagonie, zaśmiał się na myśl o tym, jak skwapliwie próbował uniknąć tego, co nieuniknione.
„Mój drogi, a skąd ja mam wiedzieć, z której jednostki? – odparła. – Ta kobieta to jest jego siostra, przynajmniej on tak twierdzi. Istne szaleństwo, wszystko to jakiś obłęd. Jak w dzisiejszych czasach może dochodzić do takich rzeczy? Pomyśleć, ile pieniędzy idzie na kliniki i szpitale, gdzie się leczy ludzi, a mimo to dzieci padają ofiarą porywaczy, już nigdy nie będę podchodziła do podobnych historii z niedowierzaniem. Ale małemu nic się nie stało, doktor jest bardzo zadowolony, prawda Richardzie? Nie powiedział ci niczego, jak odprowadzałeś go do drzwi po ostatniej wizycie, czego byś mi nie powtórzył, prawda?”
Wymogła na nim zapewnienie, że lekarz nie powiedział mu niczego takiego, czego on by jej potem nie powtórzył. I mówiła dalej o straży pożarnej. Mówiła bez końca. A potem te łzy.
Wszystko to wydarzyło się na długo przed wojną, jeszcze w czasach, kiedy szkolił się na oespowca. Przewracając się na plecy, medytował o Pye’u, przyglądał mu się w myślach.
Przywoływał Pye’a w pamięci, Pye’a z tamtych czasów, szczęśliwego Pye’a rozprawiającego na swój ulubiony temat. Był to nieduży, śniady, silny mężczyzna, który raz w tygodniu, niekiedy w środku wykładu z podstaw hydrauliki, wygłaszał swoje orędzie, zawsze w takich oto z grubsza mętnych słowach:
„Osobiście nie uważam, by OSP była koniecznością – mawiał – ponieważ nie wierzę w konieczność wojny. Ale rodzice nas nie pytali, czy chcemy się urodzić, nie mogli zapytać ani mnie, ani żadnego z was. Kiedy w pewnym wieku nauczyłem się korzystać z szarych komórek, dotarło do mnie, że dorastałem w świecie urządzonym przez innych ludzi dla ich własnej korzyści. Całe życie walczyłem w szeregach Związku Strażaków o lepsze warunki pracy w zawodzie, choć tym na górze, jak ich tu w rozmowie ze mną nazwano, wcale się to nie podobało. Do czego zmierzam. Znajdujemy się w takiej sytuacji, że prawo do życia albo, co na jedno wychodzi, prawo do pracy, wrzuca się do wspólnego gara ze względu na zysk nielicznych. Ale jeżeli będziemy mieli wojnę, a zauważcie, nie mówię, że będziemy ją mieli, ani że powinniśmy mieć, ponieważ nie sądzę, by cokolwiek należało załatwiać, mordując niewinnych mężczyzn albo ich żony i rodziny, otóż jeżeli będziemy mieli wojnę, to uważam, że coś takiego jak OSP musi istnieć. Chociaż osobiście nie widzę konieczności”.
„Nie, no jasne” – mawiał na to stary rekrut Fajfer, kiwając głową. Człowiek ten jak echo powtarzał kilka słów, albo dorzucał kilka słów na znak, że się zgadza, ilekroć instruktor przerywał, by zaczerpnąć powietrza albo rozplątać myśli, które pleniły się w jego głowie jak pędy czarodziejskiej fasoli.
„Piętro niżej wielu jest takich – ciągnął Pye, mając na myśli innych zawodowych strażaków – którym wcale się nie podoba, że przyszliście do tej roboty. Boją się, że może dojść do zamachu na ich warunki bytowe. Weźmy pensję strażaka, nie są to kokosy. Ale ja im powtarzam w kantynie na dole, że przecież nie poradzimy sobie z pożarami, które mogą wybuchnąć w wyniku działań wojennych, sami za cholerę sobie nie poradzimy. Ale niektórzy z nich tak mają, że nie odezwą się do człowieka szybciej jak trzy lata po szkoleniu, znaczy dopiero, jak już przepracuje w straży trzy lata. Wydaje im się, że ta wojna, jeżeli wybuchnie, będzie taka jak poprzednia. Po mojemu się mylą. Ja tam jestem otwarty, nie boję się nowych twarzy, jak co poniektórzy, nie boję się nawet ludzi wykształconych. Ojciec nie mógł mi dać lepszej ani gorszej edukacji niż ma wielu z was, ale lubię poznawać nowych ludzi, stoję na stanowisku, że mogą mnie czegoś nauczyć. Powiem jednak uczciwie, są wobec was uprzedzenia, lepiej, żebyście wiedzieli. Ale jest wielu takich jak ja, co od początku mówią, że musimy tu w straży razem z wami zrobić z tej sytuacji jak najlepszy użytek, choć muszę powiedzieć, że nie uważam tego za konieczność, ponieważ wojna nie jest żadnym wyjściem, przynajmniej dla cywilizowanych ludzi, w każdym razie nie powinna być”.
„Jasne, że nie powinna” – dodawał Fajfer.
Było to przed uprowadzeniem Christophera, kiedy Pye mógł w obecności Roego mówić całkiem swobodnie i nie musiał kończyć prawie każdego zdania, a tokował bez przerwy, mroczną aluzją do drobnych kłopotów swojej siostry. Potem potakiwania Fajfera stały się żenujące w dwójnasób.
Fajfer był starszy od pozostałych ochotników. Twierdził, że ma pięćdziesiąt dziewięć lat, ale gdyby tak było, to przecież pobierałby już emeryturę.
Miał wąską, ciemną twarz i niezdrową cerę w kolorze podeszwy po spacerze ulicami miasta w letnim skwarze, trudno powiedzieć, czy za sprawą brudu, złego stanu zdrowia, czy jednego i drugiego. O nadciągającej wojnie mawiał, że jeśli zafundujemy sobie „ten pasztecik”, będzie to jego „piąta kampania”. Podczas zajęć zadręczał instruktorów nieustannym potakiwaniem. Ludzie ci znali na pamięć wszystko, co mieli do przekazania. Fajfer uciszał rekrutów, którzy się wiercili, po czym powtarzał kilka ostatnich słów z tego, co właśnie usłyszał. Początkowo Pye szukał u niego potwierdzenia własnych wywodów, pewnie dlatego że Fajfer był o wiele starszy od reszty. Pye mógł na przykład recytować:
„Z racji tego, że gaz obezwładnia, zanim się człowiek obejrzy, a raczej zorientuje, będąc we Francji, widziałem, jak z frontu wracały gęsiego całe oddziały ślepców, każdy z rękami na ramionach sąsiada. Zgadza się, Fajfer?”.
Stary kiwał głową o barwie gazetowej bieli. Miał gęste ciemne brwi i pożółkłe wąsy. Przez krótkie włosy miejscami prześwitywała skóra, sucha i pstra, jak gdyby zakurzona po długiej wędrówce.
„Zgadza się – odpowiadał. – Gęsiego, załatwieni na cacy, nim się zdążyli połapać”.
Był wyjątkowym nudziarzem. Już wkrótce powtarzał nieproszony. Co gorsza, zaczął mieć kłopoty z rozumieniem. Powtarzał niedokładnie. I tak na przykład, kiedy przerabiali „węzły i liny”, Pye zadał jedno ze swoich długich retorycznych pytań:
„Powiedzmy, że wybuchł pożar, przyjeżdżacie na miejsce zdarzenia, wchodzicie do środka, a tam, dajmy na to pod samym oknem, leży nieprzytomny człowiek, może nawet jeden z waszych kumpli. Macie przy sobie linę, być może to jedyny sposób, żeby go przenieść na dół, klatka schodowa już pewnie spalona, więc pozostaje wam spuścić go z okna, a przynajmniej spróbować. Pytanie, jakiego użyjecie węzła”. „Sztyku z przechwytem, ma się rozumieć” – wyrwał się Fajfer. Początkowo Pye trzymał nerwy na wodzy. Odpowiadał co najwyżej: „Nie, użyjecie siodełka albo podwójnego ratowniczego, wszyscy wiecie, do czego służy sztyk z przechwytem, a w każdym razie powinniście wiedzieć, że do wzmacniania drabiny. Bądź tak dobry i nie wyskakuj jak filip z konopi”. „Tak jest” – odpowiadał Fajfer. „Kiedy przyjdą was egzaminować – ciągnął Pye – dostanę burę, będę miał przegwizdane, jak zaczniesz się niepotrzebnie wymądrzać. Jak cię zapytają, odpowiadaj krótko. W tej robocie nie można wiedzieć wszystkiego. Więc bądź tak dobry i na miłość boską nie pitol”. Na co słuchacze karnie wybuchali śmiechem, a najgłośniej śmiał się stary, którego głos był wysoki i skrzekliwy. Ale gdy Fajfer się rozkręcił, nic nie mogło go zatrzymać i już wkrótce powtarzał co pięć minut „otóż to” albo „jasne”, kiwając swoją wysuszoną głową i rozglądając się na boki.
„No a gdyby się okazało, że weszliście do środka bez liny, to skąd byście ją wzięli? Nie możecie po nią posłać, bo droga ewakuacyjna została odcięta. Ogień, jak sami zobaczycie, szybko się rozprzestrzenia, wiruje i zachodzi człowieka od tyłu. I wytwarza wiatr, dziwna sprawa”. „Może tak być” – wtrącił Fajfer. Pye mówił dalej: „Jeżeli ktoś straci zimną krew, to już po nim. Zostaje z niego klucz do hydrantu i topór, no i sprzączka od pasa. Ja nie żartuję, w Kwaterze Głównej jest muzeum, wystarczy drani poprosić i jak będziecie mieli szczęście, dużo szczęścia, to wpuszczą was do środka. Można tam zobaczyć tabliczkę z nazwiskiem, które ustalili po numerze wytłoczonym na ostrzu topora. „Zgadza się” – przytaknął Fajfer. „No dobrze – powiedział Pye, podejmując przerwany wątek – chyba nie chcielibyście się usmażyć, prawda? Co byście zrobili?” „Ja bym rzucił tę linkę na szpuli” – powiedział Fajfer. „Tak, z kalety przy pasku, sto dwadzieścia stóp najlepszej nieszlifowanej linki okiennej nawiniętej na rolkę. Tylko nie wolno jej rzucać, bo wróci, rozbije szybę piętro niżej i jeszcze tam utknie. Nie, trzeba to zrobić delikatnie, wypuścić szpulkę z ręki, a linka sama elegancko się rozwinie. Jeden z waszych kumpli na dole przywiąże do niej linę ratowniczą. No a jak wciągniecie linę ratowniczą na górę, to co potem? Pamiętajcie, jest wam piekielnie gorąco, chcecie się stamtąd wydostać, nie jesteście Hindusem, nie będziecie próbowali tej sztuczki z liną, choć ta historyjka to przesąd, ojciec dał mi tylko tyle, ile mógł, czyli zwykłe wykształcenie zawodowe, ale nic cięższego od powietrza nie może się tak unosić. Więc co byście zrobili?” Nie przerwał, mówił dalej, ukrywając ciągle, tak się przynajmniej Roemu zdawało, pytanie, na które już zażądał odpowiedzi. „Chcecie stamtąd wyjść, dla niektórych z nas ten świat nie jest wcale taki wspaniały, ale zwierzęcy instynkt samozachowawczy jest w człowieku silniejszy, niż się to wydaje klasie panującej, no więc przypuśćmy, że jesteście tam na górze, w środku – po czym w końcu wyartykułował swoje pytanie – do czego przywiążecie linę?” „Do drzwi, ma się rozumieć” – wypalił Fajfer, nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć. „No tak” – powiedział Pye i zamilkł. Siedząc na krawędzi stołu, oglądał swoje buty. Po czym odezwał się: „Drzwi się kołyszą, taka już ich natura, wiszą na zawiasach, co gorsza, podest na zewnątrz nieźle się hajcuje, drzwi mogą być przepalone na wylot, a Fajfer chce przywiązać linę do klamki”. Na te słowa grupa wybuchnęła śmiechem. „Do cholernej klamki – ciągnął Pye – linę ratowniczą o średnicy dziewięć ósmych cala, uplecioną z najlepszych manilskich konopi, z czternastoma grubymi węzłami do zsuwania się na ziemię”. „Już łapię, w czym rzecz” – powiedział stary. „Zachowaj to, co złapałeś, dla siebie – odparł Pye. – Jesteś trupem, został po tobie smród, usmażyłeś się”. I znowu wszyscy mogli się śmiać. „No, panowie, co stoi w sypialni?” Po kilku wskazówkach uzyskał wreszcie prawidłową odpowiedź. „Tak jest, łóżko. Wokół środkowej części, przesuwając łóżko w stronę okna, przewiązujemy linę w połowie długości, tak żeby łóżko zaklinowało się o ramę okienną. Nie u wezgłowia, nie w nogach, tylko na środku, tam, gdzie najwięcej się dzieje” – spuentował i wszyscy, łącznie z Fajferem, ponownie zaśmiali się z uznaniem.
Po porwaniu było zupełnie inaczej.
„Weźmy szpital – mógł mówić Pye – dostajecie wezwanie, przyjeżdżacie na miejsce, i chociaż ten wykład nazywa się praktyczne wskazówki dotyczące ratownictwa pożarowego, wszystko to jest częścią tej roboty, tak samo jak gaszenie ognia. Weźmy szpital psychiatryczny, albo nawet tak zwane miejsce publicznej rozrywki. Jak się zachować? Musicie zawsze pamiętać, żeby robić jak najmniej zamieszania, trzeba trochę ruszyć głową, pacjenci nie mogą się zorientować, że coś jest nie tak. Róbcie swoje po cichu. Nie możecie wpadać na oddział, wrzeszcząc: gdzie się pali? Mogą tam być ludzie, którzy trafili do szpitala nie z własnej winy. Należy im współczuć”. Bardzo uważał, żeby nie spojrzeć na Richarda. „Taki nagły szok mógłby spowodować, że do reszty zwariują. Kobiety w nagłym szoku... – i grupa wybuchała śmiechem. – Nie, mówię poważnie”. „Ma się rozumieć” – rzucał Fajfer. „Te kobiety – ciągnął Pye – mogłyby być z waszych rodzin, leżeć w szpitalu z powodu jakiegoś dziwactwa albo innego nieszczęścia, prawdopodobnie zabrane z domu siłą, więc ruszcie głową”.
Wiedząc to, co już wiedział, leżąc na kanapie obitej materiałem szorstkim jak papier ścierny, Roe kaszlnął z zażenowaniem. Te wykłady nie dawały mu spokoju.