Pisma krytyczne - Anatole France - ebook

Pisma krytyczne ebook

Anatole France

0,0

Opis

Pisma krytyczne” to utwór Anatole’a France’a, francuskiego poety, powieściopisarza i krytyka, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Ten zbiór pism laureata Nagrody Nobla zawiera między innymi takie teksty jak:

Buddyzm, Mistycyzm i wiedza, O Sceptycyzmie, Czemu nam smutno.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-281-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Buddyzm

Nie myślę zupełnie, by Europa mogła uwierzyć w nirwanę; przyznaję jednak, że buddyzm — dziś już lepiej znany — ma szczególny urok dla umysłów wyzwolonych i ciekawych, że łaska Sakya-Muni’ego udziela się z łatwością sercom nieuprzedzonym. Rzecz zadziwiająca: źródło etyczne, które wytrysnęło przed rozkwitem geniuszu helleńskiego u stóp Himalajów, zachowało dotąd całą swą niewyczerpaną czystość i świeżość upajającą. Dla naszej starej cierpiącej ludzkości mędrzec z Kapilawastu jest jeszcze dziś najlepszym doradcą i najmilszym pocieszycielem.  Buddyzm prawie nie jest religią; — właściwie nie ma on swej kosmogonii, ani bogów, ani obrządków. Jest to nauka moralna najpiękniejsza ze wszystkich; światopogląd, który zgadza się z najśmielszemi dociekaniami nauki współczesnej. Bez przelania kropli krwi buddyzm ogarnął Tybet, Birmę, Nepal, Syam, Kambodżę, Annam, Chiny i Japonię. W Indyach samych utrzymał się tylko na Ceylonie, i tak jednak liczy w Azyi czterysta milionów wyznawców. Nie mniej dziwne są jego losy w Europie — w przeciągu ostatnich lat sześćdziesięciu. Pod jego to wpływem najpotężniejszy filozof współczesnych Niemiec stworzył odrazu system, któremu nie można odmówić trwałej wartości. Wiadomo powszechnie, że Schopenhauer oparł teoryę woli na podstawach filozofii buddyjskiej. Wielki mistrz pessymizmu sam do tego się przyznawał; w jego skromnej sypialni stał złoty posążek Buddy.  Rozwój gramatyki porównawczej i nauki religii znakomicie pogłębiły naszą znajomość buddyzmu. Trzeba przyznać, że i kółko teozoficzne, którego poglądy są tak niezwykłe, przyczyniło się w ostatnich latach do rozszerzenia we Francyi i w Anglii zasad Sakya-Muni’ego. Jednocześnie na Ceylonie wielki kapłan Kościoła Południowego, Sumangala składał hołd wiedzy europejskiej. Ten starzec o twarzy z jasnego bronzu, majestatycznie okryty żółtą szatą, żując betel, czytał dzieła Herberta Spencera. Buddyzm, głoszący powszechną miłość, jest życzliwie usposobiony dla wiedzy, a do świętych swych chętnie zaliczył Sumangala Darwina i Littrè’go, gdyż na równi z ascetami dżungli mieli oni żarliwe serce, dobrą wolę i pogardę dóbr doczesnych.  Wogóle Kościół Południowy, na którego czele stoi Sumangala, jest racyonalistyczniejszy i liberalniejszy, niż Kościół Północny ze swą stolicą duchowną w Tybecie. Może być, że przy bliższem zbadaniu okaże się, iż oba wyznania są zeszpecone przez śmieszne obrządki i grube przesądy, ale w swej treści wewnętrznej buddyzm opiera się wyłącznie na mądrości, miłości i litości.  Było to pierwszego maja 1890 roku: agitacya — szczęśliwie powściągnięta — wionęła kurzem wiosennym na stolice Europy, i w powszechności swej objawiła się jako nowa potęga, z którą liczyć się trzeba, — w ten dzień pierwszego maja traf zawiódł mię do cichych sal muzeum Guimet. Tam, samotny, otoczony bożkami Azyi, w cieniu i w ciszy przebiegałem jeszcze myślą sprawy współczesne, od których nikomu nie sądzono się oderwać; rozmyślałem o twardych koniecznościach życia, o prawach pracy, o bólu istnienia; tam to zatrzymałem się przed posągiem starożytnego mędrca, którego głosu dziś jeszcze słucha czterysta milionów ludzi. Przyznaję, porwała mię chęć, by modlić się doń, jak do bóstwa i błagać o tajemnicę dobrego życia, której napróżno szukają rządy i ludy.  I zdawało mi się, że łagodny, wiecznie młody asceta, z nogami skrzyżowanemi na legendowym lotusie, — symbolu czystości — z prawą ręką wzniesioną jak do nauczania, odpowiedział mi dwa słowa tylko: litość i rezygnacya. Cała jego historya, prawdziwa czy legendarna, ale w każdym razie tak piękna mówiła za niego: »Jam był syn królewski, wychowany w pałacach wspaniałych, w kwitnących ogrodach, gdzie pod bijącymi wodotryskami pawie rozpościerały na murawie centkowane wachlarze. Wysokie mury ukrywały przedemną niedole tego świata, lecz serce me ogarnął smutek, bo jedna myśl była we mnie. Gdy nałożnice moje, skąpane w wonnościach, tańczyły przy dźwiękach muzyki, w oczach mych harem przemieniał się w kostnicę, a jam mówił do siebie: »Otom jest na cmentarzu«. »Czterykroć opuściłem swe ogrody: spotkałem starca i uczułem, że ogarnia mię zgrzybiałość; spotkałem chorego i dotknęło mię jego cierpienie; spotkałem trupa, i śmierć zagościła we mnie. Spotkałem wreszcie ascetę i pojąłem, że on to posiadł spokój ducha; postanowiłem iść za jego przykładem. Pewnej nocy, gdy w pałacu wszyscy byli uśpieni, rzuciłem ostatnie spojrzenie na żonę i dziecię me śpiące, dosiadłem konia i uciekłem w dżungle, aby rozmyślać nad niedolą ludzką, nad jej przyczynami niezliczonemi i nad sposobem jej usunięcia. »Zapytałem o to dwóch słynnych pustelników, a ci mię objaśnili, że przez udręczenie ciała człowiek może posiąść mądrość. Przekonałem się jednak, że nie byli oni wcale mędrcami, ja sam po długim poście tak byłem wycieńczony, że pasterze z gór Gaya wołali na mój widok: »O! co za piękny pustelnik: czarny, siny, skóra na nim jak na rybie madżura«. Źrenice moje błyskały w zapadłych oczodołach, jak dwie gwiazdy odbite w głębi studni; byłem bliski zgonu, a mimo to nie zdobyłem upragnionej wiedzy. Dlatego to zaszedłszy nad brzeg jeziora Nairandżanâ, spożyłem polewkę z miodu i mleka, którą mi dała młoda dziewczyna. Wzmocniony tem, usiadłem wieczorem u stóp drzewa Boddhi i spędziłem tam noc na rozmyślaniu. Przed wschodem słońca umysł mój zakwitł, jak lotos biały i zrozumiałem, że cała niedola nasza powstaje z pożądań, które nas zwodzą co do prawdziwej natury rzeczy; gdybyśmy istotnie przejrzeli wszechświat, okazałoby się, że niema czego pragnąć, a wtedy znikłyby też wszystkie nasze cierpienia.  »Od dnia tego wytężyłem wszystkie siły, by w sobie zabić pragnienie, i pouczałem ludzi, by niszczyli je w swych sercach. Głosiłem równość i prostotę, mówiłem: »Ani włosy trefione, ani bogactwa, ani urodzenie nie tworzą bramina. W kim jednoczy się prawda i sprawiedliwość — ten zaiste jest braminem«.  Mówiłem jeszcze: Nie bądźcie pyszni, nie bądźcie zarozumiali; bądźcie łagodni. Zduście namiętności, te wysłannice śmierci, jak słoń depce namiot trzcinowy. Wszystko, czego pożądacie, nie nasyci was, tak jak bezmiar wód oceanu nie może ugasić pragnienia. Duszę nasycicie jedynie mądrością. Nie znajcie nienawiści, ani pychy, ani obłudy. Bądźcie pobłażliwi dla niewyrozumiałych, łagodni dla gwałtownych, obojętni wszystkiemu pośród tych, którzy do wszystkiego się przywiązują. Czyńcie zawsze to, co chcielibyście, by czynili inni. Nie wyrządzajcie krzywdy żadnemu stworzeniu.  »Oto, co głosiłem bogatym i biednym w ciągu lat czterdziestu pięciu, a po ich upływie dostąpiłem błogosławionego spoczynku, którego zażywam wiecznie«.  I złocone bóstwo uśmiechnięte, z wzniesionym palcem, z otwartemi pięknemi oczami — zamilkło.  Niestety! Sakya-Muni, jeżeli istniał, jak w to wierzę, był najlepszym z ludzi. »To był święty!« zawołał pono Marco Polo, słuchając jego dziejów. Tak, był to święty mędrzec. Ale jego mądrość nie stworzona jest dla żywotnych ludów Europy, dla pokoleń tak potężnie odczuwających życie. Lek niezawodny, który on na cierpienie powszechne zaleca, nam się nie przyda. Nawołuje do wyrzeczenia — my chcemy działać; uczy niczego nie pożądać — a pożądanie jest w nas silniejsze nad życie. Jako nagrodę wysiłków obiecuje nam nirwanę, spokój bezwzględny, — sama myśl takiego spokoju zdejmuje nas trwogą niewypowiedzianą. Nie dla nas przyszedł Sakya-Muni, nie on nas zbawi. Nie mniej jednak może być przyjacielem, doradcą dla ludzi najlepszych i najmędrszych. Tym, którzy umieją go słuchać, udziela ważnych i pięknych nauk, a chociaż nie pomaga nam w rozwiązaniu kwestyi społecznej, to balsam jego słów uleczy niejedną skrytą ranę, złagodzi niejeden ból tajemny.  Przed opuszczeniem muzeum Guimet zaszedłem do pięknej sali okrągłej, w której umieszczone są książki. Przeglądałem tam: »Historyę religij indyjskich« przez L. de Milloué, uczonego współpracownika pana Guimet, »Historyę literatury indyjskiej« przez Jana Lahora i inne jeszcze. Czytałem tam między różnemi legendami buddyjskiemi jedną zachwycającą opowieść, którą pozwolę sobie przytoczyć, nie tak, niestety, jak jest napisana, ale tak, jak ją zdołałem zapamiętać. Niezmiernie mię zajmuje, i muszę koniecznie tu ją powtórzyć. Opowieść o nierządnicy Wasawadatta i o kupcu Upagupta.  Żyła w mieście Mathura, w Bengalu, nierządnica wielkiej piękności imieniem Wasawadatta; spotkawszy raz młodego Upaguptę, syna bogatego kupca, zapłonęła gorącą dlań miłością. Posłała do niego służebną, by mu powiedzieć, że z radością przyjmie go w swym domu. Upagupta jednak nie przyszedł. Był on niewinny, łagodny, pełen litości; posiadał wiedzę, przestrzegał zakonu i żył według przepisów Buddy. Dlatego też wzgardził miłością tej kobiety.  Zdarzyło się, że wkrótce potem Wasawadatta popełniła zbrodnię; sędziowie skazali ją na obcięcie rąk, nóg, uszu i nosa. Zaprowadzono ją na cmentarz, gdzie wyrok spełniono. Wasawadattę pozostawiono w miejscu, gdzie poniosła karę; żyła jeszcze.  Służebnica, przywiązana do Wasawadatty, została przy niej i odpędzała muchy wachlarzem, by poćwiartowana spokojnie umrzeć mogła. Gdy spełniała te miłosierne usługi, ujrzała człowieka, który się zbliżał, nie jako ciekawy, lecz tak jak uprzejmy gość wybiera się w gościnę. W istocie, pacholę niosło parasol nad jego głową. Poznawszy młodego Upaguptę, służebna zebrała odrąbane członki swej pani i ukryła je pośpiesznie pod płaszczem. Syn kupca zbliżył się do Wasawadatty, zatrzymał się i przyglądał w milczeniu tej, której piękność niedawno w mieście błyszczała, jak perła. Tymczasem nierządnica poznała ukochanego i rzekła doń konającym głosem:  — Upagupto, Upagupto! Gdy ciało moje, ozdobione złotymi pierścieniami i przejrzystą tkaniną, było słodkie jak kwiat lotosu, napróżno oczekiwałam cię — nieszczęsna. Póki wzbudzałam pożądanie, nie przyszedłeś! Upagupto, Upagupto! czemu przychodzisz teraz, gdy ciało moje krwawiące i okaleczone przejąć może tylko wstrętem i zgrozą?  Upagupta odpowiedział z niezmierną słodyczą:  — Siostro Wasawadatto, w znikomych dniach twej piękności czcze pozory nie uwiodły mych zmysłów. Oczami ducha widziałem cię już taką, jaką dziś jesteś. Wiedziałem, że ciało twe jest jedynie naczyniem zepsucia. Zaprawdę mówię ci siostro: dla tego, kto prawdę widzi, tyś nic nie straciła. Porzuć więc żal, nie opłakuj cieniów radości i rozkoszy, które cię opuszczają; daj zniknąć złej marze życia. Pojmij, że wszystkie uciechy ziemskie są niby odbicie księżyca w wodzie. Za wiele pożądałaś i stąd twe cierpienie, nie pożądaj już niczego, bądź łagodna dla siebie samej, a będziesz warta więcej od bogów. O! nie chciej już żyć; żyje się tylko wtedy, gdy się tego pragnie, a widzisz, siostro, że życie jest złe. Kocham cię: wierz mi, siostro Wasawadatto, ukój się i spocznij.  Nierządnica wysłuchała tych słów i uznając, że są prawdziwe, umarła bez pragnień i opuściła świętobliwie ten świat ułudny.

Mistycyzm i wiedza

Jestem tylko marzycielem i dlatego zapewne sprawy ludzkie widzę niby w półsennej medytacyi, ale czuję, że obecna pora roku — porównanie wiosenne — jest epoką pojednania i miłości i że porze tej przystoją wyrazy nadziei i wesela. I czy mam się przyznać? — wrażenie to wywołuje u mnie zwyczaj dzielenia się jajkiem wielkanocnem, zwyczaj datujący się od zamierzchłych czasów cywilizacyi pierwotnych a do dni naszych przechowany u ludów chrześcijańskich. Ta dawna tradycya nietylko świadczy o konserwatyzmie ludzkości, ale dowodzi zarazem, że można zgodzić ze sobą wiele rzeczy takich, które początkowo do pogodzenia niemożliwemi się zdawały.  Słuchajmy, czego uczy nas kalendarz.  W tej porze wiosennej, którą przed kilkoma dniami zaledwie przekroczyliśmy, tajemnice przyrody i tajemnice religii łączą swe czarodziejstwa, duch i materya wielbią wieczystość zmartwychwstania, ołtarze i lasy zakwitają razem. Kościół głosi: Dic nobis Maria... »powiedz Maryo, co widziałaś na swej drodze? Widziałam całun i odzież, widziałam świadków anielskich i chwałę Zmartwychwstałego«.  I słowa te cudne wyrażają z jednaką potęgę powrót wiosny i zwycięstwo Chrystusowe, w wyrazach uniesienia i chwały łączą nieśmiertelnego Adonisa z Bogiem czasów naszych. Gdy w dymie kadzideł od ołtarza płyną słowa radosne »Powiedz Maryo, co widziałaś na swej drodze?«, ptaszki, ścielące gniazda na dzwonnicy kościelnej, świergotem swym odpowiadają: »Maryo, Maryo, na drodze swej widziałaś, jak pierwsze promyki słońca zmieszały się z deszczem wiosennym, niby uśmiech ze łzami i zamieniły się na listki i kwiaty. Światło wnikające do serc naszych, w miłość się przeistacza; to też gorliwie ścielemy gniazdka, pracowicie w dzióbkach znosimy źdźbła słomy; tak, ożywcze ciepło rozbudza miłość i pożądanie«.  Dowodzi to właśnie jedności w układzie wszechświata; chemik Berthelot poczyna już domyślać się rzeczy, które starzy alchemicy dawno przed nim odgadli. Skąd jednak z tej jedności wyłoniła się taka rozmaitość, — to przechodzi pojęcia zarówno uczonego chemika, jak i ptasząt.  »Oto co Marya widziała na swej drodze. Widziała chwałę Zmartwychwstałego, który umiera i zmartwychwstaje rokrocznie. I długo jeszcze, gdy nas już nie stanie, odradzać się będzie — nie wiecznie jednak, bo choć jest słońcem, niemniej jest tylko iskrą zawieszoną w przestrzeni bez końca. A czemże my jesteśmy, my ptaszki? Niczem i światem zarazem — kochamy, składamy jaja, żywimy swe pisklęta, jesteśmy cząstką w życiu wszechświata. A na świecie wszystko jest potrzebne, o ile wszystko nie jest tylko próżnem złudzeniem: oba te poglądy zaś są jednako rozumne. Ale ptaszki sądzą, że są potrzebne i stosownie do tego też postępują«.  Taką oto rozmowę organów z ptakami zasłyszałem, przechodząc w pewien ranek wielkanocny przed wiejskim kościółkiem. Rozmowa ta zda mi się prawdziwie pobożna.  We wszystkich krajach i po wszystkie wieki powrót wiosny wiąże w radosnej uroczystości nadzieje mistyków z weselem przyrody. Chrześciaństwo w swych czarownych obchodach wielkanocnych nie wyzbyło się — zwłaszcza po wsiach — pozostałości pogańskich, które koło niego się wiją, jak koło kamiennego krzyża bluszcz i ciernie.  Kamil Flammarion mówił mi, że w Bassigny, jego stronach rodzinnych, chłopi dziś obchodzą powrót wiosny, tak jak za czasów Joanny d’Arc, łącząc z ceremoniami katolickiemi obchody pogańskie, pełne pogodnego naturalizmu. Wszędzie spotkanie Maryi z mistycznym ogrodnikiem staje się jednocześnie symbolem radości ziemskiej i niebiańskiej nadziei. — »Dic nobis Maria? — powiedz nam Maryo, co widziałaś na swej drodze.« Te słowa liturgiczne spotkałem przed kilku dniami w miesięczniku, poświęconym literaturze i sztuce. Umieszczono je na czele jednego z artykułów krytyczno-etycznych, w których czuć było mistycyzm dorastającego pokolenia. »Maryo, co widziałaś na swej drodze« powtarzał niespokojnie Paweł Desjardins, pisząc o jednym z mistrzów, w którym młodzi wielkie pokładają nadzieje. Słowa jego, przepojone szczerością i szlachetnem odczuciem, zdradzały zarazem taki niepokój, że mnie poważnie zastanowiły. Słowa: »Dic nobis Maria« stawały się tam dewizą jakiejś niejasnej palingenezy, jakiejś religii niewyraźnej, symbolem czegoś nieokreślonego, lepszego, co się dopiero ma narodzić. Artykuł p. Desjardins, to jedno z tysiącznych znamion dzisiejszego niepokoju i rozterki ducha.  Wszystko tu jeszcze zmącone i bardzo niejasne. Ale warto iść za tym poczynającym się ruchem, śledzić go troskliwie i przychylnie, tak, jak byłem usposobiony pisząc te słowa. Starajmy się poznać, ku czemu dążą i jakiemi drogami kroczą młodzi. Niech dzielniejsi i rozumniejsi odemnie oświecają tych, co wstępują obecnie w życie duchowe i umysłowe; co do siebie, pragnę tylko odszukać drogę w tych niejasnych jeszcze nowinkach. Zrobić to muszę, gdyż piszę — a pisanie, gdy się nad tem zastanowić, jest rzeczą straszną.  Najwidoczniejsza w tem wszystkiem, że zaufanie do wiedzy, niedawno tak silne, jest przeważnie stracone. Byliśmy przekonani, że za pomocą dokładnych badań doświadczalnych, dobrze dokonanych obserwacyi stworzymy prędko racyonalizm powszechny. I prawie wierzyliśmy, że od wieku XVIII. poczyna się nowa era ludzkości — ja wierzę w to jeszcze. Trzeba jednak przyznać, że nie idzie to tak szybko, i, że sprawa nie jest tak prosta, jak nam się zdawało. Ernest Renan, nasz mistrz, który silniej od innych ufał i wierzył wiedzy, nie wyrzekając się swej wiary przyznaje, iż złudzeniem jest przypuszczać, by już dziś ludzkość wyłącznie mogła się oprzeć na racyonalizmie i doświadczeniu. Młodzież współczesna czego innego szuka. I skoro odrzuca tę wiedzę, którą uważaliśmy za objawienie najwyższe, należy poznać, dlaczego tak czyni.  Przedewszystkiem zarzuca się wiedzy, że jest niezupełna. Wiedza sama — mówią nam — nie istnieje; wy uczeni stworzyliście tylko nauki, a to jest różnica zasadnicza. I cóż to są dla was nauki? Powiększające szkła, szkła — nic więcej! Wzmacniają wasz wzrok i pozwalają wam dokładniej przyjrzeć się niektórym zjawiskom, na to zgoda!  Lecz czyż to rzecz ważna?  Zbadawszy kilka zjawisk więcej w tej przepaści złudzeń, z których świat się składa, czy poznaliście samą przyczynę rzeczy, choć jedno z tych rządzących światem praw, któreby poznać należało? I czy sądzicie, że odkrycia chemiczne i fizyologiczne odsłoniły nam choć jedną prawdę etyczną?  Wiedza wasza nie może rościć prawa, by rządzić nami, bo sama przez się obca jest moralności, a te zasady czynu, któreby z niej czerpać można, byłyby niemoralne.  Wiedza jest nieludzka, okrutna; unicestwia nas w przyrodzie, zbliża nas do zwierząt i roślin, ukazując to, co mamy wspólnego z nimi, a wspólnem nam jest wszystko: zmysły, radości, smutki, nawet myśli. Wraz z innymi tworami jesteśmy dla niej niczem na tej bryle, ziemią zwanej: głosi ona zuchwale, że losy ludzkości całej we wszechświecie nie znaczą nic.  Próżno wołamy, że w nas samych odnajduje się nieskończoność. Wiedza niewzruszenie uczy nas, że Ziemia nie jest nawet maleńką komórką w tej żyle Uranosa, którą drogą mleczną zwiemy. Wiedza każe nam rumienić się, że mogliśmy kiedyś uważać się za środek świata, za najpiękniejsze dzieło Boże, gdy w rzeczywistości krążymy około marnej gwiazdy, milion razy mniejszej, niż Syryusz.  Nasza ledwie dostrzegalna cząstka wszechświata, o ile sądzić można, jest dość nędzna: ma jedno tylko słońce, gdy wiele innych układów gwiezdnych ma ich dwa, lub nawet trzy. Słońce nasze oglądane z układów sąsiednich nie ma zapewne silnego blasku; jest czerwonawe, co dowodzi, że nie płonie już z żarem gwiazd młodych, biało świecących. Niedługo, za kilka milionów stuleci, słońce mieć już będzie tarczę przyćmioną, pokrytą dużemi czarnemi plamami i to będzie jego końcem. Ziarno piasku, które dziś ziemią się zwie, a wówczas żadnego już miana mieć nie będzie, zapadnie wraz z słońcem w noc wieczystą.  Ludzkość na długo zapewne przed tą chwilą wygaśnie. Tymczasem uczymy się, że zmierzamy do Gwiazdozbioru Herkulesa, i że prochy nasze dotrą tam kiedyś w ciemnościach i w milczeniu. Oto, co nam wiedza o losach ludzkości odsłonić może.  Podróż tę odbywamy w towarzystwie innych planet, z których jedne, jak Wenus i Merkury, giną w blasku słońca, inne, jak Uran i Neptun — w ciemnościach przestworza. Zdaje się, że Wenus jedną tylko stroną zawsze zwrócona jest do słońca, ale przypuszczenie to nie jest pewnikiem. Jedyną planetą, której powierzchnię obserwować mogliśmy, jest Mars; łatwo rozróżnić na nim lądy, morza, obłoki i śniegi na biegunach. Flammarion nakreślił jego mapę, Schiaparelli dostrzegł na nim kanały; powstają one tam, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i, jeśli są dzielem przemysłu rąk ludzkich, trzeba przyznać, że inżynierowie tej planety o wiele są zdolniejsi od naszych. Niewiadomo tylko, czy istotnie są to kanały; być może, że powierzchnia jest tam bardziej ruchoma i mniej trwała, niż na ziemi, i że to jest powodem ciągłych zmian i przekształceń.  Bardzo to możliwa, że Mars jest zamieszkały, lecz nie dowiemy się nigdy, jakie formy przybiera tam życie; wolno nam przypuszczać, że jest równie ciężkie, jak na ziemi; przynajmniej takie przypuszczenie będzie nam pociechą, której nam wiedza nawet nie zabierze.  A jakże wiedza obeszła się z człowiekiem? Wyzuła go z cnót, które były jego dumą i pięknością, kazała mu wierzyć, że wszystko w nim i poza nim ulega koniecznym ślepym prawom przyrody, że wolna wola jest złudzeniem, że sam on jest maszyną, nie znającą własnego mechanizmu. Zburzyła nawet poczucie jego własnej jaźni, na czem tak piękne pokładał nadzieje; nieraz ukazała mu w człowieku dwa oddzielne a współrzędne istnienia, dwie dusze w jednej osobie.  Tak oto nasze pokolenie przeciw wiedzy się burzy i odmawia jej prawa rządzenia ludzkością. Czem zamierza ona zastąpić nauki ścisłe? Na to pytanie odpowiedzi szukać należy koniecznie.

O Sceptycyzmie

Szczęśliwe chwile przeżywałem zdala od biurka. Wiodłem samotne, pełne rozmyślań życie, którego wspomnienie napawa mię jeszcze słodyczą. Ponieważ nic wtedy nie studyowałem, uczyłem się dużo. W istocie na przechadzkach właśnie robi się piękne odkrycia filozoficzne i etyczne; to zaś, co zdobywamy w laboratoryach i pracowniach, po większej części mało ma wartości; — rzecz szczególna — uczeni zawodowi są bardziej ciemni, niż większość innych ludzi.  W owym to czasie pewnego poranka błądziłem bez celu po krętych alejach »Jardin des Plantes« wśród owiec i sarn, które wyciągały głowy z za krzewów, prosząc o chleb. Marzyłem właśnie, że ten stary ogród zamieszkany przez zwierzęta, przypomina nieco raj ziemski na starych sztychach. Wtem spostrzegłem zbliżającego się ku mnie księdza L., który z brewiarzem w ręku szedł wesół tą męską radością, właściwą duszom czystym. Był to rzeczywiście święty a przytem uczony człowiek, o sercu spokojnem, lecz myśli wytężonej bezustannie. Trzeba go było znać, by wiedzieć, jak połączyć można dumę kapłana z prostotą świętego. Od chwili, gdy skończył mszę, dysputował dzień cały. Cokolwiek o teologii, etyce i metafizyce napisano i oprawiono w cielęcą skórkę z czerwonymi brzeżkami — wszystko to on przewertował; nie zliczyć szpargałów, których marginesy pozasypywał uwagami swemi i tabaką. W rozmowach na ulicach i w ogrodach marnował swą wymowę, godną nieporównanego mistrza. Był dość źle widziany w konsystorzu; zwierzchnicy szanowali w nim czystość obyczajów, lecz lękali się pychy jego rozumowań. Być może, nie mylili się bardzo. Tego dnia ksiądz L. tak mówił do mnie:  »Jan Diakon wspomina, że święty Grzegorz gorzko płakał na myśl, iż cesarz Trajan został potępiony, a Bóg, któremu podobało się wysłuchać nieśmiałej prośby, uwolnił duszę Trajana od mąk wieczystych. Dusza ta pozostała w piekle, ale odtąd nie odczuwała tam bólu. Można przypuszczać, że przybrany syn Nerwy błądzi po tych mglistych łąkach, na których Dante widział bohaterów i mędrców starożytności. Spoglądali oni na siebie wolno i poważnie, mówili głosem cichym. Pielgrzym florencki poznał Anaxagorasa, Talesa, Empedoklesa, Heraklita i Zenona. Jakże się stało, że nie widział był Pyrrona — wśród tych dusz, winnych tylko o tyle, że żyli w nieświadomości Świętego Zakonu? Ze wszystkich filozofów starożytnych Pyrron był najmędrszy. Posiadał nietylko cnoty, uświęcone przez chrześciaństwo: był nietylko skromny, cierpliwy, uległy, zamiłowany w ubóstwie, ale głosił też naukę najprawdziwszą w całej starożytności pogańskiej, jedyną, która się w zupełności zgadza z teologią chrześciańską. Urodzony w mrokach pogaństwa, poznał, że brak mu światła; i chwalić go należy za to, że przyznawał się do swej nieświadomości. Jeszcze dziś, skoro się ma to nieszczęście nie być chrześcianinem, rozum nakazuje być wyznawcą Pyrrona. Co mówię? Filozof chrześcijanin we wszystkiem, co nie jest artykułem wiary, sam jest pyrronistą: przebywa w niepewności. Samo tylko Objawienie nie podpada wątpliwościom. A warto się nawet zastanowić, czy nie chrześciaństwo właśnie dostarczyło sceptycyzmowi nowych jeszcze argumentów, czy wiara w tajemnice i w cuda nie uczyniła przyrody bardziej jeszcze niepojętą, a rozum — bardziej zawodnym«.  Ksiądz zatrzymał się na chwilę przed zagrodą zebr. Uderzył się w piersi i mówił dalej:  »Świat niewidzialny objawia mi dopiero istnienie świata widzialnego. Wierzę w rzeczywistość człowieka dlatego jedynie, że wierzę w istnienie Boga. Że żyję, wiem tylko stąd, iż Bóg mi tak powiedział. Przedwieczny mówił do mnie, »locutus est patribus nostris, Abraham et semini ejus in saecula«. A ja odpowiedziałem: »Oto jestem, boś Ty mię przywołał«. Po za Objawieniem w świecie ciał i w świecie ducha wszystko jest przedmiotem zwątpienia; wszystko jest niewyraźne, a przeto też jest niezajmujące; jedynie religia świetlanemi rękami wyrywa mię z pyrrońskiej martwoty, z ataraksii. Bez miłości Boga, nie kochałbym nic; nie mógłbym wierzyć niczemu, gdybym nie wierzył w rzeczy niemożliwe i niedorzeczne. Dlatego właśnie uważam Pyrrona za najmędrszego z pogan!«  Tak mówił ksiądz L.  Pamiętam dokładnie jego