Opowieści biblijne oczami kobiet - Osesik Joanna - ebook + książka

Opowieści biblijne oczami kobiet ebook

Osesik Joanna

4,5

Opis

Co mogła czuć biblijna Ewa, gdy obserwowała narastający konflikt między jej synami, Kainem i Ablem? Czy przypuszczała, jak skończy się zatarg między braćmi? Czy próbowała zapobiec katastrofie? Jakie emocje mogły jej towarzyszyć w tamtej chwili?

„Opowieści biblijne oczami kobiet” to książka o kobietach i o tym, co jest dla nich ważne: o dojrzewaniu i mierzeniu się z życiem, o zaufaniu Bogu i mężowi, o stracie oraz o trudach i dylematach macierzyństwa: tego długo wyczekiwanego i tego zupełnie niespodziewanego.
Autorka udziela głosu matkom, żonom, siostrom i córkom bohaterów znanych historii biblijnych, ukazując świat kobiecych emocji wobec osobistych dramatów i trudnych sytuacji życiowych, w jakich często stawiani jesteśmy także i my.

Dlaczego warto kupić tę książkę?
 * Większość historii w Starym Testamencie jest pisana z pozycji patriarchalnej. Główną rolę grają mężczyźni, a ich matki, żony, siostry i córki stanowią ledwo zauważalne tło. W książce ujęte jest całkiem nowe spojrzenie na wydarzenia właśnie z ich perspektywy.
 
* Książka opowiada o prawdach uniwersalnych, więc może spodobać się każdej kobiecie. Singielka, żona, matka, wierząca lub niewierząca, każda czytelniczka przeżyje szereg emocji i rozterek.  Na pewno w którymś z opowiadań odnajdzie swoją własną historię i skonfrontuje swoje emocje i wybory z tymi przeżywanymi i dokonywanymi przez bohaterki. Problemy i dylematy Ewy, Noemi, Sary, Adiny i Tamar okazują się bowiem bardzo podobne do tych przeżywanych przez współczesne kobiety.
 
Fragment z książki
 
Obietnica
Rdz 15-18, 1-12; 21, 1-14; 22, 1-3
„Patrzcie na niewiastę jak młoda gołębica i jej oblubieńca jak dąb postawnego” – tak w dniu zaślubin śpiewali o nas liczni goście i właśnie tak jawiliśmy się sobie nawzajem: niewiasta o pięknym, jasnym obliczu oraz pełen powagi młodzieniec o szlachetnych rysach. Kiedy czekałam na niego z rodzicami i krewnymi w progu domu z zapaloną lampką w dłoni i kiedy szłam w uroczystym orszaku do jego domu, cała drżałam. Zakryta gęstym welonem tańczyłam, śpiewałam i nie odmawiałam sobie miodu z orzechami i chłodzącego szerbetu, świętując w izbie dla niewiast. Każdą częścią swego ciała czułam, że mój ukochany da mi szczęście i niczego nie pragnęłam bardziej, niż być lojalną żoną i obdarować go tym samym. To marzenie okazało się jednak większym wyzwaniem, niż jako młoda mężatka mogłam sobie wyobrazić.”

Opowiadania
1. Matka zabójcy
2. Arka Noemi
3. Obietnica
4. Ważniejsze niż szczęście
5. Przebaczenie

Nota o autorce
 
Joanna Osesik - pisarka, tłumaczka, a przez wiele lat także wykładowczyni pisania akademickiego i tłumaczeń literackich na Uniwersytecie Warszawskim. Absolwentka Kursu Kreatywnego Pisania na Polskiej Akademii Nauk. Laureatka młodzieżowych konkursów literackich i założycielka Studenckiego Koła Pisarskiego. Prywatnie – tak jak jej bohaterki – stawiająca czoła różnym dylematom żona i matka. W wolnym czasie pisze opowiadania na zamówienie, firmując je własną marką mypresents.eu. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 98

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Na po­cząt­ku my­śla­łam, że ugry­zł mnie ja­kiś dzi­ki zwierz, bo bar­dzo spu­chłam. Nie bo­la­ło mnie wca­le, ale nie­po­ko­iłam się, że opu­chli­zna robi się co­raz wi­ęk­sza, ja co­raz szyb­ciej się męczę, a za­miast po­zna­wać nowe te­ry­to­ria, mu­szę po­świ­ęcać czas na prze­ra­bia­nie swo­ich okryć. Po­tem za­częłam czuć dziw­ne po­ru­sze­nie w brzu­chu i uzna­łam, że czy­mś się za­tru­łam.

W Ogro­dzie nie mie­li­śmy ta­kich pro­ble­mów. Tam prze­cha­dza­łam się rów­nie swo­bod­nie wśród de­li­kat­nych wa­żek i mo­ty­li co wśród sza­blo­zęb­nych ty­gry­sów. Tu mu­szę wci­ąż upo­mi­nać się przed wy­ci­ągni­ęciem ręki w stro­nę roz­chi­cho­ta­nej hie­ny lub grze­jące­go się w sło­ńcu skor­pio­na. Oprócz jed­ne­go nie­szczęsne­go owo­cu nic nie mo­gło nam tam za­szko­dzić. Tu mu­si­my ostro­żnie kosz­to­wać wszyst­kich no­wych ro­ślin.

Wresz­cie, po kil­ku mie­si­ącach za­dzi­wie­nia, prze­szył mnie ból, ja­kie­go nie za­zna­łam ni­g­dy do­tąd. Moje pod­brzu­sze pło­nęło ogniem, a ja by­łam prze­ko­na­na, że za­raz mnie ro­ze­rwie. Kie­dy po­czu­łam, że nie znio­sę tego ani chwi­li dłu­żej, z mo­ich trze­wi wy­do­był się czło­wiek. Za­sko­cze­nie jego wi­do­kiem spra­wi­ło, że od razu za­po­mnia­łam o cier­pie­niu. Choć był ma­le­ńki jak ma­łp­ka i nie miał pra­wie owło­sie­nia, in­stynk­tow­nie po­zna­łam, że jest tego sa­me­go ro­dza­ju co Adam.

– Na­zwij­my go Kain – za­pro­po­no­wa­łam.

Adam zmarsz­czył czo­ło.

– Czy my­ślisz, że wszyst­ko z nim w po­rząd­ku? – za­py­tał, przy­gląda­jąc się no­we­mu czło­wie­ko­wi. – Ma dwie nogi, a nie po­tra­fi cho­dzić. Ma usta, a nie po­tra­fi mó­wić.

Za­tro­ska­na spoj­rza­łam na Ka­ina. Choć ró­żnił się od nas nie tyl­ko wiel­ko­ścią, od razu po­czu­łam z nim moc­ną więź i gwa­łtow­ne pra­gnie­nie za­spo­ka­ja­nia wszyst­kich jego po­trzeb. Nie miał ich zresz­tą wie­le. Z jego ust nie tyl­ko nie wy­do­by­wa­ły się żad­ne sło­wa, ale w ogó­le rzad­ko wy­da­wał z sie­bie dźwi­ęki. Je­śli już zda­rzy­ło mu się za­pła­kać, co tchu bie­głam z nim pod ko­ły­sa­ne wia­trem ga­łęzie drzew, żeby uspo­ko­ił się, za­cie­ka­wio­ny. Poza tym, chcąc mieć go bli­sko przy so­bie, pra­wie nie wyj­mo­wa­łam go z chu­s­ty, a on ob­ser­wo­wał mnie wiecz­nie sku­pio­nym spoj­rze­niem spod buj­nej czar­nej grzyw­ki.

Wresz­cie za­czął sta­wiać pierw­sze kro­ki na swo­ich smu­kłych, opa­lo­nych nó­żkach.

– Naj­wy­ższa pora – sko­men­to­wał ów wy­czyn Adam, a ja ode­tchnęłam z ulgą, gdyż zno­wu spu­chłam i z wiel­kim tru­dem pod­no­si­łam na­wet nie­wiel­kie ci­ęża­ry.

Tym ra­zem z mo­ich trze­wi wy­sko­czył pulch­ny blon­dy­nek, któ­re­mu Adam nadał imię Abel. Nie mo­głam uwie­rzyć, że moje cia­ło zro­dzi­ło dwie tak ró­żne od sie­bie isto­ty. Kain mógł go­dzi­na­mi ba­wić się, sie­dząc spo­koj­nie w jed­nym kąci­ku izby. Abel, wręcz prze­ciw­nie, za­wsze był w ru­chu i to ja mu­sia­łam nadążać wzro­kiem za jego pod­ska­ku­jący­mi zło­ty­mi locz­ka­mi. Wszędzie go było pe­łno: na grzbie­cie kozy, przy prze­wró­co­nym dzban­ku z mle­kiem. Od­kąd go uro­dzi­łam, nie za­zna­li­śmy ci­szy, gdyż nie­ustan­nie za­ska­ki­wał nas swo­im to doj­mu­jącym pła­czem, to per­li­stym śmie­chem. Adam uwa­żał to za za­baw­ne, a mnie pęka­ła od tego gło­wa.

Ni­g­dy nie za­pom­nę, kie­dy nie­mal w tym sa­mym cza­sie chłop­cy za­częli skan­do­wać „ma-ma”. Kain po­wta­rzał te sy­la­by ci­cho i de­li­kat­nie, jak­by tyl­ko do sie­bie, le­pi­ąc w sku­pie­niu wa­łecz­ki z gli­ny i roz­gnia­ta­jąc w pal­cach ro­snące wo­kół na­szej chat­ki zio­ła. Abel wy­ma­wiał je gło­śno i zde­cy­do­wa­nie, cze­ka­jąc, aż za­re­agu­ję i dam mu to, na co miał ocho­tę. Adam tak się z tego śmiał, że sam za­czął mnie tak na­zy­wać. Tak zy­ska­łam swo­je nowe pi­ęk­ne imię. Mama.

Po chłop­cach za­częły wy­cho­dzić ze mnie dziew­czyn­ki. Od razu po­zna­łam, że są mo­je­go ro­dza­ju. Po pierw­szym szo­ku na­wet od­ta­ńczy­łam ta­niec ra­do­ści na myśl, że nie je­stem już je­dy­ną ko­bie­tą na świe­cie. Wci­ąż jed­nak by­łam je­dy­ną ro­dzi­ciel­ką i czu­łam wiel­ką od­po­wie­dzial­no­ść za swo­je dzie­ci. A ro­dzi­ło się ich co­raz wi­ęcej. Mo­czy­ły po­wi­cie, prze­wra­ca­ły się w bło­to, cho­ro­wa­ły, da­rły ubran­ka, pisz­cza­ły, pła­ka­ły i za­śmie­wa­ły się wnie­bo­gło­sy. A przede wszyst­kim ci­ągle cze­goś ode mnie chcia­ły. „Mamo, jeść!”, „mamo, patrz na to!”, „mamo, on mnie po­pchnął!”, „mamo, mogę wy­jść?”, „mamo, nu­dzi mi się!”, „mamo, zrób z nim coś!”.

Nie raz my­śla­łam, że dłu­żej już nie dam rady. Że przez te ci­ągłe na­wo­ły­wa­nia w ko­ńcu za­pom­nę, jak się na­praw­dę na­zy­wam i jak wy­gląda­ło moje ży­cie przed wy­gna­niem z Ogro­du. Że wsta­jąc przed brza­skiem, kła­dąc się po zmro­ku i bu­dząc się po kil­ka razy w świe­tle gwiazd, nie tyl­ko za­nie­dbam sie­bie, ale też nie będę mia­ła siły, żeby trosz­czyć się o swo­je ma­le­ństwa.

Ale na­bie­ra­łam wpra­wy. Dzień w dzień za­dzi­wia­łam samą sie­bie, kła­dąc wszyst­kie dzie­ci spać czy­ste, na­je­dzo­ne i chy­ba na­wet szczęśli­we. Wbrew swo­im oba­wom i zmu­szo­na sy­tu­acją, na­uczy­łam się jed­ną ręką prze­wi­jać, dru­gą przy­go­to­wy­wać stra­wę, a jed­no­cze­śnie od cza­su do cza­su ko­ły­sać naj­młod­sze dzie­cię do snu. Pie­lęgna­cja, kar­mie­nie czy uspo­ka­ja­nie nie­mow­lęcia prze­sta­ły sta­no­wić dla mnie wy­zwa­nie. Wci­ąż jed­nak stąpa­łam po nie­pew­nym grun­cie, zaj­mu­jąc się naj­star­szy­mi sy­na­mi – ich po­czy­na­nia za­wsze były dla mnie no­wo­ścią.

Kie­dy chłop­cy pod­ro­śli, Adam – aby mnie tro­chę od­ci­ążyć – za­pro­po­no­wał im wspól­ną wy­pra­wę. W Ogro­dzie to ja zwy­kle mu to­wa­rzy­szy­łam, kie­dy prze­mie­rzał gór­skie prze­łęcze, pły­nął z nur­tem rze­ki lub po­ko­ny­wał wpław je­zio­ra. Te­raz jed­nak – wiecz­nie spuch­ni­ęta – nie mia­łam na to siły.

– Hur­ra! – szyb­ko od­po­wie­dział ojcu Abel. – Nowe szczy­ty do zdo­by­cia i kra­iny do od­kry­cia – wy­krzy­ki­wał śpiew­nie, prze­ska­ku­jąc z nogi na nogę, aż po­tknął się o wy­sta­jący ka­mień i upa­dł na tra­wę. – Na­praw­dę nas we­źmiesz, oj­cze? – za­py­tał, roz­ma­so­wu­jąc kost­kę. Kain zaś za­sta­na­wiał się nad czy­mś ze wzro­kiem utkwio­nym w ho­ry­zont.

– Sam nie wiem. Nie po­zna­łem jesz­cze do­kład­nie wszyst­kie­go, co mnie ota­cza. A czy tam da­le­ko może być coś cie­kaw­sze­go? Poza tym, chy­ba za­no­si się na deszcz.

Mia­łam na­dzie­ję, że pój­dą ra­zem, a ja będę mo­gła sku­pić się na młod­szych dzie­ciach, jed­nak szyb­ko do­szłam do wnio­sku, że Kain nie będzie mi prze­szka­dzał. Mach­nęłam więc tyl­ko ręką, da­jąc znać Ada­mo­wi, żeby go nie zmu­szał, i z lek­ką oba­wą od­pro­wa­dzi­łam Ka­ina wzro­kiem na wierz­cho­łek jego ulu­bio­nej gru­szy, z któ­rej z nie­prze­nik­nio­ną twa­rzą ob­ser­wo­wał ode­jście ojca i bra­ta.

Jesz­cze kil­ka razy Adam po­na­wiał swo­ją pro­po­zy­cję – za ka­żdym ra­zem z tym sa­mym skut­kiem. Od cza­su do cza­su pró­bo­wał za­in­te­re­so­wać się tym, co tak zaj­mo­wa­ło Ka­ina – zio­ła czy cykl ży­cia drzew – ale wi­dać było, że wy­pra­wy z młod­szym sy­nem spra­wia­ją mu wi­ęk­szą przy­jem­no­ść. Cza­sem za­sta­na­wia­łam się, czy mina Ka­ina pod­czas jego wni­kli­wych, sa­mot­nych ob­ser­wa­cji lub snu­cia pla­nów wy­ra­ża je­dy­nie po­wa­gę i sku­pie­nie, czy jed­nak też żal i smu­tek. Raz czy dwa wspo­mnia­łam na­wet o swo­ich wąt­pli­wo­ściach Ada­mo­wi, ale tyl­ko obej­mo­wał mnie czu­le w miej­scu, gdzie kie­dyś ry­so­wa­ła się wy­ra­źnie moja ta­lia, i ba­ga­te­li­zo­wał je wszyst­kie. Po­mi­mo uro­dze­nia kil­ka­na­ścior­ga dzie­ci, by­łam jesz­cze wci­ąż bar­dzo nie­do­świad­czo­ną mat­ką.

Na­sze po­cie­chy ro­sły. Wkrót­ce nad­sze­dł czas, kie­dy Kain i Abel uzna­li, że jest im już z nami za cia­sno i wy­bu­do­wa­li so­bie wła­sne sza­ła­sy. Kain za­czął upra­wiać rolę, a Abel za­jął się ho­dow­lą trzo­dy. Roz­pie­ra­ła mnie duma. W wol­nym cza­sie, kie­dy star­sze dzie­ci za­stępo­wa­ły mnie w go­spo­dar­stwie, a Adam po­lo­wał, uwiel­bia­łam prze­cha­dzać się wśród ła­nów jęcz­mie­nia, prze­my­kać mi­ędzy ja­błon­ka­mi w sa­dzie, gła­skać we­łnia­ne głów­ki owiec albo czuć na swo­jej skó­rze cie­pły od­dech z noz­drzy nowo­na­ro­dzo­nych cie­ląt.

Chłop­cy na szczęście nie wy­pro­wa­dzi­li się bar­dzo da­le­ko i często spo­ty­ka­li­śmy się ra­zem na wspól­nym uczto­wa­niu. Mój pier­wo­rod­ny przy­no­sił wte­dy świe­że wa­rzy­wa, naj­przed­niej­sze zmie­lo­ne zbo­ża, z któ­rych wy­pie­ka­łam chle­by, i doj­rza­łe owo­ce, któ­re mo­żna było jeść na su­ro­wo lub prze­ro­bić na słod­kie na­po­je. Adam jed­nak pre­fe­ro­wał mi­ęsi­wo od Abla, któ­re ja ja­dłam tyl­ko z grzecz­no­ści i któ­re­go nie dało się po­dać naj­młod­szym dzie­ciom.

Pew­ne­go dnia po wspól­nym po­si­łku Kain zwle­kał z po­wro­tem do sie­bie. Szyb­ko od­ga­dłam, że cze­ka na oka­zję, by po­mó­wić ze mną na osob­no­ści.

– Nie ro­zu­miem, jak on może to ro­bić – za­czął.

– Co ta­kie­go, ko­cha­nie? – za­py­ta­łam, kła­dąc mu rękę na ra­mie­niu i za­chęca­jąc ge­stem, żeby usia­dł ze mną na ła­wie. Kie­dyś spró­bo­wa­ła­bym roz­go­nić jego ciem­ne my­śli, wi­chrząc mu czu­pry­nę gęstych, czar­nych wło­sów, ale te­raz mu­sia­ła­bym wspi­ąć się w tym celu na pal­ce.

– Za­bi­jać.

Ci­szę, któ­ra za­pa­dła po jego sło­wach, mąci­ło je­dy­nie brzęcze­nie tłu­stej mu­chy, któ­ra upar­cie po­lo­wa­ła na reszt­ki z na­szej wie­cze­rzy.

Wcze­śniej Kain dał się na­mó­wić ojcu i bra­tu na pó­jście do rze­źni. Tak na­zwa­li­śmy miej­sce, w któ­rym Abel ko­ńczył ży­cie zwie­rząt. Kain opie­rał się przed we­jściem, ale w ko­ńcu jego cie­ka­wo­ść zwy­ci­ęży­ła. Wi­dzia­łam jed­nak, jak po wy­jściu dłu­go szo­ro­wał dło­nie nad stru­mie­niem z wy­ra­zem obrzy­dze­nia na twa­rzy.

– W Ogro­dzie do ży­cia wy­star­cza­ły nam ro­śli­ny. Tu jed­nak kli­mat jest bar­dziej su­ro­wy i wol­no nam za­bi­jać zwie­rzęta, żeby się nimi po­ży­wić – uspra­wie­dli­wia­łam młod­sze­go z sy­nów, uśmie­cha­jąc się mi­mo­wol­nie na myśl o sa­tys­fak­cji, z jaką dzie­lił się z nami owo­ca­mi swo­jej pra­cy. – Wasz oj­ciec też po­lu­je.

– Na stwo­rze­nia, z któ­ry­mi ży­li­ście kie­dyś w zgo­dzie – do­dał z za­ci­śni­ęty­mi szczęka­mi Kain, po czym od­go­nił mu­chę sprzed oczu. – Wiem, że to nie te same zwie­rzęta. Upo­lo­wa­ne przez ojca sar­ny, kró­li­ki i ku­ro­pa­twy są dzi­kie. Ale ni­g­dy nie poj­mę, jak mo­żna za­bić stwo­rze­nie, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ło się od uro­dze­nia.

Przy­par­ta do muru roz­chy­li­łam usta, szy­ku­jąc się do od­po­wie­dzi, ale żad­ne sło­wa nie wy­da­wa­ły się od­po­wied­nie. Ja też nie ro­zu­mia­łam, jak Adam i Abel mo­gliw ten spo­sób zdo­by­wać po­ży­wie­nie. Do­świad­cze­nie na­uczy­ło mnie jed­nak, że cza­sem le­piej nie wie­dzieć wszyst­kie­go. Opu­ści­łam więc bez­rad­nie ręce i uśmiech­nęłam się bla­do do syna. Kain po­kręcił tyl­ko gło­wą i wzru­szył ra­mio­na­mi. Na­stęp­nie jed­nym szyb­kim ru­chem za­mknął brzęczącą mu­chę w ga­rści, od­wza­jem­nił mój wy­mu­szo­ny uśmiech i od­sze­dł z wci­ąż ży­wym in­sek­tem w ciem­ną noc.

Jesz­cze przez chwi­lę zo­sta­łam sama, roz­ko­szu­jąc się ci­szą, aż wpa­da­jące z ja­snym świa­tłem ksi­ęży­ca noc­ne po­wie­trze prze­szy­ło mnie chło­dem. Na­pręd­ce owi­nęłam się we­łnia­nym ko­cem, któ­ry spre­zen­to­wał mi Abel. Uspo­ko­jo­na, w cie­płym okry­ciu, uda­łam się na spo­czy­nek i ani przez chwi­lę nie po­my­śla­łam, że kie­dyś mój pier­wo­rod­ny sam od­po­wie so­bie na swo­je py­ta­nie, a ja nie zro­bię ni­cze­go, żeby zmie­nić bieg wy­da­rzeń i unik­nąć nad­cho­dzącej tra­ge­dii.

Tego roku pa­no­wał nie­uro­dzaj. Od­kąd nie miesz­ka­my w Ogro­dzie, mu­si­my się z ta­ki­mi la­ta­mi li­czyć. Kain był przy­go­to­wa­ny. Już daw­no wy­ko­pał sieć ro­wów na­wad­nia­jących na swo­ich po­lach. Część upraw osło­nił od wia­tru, część za­bez­pie­czył przed chło­dem. W tym cza­sie Abel z oj­cem po­lo­wa­li, żeby zwi­ęk­szyć li­czeb­no­ść jego sta­da. Gdy jed­nak przy­szła pora su­cha, zwie­rzęta za­częły gi­nąć z gło­du. Czu­łam się wte­dy wy­jąt­ko­wo zmęczo­na po uro­dze­niu mo­ich pierw­szych bli­źni­ąt, więc chłop­cy nie chcie­li mnie mar­twić. Nie prze­sta­ję jed­nak wi­nić sie­bie za tę sła­bo­ść, kie­dy nie pod­jęłam wy­si­łku, by do­wie­dzieć się o ich pro­ble­mach.

– Wpu­ść moje zwie­rzęta na swo­je upra­wy – usły­sza­łam któ­re­goś ran­ka, ro­bi­ąc pra­nie w ko­ry­cie rze­ki. Od razu po­zna­łam gło­sy sy­nów, do­cho­dzące zza wznie­sie­nia.

– Ja­kim pra­wem się tego do­ma­gasz? – od­pa­rł star­szy z bra­ci.

– Wszyst­kie pola i łąki wy­schły na pieprz. Tyl­ko two­je upra­wy przy­no­szą plo­ny.

– Może więc tak jak ja po­wi­nie­neś był za­wcza­su po­my­śleć o tym, żeby za­pew­nić zwie­rzętom żyw­no­ść?

– Je­śli mi nie po­mo­żesz, zgi­ną! – pod­nió­sł głos Abel.

– Gro­zisz mi?

Nie mo­głam uwie­rzyć, że słu­cham wła­snych sy­nów. Chłop­ców, któ­rzy do­ra­sta­li prze­cież ra­zem, choć ka­żdy cha­dzał wła­sny­mi dro­ga­mi. Może i nie ba­wi­li się zbyt często ze sobą, ale też ni­g­dy nie wda­wa­li się w bój­ki, nie ob­rzu­ca­li wy­zwi­ska­mi i nie mu­sia­łam wy­słu­chi­wać ich kłót­ni. Do tej pory, je­śli się w czy­mś nie zga­dza­li, po pro­stu scho­dzi­li so­bie z dro­gi. Kain za­ci­skał w zło­ści szczękę i uda­wał się nad stru­mień nie­opo­dal, a Abel ko­pał ja­kiś ka­myk i bie­gł przed sie­bie. Czy to dla­te­go, że po­zwa­la­li­śmy im na ta­kie roz­wi­ązy­wa­nie kon­flik­tów, ni­g­dy nie na­uczy­li się wspó­łpra­co­wać?

Za­nie­po­ko­jo­na, chcia­łam słu­chać ich da­lej, ale moją uwa­gę od­wró­cił płacz naj­młod­sze­go z dzie­ci, a kie­dy je uci­szy­łam, bra­cia zdąży­li się ro­ze­jść. Sko­ńczy­łam więc płu­kać pra­nie, a za­nim wró­ci­łam do domu i zo­ba­czy­łam któ­re­goś z nich po­now­nie, całe to za­jście wy­le­cia­ło mi z gło­wy, zwłasz­cza że na na­sze wie­cze­rze wró­ci­ło so­czy­ste mi­ęso. Zu­pe­łnym przy­pad­kiem do­wie­dzia­łam się z bez­tro­skiej pa­pla­ni­ny młod­szych po­ciech, że Kain udo­stęp­nił zwie­rzętom część swo­ich pól. Abel jed­nak ani sło­wem nie wspo­mniał nam o po­mo­cy bra­ta, a i Ka­ino­wi duma nie po­zwa­la­ła o tym mó­wić. Kry­zys wy­da­wał się za­że­gna­ny, ale ani mnie, ani Ada­mo­wi nie przy­szło na myśl, że wy­trzy­ma­ło­ść Ka­ina była już na gra­ni­cy.

Tym­cza­sem sło­ńce wscho­dzi­ło na wscho­dzie i za­cho­dzi­ło na za­cho­dzie jak za­wsze. Nie lśni­ło tak zło­ci­ście, nie­ska­zi­tel­nie i nie­zmien­nie jak w Ogro­dzie, ale ogląda­nie jego świe­żych na­ro­dzin o brza­sku oraz so­czy­stych, doj­rza­łych barw, kie­dy że­gna­ło się ze świa­tem o zmierz­chu, wci­ąż na­pa­wa­ło mnie za­chwy­tem. Na­wet gdy wie­lo­krot­nie re­pe­ro­wa­ny sza­łas gro­ził za­wa­le­niem pod na­po­rem wi­chu­ry albo w po­kry­cie bęb­ni­ły kro­ple desz­czu, czu­łam, że sło­ńce musi skry­wać się za chmu­ra­mi ta­kże wte­dy, kie­dy go nie wi­dać, i je­śli nie tego dnia, to na­stęp­ne­go jego cie­płe pro­mie­nie osu­szą ście­żki i ogrze­ją na­sze po­sza­rza­łe twa­rze, a nam nic złe­go się nie przy­da­rzy.

Czy tak samo my­ślał Abel, kie­dy mimo na­po­mnień Ka­ina nie zro­bił za­pa­sów? Roz­my­śla­łam wie­lo­krot­nie nad tym, co wy­da­rzy­ło się przy ko­lej­nym nie­uro­dza­ju i do­my­śli­łam się, jak do tego do­szło. Abel mu­siał zno­wu po­pro­sić bra­ta o po­moc, ale tym ra­zem uzy­skał od­po­wie­dź od­mow­ną. Za­sko­czo­ny spędził kil­ka dni w obo­rze, prze­ka­zaw­szy przez jed­ną z sióstr wia­do­mo­ść, że jest cho­ry. Sku­lo­ny w kącie, obej­mu­jąc ra­mio­na­mi ko­la­na, sie­dział nie­ru­cho­mo, jak nie on, po­grąża­jąc się w roz­pa­czy. W ko­ńcu, któ­re­jś nocy, kie­dy wi­dział już, że nie zdo­ła ura­to­wać swo­ich zwie­rząt, pu­ścił je wol­no, a te po­bie­gły pro­sto w upra­wy Ka­ina.

Rano mój pier­wo­rod­ny mu­siał zo­ba­czyć sta­ra­no­wa­ne ogro­dze­nie, po­ła­ma­ne pod­pór­ki do wa­rzyw, zdep­ta­ne zbo­ża i wy­je­dzo­ne sa­dzon­ki. Na wi­dok tego spu­sto­sze­nia za­pew­ne po­my­ślał, że brat zła­mał jego za­kaz i sam za­pro­wa­dził tam zwie­rzęta na po­pas. Za­śle­pio­ny żądzą ze­msty wpa­dł do jego obo­ry i...