Pochwyceni - Green Henry - ebook + książka

Pochwyceni ebook

Green Henry

5,0

Opis

Obdarzony nadzwyczajnym słuchem Henry Green jest niezrównanym choreografem języka potocznego. „Pochwyceni” – powieść opublikowana po raz pierwszy w 1943 roku – czerpie pełnymi garściami z biografii autora. Green służył w ochotniczej straży pożarnej w czasie, kiedy Wielka Brytania przygotowywała się do wojny, pobierał żołd w wysokości sześćdziesięciu siedmiu szylingów tygodniowo i jak wszyscy wokół miesiącami czekał w napięciu na bombardowanie Londynu.

Narrację „Pochwyconych” organizuje stan zawieszenia: między wojennym poruszeniem i miłosnym splątaniem, poczuciem kurczącego się czasu i jego nadmiaru, pamięcią i niepamięcią. Na pierwszy plan wysuwają się tu relacje międzyludzkie, antagonizmy społeczne oraz osobiste traumy bohaterek oraz bohaterów książki, w tym Richarda Roego – strażaka, męża, ojca, kochanka – alter ego autora.

"Pochwyceni" to dopiero druga powieść Greena, która w całości ukazuje się po polsku. Jego niezwykły, pełen potocyzmów, na poły realistyczny, na poły eksperymentatorski styl stanowi nie lada wyzwanie dla tłumacza. Dzięki świetnemu przekładowi Marcina Szustra, „ostatni czarodziej języka angielskiego”, jak James Wood nazwał Greena, również w polszczyźnie fascynuje i uwodzi.

O autorze

Henry Green (1905–1973) to jeden z najciekawszych angielskich powieściopisarzy modernistycznych, którego twórczość pozostaje niestety w Polsce mało znana. Do tej pory w polskim przekładzie ukazała się jedynie głośna powieść „Loving” („Kochając”) w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego (Biuro Literackie, 2015). Wystan Hugh Auden nazwał Greena „najlepszym żyjącym powieściopisarzem angielskim”, a Eudora Welty była zdania, że Green posiada „najbardziej interesującą i żywą wyobraźnię, jaką można znaleźć w dzisiejszej literaturze angielskiej”. Proza Greena aż kipi od językowych eksperymentów, wywołując w czytelniku – jak ujęła to Lyndsey Stonebridge, pisząc o powieści „Caught” („Pochwyceni”) – „coś w rodzaju obrazowego zawrotu głowy”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agotowska

Nie oderwiesz się od lektury

Jak to jest napisane... No wybitna
00

Popularność




Se­ria Z Kraju i ze Świata
Re­dak­tor pro­wa­dzący Anna Krzy­wa­nia
Re­dak­cja An­drzej So­snow­ski
Ko­rekta Ali­cja Stęp­niak, Iza­bela Po­ręba
Re­dak­cja tech­niczna Re­nata Łu­ka­szew­ska
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych Woj­tek Ja­ni­kow­ski na pod­sta­wie kon­cep­cji Prze­mka Dę­bow­skiego
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce © Reu­ben Sa­id­man / Pop­per­foto via Getty Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie wer­sji pa­pie­ro­wej ma­nu­fak­tura
Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­nego eLi­tera s.c.
Co­py­ri­ght © Henry Green, 1978 First pu­bli­shed as Cau­ght by Chatto & Win­dus, an im­print of Vin­tage. Vin­tage is a part of the Pen­guin Ran­dom Ho­use group of com­pa­nies. This edi­tion is pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Vin­tage, UK and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land.
Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich, 2020
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mar­cin Szu­ster
Po­sło­wie: Co­py­ri­ght © by Mar­cin Szu­ster
Nie­upo­waż­nione po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sty­wa­nie utworu sta­nowi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich.
Wy­da­nie pierw­sze elek­tro­niczne
Wro­cław 2023
ISBN 978-83-66257-50-4
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich Wy­daw­nic­two Osso­li­neum
ul. Szew­ska 37
50-139 Wro­cław
wy­daw­nic­two@osso­li­neum.pl
www.wy­daw­nic­two.osso­li­neum.pl

Jest to książka o Ochot­ni­czej Straży Po­żar­nej, która ra­to­wała Lon­dyn pod­czas noc­nych bom­bar­do­wań i nie miała nic wspól­nego z Pań­stwową Strażą Po­żarną, która za­stą­piła ją, kiedy na­loty na Lon­dyn ustały.

Po­sta­cie, choć wy­ra­stają z re­aliów tam­tego czasu, nie są za­czerp­nięte z ży­cia. Wszy­scy ci męż­czyźni i ko­biety są two­rami wy­obraźni. Rze­czy­wi­sty jest tylko Lon­dyn roku 1940. At­mos­ferę tam­tych dni wpi­sa­łem do li­te­rac­kiego świata Po­chwy­co­nych.

H.G.

Kiedy we wrze­śniu wy­bu­chła wojna, po­wie­dziano nam, że trzeba się spo­dzie­wać na­lo­tów. Chri­sto­pher, który miał pięć lat, był u dziad­ków na wsi. Oj­ciec i matka uznali, że po­wi­nien tam zo­stać ze swoją ciotką i nie wra­cać do Lon­dynu przed za­koń­cze­niem wojny. Matka, Dy, wkrótce do niego do­łą­czyła.

Oj­ciec, Ri­chard Roe, do­łą­czył wcze­śniej jako ochot­nik do straży ognio­wej. Co trzeci dzień mógł brać wolne. To zna­czy przez czter­dzie­ści osiem go­dzin stał w po­go­to­wiu na wy­pa­dek po­żaru, po czym miał dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, które mógł spę­dzić, jak chciał. Nie było wol­nych week­en­dów. Świąt pań­stwo­wych nie ob­cho­dzono. Po­ciągi zro­biły się na­gle tak śla­ma­zarne, że nie spo­sób było od­wie­dzić Chri­sto­phera i wró­cić w ciągu jed­nego dnia.

Chri­sto­pher był taki, jak wszyst­kie dzieci w jego wieku – nie za bar­dzo za­in­te­re­so­wany czym­kol­wiek i nie­zbyt in­te­re­su­jący, za to nie­przy­zwo­icie zdrowy. Lu­bił się dro­czyć i dbał o to, żeby nikt nie wie­dział, co czuje.

Na­tu­ral­nie, był pew­nym ob­cią­że­niem, nie­zbyt wiel­kim, do­póki rze­czy wy­glą­dały tak, jak w pierw­szych mie­sią­cach, choć z dy­stansu co­kol­wiek iry­tu­ją­cym. Ale wojna sta­wia lu­dzi w sy­tu­acji, w któ­rej tracą de­cy­du­jący wpływ na swoje sprawy, nie mają per­spek­tyw, ich do­chody pod­le­gają gwał­tow­nym wa­ha­niom i za­wsze ist­nieje groźba wyż­szych po­dat­ków. Kiedy Roe po­czuł, że nie może zro­bić dla chłopca nic po­nad to, co już zro­bił, i co wciąż ro­bił, wpa­da­jąc w wolne dni do biura, Chri­sto­pher stał mu się o wiele bliż­szy.

Po pew­nym cza­sie, gdy ustą­pił chaos pierw­szych ty­go­dni wojny, wa­runki pracy w straży unor­mo­wały się i można było wziąć dzie­więć­dzie­się­cio­sze­ścio­go­dzinny dy­żur, żeby do­stać czter­dzie­ści osiem go­dzin wol­nego. W ten spo­sób, po trzech mie­sią­cach wojny bez żad­nego na­lotu, czyli po trzy­mie­sięcz­nym okre­sie ja­ło­wego ocze­ki­wa­nia, Roe pra­co­wał cztery doby, żeby przez ko­lejne dwie być na prze­pu­stce.

Wsiadł do po­ciągu. Pa­dało. Wa­gony były pełne mło­dych umun­du­ro­wa­nych męż­czyzn. Wkrótce za­pa­dła ciem­ność. Kiedy, tro­chę póź­niej, pe­łen obaw wy­szedł nocą w prze­ni­kliwy deszcz z po­wro­tem w swoje dawne ży­cie, na pe­ron lśniący jak atra­ment, jak ciemny ry­su­nek na szkle ujęty w ramę, by od­bi­jać świa­tło elek­tryczne, po­my­ślał, że nie­po­trzeb­nie obie­cy­wał so­bie po tym spo­tka­niu tak wiele.

Dy przy­szła na sta­cję z Chri­sto­phe­rem i jego ku­zynką Ro­se­mary. Dziew­czynka była tylko o trzy lata star­sza od Chri­sto­phera, który w tam­tym cza­sie nie od­stę­po­wał jej na krok, ale do­sta­tecz­nie duża, by przy po­wi­ta­niu wy­po­wie­dzieć parę kon­wen­cjo­nal­nych uprzej­mo­ści. Roe ża­ło­wał, że nie zo­sta­wili jej w domu. Było bar­dzo ciemno, pa­ro­wóz ro­bił dużo ha­łasu, a oni mu­sieli uwa­żać, żeby ktoś Chri­sto­phera nie prze­wró­cił albo on sam nie zszedł na tory w pod­nie­ce­niu, które po czę­ści było po­pi­sem przed ku­zynką. Ro­dzi­ców to zmę­czyło, a chło­piec na­krę­cał się co­raz bar­dziej. Wo­kół ciem­ność i syk. Kiedy na­resz­cie wsie­dli do sa­mo­chodu, Chri­sto­pher za­czął szcze­bio­tać do Ro­se­mary o ja­kiejś wspól­nej za­ba­wie czy mi­sty­fi­ka­cji. Wszystko to dało się im trojgu we znaki. Kiedy do­tarli do domu, nia­nia po­ło­żyła chłopca do łóżka.

Na­stęp­nego ranka Roe po­szedł ode­brać Chri­sto­phera ze szkoły. Byli sobą onie­śmie­leni. Chciał mu ku­pić coś słod­kiego, ale nie do­sły­szał, który sklep jest we­dług chłopca naj­lep­szy, Chri­sto­pher nie­wiele wy­sta­wał nad zie­mię, a on był przy­głu­chy. Być może przez grzecz­ność syn po­zwo­lił mu przejść obok trzech, które były zu­peł­nie do­bre, aż w końcu do­tarli nie­mal do ostat­niego sklepu w uliczce, do pa­pier­nika. We­szli do środka, żeby mógł się ro­zej­rzeć. Sło­dy­czy nie było, ale Roe ku­pił ga­zetkę wy­pa­trzoną przez Chri­sto­phera, a po­tem za­wró­cili do sklepu, który, wie­dział o tym, lu­biła Dy, i gdzie ku­po­wała so­bie cze­ko­ladę. Być może onie­śmie­le­nie syna wo­bec in­nych dzieci w szkole, albo onie­śmie­le­nie, że jest sam na sam z oj­cem, za­częło ustę­po­wać, dość że kiedy cof­nęli się do sklepu, Chri­sto­pher po­wie­dział wy­raź­nie, że to jest ten naj­lep­szy w mie­ście. Była to pierw­sza rzecz, którą Roe na­prawdę usły­szał tego ranka z jego ust, co było nie­ty­powe, bo dziecko z re­guły ko­mu­ni­ko­wało swoje nie­liczne za­chcianki krzy­kiem.

Ku­pili dużo sło­dy­czy, tak dużo, że Roe za­czął się oba­wiać, czy syn za­pa­mięta jego wi­zytę tylko dla­tego, że się po­cho­ruje. Star­szy męż­czy­zna, który ich ob­słu­gi­wał, był na­tar­czywy. Chri­sto­pher mó­wił „tak” na wszystko, co mu ofe­ro­wano. Roe od­niósł wra­że­nie, że chło­piec ulega pre­sji. Ni­czego nie po­tra­fił wy­brać sam. Moż­liwe, że miał mę­tlik w gło­wie od nad­miaru dóbr. Wy­da­wał się za­do­wo­lony, choć za­cho­wy­wał re­zerwę. Mil­czał, aż po­ko­nali ka­wa­łek drogi, jaki dzie­lił ich od domu, a wtedy pu­ścił się bie­giem, żeby po­ka­zać nie­które sło­dy­cze ku­zynce. Resztę Roe za­niósł do po­koju dzie­cię­cego. Chri­sto­pher za­py­tał, czy mógłby zjeść lunch na dole. Roe zu­peł­nie się tego nie spo­dzie­wał. Dom był pe­łen lu­dzi. Po­czuł ulgę, kiedy nia­nia wy­to­czyła mocny kontr­ar­gu­ment.

Po lun­chu oj­ciec i syn mieli pójść na spa­cer. Kiedy Chri­sto­pher, go­towy do wyj­ścia, zo­stał punk­tu­al­nie spro­wa­dzony na dół, Roe uświa­do­mił so­bie, że sam jest onie­śmie­lony. Dziecko wy­dało mu się na­gle tak nie­przy­stęp­nie małe. Pra­wie wszystko, co mo­żemy zro­bić na tym świe­cie, to być dla sie­bie zwy­czajni i na­tu­ralni, i wła­śnie to, po­my­ślał, jest ta­kie trudne.

Jak do­tąd do żad­nych na­lo­tów na Lon­dyn nie do­szło. Po­nie­waż była to jego pierw­sza prze­pustka, Roe po­czuł, że może być ona rów­nież ostat­nia, że kiedy wróci do jed­nostki, znaj­dzie się w ogniu walki, po dłuż­szym okre­sie da­rem­nego wy­cze­ki­wa­nia.

Poza tym miał to być ich pierw­szy spa­cer tylko we dwóch. Choć daw­niej mo­gli wy­brać się na sa­motną prze­chadzkę każ­dego po­po­łu­dnia. Te­raz czuł, i nie mógł tego po­wie­dzieć Chri­sto­phe­rowi, że być może już ni­gdy nie pójdą ra­zem na spa­cer.

Za­nim ru­szyli, prze­stało pa­dać. Dy wło­żyła chłopcu kasz­kiet do kie­szeni i Roe ze ści­śnię­tym ser­cem słu­chał, jak Chri­sto­pher krzy­czy, że go nie chce. Przed wyj­ściem było mnó­stwo za­mie­sza­nia.

Chło­piec po­pro­wa­dził ojca w głąb ogrodu dróżką na ty­łach domu. Roe nie ko­rzy­stał z niej ni­gdy wcze­śniej i żeby prze­ła­mać lody, pró­bo­wał ja­koś na­wią­zać do pa­nu­ją­cych tam ciem­no­ści, bo po jed­nej stro­nie stał wy­soki mur, a po dru­giej ro­sły gę­ste krzaki. Ale Chri­sto­pher miał w tej spra­wie wy­ro­bione zda­nie. Gło­śno od­po­wie­dział ojcu, że cho­dzi o to, żeby nie trzeba było oglą­dać z traw­nika lu­dzi pra­cu­ją­cych w ogro­dzie, kiedy cho­dzą tam i z po­wro­tem mię­dzy kuch­nią a ogród­kiem ku­chen­nym. Od­tąd mó­wił peł­nym gło­sem.

Od­dzie­lony li­gu­strem od wi­doku swoj­skich traw­ni­ków i ra­ba­tek, Roe dał się za­cią­gnąć pod zna­jomy mur z czer­wo­nej ce­gły, wzdłuż któ­rego ro­sły gru­sze szpa­le­rowe, i pod drzwi, któ­rych ni­gdy przed­tem nie wi­dział, nie do tej ozdob­nej furtki z ku­tego że­laza, jaka wy­cho­dziła na żuż­lową ścieżkę mię­dzy za­go­nami ka­pu­sty wio­dącą ku brzo­skwi­niom, ale pod drzwi, przez które – mo­siężną klamkę na­ci­snął Chri­sto­pher – we­szli do szklarni, par­nej, od­da­nej we wła­da­nie pal­mom o dłu­gich, ciem­nych, opa­da­ją­cych li­ściach, wiecz­nie zie­lo­nych. Chri­sto­pher odłą­czył się od ojca. Po­biegł przo­dem, by otwo­rzyć drzwi do ogrodu za­mknięte na mo­siężną za­suwkę. Kiedy wy­szli na ze­wnątrz, Roe roz­po­znał miej­sce, gdzie w ubie­głym roku była grządka mar­chwi, i za­py­tał syna, czy pa­mięta, jak la­tem wszy­scy po­szli szu­kać cze­goś dla jego kró­lika, a on wy­cią­gnął z ziemi mar­chewkę i zjadł ją na su­rowo. Chri­sto­pher od­parł, że nie wie, po czym do­dał chłodno, że jego kró­lik zo­stał od­dany.

Za­czął pa­dać deszcz, ale bar­dzo de­li­katny, w po­staci mżawki. Roe za­po­mniał po­wie­dzieć chłopcu, żeby wło­żył kasz­kiet.

Kiedy do­tarli do trzech ogrod­ni­ków w fi­go­wym domku, któ­rzy z prze­no­śnego ka­ni­stra opry­ski­wali li­ście w kształ­cie serc, Chri­sto­pher był cał­kiem mo­kry. Uparł się, że bę­dzie ob­słu­gi­wał pompkę, a Roe mu po­ma­gał. Po­tem chciał to ro­bić sam. Po­tem wszedł do środka. Chwy­cił roz­py­lacz i pry­skał roz­two­rem, gdzie po­pad­nie. Roe po­my­ślał, że pre­pa­rat może do­stać się dziecku do oczu, ale nie chciał mu ni­czego za­bra­niać.

Chri­sto­pher po­cią­gnął ojca da­lej. Po­szli do al­tany. Zna­leźli mar­twą mysz.

Szli pod górkę ścieżką wio­dącą z ogro­dów do parku. Po­dej­ście miej­scami było strome. Roe po­śli­zgnął się i ru­nął jak długi. Chri­sto­phera bar­dzo to uba­wiło. Śmiali się obaj. Chło­piec w kółko mó­wił, że oj­ciec tak śmiesz­nie wy­gląda, po­wta­rzał to zbyt czę­sto. Roe za­uwa­żył, że wil­goć po­skrę­cała dziecku włosy, które w jego wy­obraźni za­wsze były pro­ste.

Prze­szli górą przez bramę do parku. Z po­lnej drogi, którą szli te­raz, roz­cią­gał się zwy­kle kra­jo­braz się­ga­jący pierw­szych wzgórz Wa­lii. Ale tego dnia upo­rczywy deszcz roz­mył kon­tury tego, co bli­skie, i na poły skrył, chwy­ta­jąc roz­myte świa­tło, wszystko, co da­le­kie, jak mu­ślin prze­sła­nia a za­ra­zem pod­kre­śla piękno do­brze za­pa­mię­ta­nej twa­rzy, a gdy okrywa na­gie ciało, wy­ostrza jego za­rys. W po­dobny spo­sób po­łać kraju, którą znał tak do­brze, stała się dla niego jesz­cze bliż­sza za sprawą desz­czu.

Ci­skali mo­kre pa­tyki, żeby zo­ba­czyć, kto do­rzuci do stada je­leni, które od­da­lało się od nich szyb­ciej, niż oni szli w jego stronę, aż her­bowe by­dło zlało się w jedną plamę i uto­nęło we mgle, nie­wi­doczne w desz­czu. Chri­sto­pher był w bez­tro­skim na­stroju. Jego oj­ciec czuł przy­gnę­bie­nie. Wo­lałby, żeby to wszystko było mniej doj­mu­jące, bo tak, jak męż­czy­zna może szu­kać nie wia­domo czego za lśniącą skórą spo­witą tiu­lem, w głębi za­wo­alo­wa­nych oczu, tak też może iść na spa­cer z sy­nem, od­dzie­lony od niego przez róż­nicę lat, od niej przez mi­ło­sną sieć, a od za­pa­mię­ta­nego kra­jo­brazu przez aurę, przy­bity da­rem­no­ścią po­szu­ki­wań.

Byli te­raz na szczy­cie nie­zbyt dłu­giego wznie­sie­nia. Do­szli do miej­sca, gdzie wy­ko­pano dół. Po­środku, na po­zio­mie mu­rawy, zo­ba­czyli wpusz­czony w zie­mię duży, skle­piony be­to­nowy trój­kąt. Znaj­do­wały się tam że­la­zne drzwi za­mknięte na kłódkę. Mo­gło to być jedno z tych po­miesz­czeń piw­nicz­nych, w któ­rych daw­niej, kiedy mie­li­śmy sro­gie zimy, la­tem prze­cho­wy­wano lód. Te­raz słu­żyło ra­czej jako zbior­nik do za­opa­try­wa­nia w wodę po­bli­skiego dworu, ale Roe, scho­dząc, jak mu się zda­wało, na od­po­wiedni po­ziom wy­obraźni, po­wie­dział, w okrężny spo­sób, że to se­kret, któ­rego ni­gdy ni­komu nie wy­ja­wił, że miesz­kają tu go­bliny i nikt oprócz niego o tym miej­scu nie wie. Chri­sto­pher od­parł: „Prze­cież nia­nia wie, Ro­se­mary wie, wszy­scy wie­dzą”. Roe po­wie­dział, że nie miał po­ję­cia. Chri­sto­pher stwier­dził, że bar­dzo mu przy­kro, ale tak jest, i że on nie są­dzi, by miesz­kały tam skrzaty. Za­py­tany, skąd to wie, od­po­wie­dział tylko, że wie, że nie są­dzi, by tam miesz­kały.

Chri­sto­pher wziął ojca za rękę. Po­szli da­lej pod bez­list­nymi dę­bami, z któ­rych ka­pała woda, ob­ser­wo­wani przez je­le­nie: od­wró­cone łby i sto­jące uszy. Po chwili mil­cze­nia Roe usły­szał za­ska­ku­jące py­ta­nie, czy na­prawdę my­śli, że skrzaty to lu­dzie. Od­rzekł, że nie jest tego pe­wien. Wtedy do­wie­dział się, że jego syn jest pe­wien, że skrzaty to lu­dzie. Za­py­tał dla­czego. Oka­zało się, że nia­nia spo­tkała kie­dyś sta­rego Wa­lij­czyka, który wi­dział skrzata. Roe po­wie­dział, że je­śli sam ja­kie­goś zo­ba­czy, od razu da Chri­sto­phe­rowi znać. Wtedy pa­dło py­ta­nie, czy naj­pierw po­wie Chri­sto­phe­rowi, czy jego matce. Za­pew­nił chłopca, że do­wie się jako pierw­szy. Dla­czego? Od­parł, że chyba dla­tego, że nie jest prze­ko­nany, czy Dy by­łaby za­in­te­re­so­wana, zresztą roz­ma­wiał o skrza­tach tylko z Chri­sto­phe­rem, więc by­łoby rze­czą na­tu­ralną, gdyby naj­pierw po­wie­dział o tym wła­śnie jemu.

– Tak – rzekł Chri­sto­pher.

Do­szli do sto­ją­cej w ką­cie parku ży­wo­łapki na gaw­rony, pro­sto­pa­dło­ścianu o bo­kach z dru­cia­nej siatki, te­raz prze­rdze­wia­łej. Chri­sto­pher pa­mię­tał, po­wie­dział to z sa­tys­fak­cją, jak kra­kały, mio­ta­jąc się z kąta w kąt, tłu­kąc o siatkę, aż przy­szedł do­zorca ze strzelbą.

Kiedy, za­wró­ciw­szy, zbo­czyli z drogi, by przejść po pniu zwa­lo­nego drzewa, inne stado je­leni od­da­liło się z unie­sio­nymi łbami za za­słonę z mgły, je­den z nich kasz­lał. Chri­sto­pher chciał wie­dzieć, czy zwie­rzę umrze. Za­da­jąc to py­ta­nie, tak bar­dzo zbli­żył się do tonu, jaki ów smutny dzień bez końca ewo­ko­wał za sprawą dżdży­stej po­gody, ci­szy za­kłó­co­nej przez prze­la­tu­jący tuż nad drze­wami woj­skowy sa­mo­lot, na który, po­dob­nie jak je­le­nie, na­wet nie spoj­rzał, i do upo­rczy­wego mo­tywu roz­sta­nia, ja­kim wojna na­zna­czyła ich ży­cie, że wszystko za­brzmiało jak osta­teczny sy­gnał do od­jazdu i Roe po­wie­dział, że je­leń umrze, na pewno.

Roe mu­siał wra­cać tego sa­mego wie­czoru. Że­gnali się w holu, przy fron­to­wych drzwiach otwar­tych na ciem­ność i cze­ka­jącą go po­dróż. Sto­jąc tam, nie­zdar­nie ści­ska­jąc rękę Chri­sto­phera, po­ża­ło­wał, i po­ża­ło­wał za późno, że po­sta­no­wił go nie ca­ło­wać. Czuł się roz­darty, w tam­tej chwili ża­den kon­takt z sy­nem nie byłby zbyt bli­ski. Ale nie zdo­był się na od­wagę; bał się, że je­śli przy­tuli Chri­sto­phera, to się roz­pła­cze, a wtedy chło­piec mógłby się wy­stra­szyć.

Od­jeż­dża­jąc, po­czuł, że stra­cił wszystko, syna w szcze­gól­no­ści. Mu­siał jed­nak przy­znać, że kilka mie­sięcy wcze­śniej czuł za­le­d­wie iry­ta­cję, kiedy Chri­sto­pher, jak się wkrótce okaże, na­prawdę za­gi­nął w Lon­dy­nie.

W dro­dze po­wrot­nej był je­dy­nym pa­sa­że­rem w wa­go­nie. Po­ło­żył nogi na sie­dze­niu i umo­ścił się w po­zy­cji pół­le­żą­cej, ple­cami do wi­ru­ją­cego mroku za oknem. Przy­po­mniał so­bie, jak z cie­ka­wo­ści po­szedł obej­rzeć sklep, z któ­rego upro­wa­dzono Chri­sto­phera. Fa­tal­nie się zło­żyło, że po­ry­waczką mu­siała być aku­rat sio­stra jego in­struk­tora po­żar­nic­twa. I że świa­tło lamp łu­ko­wych, które wpa­dało do sklepu przez wi­tra­żowe okna, rzu­cało ja­skrawe barwy szkła na wy­ło­żone na la­dach to­wary.

Przy­po­mniał so­bie, jak je­sie­nią o zmierz­chu mel­do­wali się w jed­no­stce, ubrani w gra­na­towe dre­li­chy, gu­miaki i coś, co wy­glą­dało jak czapka szo­fera z białą me­ta­lową od­znaką. Wieża, jaka stoi na dzie­dzińcu każ­dej re­mizy, pięć otwar­tych plat­form jedna nad drugą, w od­stę­pach rów­nych wy­so­ko­ści pierw­szej kon­dy­gna­cji bu­dynku, była czę­ściowo wi­doczna w świe­tle la­tarń, ol­brzy­mia, przy­pra­wia­jąca o za­wrót głowy, po­nie­waż wo­kół plat­form nie było ba­rie­rek.

Kiedy miał szes­na­ście lat, przy­ja­ciel ro­dziny, który ba­dał ko­ścielne wi­traże, za­pro­wa­dził ich tuż pod okna chóru ka­te­dry w Tew­kes­bury po gzym­sie za­wie­szo­nym ja­kieś czter­dzie­ści stóp nad zie­mią. Bie­gnący wzdłuż gru­bych mu­rów wy­stęp miał nie wię­cej niż jard sze­ro­ko­ści i po­zba­wiony był ja­kiej­kol­wiek ba­lu­strady czy po­rę­czy. Co pe­wien czas mu­sieli omi­jać liny, które zwi­sały z każ­dego okna w po­przek gzymsu aż do ma­ja­czą­cej w dole pod­łogi. Umoż­li­wiały otwie­ra­nie luf­ci­ków i wie­trze­nie chóru. Idąc, mu­sieli po ko­lei chwy­tać linę prawą ręką, by móc ją prze­stą­pić naj­pierw lewą nogą, a po­tem, je­śli o niego cho­dzi, to od­wró­ciw­szy się w prawo, by prze­sta­wić prawą stopę, po­czuł na­gle prze­możny im­puls, by sko­czyć, kiedy tak stał ple­cami do ciem­no­fio­le­towo-żół­tych scen bi­blij­nych w szkle i roz­glą­dał się trwoż­nie po sza­rym bez­mia­rze ka­te­dry, aż wzrok jego przy­kuła, rap­tow­nie jak ot­chłań, nie­uchron­nie, da­leko w dole, tamta zna­czona ła­wami pod­łoga, tamta wznio­słość wo­ła­jąca do jego tętna i, sam nie wie­dział czemu, do jego uszu, rzu­cone ka­mienne płyty, na które świa­tło sło­neczne kła­dło barwę wszyst­kich wi­traży, barwę, którą te­raz, zda­wało się, przy­brała jego krew.

W re­mi­zie roz­kła­dali wy­się­gnik i wcho­dzili po ostro zwę­ża­ją­cej się, roz­kle­ko­ta­nej dra­bi­nie, czer­wo­nej, choć o tej po­rze dnia nie było tego już wi­dać, na po­dest po­ma­lo­wany na biało z my­ślą o noc­nych we­zwa­niach, przy wtó­rze po­le­ceń wy­krzy­ki­wa­nych gdzieś w dole przez głos od mo­rza, wszy­scy zdy­szani i na mięk­kich no­gach, nie­któ­rzy po­wta­rza­jąc so­bie, a na­wet in­nym, żeby nie pa­trzeć w dół. Po kilku pró­bach do­szli do wprawy, ale na po­czątku, a zwłasz­cza za­nim ka­zano im wejść na górę, miał mo­kro w spodniach, ile­kroć o szó­stej po­po­łu­dniu mi­jał na wpół wi­doczną wieżę, od­mienną za sprawą cze­goś wię­cej niż pora dnia od tam­tej, pod którą, w brze­mienne słoń­cem wie­czory, okna od sied­miu­set lat bar­wiły ka­mienne płyty jakby krwią tchó­rzy.

Le­żąc w wa­go­nie, mu­siał się zgiąć w ka­błąk, żeby zga­sić nie­do­pa­łek w po­piel­niczce umo­co­wa­nej przy drzwiach.

Kiedy, z cie­ka­wo­ści, po­szedł zo­ba­czyć na wła­sne oczy sklep, z któ­rego upro­wa­dzono Chri­sto­phera, sta­nął bez­wied­nie przed tą samą ladą z za­baw­kami, która wcze­śniej za­fra­po­wała jego syna tak, że cał­kiem się za­tra­cił. Jak on­giś je­le­nie, a po­tem ża­glówki olśniły syna, tak te­raz wozy stra­żac­kie przy­kuły uwagę ojca. Za­le­wa­jąca te przed­mioty in­ten­sywna barwa obu ich za­uro­czyła i po­zba­wiła kon­taktu ze świa­tem, bu­dząc wspo­mnie­nia, ja­kich ani je­den, ani drugi nie umiał na­zwać i nie po­tra­fił umiej­sco­wić.

Ściany sklepu po­kryte były wi­tra­żami, które przed­sta­wiały sceny z ży­cia ku­piec­kiego, to zna­czy za­ła­du­nek to­wa­rów na ga­le­ony, wyj­ście z portu, przy­gody pod­czas rejsu, a po­tem roz­ła­du­nek, wszystko rzę­si­ście oświe­tlone z ze­wnątrz, to­też wnę­trze do­słow­nie to­nęło w ko­lo­rach, a że naj­więk­szą część każ­dego okna sta­no­wiło mo­rze, w go­dzi­nach za­ku­pów do­mi­no­wał sza­fir. Za­wie­szone wy­soko pod su­fi­tem ró­żowe ja­rze­niówki do pew­nego stop­nia to­no­wały ten błę­kit, wy­do­by­wały twa­rze klien­tów z agre­syw­nej po­światy, za­ra­zem jed­nak wy­ostrzały, a ra­czej po­głę­biały stra­żacki szkar­łat do kar­minu, tym sa­mym wpra­wia­jąc świa­do­mość Ri­charda w stan uśpie­nia.

Po­tem uj­rzał her­bowe je­le­nie, świa­tło chwy­ta­jące czer­wień w pa­cior­kach ich oczu. A ża­gle, nie­ru­chome, mo­głyby roz­po­ście­rać się po­nad głęb­szą plamą mor­skiej toni w cie­niu ja­kie­goś po­gó­rza, w tym wy­obra­żo­nym wie­czor­nym świe­tle jakby usła­nego hia­cyn­tami, zza któ­rego, brze­mienny, na­dejść miał wiatr, co po­zwoli im wpra­wić w ruch fio­le­towy cień, jaki rzu­cały obok ma­lo­wa­nej ło­dzi, którą miały na­pę­dzać.

Zda­wało mu się, że sto­jąc wów­czas przy la­dzie, pró­bo­wał zo­ba­czyć to, co wcze­śniej zo­ba­czył jego syn. Wy­obra­ził so­bie, że Chri­sto­pher, któ­rego ró­żowe po­liczki przy­brały w tej po­świa­cie barwę ciem­nych wi­no­gron, po­chy­lił twarz do przodu, znie­wo­lony chło­pięcą za­chłan­no­ścią, i po­zwo­lił za­wład­nąć sobą uczu­ciom, ja­kie ów ko­lor, bi­jący od tylu upra­gnio­nych przed­mio­tów, z pew­no­ścią w nim wy­wo­łał, bo cho­ciaż nie mógł jesz­cze wi­dzieć żad­nej to­ną­cej w kwia­tach za­toki na Mo­rzu Egej­skim, to jed­nak, po­dob­nie jak każde dziecko, każdy uczeń, każdy od­po­wied­nio uspo­so­biony męż­czy­zna, roz­po­zna­wał i za­wsze po­tra­fiłby roz­po­znać tamtą po­łać wody, tamte ża­gle z prze­szło­ści, tamte ło­dzie wy­ru­sza­jące na po­łów w wy­obraźni.

Chri­sto­pher trzy­mał w dło­niach jedną z tych za­baw­ko­wych ło­dzi, kiedy po­li­cjanci przy­pro­wa­dzili go do domu.

(Chło­piec mó­wił szep­tem. „Nie do­ty­kać – po­wie­dział – nie do­ty­kać”. Pa­trzył przed sie­bie, nie po­ru­sza­jąc głową. Stopy, nio­sąc go to w jedną, to w drugą stronę, po­zwa­lały mu ogar­nąć wzro­kiem wszyst­kie skarby. Na wy­so­ko­ści szkar­łat­nych wo­zów straży po­żar­nej, a był tak bli­sko, że uj­rzał je w na­tu­ral­nym roz­mia­rze, po­wie­dział „tato” i po­czuł za­spo­ko­je­nie. Do­póki nie za­trzy­mał się przy ło­dziach i nie po­wie­dział „statki”. Prze­padł dla świata. Stał jak wryty, z pal­cem utkwio­nym w no­sie, przy­ci­ska­jąc go­rące ciem­no­fio­le­towe wargi do ma­ho­nio­wej lady, wpa­trzony w ża­gle o bar­wie swo­ich oczu).

W wa­go­nie, który za­brał go w drogę po­wrotną, oj­ciec wy­obra­ził so­bie, że jego syn mu­siał wska­zać łódź pal­cem i krzyk­nąć: „Ja chcę, ja chcę”. Po­wie­dział do sie­bie: nie nam osą­dzać tę mroczną po­żą­dli­wość, to nie­na­sy­ce­nie.

(Kiedy ko­bieta, która po­de­szła ukrad­kiem, ode­zwała się do Chri­sto­phera, nie od­po­wie­dział ani nie pró­bo­wał prze­móc za­uro­cze­nia, które przy­kuło jego wzrok do statku. W tam­tej chwili słowa nie były na­rzę­dziem ko­mu­ni­ka­cji. Sy­tu­acja po­wtó­rzyła się, gdy ko­bieta za­gad­nęła go po raz wtóry. Ale kiedy po­cią­gnęła go za kurtkę, za­darł głowę i nie do­strzegł nic dziw­nego w po­staci ską­pa­nej w świe­tle wi­traży, któ­rej skóra była nie­bie­ska, a oczy, już wcze­śniej sza­fi­rowe, skrzyły się jak mo­rze w upalny dzień o za­cho­dzie słońca, gdy ner­wowo zer­kała w lewo, a po­tem w prawo. Ilu­mi­na­cja po­nad jej głową, re­fleksy póź­nego słońca w odłam­kach szkła u wy­brzeży Gre­cji, trwała w jej źre­ni­cach w po­staci świetl­nych punk­ci­ków, kiedy prze­no­siła spoj­rze­nie z osoby na osobę. Po­chy­liła się, by po­wtó­rzyć to, co po­wie­działa. W po­zy­cji, jaką te­raz przy­jęła, ró­żowe dia­men­ciki zga­sły, a oczy, zna­la­zł­szy się w cie­niu, przy­brały barwę jesz­cze głęb­szego błę­kitu. Chłopca ośle­piło ró­żowe świa­tło ja­rze­nió­wek. Frag­ment jej pod­bródka, po­chwy­cony przez inną barwną plamę, był te­raz czer­wony jak skrzynka pocz­towa, po­dob­nie jak część srebr­nego lisa wo­kół jej szyi. Ukrad­kiem zer­k­nęła w prawo, po­tem w lewo, ale gdy, pró­bu­jąc skło­nić chłopca do po­słu­szeń­stwa, po­chwy­ciła go oczami, które za sprawą otu­la­ją­cego je oce­anu były tak nie­od­łączną czę­ścią świata stwo­rzo­nego przez jego po­żą­da­nie, nie­od­łączną tym bar­dziej, że żywą, uznał, że wszystko mie­ści się w na­tu­ral­nym po­rządku rze­czy i go­tów był speł­nić każdą jej prośbę).

(Kiedy wresz­cie ku­piła łódź, do któ­rej pra­gnie­nie zbli­żyło go tak bar­dzo, że na­brała dla niego rze­czy­wi­stych roz­mia­rów, a sprze­daw­czyni za­nu­rzyła za­bawkę w tor­bie, przez co nie mógł uj­rzeć glo­rii, to jest prze­mie­nie­nia, al­bo­wiem opu­ściw­szy kró­le­stwo wi­traży, ko­lo­rowe ża­gle prze­isto­czyły się na po­wrót w białe płótno, wtedy po­czuł się speł­niony, ści­ska­jąc za­pa­ko­wany sta­tek, który w jego oczach na­dal miał barwę wina, tę samą, jaką jego oczy miały wcze­śniej, ale już nie te­raz, gdy, od­wró­ciw­szy się, wy­cho­dził ze sklepu, pro­wa­dzony przez nie­zna­jomą).

(Kiedy tylko zna­leźli się na ze­wnątrz, w przy­ćmio­nym świe­tle gro­żą­cego desz­czem je­sien­nego przed­wie­czoru, kiedy wi­traże nie mo­gły już rzu­cać na niego ob­razu le­gen­dar­nego mo­rza, któ­rego ni­gdy nie wi­dział, tak jak róża, wą­chana z bli­ska, prze­cho­wuje za­pach na­brzmia­łych słoń­cem let­nich dni o szó­stej po po­łu­dniu, do­piero wtedy za­czął uważ­niej przy­glą­dać się oto­cze­niu).

(W au­to­bu­sie, ile­kroć spo­ty­kała wzrok in­nej ko­biety, uśmie­chała się).

(Sie­dział, trzy­ma­jąc torbę na ko­la­nach, stop­niowo tra­cąc to, co trzy­mał. Ża­gle wy­bla­kły, on jed­nak wo­lał nie prze­ko­ny­wać się o tym na­ocz­nie przed po­wro­tem do domu. Trzy­mał się tego, co tra­cił, wzbra­nia­jąc się przed stwier­dze­niem, że glo­ria ode­szła w prze­szłość. Nie­mniej na­brał dy­stansu do tej ko­biety, a po­nie­waż ja­dał o sta­łych go­dzi­nach, a te­raz spóź­niał się na pod­wie­czo­rek, po­czuł głód. „Gdzie Nan?” – za­py­tał po dro­dze. My­ślał o je­dze­niu. Ona wy­obra­ziła so­bie, że cho­dzi mu o młod­szą sio­strę. Nie wie­działa, że jest je­dy­na­kiem. „Bę­dzie lada chwila” – brzmiała od­po­wiedź, a że jej błąd nie wy­szedł na jaw, po­czuł się usa­tys­fak­cjo­no­wany).

(Po­tem krótki spa­cer w ciem­no­ści i byli na miej­scu).

Le­żąc na sie­dze­niu w wa­go­nie, oj­ciec stęk­nął w nie­wy­god­nej po­zy­cji. Chwilę wcze­śniej, przy­wo­łu­jąc w pa­mięci sklep, po­my­ślał so­bie, że w tam­tym świe­tle za­bawki wy­glą­dały tak, jakby pa­trzył na nie przez ce­lo­fa­nowy pa­pie­rek od cu­kierka.

(Ko­bieta za­pro­wa­dziła Chri­sto­phera do po­koju. Było bar­dzo go­rąco. W po­miesz­cze­niu stał piec wę­glowy. Chło­piec zdzi­wił się, że nie zdjęła mu kurtki. Kuc­nęła przy ogniu. Oglą­da­jąc się przez ra­mię, roz­gar­niała żar po­grze­ba­czem i po­wta­rzała: „Mój skarb, mój skarb”. Nie za­pa­liła świa­tła, to­też mógł roz­po­znać jej oczy tylko po ich bla­sku, gdy iskra w pa­le­ni­sku, roz­nie­cona do pło­mie­nia, spra­wiła, że jej cień za­to­czył się, za­wi­ro­wał na ogrom­nie­ją­cych ró­żo­wych ścia­nach. „Zro­bi­łam, jak na­leży, prawda skar­bie?” – wy­mam­ro­tała. „Mój pod­wie­czo­rek” – oświad­czył chło­piec, zdzi­wiony, że go nie do­stał).

(Wy­obra­ził so­bie, że to ja­kiś kin­der­bal. Nie miał głowy za­sta­na­wiać się, gdzie też mogą się ba­wić inne dzieci. Za­czął roz­pa­ko­wy­wać łódź. Ko­bieta po­de­szła, by roz­piąć mu kurtkę. Drżały jej palce. Nie mo­gła dać so­bie rady. Ra­mie­niem za­sła­niała do­stęp do świa­tła. Ża­gle były te­raz tak ciemne jak cie­nie na jej twa­rzy. Mu­siał po­chy­lić głowę do ko­lan, żeby zo­ba­czyć ka­dłub. Po­ru­szyła ręką i w mi­go­czą­cym czer­wo­na­wym świe­tle, niby w desz­czu ciem­nych płat­ków róży, łódź bły­snęła mu na chwilę w ca­łej oka­za­ło­ści, już nie błę­kitna, lecz jak gdyby oświe­tlona przez la­tar­nię mor­ską z ja­kie­goś wzgó­rza po­nad ciem­nym oce­anem. Ko­lejny ruch jej ciała i już nie wi­dział ża­gli, a ra­czej wi­dział tylko mgli­sty ich za­rys. Od­dy­chała szybko. Mam­ro­tała: „Mój skarb”. Było mu za go­rąco. W dal­szym ciągu wal­czyła z jego kurtką. Na­gle się wy­rwał. Za długo to trwało. „Prze­stań!” – za­wo­łał. Po­wie­dziaw­szy to na głos, po­rząd­nie się wy­stra­szył. Tak bar­dzo, że nie od razu za­czął wrzesz­czeć).

(„Prze­stań!” – krzyk­nął. Na­tych­miast cof­nęła dło­nie, które te­raz, roz­po­starte na wy­so­ko­ści jej twa­rzy, nad­garstki przy ustach, palce skie­ro­wane w jego stronę, trzę­sły się ze zde­ner­wo­wa­nia. „Sza, ko­chany – po­wie­działa szep­tem – sza”. „Nan!” – wrza­snął. „Na mi­łość bo­ską – po­wie­działa i prze­łknęła ślinę – twoja sio­strzyczka za­raz tu bę­dzie, sły­szysz?” Wtedy zro­zu­miał. Wie­dział, że nie ma sio­stry).

(Wziął głę­boki wdech. Otwo­rzył sze­roko usta. Wrza­snął. Cof­nęła się prze­ra­żona, po­zwa­la­jąc, by pło­mie­nie oświe­tliły jego twarz, która była te­raz do­sko­nale okrą­gła, czer­wona i tak okrą­gła, że oczy zni­kły pod zmarsz­czo­nymi brwiami. Jego ostro za­koń­czony pur­pu­rowy ję­zyk wy­wi­nął się ku gó­rze. Na lśnią­cych wil­got­nych zę­bach po­ja­wiły się bańki śliny, pę­kły, a po­tem po­ja­wiły się znowu. „Spójrz – po­wie­działa ci­cho – twoja prze­śliczna łódź”. Unio­sła ją do góry. Wziął za­mach i jed­nym ude­rze­niem dłoni wy­trą­cił jej za­bawkę. Sta­tek upadł masz­tem na dy­wan, ale się nie roz­padł. Chło­piec na­wet nie spoj­rzał. Wziął ko­lejny głę­boki wdech. Tym ra­zem krzyk był gło­śniej­szy, bar­dziej pi­skliwy. Kosz­to­wał wię­cej wy­siłku, chłopca aż wy­krę­ciło. Le­żał te­raz na boku. Za­kryła dłońmi usta, te jed­nak po­zo­stały sze­roko otwarte, to­też na spo­wi­tej mro­kiem twa­rzy, po­mię­dzy oświe­tlo­nymi pal­cami, wi­doczna była czarna dziura. Po spoj­rze­niu ko­biety, po jed­nym gry­ma­sie, zo­rien­to­wał się, że pa­trzy na drzwi za jego ple­cami. Mru­żąc oczy, wziął jesz­cze głęb­szy wdech, na­dął się, spęcz­niał, za­ci­snął ręce w piąstki, ze stra­chu stał się jesz­cze o kilka lat młod­szy, i wy­gi­na­jąc się w łuk, wy­dał z sie­bie upiorny krzyk nie­na­wi­ści i prze­ra­że­nia).

(W tej sa­mej chwili drzwi się otwo­rzyły. Kto­kol­wiek to był, wszedł do po­koju i wy­pro­wa­dził ko­bietę na ze­wnątrz. Chri­sto­pher ude­rzył w szloch. Po­tem, pra­wie na­tych­miast, uspo­koił się. Usiadł bez tchu, pod­niósł swoją łódź i z tru­dem ła­piąc po­wie­trze, z oczyma peł­nymi sło­nej wody, która wiel­kimi łzami spły­wała mu po po­licz­kach, do­tknął buksz­prytu. Tar­gnął nim spazm. Chwilę po­chli­py­wał. A po­tem wszystko się skoń­czyło, jak gdyby po­szło w nie­pa­mięć, zga­sło).

Roe po­chy­lił się do przodu i po­dra­pał w prawą łydkę. Za­nim znów się po­ło­żył, wy­dmu­chał nos. Po jego twa­rzy prze­biegł gry­mas za­że­no­wa­nia, po­nie­waż nie wie­dział, co prze­żył Chri­sto­pher, dziecko było za małe, by móc o tym opo­wie­dzieć, po­nie­waż po­ry­waczką była sio­stra jego in­struk­tora po­żar­nic­twa Pye’a, a także dla­tego, że kiedy chło­piec, który cały czas kur­czowo trzy­mał swoją łódź, zo­stał od­pro­wa­dzony do domu przez po­li­cję, jego aku­rat nie było i nie mógł za­dać oczy­wi­stych w ta­kiej sy­tu­acji py­tań.

Jęk­nął na wspo­mnie­nie po­pło­chu, jaki go wtedy ogar­nął. Po­li­cjanci po­wie­dzieli Dy, że za­stali Chri­sto­phera sie­dzą­cego wy­god­nie przy piecu. Ale skoro tak, to dla­czego od tam­tej pory chło­piec nie chciał się ba­wić ża­glów­kami? I dla­czego Dy ni­gdy o tym nie wspo­mi­nała, na­wet kiedy nie­całe trzy ty­go­dnie póź­niej do­szło do tej sceny z tan­kow­cem w ko­lo­rze tro­pi­kal­nej bieli, który Chri­sto­pher po pro­stu rzu­cił w kąt? Jęk­nął po­now­nie, przy­po­mi­na­jąc so­bie sy­tu­ację, jaką za­stał fe­ral­nego po­po­łu­dnia po po­wro­cie do domu.

„Wielka szkoda, że cię tu nie było – po­wie­działa – co za pech”. Po czym do­dała, że na pewno przy­szłoby mu do głowy wiele rze­czy, o które na­le­żało za­py­tać. Po­tem po­wtó­rzyła to, czego się do­wie­działa, ale jej ra­port był tak nie­składny, tak znie­kształ­cony przez wy­obraź­nię, przez współ­czu­cie dla chłopca, który zna­lazł się w nie­po­ję­tych dla niej oko­licz­no­ściach, że wy­sła­wiała się nad wy­raz cha­otycz­nie i nic z tego nie zro­zu­miał. Ka­zał jej po­wtó­rzyć wszystko jesz­cze raz. Tym ra­zem była bar­dziej pre­cy­zyjna i po­wie­działa coś w tym ro­dzaju:

„No więc mó­wili, że kiedy ten czło­wiek – miała na my­śli stra­żaka Pye’a – wró­cił z pracy, to zo­ba­czył moje ma­leń­stwo sie­dzące so­bie grzecz­nie, jak gdyby ni­gdy nic, bar­dzo za­do­wo­lone, tam, gdzie je zo­sta­wiła. Ta ko­bieta wy­szła po mleko czy po coś. Ale ja nie wie­rzę w ani jedno jego słowo. Je­stem pewna, że oboje mieli ja­kieś nie­cne za­miary, ach, czy to nie straszne, moje bie­dac­two. A wła­śnie, za­po­mnia­ła­bym, to by­dlę jest stra­ża­kiem. Ri­char­dzie – po­wie­działa, a on, le­żąc te­raz w wa­go­nie, stęk­nął na wspo­mnie­nie jej słów – kiedy ty wresz­cie dasz so­bie spo­kój z tą strażą ogniową?”.

Nie wie­dział, że Pye ma sio­strę. Przez kilka dni nie miał od­wagi pójść do re­mizy i wma­wiał so­bie, że w straży na pewno służy wielu męż­czyzn o tym na­zwi­sku, ale był do­sta­tecz­nie do­świad­czony, by wie­dzieć, że sy­tu­acja jest bez wyj­ścia. Kiedy mu po­wie­działa, od razu się do­my­ślił. Póź­niej za­py­tał, czy jest tego pewna, i z któ­rej to rze­komo jed­nostki jest ten Pye? Le­żąc w wa­go­nie, za­śmiał się na myśl o tym, jak skwa­pli­wie pró­bo­wał unik­nąć tego, co nie­unik­nione.

„Mój drogi, a skąd ja mam wie­dzieć, z któ­rej jed­nostki? – od­parła. – Ta ko­bieta to jest jego sio­stra, przy­naj­mniej on tak twier­dzi. Istne sza­leń­stwo, wszystko to ja­kiś obłęd. Jak w dzi­siej­szych cza­sach może do­cho­dzić do ta­kich rze­czy? Po­my­śleć, ile pie­nię­dzy idzie na kli­niki i szpi­tale, gdzie się le­czy lu­dzi, a mimo to dzieci pa­dają ofiarą po­ry­wa­czy, już ni­gdy nie będę pod­cho­dziła do po­dob­nych hi­sto­rii z nie­do­wie­rza­niem. Ale ma­łemu nic się nie stało, dok­tor jest bar­dzo za­do­wo­lony, prawda Ri­char­dzie? Nie po­wie­dział ci ni­czego, jak od­pro­wa­dza­łeś go do drzwi po ostat­niej wi­zy­cie, czego byś mi nie po­wtó­rzył, prawda?”

Wy­mo­gła na nim za­pew­nie­nie, że le­karz nie po­wie­dział mu ni­czego ta­kiego, czego on by jej po­tem nie po­wtó­rzył. I mó­wiła da­lej o straży po­żar­nej. Mó­wiła bez końca. A po­tem te łzy.

Wszystko to wy­da­rzyło się na długo przed wojną, jesz­cze w cza­sach, kiedy szko­lił się na oespowca. Prze­wra­ca­jąc się na plecy, me­dy­to­wał o Pye’u, przy­glą­dał mu się w my­ślach.

Przy­wo­ły­wał Pye’a w pa­mięci, Pye’a z tam­tych cza­sów, szczę­śli­wego Pye’a roz­pra­wia­ją­cego na swój ulu­biony te­mat. Był to nie­duży, śniady, silny męż­czy­zna, który raz w ty­go­dniu, nie­kiedy w środku wy­kładu z pod­staw hy­drau­liki, wy­gła­szał swoje orę­dzie, za­wsze w ta­kich oto z grub­sza męt­nych sło­wach:

„Oso­bi­ście nie uwa­żam, by OSP była ko­niecz­no­ścią – ma­wiał – po­nie­waż nie wie­rzę w ko­niecz­ność wojny. Ale ro­dzice nas nie py­tali, czy chcemy się uro­dzić, nie mo­gli za­py­tać ani mnie, ani żad­nego z was. Kiedy w pew­nym wieku na­uczy­łem się ko­rzy­stać z sza­rych ko­mó­rek, do­tarło do mnie, że do­ra­sta­łem w świe­cie urzą­dzo­nym przez in­nych lu­dzi dla ich wła­snej ko­rzy­ści. Całe ży­cie wal­czy­łem w sze­re­gach Związku Stra­ża­ków o lep­sze wa­runki pracy w za­wo­dzie, choć tym na gó­rze, jak ich tu w roz­mo­wie ze mną na­zwano, wcale się to nie po­do­bało. Do czego zmie­rzam. Znaj­du­jemy się w ta­kiej sy­tu­acji, że prawo do ży­cia albo, co na jedno wy­cho­dzi, prawo do pracy, wrzuca się do wspól­nego gara ze względu na zysk nie­licz­nych. Ale je­żeli bę­dziemy mieli wojnę, a za­uważ­cie, nie mó­wię, że bę­dziemy ją mieli, ani że po­win­ni­śmy mieć, po­nie­waż nie są­dzę, by co­kol­wiek na­le­żało za­ła­twiać, mor­du­jąc nie­win­nych męż­czyzn albo ich żony i ro­dziny, otóż je­żeli bę­dziemy mieli wojnę, to uwa­żam, że coś ta­kiego jak OSP musi ist­nieć. Cho­ciaż oso­bi­ście nie wi­dzę ko­niecz­no­ści”.

„Nie, no ja­sne” – ma­wiał na to stary re­krut Faj­fer, ki­wa­jąc głową. Czło­wiek ten jak echo po­wta­rzał kilka słów, albo do­rzu­cał kilka słów na znak, że się zga­dza, ile­kroć in­struk­tor prze­ry­wał, by za­czerp­nąć po­wie­trza albo roz­plą­tać my­śli, które ple­niły się w jego gło­wie jak pędy cza­ro­dziej­skiej fa­soli.

„Pię­tro ni­żej wielu jest ta­kich – cią­gnął Pye, ma­jąc na my­śli in­nych za­wo­do­wych stra­ża­ków – któ­rym wcale się nie po­doba, że przy­szli­ście do tej ro­boty. Boją się, że może dojść do za­ma­chu na ich wa­runki by­towe. Weźmy pen­sję stra­żaka, nie są to ko­kosy. Ale ja im po­wta­rzam w kan­ty­nie na dole, że prze­cież nie po­ra­dzimy so­bie z po­ża­rami, które mogą wy­buch­nąć w wy­niku dzia­łań wo­jen­nych, sami za cho­lerę so­bie nie po­ra­dzimy. Ale nie­któ­rzy z nich tak mają, że nie ode­zwą się do czło­wieka szyb­ciej jak trzy lata po szko­le­niu, zna­czy do­piero, jak już prze­pra­cuje w straży trzy lata. Wy­daje im się, że ta wojna, je­żeli wy­buch­nie, bę­dzie taka jak po­przed­nia. Po mo­jemu się mylą. Ja tam je­stem otwarty, nie boję się no­wych twa­rzy, jak co po­nie­któ­rzy, nie boję się na­wet lu­dzi wy­kształ­co­nych. Oj­ciec nie mógł mi dać lep­szej ani gor­szej edu­ka­cji niż ma wielu z was, ale lu­bię po­zna­wać no­wych lu­dzi, stoję na sta­no­wi­sku, że mogą mnie cze­goś na­uczyć. Po­wiem jed­nak uczci­wie, są wo­bec was uprze­dze­nia, le­piej, że­by­ście wie­dzieli. Ale jest wielu ta­kich jak ja, co od po­czątku mó­wią, że mu­simy tu w straży ra­zem z wami zro­bić z tej sy­tu­acji jak naj­lep­szy uży­tek, choć mu­szę po­wie­dzieć, że nie uwa­żam tego za ko­niecz­ność, po­nie­waż wojna nie jest żad­nym wyj­ściem, przy­naj­mniej dla cy­wi­li­zo­wa­nych lu­dzi, w każ­dym ra­zie nie po­winna być”.

„Ja­sne, że nie po­winna” – do­da­wał Faj­fer.

Było to przed upro­wa­dze­niem Chri­sto­phera, kiedy Pye mógł w obec­no­ści Ro­ego mó­wić cał­kiem swo­bod­nie i nie mu­siał koń­czyć pra­wie każ­dego zda­nia, a to­ko­wał bez prze­rwy, mroczną alu­zją do drob­nych kło­po­tów swo­jej sio­stry. Po­tem po­ta­ki­wa­nia Faj­fera stały się że­nu­jące w dwój­na­sób.

Faj­fer był star­szy od po­zo­sta­łych ochot­ni­ków. Twier­dził, że ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat, ale gdyby tak było, to prze­cież po­bie­rałby już eme­ry­turę.

Miał wą­ską, ciemną twarz i nie­zdrową cerę w ko­lo­rze po­de­szwy po spa­ce­rze uli­cami mia­sta w let­nim skwa­rze, trudno po­wie­dzieć, czy za sprawą brudu, złego stanu zdro­wia, czy jed­nego i dru­giego. O nad­cią­ga­ją­cej woj­nie ma­wiał, że je­śli za­fun­du­jemy so­bie „ten pasz­te­cik”, bę­dzie to jego „piąta kam­pa­nia”. Pod­czas za­jęć za­drę­czał in­struk­to­rów nie­ustan­nym po­ta­ki­wa­niem. Lu­dzie ci znali na pa­mięć wszystko, co mieli do prze­ka­za­nia. Faj­fer uci­szał re­kru­tów, któ­rzy się wier­cili, po czym po­wta­rzał kilka ostat­nich słów z tego, co wła­śnie usły­szał. Po­cząt­kowo Pye szu­kał u niego po­twier­dze­nia wła­snych wy­wo­dów, pew­nie dla­tego że Faj­fer był o wiele star­szy od reszty. Pye mógł na przy­kład re­cy­to­wać:

„Z ra­cji tego, że gaz obez­wład­nia, za­nim się czło­wiek obej­rzy, a ra­czej zo­rien­tuje, bę­dąc we Fran­cji, wi­dzia­łem, jak z frontu wra­cały gę­siego całe od­działy ślep­ców, każdy z rę­kami na ra­mio­nach są­siada. Zga­dza się, Faj­fer?”.

Stary ki­wał głową o bar­wie ga­ze­to­wej bieli. Miał gę­ste ciemne brwi i po­żół­kłe wąsy. Przez krót­kie włosy miej­scami prze­świ­ty­wała skóra, su­cha i pstra, jak gdyby za­ku­rzona po dłu­giej wę­drówce.

„Zga­dza się – od­po­wia­dał. – Gę­siego, za­ła­twieni na cacy, nim się zdą­żyli po­ła­pać”.

Był wy­jąt­ko­wym nu­dzia­rzem. Już wkrótce po­wta­rzał nie­pro­szony. Co gor­sza, za­czął mieć kło­poty z ro­zu­mie­niem. Po­wta­rzał nie­do­kład­nie. I tak na przy­kład, kiedy prze­ra­biali „wę­zły i liny”, Pye za­dał jedno ze swo­ich dłu­gich re­to­rycz­nych py­tań:

„Po­wiedzmy, że wy­buchł po­żar, przy­jeż­dża­cie na miej­sce zda­rze­nia, wcho­dzi­cie do środka, a tam, dajmy na to pod sa­mym oknem, leży nie­przy­tomny czło­wiek, może na­wet je­den z wa­szych kum­pli. Ma­cie przy so­bie linę, być może to je­dyny spo­sób, żeby go prze­nieść na dół, klatka scho­dowa już pew­nie spa­lona, więc po­zo­staje wam spu­ścić go z okna, a przy­naj­mniej spró­bo­wać. Py­ta­nie, ja­kiego uży­je­cie wę­zła”. „Sztyku z prze­chwy­tem, ma się ro­zu­mieć” – wy­rwał się Faj­fer. Po­cząt­kowo Pye trzy­mał nerwy na wo­dzy. Od­po­wia­dał co naj­wy­żej: „Nie, uży­je­cie sio­dełka albo po­dwój­nego ra­tow­ni­czego, wszy­scy wie­cie, do czego służy sztyk z prze­chwy­tem, a w każ­dym ra­zie po­win­ni­ście wie­dzieć, że do wzmac­nia­nia dra­biny. Bądź tak do­bry i nie wy­ska­kuj jak fi­lip z ko­nopi”. „Tak jest” – od­po­wia­dał Faj­fer. „Kiedy przyjdą was eg­za­mi­no­wać – cią­gnął Pye – do­stanę burę, będę miał prze­gwiz­dane, jak za­czniesz się nie­po­trzeb­nie wy­mą­drzać. Jak cię za­py­tają, od­po­wia­daj krótko. W tej ro­bo­cie nie można wie­dzieć wszyst­kiego. Więc bądź tak do­bry i na mi­łość bo­ską nie pi­tol”. Na co słu­cha­cze kar­nie wy­bu­chali śmie­chem, a naj­gło­śniej śmiał się stary, któ­rego głos był wy­soki i skrze­kliwy. Ale gdy Faj­fer się roz­krę­cił, nic nie mo­gło go za­trzy­mać i już wkrótce po­wta­rzał co pięć mi­nut „otóż to” albo „ja­sne”, ki­wa­jąc swoją wy­su­szoną głową i roz­glą­da­jąc się na boki.

„No a gdyby się oka­zało, że we­szli­ście do środka bez liny, to skąd by­ście ją wzięli? Nie mo­że­cie po nią po­słać, bo droga ewa­ku­acyjna zo­stała od­cięta. Ogień, jak sami zo­ba­czy­cie, szybko się roz­prze­strze­nia, wi­ruje i za­cho­dzi czło­wieka od tyłu. I wy­twa­rza wiatr, dziwna sprawa”. „Może tak być” – wtrą­cił Faj­fer. Pye mó­wił da­lej: „Je­żeli ktoś straci zimną krew, to już po nim. Zo­staje z niego klucz do hy­drantu i to­pór, no i sprzączka od pasa. Ja nie żar­tuję, w Kwa­te­rze Głów­nej jest mu­zeum, wy­star­czy drani po­pro­sić i jak bę­dzie­cie mieli szczę­ście, dużo szczę­ścia, to wpusz­czą was do środka. Można tam zo­ba­czyć ta­bliczkę z na­zwi­skiem, które usta­lili po nu­me­rze wy­tło­czo­nym na ostrzu to­pora. „Zga­dza się” – przy­tak­nął Faj­fer. „No do­brze – po­wie­dział Pye, po­dej­mu­jąc prze­rwany wą­tek – chyba nie chcie­li­by­ście się usma­żyć, prawda? Co by­ście zro­bili?” „Ja bym rzu­cił tę linkę na szpuli” – po­wie­dział Faj­fer. „Tak, z ka­lety przy pa­sku, sto dwa­dzie­ścia stóp naj­lep­szej nie­szli­fo­wa­nej linki okien­nej na­wi­nię­tej na rolkę. Tylko nie wolno jej rzu­cać, bo wróci, roz­bije szybę pię­tro ni­żej i jesz­cze tam utknie. Nie, trzeba to zro­bić de­li­kat­nie, wy­pu­ścić szpulkę z ręki, a linka sama ele­gancko się roz­wi­nie. Je­den z wa­szych kum­pli na dole przy­wiąże do niej linę ra­tow­ni­czą. No a jak wcią­gnie­cie linę ra­tow­ni­czą na górę, to co po­tem? Pa­mię­taj­cie, jest wam pie­kiel­nie go­rąco, chce­cie się stam­tąd wy­do­stać, nie je­ste­ście Hin­du­sem, nie bę­dzie­cie pró­bo­wali tej sztuczki z liną, choć ta hi­sto­ryjka to prze­sąd, oj­ciec dał mi tylko tyle, ile mógł, czyli zwy­kłe wy­kształ­ce­nie za­wo­dowe, ale nic cięż­szego od po­wie­trza nie może się tak uno­sić. Więc co by­ście zro­bili?” Nie prze­rwał, mó­wił da­lej, ukry­wa­jąc cią­gle, tak się przy­naj­mniej Ro­emu zda­wało, py­ta­nie, na które już za­żą­dał od­po­wie­dzi. „Chce­cie stam­tąd wyjść, dla nie­któ­rych z nas ten świat nie jest wcale taki wspa­niały, ale zwie­rzęcy in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy jest w czło­wieku sil­niej­szy, niż się to wy­daje kla­sie pa­nu­ją­cej, no więc przy­pu­śćmy, że je­ste­ście tam na gó­rze, w środku – po czym w końcu wy­ar­ty­ku­ło­wał swoje py­ta­nie – do czego przy­wią­że­cie linę?” „Do drzwi, ma się ro­zu­mieć” – wy­pa­lił Faj­fer, nim kto­kol­wiek zdą­żył od­po­wie­dzieć. „No tak” – po­wie­dział Pye i za­milkł. Sie­dząc na kra­wę­dzi stołu, oglą­dał swoje buty. Po czym ode­zwał się: „Drzwi się ko­ły­szą, taka już ich na­tura, wi­szą na za­wia­sach, co gor­sza, po­dest na ze­wnątrz nie­źle się haj­cuje, drzwi mogą być prze­pa­lone na wy­lot, a Faj­fer chce przy­wią­zać linę do klamki”. Na te słowa grupa wy­buch­nęła śmie­chem. „Do cho­ler­nej klamki – cią­gnął Pye – linę ra­tow­ni­czą o śred­nicy dzie­więć ósmych cala, uple­cioną z naj­lep­szych ma­nil­skich ko­nopi, z czter­na­stoma gru­bymi wę­złami do zsu­wa­nia się na zie­mię”. „Już ła­pię, w czym rzecz” – po­wie­dział stary. „Za­cho­waj to, co zła­pa­łeś, dla sie­bie – od­parł Pye. – Je­steś tru­pem, zo­stał po to­bie smród, usma­ży­łeś się”. I znowu wszy­scy mo­gli się śmiać. „No, pa­no­wie, co stoi w sy­pialni?” Po kilku wska­zów­kach uzy­skał wresz­cie pra­wi­dłową od­po­wiedź. „Tak jest, łóżko. Wo­kół środ­ko­wej czę­ści, prze­su­wa­jąc łóżko w stronę okna, prze­wią­zu­jemy linę w po­ło­wie dłu­go­ści, tak żeby łóżko za­kli­no­wało się o ramę okienną. Nie u wez­gło­wia, nie w no­gach, tylko na środku, tam, gdzie naj­wię­cej się dzieje” – spu­en­to­wał i wszy­scy, łącz­nie z Faj­fe­rem, po­now­nie za­śmiali się z uzna­niem.

Po po­rwa­niu było zu­peł­nie ina­czej.

„Weźmy szpi­tal – mógł mó­wić Pye – do­sta­je­cie we­zwa­nie, przy­jeż­dża­cie na miej­sce, i cho­ciaż ten wy­kład na­zywa się prak­tyczne wska­zówki do­ty­czące ra­tow­nic­twa po­ża­ro­wego, wszystko to jest czę­ścią tej ro­boty, tak samo jak ga­sze­nie ognia. Weźmy szpi­tal psy­chia­tryczny, albo na­wet tak zwane miej­sce pu­blicz­nej roz­rywki. Jak się za­cho­wać? Mu­si­cie za­wsze pa­mię­tać, żeby ro­bić jak naj­mniej za­mie­sza­nia, trzeba tro­chę ru­szyć głową, pa­cjenci nie mogą się zo­rien­to­wać, że coś jest nie tak. Rób­cie swoje po ci­chu. Nie mo­że­cie wpa­dać na od­dział, wrzesz­cząc: gdzie się pali? Mogą tam być lu­dzie, któ­rzy tra­fili do szpi­tala nie z wła­snej winy. Na­leży im współ­czuć”. Bar­dzo uwa­żał, żeby nie spoj­rzeć na Ri­charda. „Taki na­gły szok mógłby spo­wo­do­wać, że do reszty zwa­riują. Ko­biety w na­głym szoku... – i grupa wy­bu­chała śmie­chem. – Nie, mó­wię po­waż­nie”. „Ma się ro­zu­mieć” – rzu­cał Faj­fer. „Te ko­biety – cią­gnął Pye – mo­głyby być z wa­szych ro­dzin, le­żeć w szpi­talu z po­wodu ja­kie­goś dzi­wac­twa albo in­nego nie­szczę­ścia, praw­do­po­dob­nie za­brane z domu siłą, więc rusz­cie głową”.

Wie­dząc to, co już wie­dział, le­żąc na ka­na­pie obi­tej ma­te­ria­łem szorst­kim jak pa­pier ścierny, Roe kaszl­nął z za­że­no­wa­niem. Te wy­kłady nie da­wały mu spo­koju.