Ostatni cud - Marzena Orczyk-Wiczkowska - ebook + audiobook + książka

Ostatni cud ebook i audiobook

Marzena Orczyk-Wiczkowska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Strzemieszyce Wielkie to miejsce, gdzie wszystko może się wydarzyć. Tutaj mieszkają Jolanta i Janusz Łapkowie, małżeństwo pięćdziesięciolatków. Los niespodziewanie obdarowuje ich  dzieckiem, a leniwą egzystencję niepozornych Strzemieszyc przerywa elektryzująca wieść: mały Janek ma nadprzyrodzone zdolności. 

Fenomen dziecka przyciąga osoby o różnych motywacjach i światopoglądach, ale też wpływa na lokalną społeczność, wywołując u jednych lęk, u innych chęć wykorzystania umiejętności chłopca do swoich celów. Sprawia, że nieoczekiwanie przecinają się losy czterdziestoczteroletniego paparazziego, pięknej fizjoterapeutki i wikarego z przeszłością w zespole punkrockowym. Kim jest tajemniczy Hindus, który pojawia się pod postacią żebraka, kierowcy autobusu lub wytwornego dżentelmena? Kto postanowi wykorzystać niecodzienny dar małego Łapki? Czy agenci ABW do spółki z warszawskim paparazzim odkryją tajemnicę strzemieszyckiego cudu? 

Daj się poprowadzić magicznej aurze roztaczanej piórem Marzeny Orczyk-Wiczkowskiej. Realizm magiczny jeszcze nigdy nie był tak polski!

„Piękna powieść o splataniu się losów i wspólnym dążeniu ku dobru. Głębokie portrety psychologiczne i tajemnica na granicy światów. Gorąco polecam!” Marcin Pilis, pisarz

 Marzena Orczyk-Wiczkowska – autorka zbioru opowiadań oraz trzech tomików wierszy,  laureatka Literackiej Przepustki – nagrody magazynu „Zwierciadło”. Jest wielbicielką prozy iberoamerykańskiej i twórczości Michaiła Bułhakowa. Interesuje się malarstwem surrealistycznym oraz historią Dąbrowy Górniczej – miasta, w którym mieszka od urodzenia. Na co dzień pracuje jako psycholog. „Ostatni cud” to jej powieściowy debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 50 min

Lektor:
Oceny
4,1 (41 ocen)
16
14
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020

© Copyright by Marzena Orczyk-Wiczkowska, 2020

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Patrick Guenette, © Eugene Sergeev/123rf.com\

Zdjęcie Marzeny Orczyk-Wiczkowskiej: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66730-22-9 (EPUB); 978-83-66730-23-6 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

1.

Jest trzynasty czerwca, sto sześćdziesiąty czwarty dzień roku, drugi dzień mundialu. Jolanta Łapka podąża wraz z tłumem pątników w stronę szczytu Górki Gołonoskiej. Mija stragany z tatarczuchem i bezowymi misiami, wdycha zapach palonego cukru. Patrzy na puchate kule waty, pęta obwarzanków ozdobione kolorowymi kokardkami z bibuły, gumowe główki diabłów, które naciśnięte wystawiają czerwony języczek.

Na szerokich ladach leżą nieśmiertelne plastikowe pistolety, błyszczą pierścionki z tombaku i blachy. Wyżej, nad stoiskami, furkoczą na wietrze balony. Niewiele się zmieniło w odpustowej tradycji od czasu, kiedy jako dziecko przyjeżdżała z babcią do kościoła na Górce w Dniu Świętego Antoniego – jedynie balony teraz inne, większe, bardziej kolorowe, o wymyślnych kształtach: serc, ust, samochodów; są i świecące w ciemnościach, z przyczepionymi diodami LED, oraz te najbardziej przyciągające uwagę najmłodszych – z postaciami ze współczesnych kreskówek. No i nie ma oranżady w woreczkach ani gum w kształcie papierosa, które tak lubiła, a których babcia nie pozwalała kupować, bo „jeszcze się przyzwyczaisz i kiepy będziesz palić; a jak zapalisz raz, to już nie ma odwrotu”.

Jolanta idzie, uśmiecha się do swoich myśli. Przez chwilę czuje się znowu jak mała dziewczynka. Widzi siebie maszerującą w górę ulicy w odświętnej sukience, z wilgotną i słodką kromką tatarczucha w dłoni, spoglądającą z ciekawością na rozłożone po obu stronach ulicy stragany. Obok niej idzie babcia, zniecierpliwiona niemrawo drepczącym tłumem i natarczywością sprzedawców, przemawia do niej dobrotliwie, acz z lekkim wyrzutem: „Joluś, nie ma co się gapić na kramy. Odpust jest na górze, w kościele. Tutaj przepust, diabelskie misteria”.

Tak jak wówczas Jolanta kieruje się w górę, w stronę celu podróży – sanktuarium Świętego Antoniego, ale robi to nieśpiesznie. Mija kilka starych, przedwojennych domków, budynek dawnej szkoły podstawowej, w którym teraz mieści się uczelnia prywatna, zagląda w okna nowo wybudowanych willi. Droga doprowadza ją do wiekowych krytych schodów.

Chwyta się poręczy i ciężko oddychając, wspina się po kolejnych stopniach. Schodków jest osiemdziesiąt sześć. Kiedyś pokonywała je w niecałe pół minuty, teraz musi często przystawać. Ciążowy brzuch coraz bardziej daje się jej we znaki; dokucza ból pleców, przeszkadzają opuchnięte stopy. Za nią robi się tłoczno. Jakiś mężczyzna woła z dołu: „Jak się dużo jadło, trzeba dźwigać sadło!”. Jolanta słyszy czyjś stłumiony śmiech, a tuż potem karcący głos kobiety:

– A pan by się wstydził! Pijany do kościoła? W takie święto? I tak się odzywać do kobiety?

– Jakie pijany! – obrusza się jegomość. – Co, już pożartować nie można?

Jolanta próbuje złapać oddech. Staje bokiem, przepuszcza napierających z tyłu ludzi.

– A, pani w stanie błogosławionym! To ja może pomogę? – odzywa się ta, która krytykowała przed chwilą grubiańskie zachowanie mężczyzny, i nie czekając na odpowiedź, bierze ją pod rękę. Po chwili są już na górze.

– Dziękuję – mówi cicho Jolanta. – Ale nic się przecież nie stało.

Kobieta pyta, który miesiąc; odpowiada jej, że siódmy. Tamta już otwiera usta, by zadać kolejne pytanie, lecz zagłuszają ją kościelne dzwony; te same, które rok w rok, odkąd przywieziono je na specjalne zamówienie z pracowni ludwisarskiej Felczyńskiego w siedemdziesiątym szóstym i uroczyście zawieszono w sanktuarium, witały Jolantę w Dniu Świętego Antoniego swoim czystym trójgłosem; te same, które rozbrzmiewały w osiemdziesiątym pierwszym i dwa tysiące czwartym i które bić nie przestaną, gdy jej już nie będzie.

Jak dotąd – jest, żyje, na dodatek nosi w sobie nowe życie. Dziecko, którego jest tak bardzo ciekawa, na razie rezyduje w jej brzuchu, ale wkrótce zamieni matczyne łono na inny wehikuł. Jolanta ma nadzieję, że za rok przyjdzie tutaj znowu, z wózkiem, a dzwony zaśpiewają tak samo jak zawsze. Może nawet piękniej?

Tymczasem nieznajoma prowadzi ją w kierunku wejścia. Dzwony milkną. Kościelny dziedziniec wypełnia się naraz stukotem setek obcasów uderzających o płyty chodnika, zwielokrotnionym przez echo, połączonym z odgłosem półszeptanych rozmów w jeden, szemrząco-klekoczący wieloton.

Przy schodkach wiodących do brązowych, rzeźbionych drzwi, na rozłożonej na chodniku marynarce siedzi ciemnowłosy, śniadoskóry mężczyzna z podniszczoną czapką w ręku. Obok niego drzemie pies.

Kobieta nachyla się w stronę Jolanty.

– Niech pani popatrzy, nawet świątyni w taki dzień nie uszanują – mówi przyciszonym głosem. – Żebrać musi, to ja rozumiem, zawsze tu różni żebrali, ale żeby z psem? Przecież nie jest niewidomy. Zaraz cały chodnik będzie zapaskudzony, bo nie sądzę, żeby sprzątnął po zwierzaku – szepcze dalej do ucha Jolanty, po czym dodaje jeszcze: – To chyba Cygan albo uchodźca jakiś, taki czarny, widzi pani?

Jolanta nie odpowiada. Wyswobadza rękę z uścisku i w milczeniu wchodzi do kościoła. Wyciąga dłoń w stronę kropielnicy, zanurza palce w chłodnej wodzie. Wykonuje znak krzyża, potem przesuwa rękę w dół i na brzuchu kreśli drugi krzyż, żeby i dziecko poczuło, że jest w domu Pana.

W środku pachnie świeżo wypastowaną posadzką i liliami – ulubionymi kwiatami Świętego Antoniego. W ławach nie ma wolnych miejsc. Ludzie siedzą ściśnięci, jeden przy drugim, rząd za rzędem. Ich głowy wyglądają jak koraliki nanizane na niewidzialną nić.

Jolanta staje przy cokole, spogląda na ołtarz główny i zaczyna się modlić. A ma o co. Po pierwsze – dziecko. To w brzuchu, żeby urodziło się zdrowe. To drugie, które zaginęło przed laty: niech się wreszcie odnajdzie, żywe albo martwe. No i mąż: żeby w końcu pracę stałą znalazł, żeby wyszedł z choroby.

Dźwięk liturgicznych dzwonków ogłasza: powstańcie, zaraz się rozpocznie odpustowa suma. Wierni podnoszą się z ław. Środkiem kościoła sunie w stronę ołtarza procesja wejścia. Jako pierwsi idą ministranci: turyferariusz – opiekun kadzidła, po jego lewej stronie nawikulariusz z mosiężną łódką, za nimi ściskający oburącz drzewo święte krucyferariusz pomiędzy ministrantami światła. Potem ministranci ołtarza, odpowiedzialni za naczynia liturgiczne i kielichową bieliznę, oraz lektorzy z psałterzystą pośrodku. Dalej ceremoniarz obok ministranta księgi. Na końcu w odświętnym złotym ornacie kroczy główny celebrans w asyście czterech kapłanów.

Orszak dociera do ołtarza. Jolanta czuje spokój. Słońce zagląda przez witrażowe okno, kładzie się kolorowymi plamami na podłodze. Błyszczą złocone freski, pachnie kadzidło, ksiądz wygłaszający homilię ma piękny, kojący głos. Nawet Jezus na ołtarzu jakby mniej cierpiący, bo wszystko w dniu świętego musi być przepełnione radością.

Po mszy tłum ciągnie pod sam ołtarz – tam, gdzie na podwyższeniu leży duży krucyfiks. Ludzie ustawiają się w kolejce, żeby ucałować Chrystusowe rany. Kapłan po każdym pocałunku przeciera białą szmatką plastikowe stopy figury. Jolanta przyklęka, dotyka ustami zimnej, gładkiej powierzchni, następnie wstaje i podchodzi do dużego wiklinowego kosza wypełnionego po brzegi malutkimi, święconymi bułeczkami. Ludzie cisną się do przodu, chwytają po kilka bułek, ci z tyłu narzekają, że dla wszystkich nie wystarczy.

Jolanta bierze jedną bułeczkę i osłaniając brzuch, przedziera się przez tłum do bocznej nawy. To tutaj, pośród darów wotywnych i kwiatów, rezyduje Święty Antoni. W lewej ręce trzyma białą lilię, prawą obejmuje małego Jezuska; pochyla się nad nim, jakby chciał mu coś powiedzieć na ucho.

Jolanta przysiada w klęczniku, intensywnie wpatruje się w figurę świętego i powtarza w myślach: „Święty Antoni Padewski, królewiczu niebieski, niech się stanie wola twoja, niech się znajdzie zguba moja”. Przez chwilę zdaje się jej, że Antoni odpowiada: „Czego szukasz, duszo miła? Czy nie masz już wystarczająco dużo?”. Ale ona nie przestaje powtarzać, jeszcze raz i jeszcze. Słowa modlitwy wypełniają jej umysł. Oddech zwalnia, serce bije miarowo, spokojnie. Czuje się, jakby była małą łódeczką, kołysaną przez łagodne morskie fale. Z tego stanu wyrywa ją mocne szturchnięcie w podbrzuszu. Dziecko zaczyna się wiercić, rozpychać, widocznie nie jest mu wygodnie. Trzeba w końcu podnieść się z klęcznika i wracać do domu. Robi to z trudem – stopy ma zdrętwiałe od długiego przebywania w jednej pozycji, w prawym kolanie z każdym krokiem coś chrupie. Zaciska zęby i rusza do wyjścia.

Sporo ludzi zostaje; czekają, aż ksiądz poświęci zgromadzone przed kościołem samochody. Jolanta najważniejsze wymodliła, taką ma nadzieję. Gdy przekracza próg bramy, oślepia ją słońce. Zamyka oczy, a kiedy po chwili je otwiera, widzi śniadą twarz żebraka tuż przed swoją.

– Jestem głodny, może pani podzielić się ze mną tą kajzerką? – zwraca się do niej nienaganną polszczyzną.

Jego oczy są brązowe, prawie czarne, hipnotyzujące. Bez słowa kładzie bułeczkę na jego wyciągniętej dłoni. Z torebki wygrzebuje dwa złote, wrzuca do czapki.

– Bóg zapłać – odpowiada żebrak, a potem przymyka powieki i zaczyna mruczeć pod nosem: – Om purnam adah purnam idam, purnat purnam udacyate.

Zaskoczona, nie rusza się z miejsca. Słucha słów płynących z ust nieznajomego. Ten śpiewnym głosem powtarza je w kółko, lekko kołysząc przy tym głową. W końcu jednak milknie, otwiera oczy, robi krok w jej stronę i zagaja:

– Jak pani na imię?

– Jolanta – odpowiada niepewnie.

– Ładnie. Tak miała na imię córka króla René. Była szczęśliwa, dopóki... – Mężczyzna zamyśla się, nie kończąc rozpoczętego zdania.

– Dopóki? – ciągnie go za język, nagle zaciekawiona.

– Nieważne. – Czarnowłosy potrząsa przecząco głową. Podnosi bułkę do ust i odgryza kawałek: – Świeżutka – stwierdza z zadowoleniem. – Dobra – dodaje, pochłaniając całą w kilku kęsach.

– To z kościoła – tłumaczy Jolanta.

– Nie dlatego dobra. Smakuje, bo darowana od serca. Jeszcze raz dziękuję.

– Potrzebuje pan czegoś jeszcze?

– Wszystkiego, czego potrzebowałem, pozbyłem się dawno temu. I przyznam, że teraz żyję znacznie lepiej, ciekawiej. Ale pozwoli pani, że się przedstawię. Mam na imię Balaram. Urodziłem się w Indiach. Moja mama przyszła na świat w obozie dla polskich uchodźców w Valivade w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym. Ojciec, Hindus z dziada pradziada, pochodził z Balaghat. Przyjechałem tu, żeby poznać kraj przodków, no i trochę popracować – peroruje, wskazując palcem wystające w oddali kominy. – Nasz dawny sąsiad z Radżastanu tę hutę wykupił. On jest księciem stali, a ja – ścisza głos – ja tu jestem incognito. Przyglądam się ludziom, badam ich stan ducha. Łachmaniarz, parias, mówią jedni, drudzy mawiają: sannyasin. No to jestem. Jednym, drugim; nie jestem żadnym. Neti, neti. Nic nie mów, siostro. Nakarmiłaś głodnego, wspomogłaś potrzebującego, dziękuję. Niech ci los wynagrodzi. I twojemu synowi, bo to będzie wyjątkowy chłopak, za trzy lata się o tym przekonasz.

Jolanta jest zakłopotana, nie wie, jak zareagować na słowa mężczyzny. Tymczasem on podnosi z ziemi marynarkę, przesypuje pieniądze z czapki do kieszeni, po czym składa ręce na piersiach i lekko skłaniając głowę, mówi:

– Namaste, droga pani. Do zobaczenia. A, jeszcze jedno: dzisiaj wygra Holandia.

Odpowiada mu: „Do widzenia”, i pośpiesznie rusza w stronę schodów. Czuje się nieswojo; nieokreślony lęk każe jej sercu bić szybciej. „To będzie wyjątkowy chłopak, za trzy lata się o tym przekonasz” – powiedział ten człowiek. Skąd w ogóle wiedział, że oczekuje syna? A może nie wiedział, tylko zgadywał, i przypadkiem udało mu się trafić? Niepokój, zasiany podczas tej dziwacznej rozmowy, miesza się z nadzieją, że przecież wszystko, tam na górze, jest już ustalone; cokolwiek by kto mówił, cokolwiek by się stało – będzie, jak być powinno, jak chce tego Bóg. Gdy na szczycie schodów ogląda się za siebie, po tajemniczym osobniku oraz jego psie nie ma śladu.

2.

Dziecko przyszło na świat w sześćdziesiątą dziewiątą rocznicę zrzucenia bomby na Hiroszimę. Wszystko stało się tak szybko, że Janusz Łapka nie zdążył dowieźć żony do szpitala; urodziła syna w samochodzie, zielonym cinquecento, na poboczu drogi między Strzemieszycami a Staszicem. Akcja porodowa trwała zaledwie piętnaście minut; gdy przyjechało pogotowie, było już po wszystkim. Jak się później okazało na badaniach w klinice, noworodek był zdrowy. Ważył trzy kilogramy i trzydzieści pięć deko, centymetrów zaś miał tyle, ile jego matka lat. Można powiedzieć, że był długi jak Abraham, bo Jolanta obchodziła abrahama, czyli swoje pięćdziesiąte urodziny, dwa tygodnie wcześniej. Radość była wielka, w związku z tym, że kobietom w jej wieku takie rzeczy rzadko się zdarzają, choć biblijnej Sarze się trafiło i Janet Jackson też.

Chłopiec otrzymał imiona: Jan, Antoni. Jan – w połowie po ojcu. Antoni – głównie po Padewskim, ulubionym świętym Jolanty, ale też trochę po niej samej – kiedy była nastolatką, wołano na nią: Anta, Ancia. Zatem Janek, Jancio, Janciunio.

Fąfel miał apetyt, szybko przybierał na wadze. Dobrze spał i mało płakał. „Cudny cudaczek, mój złoty skarbuniek” – szczebiotała do niego. Lubił, kiedy mu śpiewała. Gdy tylko zaczynała nucić, śmiał się głośno, śmiesznie parskał i uderzał pulchniutkimi rączkami o uda.

– Popatrz, Janusz – mówiła rozbawiona. – Jaki z niego śmieszek i meloman.

Niestety, Januszowi Łapce nie było do śmiechu. Od wielu miesięcy tkwił w stanie odrętwienia. Każdego ranka budził się z wrażeniem wszechogarniającej daremności, bez nadziei na zmianę. Czuł się tak, jakby obiema nogami utknął w gorącej smole. A kto miał styczność ze smołą, ten wie – gdy się w nią wdepnie, może się to źle skończyć. Janusz wiedział; przez dwadzieścia siedem lat pracował na budowie i różne rzeczy widział. Na przykład tego psa, co to wpadł do kałuży z lepikiem. Był rok dziewięćdziesiąty pierwszy, imieniny Piotrka. Butelka krążyła, pili czystą z gwinta; jeden chłopak zaczął tańczyć i wpadł na maźnicę. Trochę się gorącej masy na ziemię wylało, nie tak dużo, więc zostawili i po pracy poszli do baru pić dalej. No, a rano ten pies, nie wiadomo skąd. Leżał na boku w zastygniętej smole, tylko jedną wolną łapą machał i tak przejmująco piszczał. Janusz chciał dzwonić po strażaków, ale Piotr się nie zgodził, bo wszystkim by się dostało po głowach od inżyniera Byrczyka. Podeszli we dwóch – Piotrek z Waldkiem – i dobili zwierzaka. Potem Waldek zaczął odrąbywać go po kawałku z tej smoły, w końcu wrzucił do dołu, tego, co go kopali pod fundament.

Janusz często myślał o tym psie. Wyobrażał sobie, jak go głaszcze, karmi. Nadał mu imię: Czarek. Ciągnął w swojej głowie jego psie życie, w którym z nimi mieszka, śpi w salonie na kanapie i bawi się z Dawidkiem. Nocami przychodziły jednak wizje nieproszone, straszne. Widział Czarka, jak leży w tej smole, jak ona powoli zastyga. Zwierzę najpierw walczy, próbuje uciekać, już mu się prawie udaje, ale traci równowagę i upada na bok. Później szczeka przez całą noc, głos mu chrypnie, aż w końcu tylko dyszy, popiskując cicho. I czeka.

Janusz też czekał, od dnia postawienia diagnozy. Na początku myślał, że przejdzie samo; nie przeszło. Próbował zagłuszyć to, co kiełkowało i zapuszczało w nim korzenie coraz mocniej, jak psianka czarna albo owies głuchy. Pił coraz więcej; najpierw pomagało, potem było gorzej. Przychodził smutek, ciężki niczym ołowiany, rentgenowski fartuch. Brak sensu wyzierał z każdego kąta, każdej opróżnionej butelki, rozpoczętej czynności. Wyrzucili go z pracy. Całe dnie spędzał w domu, zmieniając kanały telewizyjne albo leżąc w łóżku ze wzrokiem wbitym w ścianę. W końcu Jolanta zaciągnęła go do psychiatry, wykupiła receptę. Leki chciał wyrzucić do kosza zaraz po wizycie, zaparł się, że łykać ich nie będzie, obiecał Jolce, że weźmie się w garść. Wiedział, że trzeba coś zrobić, ale nie miał siły. Mógł jedynie sprawiać wrażenie ruchu, jak ten świerk za oknem, który stoi w miejscu i tylko czasem ugina się pod naporem wiatru, raz w tę, raz we w tę. Bardzo go ten świerk denerwował. Chętnie by go porąbał za to irytujące poskrzypywanie, namolne szeleszczenie gałęziami, za to, że nie pozwala mu w nocy spać.

Noce były dla Janusza największą udręką. Leżał w ciemnościach godzinami, przewracając się z boku na bok, a myśli i obrazy, tłumione w ciągu dnia, z łatwością wyciekały, nieproszone, nachalne. A to ten pies, a to żona z podciętym gardłem, to znów on, dyndający na pasku od spodni.

3.

– Może pobawiłbyś się z Jasiem? – proponuje Jolanta. – Bo ja muszę wyskoczyć do sklepu.

– A to z nim nie możesz? – pada odpowiedź z jego ust.

– Mogę, ale nie wiem, czy nie będzie padać. Poza tym, zanim go ubiorę, wygramolę się z wózkiem, to minie z pół godziny.

– No to co? Czasu masz dużo.

– A ty niby nie?

Janusz wzrusza ramionami i odwraca głowę w kierunku okna.

– W porządku – mówi ona i zaczyna wyciągać z komody ubrania dla Jasia. Podśpiewuje przy tym jakąś wesołą melodię, co chwilę odwraca się w stronę kojca, robi śmieszne miny do małego. Dziecko zanosi się od śmiechu.

Łapkę drażnią, wręcz bolą te dźwięki; dowody jawnej, nieskrępowanej radości.

– Moglibyście tak nie hałasować? – rzuca do żony.

– Zaraz wychodzimy – odpowiada mu – to sobie odpoczniesz. Mam nadzieję, że w końcu uda ci się odpocząć.

Wyczuwa w jej słowach lekką nutę ironii. Trafiła w sedno. Nie potrafił odpoczywać, nie potrafił zrobić nic konstruktywnego z wolnym czasem. Mijały minuty, godziny, a on nie umiał ich przekształcić w nikłe chociaż poczucie satysfakcji. Czuł tylko boleśnie, że czas mija, przelewa się przez niego jak przez wielkie sito, na którym nie zostaje nic, nawet drobinka. To beznadziejny stan, tak męczący, że zaczynał tęsknić za tymi chwilami, w których wszystko obracało się o sto osiemdziesiąt stopni, a jego nastrój szybował w górę.

Mania, różne odmiany manii. Hipomania – kiedy polepszało mu się nieco i zaczynał znów wychodzić na wódkę z kolegami. Hipermania – gdy nagle, po miesiącach beznamiętnej wegetacji przeskakiwał w nim jakiś trybik i coś pchało go do natychmiastowego działania. Nie brał wtedy do ust alkoholu, prawie nie jadł, wychodził na podwórze i godzinami rąbał drewno. Jak drewna zabrakło, wracał do domu, sprzątał, przestawiał meble, piekł po kilka blach chleba. Gdy mu się znudziło krzątanie po domu, to jechał do miasta. A tam działy się rzeczy, których wolał nie wspominać, bo wstyd straszny i poczucie winy. Ale wszystko, niestety, pamiętał dokładnie.

Za pierwszym razem, któregoś wieczoru, kiedy Jolanta była jeszcze w pracy, po prostu wstał z łóżka, zgolił maszynką zarost i włosy, nieruszane przez fryzjera od miesięcy, ubrał się, po czym pojechał autobusem do centrum handlowego. Coś mu w środku mówiło: kup garnitur. No to kupił. Ekspedientka już się szykowała do zamknięcia butiku, ale klient trafił się zdecydowany, więc z uśmiechem przyskoczyła do niego. Wskazał palcem na garnitur ze sklepowej wystawy i powiedział: „Ten by mnie interesował”. Był to biznesowy model Huge6/Genius4 za tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Starannie wykonany, z melanżowym wzorem, z czystej wełny ze strzyży. Sprzedawczyni odprowadziła go do przymierzalni, a gdy z niej wyszedł, zaczęła się rozpływać w zachwycie nad tym, jak to wyjątkowo się w garniturze prezentuje. Patrzył w lustro i z uznaniem kiwał głową. Tak, teraz wyglądał jak James Bond – męsko i elegancko. Życie powinno być eleganckie. Kto elegancko żyje, ten i z klasą umiera. Oczywiście on w tamtym momencie nie myślał o śmierci. Kazał ekspedientce zapakować stare ciuchy do firmowej torby, po czym cisnął ją do kosza na śmieci przed hipermarketem i pojechał taksówką prosto do agencji towarzyskiej.

Klub nocny Hades był obskurną willą położoną na obrzeżach Sosnowca. Na parterze mieścił się dobrze wyposażony bar i podest ze srebrnymi rurami, przy których w tańcu wyginały się dziewczyny. Od razu podszedł do barmana, zamówił: „Coś do picia, byle mocne, cena nie gra roli”, i po chwili ze szklaneczką Hazelburn 12YO siedział na skórzanej, czerwonej kanapie. Czuł się wyśmienicie. Patrzył na wijące się przy rurach jędrne, młode ciała, podśpiewując pod nosem: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki, całować chcę”. Najpierw wybrał brunetkę; była szczupła, miała piękne, śnieżnobiałe zęby i obfite piersi. Szybko poszli na górę, do małego, obskurnego pokoiku. Tam uprawiali seks w przeróżnych wariantach. Długo na jeźdźca, bo tej pozycji Jolanta akurat nie lubiła, narzekała, że widać jej drugi podbródek i nie może się skupić. Potem od tyłu, bo tak też zazwyczaj jej się niezbyt podobało. Potem przy ścianie, pod oknem, na krześle z przodu i od tyłu, na puchatym dywaniku obok łóżka, a na koniec grzecznie ją poprosił, żeby popieściła go ustami. Tylko seksu analnego nie spróbował i choć przyszło mu do głowy, że może i by chciał sprawdzić, jak to jest, gdy uprawia się miłość w ten sposób, to nie miał śmiałości jej tego zaproponować; za ładna mu się ta brunetka wydała na takie eksperymenty. Potem wrócił do baru i znów oglądał dziewczyny. Po godzinie szedł już na górę, teraz z rudzielcem, po specjalnej, promocyjnej cenie. Pokój tym razem był odrobinę większy, seks już bez ekscesów, spokojny i długi, ciężko było mu skończyć.

Dochodziła czwarta rano. Wiedział, że w domu Jolanta szaleje z niepokoju, ale niespecjalnie go to obchodziło. Chciał kupić jeszcze godzinę z niską, pulchną blondynką, okazało się jednak, że skończyły mu się pieniądze, zresztą i tak nic by z tego nie wyszło, był za bardzo zmęczony.

Opuścił agencję i ruszył poboczem w stronę centrum, a z każdym metrem ubywało mu siły. Dobry nastrój zaczął przeobrażać się w uczucie rozdrażnienia. Gdy dotarł do przystanku, buzował w nim gniew niczym jasny, silny płomień. Pech chciał, że w bojowym nastroju byli także dwaj ponurzy mężczyźni czekający pod wiatą na autobus. Janusz, przechodząc obok jednego z nich, lekko go potrącił.

– Ej, gościu, co jest? – warknął nieznajomy.

– A co ma, kurwa, być? – odpowiedział mu zaczepnie.

– Uderzyłeś mnie w ramię, pojebało cię czy co?

– No, przepraszam bardzo, cwelu.

To była jedna z tych iskier, które podpalają świat. Gdy autobus dojeżdżał do przystanku, Janusz leżał na dnie rowu z obitą twarzą i stłuczonymi żebrami. Panowie wsiedli do busa i odjechali. On w tym rowie tkwił jeszcze przez kilka godzin; zrobiło się ciepło, więc po prostu zamknął oczy, a kiedy je ponownie otworzył, było przed południem. Chwiejnym krokiem wyszedł z zarośli, skacowany, obolały, w garniturze ubrudzonym błotem i zaschniętą krwią.

Na przystanku stała starsza kobieta. Na jego widok krzyknęła, a potem pośpiesznie dotknęła dłonią czoła i piersi, kreśląc znak krzyża.

– Coś się pani nie podoba, hę? Myśli, że lepiej wygląda? Spojrzeć w lustro nie zaszkodzi, oby tylko nie pękło ze strachu, he, he – rzucił do niej złowrogo.

Na pogotowiu powiedzieli, że miał dużo szczęścia. Warga co prawda rozcięta, spuchnięta tak, jakby pocałował się z pszczołą, ale zęby wszystkie na miejscu, z nosem też w porządku. Tylko żebra – bolały okropnie. Dostał zalecenie, żeby przez trzy tygodnie unikać wysiłku fizycznego, dużo leżeć, potem przyjść na kontrolę. Na kontrolę nie poszedł, a z łóżka nie wstawał ze dwa miesiące. Nie ze względu na żebra. Po prostu wrócił dawny Janusz. Pierwsza faza manii trwała kilkanaście godzin, depresyjny zjazd – aż do listopada.

*

Jolanta wybaczyła, ale co przeszła, wie tylko ona. Tamtej nocy, kiedy czekała na męża, wyobrażając sobie najgorsze, postarzała się tak, jakby minęła nie noc, ale dekada. To właśnie wtedy zaczęła mieć problemy ze snem. Zasypiać – z tym sobie radziła, ale budziła się po paru godzinach i już nie umiała wejść ponownie do strefy jedynego wytchnienia, jakie dawał jej sen. Lekarka rodzinna przepisała jej pigułki i jak to zwykle bywa, z początku pomagały, potem niekoniecznie. Pani doktor wypisała receptę na inne, ale te w ogóle na Jolantę nie działały, więc odstawiła je do szafki i postanowiła zaakceptować, co Bóg dla niej przygotował. Tak to właśnie odebrała – jako rodzaj próby, jednej z wielu. Pomyślała, że skoro przeżyła utratę Dawidka, to wytrzyma mężowskie wyskoki, w końcu jest chory, nie ma nad sobą kontroli. Nie dała rady być twarda, gdy przed nią klęczał, cały we łzach, zasmarkany, jęczący: „Jola, przepraszam, jestem śmieciem, jestem wielkim gównem, zabij mnie, Jola, zabij”. Nie mogła mu nie wybaczyć. A że przyszła bezsenność? Nic dziwnego – tłumaczyła sobie – to się zdarza w stresie, a że ona zbliża się do wieku przekwitania, może to też po części od tego? Poza tym czymże jest niedostatek snu wobec innych, większych problemów? Niekoniecznie własnych. Tacy przykładowo uchodźcy: ludzie na nich psioczą, ale gdyby znaleźli się na ich miejscu, też by uciekali, gdzie się da, przed wojną. Ona na ich miejscu zrobiłaby wszystko, aby chronić rodzinę, nie widzieć tych wszystkich okropieństw: dziecięcych ciałek z urwanymi nóżkami, rozprutych brzuchów matek, głów mężczyzn nabitych na pale.

Nie ma powodów, aby się nad sobą użalać, kiedy wokół tyle ludzkiego cierpienia – przekonywała samą siebie. Zresztą to już przeszłość – bezsenność minęła, gdy dowiedziała się o ciąży. A teraz, odkąd jest z nimi Jasio – żywe srebro, kochany rozrabiaka – dni ma tak wypełnione obowiązkami, że wieczorem ledwo się trzyma na nogach, dzięki czemu w nocy śpi jak zabita. A Janusz? Może kiedyś nadejdzie chwila, że i on poczuje się dobrze – myślała – zatem nie ma co narzekać, bo, po pierwsze, narzekanie niszczy człowieka, powoli, lecz nieubłaganie, niczym podstępna, śmiertelna choroba. A po drugie – wszak ich życie zaczęło się pomalutku zmieniać na lepsze.

*

– Co, skarbuniu, wychodzimy? – zwraca się do Janka. Malec w odpowiedzi uśmiecha się promiennie. Wygląda pociesznie w granatowym kombinezonie w autka oraz czapeczce z uszami misia. – No, to lecimy, Janusz – oznajmia, zdejmując kurtkę z wieszaka.

– Widzę, idźcie – odzywa się do niej szorstko, ale zaraz dodaje zupełnie innym tonem: – Pa, Ancia. Jolanta rozpoznaje w głosie męża dawno niesłyszaną nutkę czułości. Podchodzi do niego, chcąc go pocałować, jednak on szybko odwraca głowę; kładzie mu więc tylko rękę na ramieniu.

– Jakbyś był głodny, to zrób sobie tosty, obiad będzie dopiero, jak wrócę – mówi.

– Nie umrę tu, nie bój się.

– A dlaczego miałbyś umrzeć?

– No, z głodu. Nie umrę, idźcie już.

4.

Fortunat Nabiałek miał paskudne dzieciństwo. Pierwsza sprawa: rodzice. Ojciec – artysta malarz, matka – performerka, okazyjnie tancerka i śpiewaczka w kabarecie dla dorosłych. Po drugie: nazwisko. „Obsrałek-Nabiałek. Nabiałek, pokaż jaja” – tak wołały za nim dzieciaki z podwórka. No i wreszcie imię. Jeśli to prawda, że pech lubi zmasowane działania, on był tego żywym przykładem.

Najbardziej nie znosił imienia. Ojciec, Albert Nabiałek, nadał mu je na cześć swojego dziadka poległego w powstaniu wielkopolskim. Mówił, że jest piękne i pasuje do nietuzinkowych ludzi, takich jak na przykład António Fortunato de Figueiredo – indyjski skrzypek i dyrygent, Fortunat Jurewicz – polski zoolog, lekarz oraz filareta, albo włoski malarz, rzeźbiarz, pisarz i futurysta w jednym, twórca butelki Campari Soda, czyli Fortunato Depero. W historii zapisali się na wieki inni Fortunaci: Arriola czy Wenancjusz – mówił z powagą ojciec, przekonując, że nie ma wspanialszego imienia. Do małego Fortunata niespecjalnie ojcowskie argumenty trafiały.

„Fortek bez portek, obsrałek-Nabiałek, pokaaa ja – jaaa” – odbijało się echo od ścian kamienicy. Żoliborz, miejsce narodzin i wewnętrznej kaźni. Otwarty dom, po którym pałętali się artyści różnej maści; przedziwne persony, dyskutujące do późnej nocy, czy Derrida miał rację, co jest ważniejsze: przedmiot czy idea, które dzieło Kokoschki najlepsze. Fluxus, dada, fowizm. Dużo mądrych słów, morze alkoholu. Jakieś obce, krzykliwie wymalowane kobiety, każące mówić do siebie: „ciociu”, pijani w sztok mężczyźni, których znajdował nad ranem w wannie, kiedy chciał skorzystać z toalety.

„Fortusio krzywo siusio, Nabiałek-obsrałek, co masz w majtach? Jaja czy szpileczki?”. Czasem próbował ignorować zaczepki, ale oni nie dawali za wygraną. „Pierdziałek, brudna świnio, twój stary, kalosz nie do pary, twoja matka – wariatka, z gołą dupą lata” – darli się wniebogłosy. Tak to wyglądało. Zazdrościł rówieśnikom ich zwyczajnych rodziców. Taki na przykład Paweł – imię normalne, nazwisko ładne, z niczym się nierymujące: Zaniewski. Matka – sprzedawczyni w SS Społem, ojciec – pracownik PZU. Albo Patryk Ciechowiak z parteru, syn dozorczyni i kierowcy tramwaju. Ich nikt się nie czepiał, chociaż Paweł wyglądał jak Celso Lagar z portretu Modiglianiego – miał chudą, asymetryczną twarz, głęboko osadzone oczy i duże usta, które często pozostawały otwarte; oprócz nietypowej fizjonomii miał niezbyt lotny umysł. Z kolei Patryk, w okularach o szkłach tak grubych jak denka butelki, podobny był do smerfa Ważniaka, ciągle łaził z jakąś szkolną lekturą pod pachą i nigdy nie wychodził na dwór bez odrobionej pracy domowej – dziwnym trafem jego też zostawiali w spokoju. Inna rzecz, że Patryk, jak trzeba było wybrać się na działki, na szaber po truskawki i czereśnie, to był pierwszy. Odkładał Pana Tadeusza na parapet, stukał w szybę, matka otwierała okno, zabierała książkę, a Patryk już leciał z chłopakami, przytrzymując jedną ręką okulary, żeby mu nie spadły. Paweł też dawał się łatwo namówić na różne wybryki, takie jak zabawa w naloty gestapo, która polegała na jeżdżeniu windą w wieżowcach i niepokojeniu mieszkańców. Aby zadanie zostało zaliczone, trzeba było głośno zapukać do drzwi wybranego mieszkania, potem stanąć z boku, poza zasięgiem wizjera, policzyć do pięciu, a na koniec kopnąć z całej siły w drzwi i uciekać do windy.

Fortunata jednak nie bardzo interesowały takie zabawy. Zresztą, nikt go do nich nie zapraszał, a gdy raz spróbował iść za chłopakami, obrzucili go kamieniami. „Obsrałek, czemu nas śledzisz, spierdalaj czyścić ojcu pędzle”. Atakowali go przy każdej okazji, kiedy tylko nawinął im się pod rękę. W takich sytuacjach najczęściej wracał do domu i płakał albo kopał w kanapę w salonie, wyobrażając sobie, że to Darek Frączyk – ten, który zawsze krzyczał za nim najgłośniej.

Wszystko zmieniło się z początkiem ósmej klasy. To wtedy zaczął chodzić na zajęcia karate kyokushin. Ojciec, o dziwo, wyraził zgodę, by trenował w klubie; powiedział: „Nie ma sprawy – nie bardzo chcesz rysować, więc machaj nogami. W zasadzie to też może stać się sztuką przez duże «S», o ile połączysz to z perfekcją i pełnym zaangażowaniem”. W klubie czuł się bezpiecznie. Nikt go nie przezywał, koledzy z dojo witali się z nim serdecznie, senpai Jacek chwalił. Po roku treningów, gdy ubrany w przewiązane niebieskim pasem kimono siadał w pozycji zazen, był pewien, że nic go już dotknąć nie zdoła. „Osu no seishin” – powtarzał sobie niczym magiczną formułkę. „Osu no seishin” – to sformułowanie dla adepta sztuk walki oznaczało: nie poddawaj się, wytrwaj pod naciskiem, przekraczaj swoje granice; przekraczał zatem.

Zaczął jeździć na zawody, przywozić puchary. Teraz, gdy na podwórku albo szkolnym boisku słyszał znajome: „Nabiałek-obsrałek”, odpowiadał: „Wymyślcie coś nowego, trzeba się rozwijać”, a potem spokojnie przechodził obok, patrząc agresorom prosto w oczy. Z początku atakowali go mocniej, dwa razy musiał wykorzystać nowo nabyte umiejętności, w efekcie czego rozkwasił nos Darkowi Frączykowi i nabił siniaka Robertowi Folikowi zwanemu Beretem. W tamtym czasie do kamienicy wprowadziła się Żaneta Lipińska; to wydarzenie ostatecznie zmieniło nastroje oraz układ sił na podwórku.

Żaneta Lipińska miała szesnaście lat i uczyła się w liceum. Chodziły słuchy, że jest spokrewniona z wokalistą Tiltu, co ostatecznie okazało się nieprawdą, jednak to nie miało znaczenia. Najważniejsze były jej długie, bursztynowozłote włosy sięgające pośladków oraz seraficzna twarz – tak fascynujące kobiece oblicza zobaczyć można było jedynie na obrazach dawnych mistrzów malarstwa. Fortunat od razu dostrzegł podobieństwo między nową mieszkanką kamienicy a Lilith z obrazu Dantego Gabriela Rossettiego. Ponadto Żaneta była zgrabna jak Cindy Crawford, bystra jak Maria Skłodowska-Curie i niedostępna niczym moskiewskie Metro-2, przynajmniej do czasu.

Pojawienie się panny Lipińskiej siłą rzeczy spowodowało, że osiedlowa zgraja zrezygnowała ze starych zwyczajów. Chłopcy mniej czasu poświęcali na ćwiczenia w terenie, a wolne godziny po szkole spędzali głównie na ławeczce obok trzepaka. To był idealny punkt obserwacyjny. Widać było stąd całe podwórko, bramę, a przez znajdujące się dokładnie na wprost ławeczki okno klatki schodowej – drzwi mieszkania numer osiem. Gdy te drzwi się otwierały, chłopcy wstrzymywali oddech.

Często się zdarzało, że nowa współlokatorka wracała ze szkoły w swoim skromnym mundurku, a za jakiś czas – pół godziny lub godzinę później – wychodziła ponownie, zupełnie odmieniona, zrobiona na bóstwo. Na ławeczce milkły wówczas rozmowy, podglądacze wytężali wzrok i z rozdziawionymi ustami patrzyli, jak bóstwo zamyka górny, a następnie dolny zamek, poprawia włosy i z gracją modelki schodzi po schodach. Półpiętro – pierwsze – półpiętro – parter: cztery krótkie akty spektaklu pod tytułem „Nimfa zstępuje na ziemię”.

„Nimfa” – tak ją właśnie nazywali. „Nimfa” w niebieskiej sukience odsłaniającej kolana; „Nimfa” w dżinsach z pewexu i obcisłej bluzce z nadrukiem wielkich, czerwonych ust z wystawionym językiem; „Nimfa” w szpilkach: „O Boże, jak ona się w nich nie zabije?”. Na parterze „Nimfa” zazwyczaj zatrzymywała się i pukała do mieszkania „Pieczarki”.

„Pieczarka” tak naprawdę miała na imię Ania. Uczyła się w technikum fryzjerskim i nosiła fryzurę typu grzybek. Ten rodzaj strzyżenia trenowała na wielu osobach. Fortunat widział, jak któregoś dnia do mieszkania „Pieczarki” wchodzą dwie dziewczyny: jedna z końskim ogonem, druga z warkoczem, a po półtorej godziny obie wychodzą z włosami à la Paul McCartney.

„Nimfa” i „Pieczarka” szybko się zaprzyjaźniły. Lubiły siadać na ławce pod ślepą ścianą kamienicy, tuż przy małym skrawku trawnika. Gdy na dworze robiło się ciepło, opalały się. Z zamkniętymi oczami, głowami opartymi o mur i rękami ułożonymi szeroko po bokach, tak aby słońce miało najlepszy dostęp do ich spragnionych brązu ciał, tkwiły na ławeczce w tej solarnej hipnozie – zdawało się – w nieskończoność. Czasem malowały paznokcie; silny zapach lakieru rozchodził się wówczas po całym podwórku. Lubiły przeglądać gazety: „Filipinkę”, niemieckojęzyczne numery „Bravo”, ale najczęściej magazyn „Film”. „Nimfa” uczyła się w klasie humanistycznej i zamierzała zdawać do szkoły aktorskiej, należała także do szkolnego kółka teatralnego. Zdarzało się, że na ławeczce ćwiczyła z „Pieczarką” jakieś sceny, dramatyczne teksty. Chłopcy siedzieli w swoim gronie na drugiej ławce usytuowanej obok trzepaka, udając, że zajmują się sprawami najcięższej wagi. Rozmawiali półgłosem, a z ich dyskusji można było czasem wyłowić urwane fragmenty zdań: „Moja kuzynka ze Środy Śląskiej widziała ten skarb, powaga”, „Nawet ZOMO nie mogło ich dogonić”, „Obrona antybalistyczna, głupku”, „Ja to bym na tych mistrzostwach...”. Co jakiś czas podejmowali próby zwrócenia na siebie uwagi dziewczyn, a stosowali przy tym nieudolną taktykę pawiego ogona.

Najbardziej aktywny w tej materii był Darek Frączyk. Najczęściej wyglądało to tak, że wstawał z ławeczki, nonszalancko spluwał pod nogi, po czym w towarzystwie „Bereta” przechodził na trawnik. Tam wykonywali różne sztuczki, na przykład ćwiczyli kombinację rzutów scyzorykiem albo stawali na rękach pod ścianą i robili zawody, kto wytrzyma najdłużej. Czasem wybierali sędziego – najczęściej Patryka Ciechowiaka – i nakazywali mu liczyć na głos. Gdy padało „dwadzieścia pięć”, chłopakom zaczynały drżeć ręce, purpura wstępowała na policzki, przy „trzydzieści” dyszeli jak miechy, ale zaciskali zęby i nadal opierali się prawu grawitacji. W okolicach czterdziestu pięciu z reguły mieli już mroczki przed oczami. Do sześćdziesięciu rzadko udawało im się dotrwać; padali twarzą na trawnik, „Beretowi” zdarzyło się nawet raz zemdleć. Bywało, że w konkury stawali Patryk z Pawłem Zaniewskim, wtedy sprawdzaniem czasu zajmował się Darek lub „Beret”; zazwyczaj pojedynek kończył się śmiechem i docinkami ze strony arbitra – chłopcy lądowali na ziemi, zanim ten doliczył do dziesięciu.

Najwięcej zwycięstw w tej dyscyplinie miał niewątpliwie Frączyk. W ogóle był on świetny we wszystkim: w cymbergaju, kapslach, ciupach, królu skoków oraz grze w najgorsze przekleństwa. W tej ostatniej konkurencji był wielokrotnym czempionem; przegrał tylko raz – z Ciechowiakiem, który pewnego dnia podczas pojedynku wyrecytował fragment poematu Edwarda Stachury Kropka nad ypsylonem. W momencie, gdy Patryk doszedł do: „Ty bidecie, ty kiblu, ty biegunko, ty kałmasznawardze”, Frączyk z uznaniem poklepał go po ramieniu i powiedział: „Kurwa, pięknie. Wygrałeś”.

Frączyk miał o sobie wysokie mniemanie i ciągle mu było mało sukcesów. Pewnego razu postanowił zawalczyć o wygraną w kategorii najwyższej. Pod ławeczkę, na której siedziały dziewczyny, wysłał Pawła z wyrwaną z zeszytu kartką; widniały na niej dwa zdania: „Jesteś wspaniała. Czy zgodzisz się ze mną chodzić? Darek F.”. Żaneta przeczytała liścik, nic nie powiedziała, tylko wydęła pogardliwie usta. Było jasne, że odrzuca propozycję, jednakże Frączyk się nie zrażał.

Fortunat obserwował wszystko z okna swojego pokoju: głupie konkurencje, kolejne żenujące akcje Frączyka, kpiące uśmiechy Żanety i Anki. Siedział ukryty za grubą kotarą przy lekko uchylonym oknie. Podwórko miało dobrą akustykę. Jego matka uważała, że idealną do koncertów. Zdarzyło się nawet, że wykonała tam którejś soboty a cappella Odę do radości. Stało się to kilka dni po pierwszych obradach Okrągłego Stołu, choć na decyzję matki o tym, by uraczyć mieszkańców kamienicy swoim śpiewem, wpłynęło nie tyle to doniosłe wydarzenie, ile alkohol i doping artystycznej bohemy, która jak zwykle w weekendy zjawiła się w mieszkaniu Nabiałków. Podwórko w istocie miało akustykę przednią, co Fortunat wykorzystywał do pogłębiania obserwacji relacji towarzyskich toczących się na dole. Wtedy jeszcze nie wiedział, że podglądanie z ukrycia stanie się w przyszłości źródłem jego dochodów.

Któregoś dnia Żaneta spojrzała w górę, prosto w jego okno. Nie zdążył się wycofać. Ich spojrzenia się spotkały, chwilę później ona uśmiechnęła się do niego, a była w tym uśmiechu zapowiedź czegoś niepokojącego i ekscytującego zarazem. Poczuł się wówczas, jakby polizał baterię 3R12. Wystarczyła jedna iskra; jeden, skierowany w jego stronę tajemniczy uśmiech Żanety, by na chwilę stanęło mu serce, a prąd popłynął przez ciało aż do lędźwi.

Koniec końców, Frączyk niczego z „Nimfą” nie wskórał. Fortunatowi się udało, w zasadzie bez wysiłku. To ona przejęła inicjatywę, któregoś dnia, gdy spotkali się przypadkiem w bramie, zaczepiła go i zaczęła rozmowę. Zostali parą siódmego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku.

Miłość sprawiła, że uwierzył w siebie. Po raz pierwszy poczuł się wolny od klątwy własnych personaliów, przestał się także przejmować wszystkimi innymi rzeczami, na które nie mógł mieć wpływu. Miał Żanetę i więcej mu nie było trzeba. Włóczyli się razem po Kępie Potockiej i Lasku Bielańskim. Całowali się i spacerowali, spacerowali i całowali. Zapraszał ją do kina oraz na pokazy karate. W cukierence Ania kupowali pyszne pączki angielskie. Robili również wycieczki na rondo Wiatraczna po najlepsze w Warszawie rurki z bitą śmietaną – tymi rurkami świętowali kolejne miesięcznice swojej pierwszej randki.

Czasem wybierali się na wagary, najczęściej w okolice Klubu Sportowego „Spójnia”. Siedzieli przytuleni na plaży i obserwowali Wisłę. Kochał ją, ona kochała jego; zupełnie jej nie przeszkadzało, że jest młodszy o rok. Wszystko układało się pomyślnie; jej rodzice nie mieli nic przeciwko temu, że są parą, a podwórkowa kompania ostatecznie zrezygnowała z wulgarnych zaczepek.

Żaneta interesowała się sztuką, było więc naturalne, że w pewnym momencie zaczęła bywać na artystycznych spotkaniach w mieszkaniu Nabiałków. Zdarzało się, że zostawała u nich na noc. To właśnie tu – w swoim rodzinnym domu, we własnym pokoju, pewnej nocy po szalonym wieczorze, poświęconym francuskim surrealistom, Fortunat stracił z Żanetą dziewictwo. Czuł się nieco zawiedziony, gdy się okazało, że ona swój pierwszy raz miała już za sobą, drażniło go to tym bardziej, że nie chciała zdradzić, kto był przed nim. Ale kiedy mówiła do niego tak słodko, z czułością: „Forti, nieważne, kto pierwszy, ważne kto ostatni”, przestawał marudzić.

Wracając do imprez – bardzo jej się podobały. Budziła na nich zainteresowanie, wręcz zachwyt. Jego matka wciągnęła ją w performerskie akcje, ojciec często portretował. Owszem, chłopak był trochę zazdrosny, tłumaczył sobie jednak, że przecież lepiej, aby spędzała czas z jego rodzicami, niż gdyby na przykład miała kogoś poznać na zajęciach teatralnych w szkole.

Pewnego dnia, w sierpniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego, po czternastu miesiącach związku Żaneta wyznała mu, że spóźnia jej się okres. Zmartwił się, ale miał nadzieję, że to fałszywy alarm.

Kilka miesięcy wcześniej na art-domówkach zaczęły bywać dwie nowe osoby: Piotr Kischke – kolega ojca jeszcze z czasów studenckich, pierwszy patafizyk III Rzeczypospolitej, który dopiero co wrócił do kraju z Paryża, oraz Igor Mowicki – przystojny, elokwentny trzydziestopięciolatek, emanujący urokiem dawnych hollywoodzkich amantów. Mowicki był historykiem sztuki, kuratorem jednej z warszawskich galerii. Z zacięciem brał udział w dyskusjach i spontanicznych panelach twórczych.

Pewnego wieczoru ktoś zaproponował, aby poeksperymentować z „wybornym trupem” – znaną w kręgach artystycznych zabawą, wymyśloną na początku dwudziestego wieku przez towarzystwo skupione wokół André Bretona, króla surrealistów. Polegała ona na tworzeniu wspólnych tekstów bądź rysunków w specyficzny sposób; każdy z uczestników po napisaniu kilku słów lub narysowaniu pierwszych linii zaginał kartkę tak, aby odsłonięty dla następnych pozostał tylko kawałek. Ten fragment służył za punkt odniesienia dla następnych twórców. „Le cadavre – exquis – boira – le vin – nouveau”, czyli: wyborny trup będzie pił młode wino – to było zdanie, które powstało podczas przeprowadzonej po raz pierwszy przez francuskich artystów zabawy i od którego wzięła się jej nazwa.

Jako że Albert Nabiałek uwielbiał surrealistów, z entuzjazmem przyjął ten pomysł. Na dwóch kawałkach brystolu narysował identyczne kółka, od których biegły w dół trzy promienie, po czym podzielił towarzystwo na dwa zespoły; w jednym znalazł się Fortunat, a w drugim – Żaneta. Obie grupy miały stworzyć swojego „wybornego trupa”, lecz tylko jedna z nich mogła otrzymać nagrodę; była nią butelka oryginalnego zielonego Chartreuse Verte, przywieziona prosto z Francji przez Piotra Kischkego. Los chciał, że w zespole wraz z Żanetą miał pracować Igor Mowicki. W efekcie owej kreatywnej współpracy Żaneta zaszła w ciążę, oczywiście nie od razu. Romans rozwijał się w wielkiej tajemnicy, tym bardziej że Mowicki miał żonę i dwuletnią córeczkę.

Fortunat nie miał pojęcia, że jego ukochana go zdradza. Spotykali się regularnie, tak jak do tej pory, a ona była wobec niego równie czuła jak dawniej, żył więc w złudnym przekonaniu, że wszystko między nimi świetnie się układa. We wrześniu miał rozpocząć naukę w drugiej klasie liceum. Trzydziestego sierpnia Żaneta kupiła w aptece test ciążowy, następnego ranka miała już pewność. Gdy bomba wybuchła, w pierwszej kolejności to jemu dostało się po głowie. Rodzice Żanety szaleli z wściekłości. Zrobili mu wielką awanturę, nazywając nieodpowiedzialnym gówniarzem, nachodzili też z pretensjami Nabiałków, ale kiedy dowiedzieli się od córki o Igorze Mowickim, natychmiast ucichli i w trybie pilnym umówili prywatną wizytę u doktora Rębiszewskiego, który słynął z tego, że pozbywa się problemu szybko, skutecznie oraz niedrogo.

Fortunat był załamany. Zalewały go fale cierpienia i gniewu. W jednej chwili był gotowy powiedzieć Żanecie, że wszystko wybacza, uzna dziecko za swoje, oby tylko mogli być dalej razem, a za moment płonął z nienawiści i miał ochotę wykrzyczeć jej w twarz najplugawsze wyzwiska. Ale gdy spotykali się przypadkiem na klatce schodowej, nie był w stanie nic zrobić; odwracał głowę i udawał, że jej nie ma. Ona też nie szukała z nim kontaktu. Ostatni raz widział ją piętnastego listopada; po długich włosach, które tak lubił gładzić i całować, nie było śladu. Żaneta miała teraz nową fryzurę – taką samą jak „Pieczarka”.

Dwudziestego listopada Lipińscy wyprowadzili się całą rodziną do Piaseczna. Potem przyszło nowe. Lech Wałęsa został prezydentem Polski, a Fortunat zrezygnował z karate i zaczął działać w szkolnym kole literackim.

5.

Jolanta Łapka pcha przed sobą wózek z dzieckiem. Kieruje się w stronę osiedlowych sklepów. W warzywniaku kupuje dwa kilo ziemniaków, koperek i ogórki, potem idzie do spożywczego, dokupuje dziesięć jajek oraz śmietanę; będzie z tego obiad lekki, smaczny, taki, jaki babcia często gotowała: ziemniaczki z masełkiem, jajko sadzone i mizeria – palce lizać. Co prawda danie bardziej na lato, ale Janusz lubi, a i Jankowi już można kartofelki i jajka dać do skosztowania, wszak skończył niedawno dziesięć miesięcy.

Gdy wychodzi na zewnątrz, mały zaczyna marudzić. Podobało mu się w sklepie – tyle tam kolorowych, ciekawych rzeczy do oglądania.

– Gili, gili, Jasiul – łaskocze go i wesoło zagaduje. – Nie smutaj się. Popatrz, jaka duża wrona siedzi na trawniku, pewnie się tłustych robaczków najadła. A wiesz, jak robi wrona? Kra, kra kra!

Synek śmieje się, odsłaniając pierwszy ząbek. Jolanta nagle nabiera ochoty na dłuższy spacer. Nic się przecież nie stanie, jeśli wróci później, tym bardziej że chmury się rozeszły, słońce zaczęło przyjemnie przygrzewać.

Idzie w kierunku Wywierzysk. Bardzo lubi to miejsce. Tutaj po raz pierwszy całowała się z chłopakiem; był bratankiem miejscowej dentystki, miał na imię Paweł i przyjechał do Strzemieszyc na wakacje z Krakowa. Chodzili ze sobą przez trzy i pół tygodnia. Nie może sobie przypomnieć rysów jego twarzy, pamięta za to kolor nieba, które wtedy rozpościerało się nad nimi: rozbielony, delikatny błękit i jeszcze zapach powietrza – mieszanina woni mokrych, przedwcześnie opadłych liści, dymu palonych gdzieś daleko ognisk i miętowej gumy, którą Paweł wypluł tuż przed pocałunkiem.

Jolanta jest pewna, że zapachy są nośnikiem pamięci, kluczem otwierającym drzwi do tego, co minęło. Na przykład woń świeżo skoszonej trawy, dla niektórych słodka, uspokajająca, jej przynosi wspomnienia okrutne. Gdy któryś z sąsiadów kosi trawę, przed jej oczami pojawiają się obrazy, których wolałaby nie pamiętać. Widzi mnóstwo ludzi stojących pod domem, strażaków, karetkę pogotowia i babcię krzyczącą na sanitariuszy. Widzi, jak wynoszą z domu matkę i ojca; ich nieruchome ciała, przykryte folią. Gdy ktoś kosi trawę, ona czuje śmierć. Inna rzecz: zapach smażonych podrobów. Pamięta to uczucie – było tak silne, że aż ugięły się pod nią nogi i o mało nie zwymiotowała. W dłoni trzymała łyżkę, obok na patelni skwierczała wątróbka. I tych dwóch policjantów, których wpuścił Janusz: „Nie ma go, proszę państwa, w ogóle nie dotarł do szkoły”. Od tej chwili zawsze, gdy czuje zapach smażonej wątróbki, przypomina jej się Dawidek.

Ale teraz jest z Jasiem na Wywierzyskach. Wywierzyska pachną miłością. Tutaj, w sąsiedztwie stalowni, huty szkła floatowego, spalarni odpadów i dawnych zakładów chemicznych, wybijają źródła jakby na przekór; kryształowo czysta woda jest domem źródlarek, kiełży i pstrągów. Mówi się, że w dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku pewien podróżnik, kronikarz i kupiec – Ibrahim ibn Jakub – rozbił nad tą wodą obóz, w tych też okolicach kupił sobie piękną dziewczynę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia; miała na imię Dziewoja i została jego ulubioną niewolnicą.

Jolanta zatrzymuje wózek tuż nad samym brzegiem.

– Zobacz, synuś, rybki! – woła. – O, a tam kaczuszki! Kaczki kwaczą: kwa, kwa, kwa. Zaśpiewać ci o kaczuszce? Nad rzeczką, opodal krzaczka, mieszkała Kaczka Dziwaczka.

Śpiew niesie się po wodzie, Jasio cieszy się, wychyla z wózka. Spacerują teraz wzdłuż jeziorka.

– A wiesz, że też byłam taka malutka jak ty? Też jeździłam w wózeczku?

Dziecko patrzy na nią, kiwa głową, jakby rozumiało. Jolanta parska śmiechem. Czuje się taka lekka, szczęśliwa.

Chciałaby jeszcze zostać w tym miejscu, jednak trzeba wracać do domu, obiad ugotować. Rusza więc z powrotem, w górę ulicy Strzemieszyckiej. Na wysokości numeru dwieście czterdzieści dostrzega mężczyznę – idzie od strony przedszkola: elegancko ubrany, w czarnym płaszczu i kaszkiecie, trzyma psa na smyczy. Tego psa rozpoznaje od razu. Przygląda się uważniej jego panu – widzi śniadą cerę, czarne oczy. Tak, to on, ten żebrak!

– O, dzień dobry panu – zagaduje go z uśmiechem. – Miał pan rację, Holandia wygrała. A to mój synek, Jasio.

Mężczyzna spogląda na nią ze zdziwieniem.

– I’m sorry. I don’t understand – odpowiada czystą angielszczyzną i przyśpiesza kroku.

Jolanta jest skonsternowana. Czy to możliwe, żeby umysł płatał jej figle? A może żebrak przestał być nędzarzem i nie chce wracać do swojej przeszłości? Tymczasem mężczyzna i pies są już po drugiej stronie ulicy. Patrzy za nimi przez chwilę, po czym idzie dalej. Po drodze Jasio zasypia. Przed domem ostrożnie wyjmuje go z wózka, bierze na ręce i wnosi do środka. Widać, że spacer małemu posłużył, bo śpi teraz snem kamiennym: nie reaguje, gdy ściąga mu czapeczkę, rozpina kombinezon, kładzie w łóżeczku w dziecięcym pokoju. Otula go kołderką i bezszelestnie zamyka za sobą drzwi.

Zakupy wnosi do spiżarki, następnie wyciąga nóż, wkłada do zlewu ziemniaki. Przydałaby się pomoc w obieraniu – myśli – ale Janusz pewnie leży na kanapie, nie ma co się łudzić, że pomoże. Robi to więc sama. Płucze bulwy pod strumieniem wody, osusza papierowym ręcznikiem i uważnie ogląda. Kilka sztuk z kiełkującymi pędami od razu wyrzuca do kosza. Z reszty zdejmuje skórkę, wycina zieleniejące oczka, tak jak ją tego uczyła babcia Leosia – ważne, żeby wszystko zrobić dokładnie, bo w tych oczkach, odroślach i zielonych fragmentach gromadzi się trująca solanina. Po obraniu wstawia kartofle na gaz. Kroi ogórki, zalewa je śmietaną, dodaje trochę cukru i soli, na koniec sieka koperek.

– Już jesteśmy, zaraz będzie obiad, wstawaj, Janusz – rzuca do męża, wchodząc do salonu. Zaczyna zbierać pozostawione na stole naczynia. – A wiesz, kogo widziałam? – kontynuuje z ożywieniem. – Ten dziwny żebrak, mówiłam ci o nim dawno temu, pamiętasz? Szedł sobie Strzemieszycką, odpicowany jak jakiś biznesmen. Zaczepiłam go, a on, wyobraź sobie, zaczął do mnie gadać po angielsku. Nie wiem, może ja mam coś z głową? Ojej, ile tu się śmieci nazbierało! Mógłbyś chociaż zanieść do kuchni te szklanki z wczoraj. No, wstań wreszcie, obudź się, dzień jest!

Ale Janusz nie odpowiada. Leży na kanapie, skulony, nie rusza się w ogóle. Podchodzi do niego, łapie za ramię, potrząsa lekko, potem mocniej. Wtedy z jego ręki wypada pudełko po lekach.

Jolanta zamiera, od razu rozpoznaje: to te środki, które dostała od lekarki, gdy miała problemy ze snem. Biegnie szybko do przedpokoju, drżącymi rękami wyciąga komórkę z torebki. Gdy przyjeżdża ambulans, ziemniaki są już miękkie, intensywnie pachnie koperek.

6.

Roberta Micińskiego od zawsze ciągnęło do muzyki. Jako niemowlę rzadko płakał. Wystarczało, że matka włączała kasetę z utworami Mozarta, od razu szeroko otwierał buzię i słuchał jak zaczarowany. Lubił też Beethovena, nie gardził Chopinem. Uwielbiał przeboje Dżemu i Lady Pank. Ale najbardziej mu się podobało, gdy grać zaczynali chłopcy z The Cure. W latach osiemdziesiątych jego matka – Beata Micińska – była zagorzałą fanką tego zespołu. Polowała na kasety, zbierała wycinki z gazet, nosiła się mrocznie i wyraziście jak lider grupy. Robert Smith był jej wielką fascynacją. Miał wspaniały głos i piękne oczy, w których można było utonąć, magnetyzujące, przeszywające na wskroś. Beata Micińska te oczy, wycięte z gazety, nosiła w portfelu, w plastikowym okienku, tam, gdzie zazwyczaj trzyma się fotografie najukochańszych bliskich.

W czerwcu osiemdziesiątego dziewiątego roku na koncercie Dżemu w katowickim Spodku poznała chłopaka – studiował ekonomię i podobnie jak ona był fanem The Cure. Po koncercie zaprosił ją do siebie na stancję. Czterdzieści tygodni później urodziła Roberta.

Nigdy nie poznał swojego biologicznego ojca; Beata próbowała nawiązać z nim kontakt, ale gdy pewnego dnia zjawiła się u niego, będąc już w widocznej ciąży, po prostu zamknął jej drzwi przed nosem. Pogodziła się z zaistniałą sytuacją i postanowiła, że wychowa dziecko sama. Rodzice, z którymi wówczas mieszkała, obiecali pomóc w wychowywaniu wnuka. Ale mimo iż bardzo się starali, nie zdołali zrekompensować mu braku ojca.

Kilkuletni Robert, obserwując obsesyjne zainteresowanie swojej matki liderem zespołu, w pewnym momencie zaczął wyobrażać sobie, że jego prawdziwym tatą jest Robert Smith. Frontman stał się dla niego uosobieniem siły ojcowskiego autorytetu. Patrzył na niego ze ściany wzrokiem karcącym, gdy nie chciał sprzątać po sobie zabawek, dobrotliwym – jeśli odpowiednio się zachowywał, słuchał dziadków i pomagał mamie.

Miesiąc po rozpoczęciu przez niego nauki w podstawówce, niedługo po uroczystości pasowania na pierwszoklasistę, dziadkowie kupili kawalerkę. Przeprowadzili się do niej, a on został w starym, dwupokojowym mieszkaniu z matką i Robertem Smithem. Wspominał później ten czas jako okres radosnej entropii. Matka dawała mu wiele swobody, spontaniczność stawiała wyżej niż dyscyplinę, nie wymagała, aby był prymusem, przymykała oczy na uwagi pojawiające się w szkolnym dzienniczku, pozwalała mu późno kłaść się do łóżka, a niekiedy, gdy nie miał ochoty – mógł wcale nie pójść do szkoły. Wcześniej dochodziło do częstych sprzeczek pomiędzy Beatą a jej rodzicami, którzy krytykowali jej metody wychowawcze i podejście do życia. Uważali, że nie jest dobrą matką, argumentowali, że dla dobrej matki dziecko powinno być życiowym priorytetem, według niej zaś syn – owszem – był ważny, lecz nie najważniejszy; zdecydowanie bardziej liczyło się dla niej, by zachować wolność i do niczego siebie nie przymuszać.

Po wyprowadzce rodziców Beata odetchnęła z ulgą. Od tej chwili mogła bez przeszkód pielęgnować swoją wolność, między innymi – mogła w swoim mieszkaniu słuchać muzyki tak, jak najbardziej lubiła, czyli z podkręconą do oporu głośnością; nie musiała już znosić ciągłych narzekań: że straszny hałas, że dziecko nie powinno słuchać takich piosenek, że z tym wymalowanym potargańcem to jest już patologiczne natręctwo. Często urządzała sobie z synem spontaniczne pogoteki w pokoju. Tańczyli, wydzierali się na całe gardło i skakali po łóżkach.

W dziewięćdziesiątym szóstym zespół The Cure przyjechał do Katowic. Matka zrobiła wtedy Robertowi wspaniałą niespodziankę. Zabrała go ze sobą na koncert do Spodka; było to dla niego przeżycie wielkie, porażające. Najpierw stali w kilkudziesięciometrowej kolejce, później trzykrotnie sprawdzano im bilety, w końcu jeden z ochroniarzy stwierdził, że koncert nie jest dla dzieci. Beacie jednak udało się go ubłagać, by nie robił problemów; porządkowy machnął ręką i pozwolił im wejść do hali. Tam znowu czekali, aż zespół będzie gotowy do wyjścia na scenę. Ze wszystkich stron otaczali ich podekscytowani fani: kopie Roberta Smitha w męskim i żeńskim wydaniu, z czerwonymi ustami i nastroszonymi włosami, cudownie rozmnożone. Aż wreszcie po godzinie, która zdawała się trwać wieczność, pojawił się oryginał. Razem z nim: Roger, Jason, Simon oraz Perry. Oto bogowie zeszli z Olimpu, by uszczęśliwić swoich wyznawców. Rozbłysły światła i zabrzmiało: „I think it’s dark and it looks like it’s rain, you said”. Fani oszaleli, niektórzy stali bez ruchu i płakali ze wzrokiem wbitym w scenę, drudzy radośnie podskakiwali, co jakiś czas wykrzykując imię lidera, inni śpiewali na całe gardło lub z wyrazem najwyższego zachwytu na twarzy pogrążali się w tanecznej ekstazie. Robert też tańczył, wyciągał w górę ręce, wyśpiewując słowa kolejnych piosenek, i zdawało mu się, że uczestniczy w czymś doniosłym i pięknym. Pod koniec drugiego bisu zachciało mu się sikać, jednak zacisnął zęby i wytrzymał do końca. Nie mógł przecież wyjść do toalety w takiej chwili, nie mógł tego zrobić Smithowi i matce. Trzymał ją mocno za rękę i czuł się szczęśliwy.

Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy zdał do czwartej klasy. Beata Micińska poznała akustyka lokalnej formacji reggae; Robert Smith nagle poszedł w odstawkę, zniknęły stare plakaty znad łóżka. Później pojawiali się kolejni panowie, średnio jeden na dwa, trzy lata. Robertowi początkowo było trudno dzielić się matką z innymi, ale w końcu przywykł. Podstawówka minęła szybko, podobnie jak gimnazjum, bez wielkich problemów i wybitnych osiągnięć.

W dwa tysiące szóstym zaczął naukę w technikum informatycznym i zapisał się do domu kultury na zajęcia z perkusji. Intensywnie ćwiczył pod okiem instruktora, zakumplował się tam z trzema chłopakami. Po roku założyli punkrockowy zespół, nadali mu nazwę Facjata Taty. Zaczął się kolorowy czas prób, koncertów, imprez.

Nie był pilnym uczniem. Udawało mu się przechodzić z klasy do klasy, niemniej bardziej niż nauka liczyła się dla niego muzyka, równie ważni jak ona byli koledzy z zespołu. Najpierw grali covery oraz punkrockowe przeróbki znanych piosenek, potem przyszedł czas na autorskie utwory. Wokalistą został Kamil Świątek, kolega Roberta jeszcze z podstawówki. Świątek nie był święty, lubił korzystać ze środków psychoaktywnych oraz fascynacji dziewcząt jego męskim, seksownym głosem. Najczęściej już podczas występu upatrywał sobie jakąś pannę ewentualnie wybierał z tych, które podchodziły po koncercie z prośbą o rozmowę i autograf. Potem działo się różnie – niekiedy rendez-vous odbywało się od razu w skodzie kombi rodziców basisty, który wówczas jako jedyny miał prawo jazdy, czasami Świątek przez tydzień lub dwa pokazywał się z dziewczyną, dopóki na horyzoncie nie pojawiła się nowa.

Robert kochał muzykę, ale życie na krawędzi szybko zaczęło go męczyć. Smak zakazanych owoców poznał przed ukończeniem osiemnastki; spróbował alkoholu, haszyszu, grzybków psylocybinowych, parę razy amfy. Co jakiś czas poznawał dziewczynę – choć nie tak często jak Świątek. Regularnie uprawiał seks, nigdy jednak poważnie się nie zakochał.

Po maturze, którą – o dziwo – zdał z nie najgorszym wynikiem, rozpoczął studia na kierunku inżynieria materiałowa. Kariera zespołu nabierała tempa. W dwa tysiące dziesiątym festiwal w Jarocinie obchodził trzydziestolecie powstania. Zamierzali startować w konkursie młodych talentów. Mieli także wystąpić z pełnym koncertem podczas juwenaliów. Cały kwiecień trwały intensywne próby, do upadłego ćwiczyli nowe numery.

Koncert w sosnowieckim klubie studenckim Remedium udał się wyśmienicie: publiczność nie chciała ich wypuścić ze sceny, skończyło się na czterech bisach. Po występie, jak zwykle, imprezowali do rana. Po piątej Robert urwał się z bibki i postanowił pójść piechotą do centrum Sosnowca. Stamtąd miał zamiar podjechać autobusem do Mysłowic, do domu.

Poranek był chłodny, jeszcze puste ulice otulone ciszą. Wkroczył w ten ledwo rozpoczęty dzień zmęczony, lekko skacowany, ale trzeźwy. Szedł po chodniku, a z każdym krokiem narastało w nim dziwne odczucie. Wydawało mu się, że coś zaczyna w nim – w samym środku, rdzeniu jego „ja” – rosnąć i świecić; jakby drugie słońce. To pierwsze dopiero wschodziło, wisiało nad horyzontem, jeszcze blade, zamglone, to drugie grzało od środka błogim ciepłem. Poczuł naraz, że cały świat wypełniła miłość – bezwarunkowa, głęboka. Spoglądał na uśpione wieżowce, szyny tramwajowe, przyglądał się żółtym kulom mleczy na trawniku i zalewały go fale wzruszenia.

W oddali, po drugiej stronie ulicy, zauważył kościół z czerwonej cegły. Oświetlony promieniami wschodzącego słońca wyglądał, jakby cały płonął. Poczuł, że przyciąga go w tamtą stronę jakaś irracjonalna siła. Przebiegł przez ulicę i podszedł pod same drzwi. Okazało się, iż mimo wczesnej pory świątynia jest otwarta, jednak gdy wszedł do środka, spostrzegł, że poza nim samym nie ma w niej nikogo. Przeszedł wolno główną nawą, usiadł w pierwszej ławie, spojrzał na ołtarz i poczuł się spełniony. To było zaskakujące doznanie. Od czasu bierzmowania tylko raz uczestniczył we mszy – podczas pogrzebu babki ciotecznej. Nie wierzył i nie praktykował. Jedynie w Wielką Sobotę zgadzał się towarzyszyć matce w ceremonii święcenia pokarmów. „To całkiem miła tradycja w tym całym religijnym oszołomstwie” – mówiła, wkładając do wielkanocnego koszyczka wiktuały i czekoladowego zajączka. Ale jemu ten zwyczaj wydawał się komiczny. Śmieszyli go ludzie klęczący przed zakrytą białym prześcieradłem figurą Chrystusa, śmieszyło go kropienie święconą wodą pęt kiełbasy, jajek i cukrowych baranków, a najbardziej – ogłoszenia parafialne. Uważał za zabawne i żenujące zarazem, że co roku ksiądz prosił o to samo, czyli datki na nowe ogrodzenie oraz chodnik. „To co? Jeszcze nie nazbierali? – zastanawiał się. – Ze złota chcą robić ten chodnik czy może parafianie tacy skąpi?”.

Poglądy miał klarowne: inteligentny człowiek nie może traktować serio religijnych dogmatów, a tym bardziej nieporadnych księży, którzy nie potrafią zebrać pieniędzy na płot i trotuar przez siedem lat z rzędu.

Tamtego majowego poranka dwa tysiące dziesiątego roku wszystko się zmieniło. Siedział przed ołtarzem i czuł, że Bóg jest, że naprawdę istnieje – oto opuścił ołtarze, złote tabernakula, karty Ewangelii oraz serca świętych – ową sekretną, niezbadaną przestrzeń caelum, by stanąć obok niego – tu i teraz – i zalać go swoją miłością. Nie było w tym nic śmiesznego; czuł wielką radość oraz wdzięczność. I choć niezwykłe doznanie chwilę później w nim zgasło, miał pewność, że było prawdziwe. Ten przebłysk Bożej obecności, którego doświadczył przez mgnienie oka, okazał się mieć dla niego większą wagę niż całe dotychczasowe życie. W tym jednym momencie zrozumiał, że nie może i nie chce być już taki jak dawniej.

Sześć lat później, po skończeniu seminarium duchownego, jako świeżo upieczony ksiądz został skierowany do posługi na swoją pierwszą parafię – była nią wspólnota wiernych przy kościele pod wezwaniem Świętej Magdaleny w Dąbrowie Górniczej-Ząbkowicach.

7.

Fortunat miał dryg do pisania. Wystarczyło, że przysiadł nad kartką, a słowa same pchały mu się z głowy na papier. Pani od polskiego uwielbiała go. Wysyłała na olimpiady i konkursy, dodawała skrzydeł pochwałami. Rozpływała się w zachwycie nad jego pracami pisemnymi, komplementowała styl i wnikliwe podejście do każdego tematu. W dodatku była piękna; nie tak jak Żaneta, ale robiła wrażenie. Nazywała się Patrycja Dziagas, miała dwadzieścia dziewięć lat, jednak absolutnie na tyle nie wyglądała; z powodzeniem mogła uchodzić za uczennicę maturalnej klasy. Od uczennic odróżniał ją pewien rodzaj pewności, jaką może mieć tylko dojrzała kobieta. Ubierała się skromnie, choć jednocześnie seksownie. Najczęściej w dopasowane garsonki i spódniczki do kolan. Włosy spinała nad karkiem w kok, usta podkreślała perłową pomadką, dzięki czemu zawsze wyglądały, jakby były wilgotne. Nosiła też okulary, które nie odejmowały jej urody, wręcz przeciwnie – podbijały seksapil. Krótko mówiąc, wyglądała jak nauczycielka z erotycznych marzeń wielu chłopców, tych młodszych i tych starszych.

Z pomocą pani profesor Fortunat poznawał coraz szersze partie materiału, wybiegając daleko poza obszary zapisane w programie dla uczniów liceum. „Memuary pamięci – rzecz o poezji Paula Celana”, „Bohema paryska w XIX wieku, rozważania o istocie zjawiska”, „Środki językowe i pozawerbalne w relacjach z meczów piłki nożnej”, „Motyw trudnej miłości w poezji węgierskiej”. Każdy temat był dobry. Fortunat pisał, aż iskry spod palców leciały. Pani Dziagas była wniebowzięta, tym bardziej że posługiwał się świetnie nie tylko językiem polskim; równie dobrze pisał brajlem po najwrażliwszych fragmentach jej pedagogicznego ciała.

Ich romans wybuchł z początkiem nowego roku szkolnego, gdy Fortunat był w trzeciej klasie. Kwitł pomiędzy konkursem wojewódzkim a oksfordzką debatą pod hasłem: „Humanizm między Wschodem a Zachodem”, w trakcie warsztatów dla młodych recenzentów, podczas przygotowań do eliminacji ustnych i pisemnej części zawodów okręgowych Olimpiady Literatury i Języka Polskiego. Pani profesor coraz częściej zaplatała swoje długie włosy w dwa warkocze, chętniej wkładała dżinsy, a okulary zamieniła na soczewki kontaktowe. Fortunat wolał ją w poprzedniej wersji, ale nie narzekał.

Pewnego słonecznego, sobotniego poranka, kilka tygodni przed zakończeniem roku szkolnego, pojechali jej samochodem nad Jezioro Gocławskie. A było to wówczas miejsce w miarę ustronne, jeszcze niewessane przez agresywną deweloperską machinę, która dwie dekady później zaczęła mielić i zamieniać w beton wszystko jak leci: drzewo, ptaszka, stary cmentarz. Owszem, tuż obok stał jak bastion Przyczółek Grochowski, najdłuższy budynek w Warszawie; ten, w którym mieszkała Karioka z serialu „Stawiam na Tolka Banana”, ale samo jeziorko nie było tłumnie odwiedzane. Spotykało się nad jego brzegiem głównie wędkarzy oraz amatorów tanich trunków – jednym słowem, były lepsze miejsca do spacerów i podziwiania piękna przyrody, na przykład pobliski park Skaryszewski. Właśnie z tego powodu Fortunat z Patrycją mogli czuć się bezpiecznie. W tej strefie raczej nie powinna bywać młodzież z „jedynki” – szkoły, którą ukończyły tak znakomite persony jak Janusz Głowacki, Zbigniew Religa czy Marek Kotański; tak przynajmniej wydawało się pani profesor.

Usiedli pod wierzbą, ukryci za kurtyną opadających do ziemi gałęzi. Patrycja oparła plecy o drzewo i wyciągnęła na trawie swoje zgrabne nogi.

– I co teraz, panie Fortunacie? – spytała zalotnie. – Jaki temat będziemy rozwijać? Romantyzm? Okoliczności sprzyjają.

– Zacznijmy od początku – odpowiedział Fortunat, gładząc jej stopy. – Najpierw antyk.

– Że niby taka jestem stara? – zaśmiała się.

– Nie, po prostu antyk był pierwszy, z najważniejszymi przedstawicielami epoki: Ajschylosem, Sofoklesem, Eurypidesem i Homerem.

– Bardzo dobrze. Co dalej?

– Zaraz po antyku średniowiecze. No, może nie tak zaraz – ciągnął Fortunat, przesuwając dłoń na łydkę. – Następnie renesans i barok. – Dłoń minęła kolano i sunęła wyżej.

– O, tak, zatrzymajmy się przez chwilę na baroku – westchnęła profesor.

– Chciałbym najpierw skoczyć do Młodej Polski i wspomnieć jej wybitnego przedstawiciela. Oto Kazimierz – szepnął, dotykając lewej piersi, potem musnął miejsce pomiędzy piersiami. – Przerwa i Tetmajer – dokończył, chwytając za prawą.

W tym właśnie momencie od strony ścieżki wyskoczył prosto na nich duży, obśliniony bokser. Mówi się, że boksery mają wysoki próg agresji, nie dają się łatwo sprowokować i zazwyczaj nie atakują pierwsze. Ten okazał się perfidnym wyjątkiem od reguły. Ujadając, doskoczył do pani profesor i zaczął szarpać za rękaw jej sweterka. Chwilę później z zarośli wyłoniła się postać.

– Beryl, do nogi! – padła komenda i pies natychmiast wypuścił z pyska nauczycielski kardigan.

Patrycja i Fortunat poderwali się z trawnika, stając twarzą w twarz z właścicielem Beryla. A był nim nie kto inny, tylko Arkadiusz Żukowski.

– O, dzień dobry, pani profesor – chrząknął znacząco przybyły, po czym puścił do nich oko: – Jakby co, niczego nie wiedziałem.

Żukowski chodził do drugiej „c” – klasy o profilu ogólnym, w której Patrycja Dziagas miała wychowawstwo. Należał do kategorii tak zwanych uczniów problemowych: był sceptyczny, krnąbrny, z zawsze przygotowaną ripostą na każdą uwagę czy prośbę. Uczył się z doskoku, zaległości nadrabiał hurtowo, zazwyczaj w okolicach końca semestru. Był inteligentny, niestety za bardzo lubił wagary; w ostatnim półroczu nieobecności miał tyle, że groziło mu powtarzanie klasy. Do tego jednakże nie doszło.