Opowieść wigilijna - Christine Merrill - ebook

Opowieść wigilijna ebook

Christine Merrill

4,3

Opis

Joseph Stratford, właściciel ziemski, nie zabiega o sympatię sąsiadów. Wyjątkiem jest Barbara Lampett, córka hrabiego, którą zamierza poślubić, by poprawić swoją pozycję towarzyską. Joseph organizuje przyjęcie bożonarodzeniowe dla okolicznych arystokratów, którzy mimo jego niskiego pochodzenia, przyjmują zaproszenie. Podczas przyjęcia Josepha nawiedzają trzy duchy przeszłości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Christine Merrill

Opowieść wigilijna

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1811 r., grudzień

Barbara Lampett biegła ścieżką, skrajem wioski Fiddleton. Pod jej stopami chrobotało zamarznięte błoto, a w płucach kłuło mroźne powietrze. Ostatnimi czasy bez przerwy gdzieś biegła. Martwiła się, czy ten brak godności nie jest przypadkiem oznaką utraty panowania nad własnym życiem.

Nie była to jednak jej wina. Gdyby miała wybór, z radością grzałaby się przy kominku i przyglądała zmiennej pogodzie, żałując tych, którzy musieli wychodzić na zewnątrz. Kiedy jednak ojciec wpadał w jeden ze swoich humorów, nie dbał wcale o siebie ani tym bardziej o wygodę innych.

Barbara nie spodziewała się, że wyręczy ją matka. Jej wybuchowa natura mogła oczywiście rozgrzać atmosferę dnia, nijak nie była jednak w stanie ostudzić zapału ojca. Do tego brakowało jej siły młodości, pozwalającej stawić czoło tłumowi, który otaczał go podczas przemowy, oraz oswobodzić go z wywołanego zamieszania.

Nowa fabryka znajdowała się niemal dwie mile od centrum wioski; niezbyt daleko na przejażdżkę powozem, ale stanowczo zbyt daleko na uroczą przechadzkę – szczególnie w tak zimny, grudniowy dzień. Szczęśliwie dla Barbary ziemia zamarzła, bo choć postanowiła zrezygnować z drewniaków dla większej wygody, nie chciała zniszczyć miękkich kozaków.

A byłoby naprawdę dużo błota, gdyby nie mróz, pomyślała. Niedawno porośnięta bujną roślinnością ziemia była teraz pożłobiona i zdarta przez wozy z towarami i buty protestujących, którzy tłumnie przybywali pod bramę nowych budynków należących do Josepha Stratforda.

Również i w tym momencie znajdowała się tam gromada ludzi. Kolejna z demonstracji, do których dochodziło niemal codziennie dzięki oratorskim zdolnościom jej ojca. Pośród rozgniewanych tkaczy stał niejeden zaciekawiony wieśniak. Ci nie przejmowali się bynajmniej trudnościami robotników, ale nie gardzili awanturami i traktowali zgromadzenia jako formę rozrywki.

Nagły podmuch wiatru kazał Barbarze owinąć się szczelniej chustą. Nie umiała zwalczyć w sobie lęku, który konkurował w jej duszy z euforią. Chociaż cieszyła się z poruszenia, jakie wywoływały słowa jej ojca, czuła też, że obrana przez niego droga jest niebezpieczna dla niego i jego zwolenników. Z każdym dniem ojciec stawał się bardziej zapalczywy, przemawiając z potrzeby serca, lecz nie poddając się rozsądkowi. Zdawał się nie pojmować emocji, jakie wywoływał wśród miejscowej ludności.

Ona jednak wyczuwała je wyraźnie, gdy stała pośród gniewnych i przerażonych ludzi. W zebranych narastało poczucie siły. Pewnego dnia przypadkowe słowo lub bardziej żywiołowa przemowa rzuci iskrę i stanie się zarzewiem prawdziwej przemocy.

Przy wschodnim wietrze wciąż dawało się wyczuć zapach spalenizny, niesiony od pogorzeliska starej fabryki, gdzie tak wielu z nich było zatrudnionych. Jej właściciel słono zapłacił za swój zamiar renowacji. Musiał patrzeć, jak dorobek całego życia obraca się wniwecz, a jego rodzina zbliża się na skraj ubóstwa. W końcu zrezygnował i opuścił to miejsce, a robotnicy zostali bez pracy i środków do życia, bardziej jeszcze zdesperowani.

Nowy właściciel zdawał się bardziej przebiegły. Swój nowy zakład zbudował z cegły, jak świnka ze znanej bajki. Budynek wznosił się przed nią mroczny, burząc harmonijną linię horyzontu. Każdy fragment tego gmachu stanowił obrazę dla miejscowej społeczności; jej właściciel najwyraźniej nie cenił sobie dobrosąsiedzkich stosunków. Budynek był wielki i przysadzisty. Nie powstał na ruinach fabryki Mackaya, co mogłoby dać ludziom nadzieję na powrót do normalności. Zamiast tego Stratford postawił go zdecydowanie bliżej okazałego, starego domu, w którym zamieszkał, choć nie we frontowej części parku otaczającego posiadłość. Zajmowane przez fabrykę miejsce nad rzeką było dotychczas udostępnione mieszkańcom wioski przez Clairemontów, póki jeszcze tu mieszkali, jako teren wypoczynkowy. Joseph Stratford liczył się jednak wyłącznie z własną wygodą.

Nie dawał po sobie poznać, że rozumie niestosowność miejsca budowy, mimo to ogrodził dotychczasowe miejsce pikników i zabaw, a zielona trawa została udeptana w twarde klepisko. Barbara była przekonana, że stanowiło to wyraz skrywanej świadomości właściciela, jak krzywdzącą decyzję podjął, i tego, że spodziewał się konsekwencji. Bariera z kutego żelaza oddzielała od podwórza tych, którzy pierwsi skłonni byli dać wyraz swojej wściekłości – tych, którym mechaniczne krosna odebrały pracę.

Barbara przepchnęła się przez tłum do miejsca, gdzie spod słupka bramy jej ojciec zagrzewał mężczyzn do działania. Niedawne nieszczęścia przyćmiły jego rozum, lecz bynajmniej nie osłabiły ognia w jego spojrzeniu ani klarowności wypowiedzi. Choć targające nim uczucia mogły wydawać się nierozsądne, do słów nie wkradł się cień niespójności.

– Zarządzenia rady sprowadziły już wasz fach do poziomu, w którym uczciwy rzemieślnik nie ma co liczyć na pracę. Nie możecie sprzedawać materiałów Ameryce ani innym sojusznikom Francji.

– Prawda!

Rozległy się okrzyki i pomruki niezadowolenia, niektórzy wznieśli pochodnie i styliska toporów. Barbara poczuła strach na myśl, że ktoś mógł przynieść na demonstrację broń palną. Była przekonana, że właściciel zakładu przysłuchiwał się zajściom z zamkniętego, czarnego powozu, który stał tuż za bramą. Może nawet wynotował nazwiska mówcy i zebranych.

Ojciec nie dbał jednak o to ani trochę i nie przerywał przemowy.

– Nowe krosna oznaczają mniej pracy dla tych, którzy jeszcze ją mają, a więcej dla niedoświadczonych dziewcząt, których bracia i ojcowie muszą znosić bezczynność i wspominać dni, gdy szanujący się rzemieślnik mógł się w tym kraju utrzymać.

Pomruki i okrzyki stały się teraz głośniejsze, a tłum ruszył do przodu. Brama zaskrzypiała.

– Pozwolicie, by odjęto strawę od ust waszym dzieciom? Czy zbuntujecie się?

Barbara pomachała do ojca, próbując zapobiec tragedii. Rząd gotów był używać wojska, aby tłumić takie niewielkie rebelie, traktując własnych ludzi jak armię Bonapartego. Gdyby ojcu udało się nakłonić protestujących do wyważenia bramy i przemocy, odpowiedzią byłaby również przemoc. Stratford mógł co prawda być tak złym człowiekiem, jakim go odmalował, ale w przeciwieństwie do Mackaya niełatwo było go zastraszyć. Na groźby odpowiedziałby groźbami i bez wahania wysłałby oddział wojska do rozpędzenia protestujących.

– Ojcze! – zawołała, usiłując zwrócić jego uwagę, ale robotnicy górowali nad nią, a jej głos utonął we wrzawie. Nim zdążyła uspokoić zebranych, rozległ się pierwszy wystrzał – nie z tłumu jednak, tylko z drzwi stojącego przed nimi powozu. Mimo że wystrzelono w powietrze, tłum cofnął się o krok niczym wielkie, przestraszone zwierzę. Barbara została poniesiona razem z nim. Doznała ulgi, że nikt nie został ranny, choć poczuła się jeszcze dalsza od osiągnięcia zamierzonego celu.

We drzwiach powozu ukazał się Stratford. Nie czekając na służbę, wysiadł i skoczył pod ten sam słup, pod którym stał ojciec Barbary. Bez trudu wspiął się na mur. W prawej ręce trzymał pistolet pojedynkowy. Lewą odgarnął połę płaszcza, ukazując drugi, zatknięty za pas. Przypominał korsarza – zwinny, nieulękły i gotowy do bitwy. Barbara bez trudu wyobraziła go sobie rzucającego się w tłum z ostrzem w zębach.

Była przy tym przekonana, że nie brałby jeńców. Choć był przystojny na swój złowieszczy sposób, nic w jego postawie nie wskazywało na litościwą naturę. Szare oczy uważnie obserwowały, oceniając sytuację. Usta, które były może zdolne do serdecznego uśmiechu, wykrzywiał grymas.

Ojciec Barbary widział w nim samego diabła, gotowego wszystkich doprowadzić do ruiny, i musiała przyznać, że jak na diabła prezentował się zaskakująco dobrze. Mimo że znała setkę powodów, dla których nie powinna na to zwracać uwagi, widziała, że jest niezwykle atrakcyjny. Upomniała się w duchu, by nie patrzeć na niego z podziwem, podobnie jak za każdym razem, gdy widziała go w wiosce.

Może powinna uznać Stratforda za mniej pociągającego, gdyż szyderczy uśmieszek nie znikał z jego ust, zaburzając regularne rysy twarzy. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt i wywoływał postrach, co nie stanowiło właściwego widoku dla oczu młodej damy.

Oprócz potężnej postury wyróżniała go też osobowość, wywołująca gorące emocje tak u przyjaciół, jak i wrogów. Barbara wiedziała, że gdyby skoncentrowała na nim swoją uwagę, nie byłaby już w stanie odwrócić wzroku.

– Kto chce pierwszy przejść przez ogrodzenie? – zawołał Stratford do zebranych. – Przysięgam, że ten człowiek utraci nie tylko pracę, ale i życie.

Robotnicy cofnęli się o jeszcze jeden krok i zacieśnili swoje szeregi, jakby szukali schronienia przed chłodem.

Mężczyzna zaśmiał się z wysokości słupa.

– Tak myślałem. Fanfaronada i brawura, gdy nie ma zagrożenia, tchórzostwo wobec rzeczywistej groźby.

Ojciec Barbary odwrócił się i odkrzyknął:

– To pan jest tchórzem. Do tego próżnym i dumnym. Chowa się pan za swoim murem, niezdolny wejść między zwykłych ludzi, poczuć ich ból, głód i rozpacz.

Stratford spojrzał adwersarzowi w oczy.

– Nie muszę się z wami bratać, by was poznać. Wystarczy, że przejdę się na ruiny fabryki Mackaya, którą spaliliście, a poznam przyczynę waszego ubóstwa. Chętnie zburzylibyście też mój zakład, i to nim jeszcze go otworzyłem. A potem narzekalibyście, że jesteście niesprawiedliwie traktowani. Powiem wam więc, skoro już się dla mojej wygody zebraliście w jednym miejscu, że nie zamierzam wysłuchiwać waszych żalów, póki nie zaczniecie mówić z sensem.

Barbara wiedziała, jak bardzo analogia ta jest niesprawiedliwa. Większość zebranych tutaj ludzi nie miała nic wspólnego ze spaleniem zakładu Mackaya. Ci chcieli ocalić swoje miejsce pracy, a nie je niszczyć. Sprawa była dużo bardziej złożona, niż przedstawił to Stratford. Był tu nowy i nie chciał słuchać, dokładnie tak jak wytknął mu jej ojciec. Spróbowała przepchnąć się między zebranymi do przodu, żeby mogli ją usłyszeć.

Kiedy już prawie osiągnęła swój cel, ktoś przydepnął rąbek spódnicy Barbary. Potknęła się. Ogarnęła ją panika, gdy zdała sobie sprawę, że nikt nie zwrócił uwagi na grożące jej niebezpieczeństwo. Wszyscy zapomnieli o swoim strachu przed drugim pistoletem i posuwali się do przodu, by udowodnić Stratfordowi swoją odwagę.

Barbara zawołała raz jeszcze z nadzieją, że usłyszy ją ojciec i ocali. On jednak odwrócony plecami wygrażał Stratfordowi pięścią i nie mógł zauważyć grożącego jej niebezpieczeństwa. Gdy Barbara miała już zostać wciągnięta pod falę ludzi i stratowana w błocie butami o nabijanych ćwiekami podeszwach, usłyszała:

– Wstań!

Tłum rozstąpił się wokół niej. Jakaś dłoń chwyciła Barbarę za ramię i pomogła wstać, rozdzierając materiał. Donośny i dźwięczny głos przywiódł jej na myśl ojca. Rozbrzmiał jednak tuż u jej boku, bez trudu przebijając się przez zgiełk.

– Uważajcie, co robicie, prostaki. Do mnie możecie mówić, co wam się żywnie podoba, ale miejcie na uwadze obecność damy. A przynajmniej zważajcie na nią. Może nie zatrudniam was właśnie dlatego, że zachowujecie się nie lepiej od zwierząt.

Zaraz Barbara stała już z powrotem na własnych nogach, a pomocna dłoń puściła ją. Tłum ponownie zgęstniał, gdy jej wybawiciel się wycofał. Na chwilę zebrani uspokoili się, jakby wstyd ugasił ogień ich gniewu.

Stratford stał znowu przed tłumem. Odtrącił jej ojca i wspiął się ponownie na słup. Nawet z daleka wywoływał onieśmielenie. Tym bardziej więc podczas tak bliskiego, choć krótkiego spotkania. Siłą przepchnął się do niej, błyskawicznie postawił ją na nogi i wrócił na mur, nim zebrani zorientowali się, że mieli go w swojej mocy. Patrzył teraz na nich bardziej z pogardą niż ze złością, jakby upewnili go w jego szyderczym nastawieniu.

– Wracajcie do swoich rodzin, jeśli tak o nie dbacie. Nadchodzi nowy rok, a wraz z nim nowa epoka. Lepiej się do tego przyzwyczajcie. Kiedy zakład Stratforda zostanie otwarty, znajdzie się w nim praca dla tych, którzy gotowi są odłożyć na bok te dyrdymały i usiąść do czółenek. Jeśli jednak powstaniecie przeciwko mnie, każę was wszystkich wywieźć, a wasze miejsce zajmą wasze córki. Będą mnie kosztowały mniej, mniej też będą mleć ozorami.

Stratford sięgnął do pasa, a robotnicy wstrzymali oddech. Wyciągnął jednak nie pistolet, ale sakiewkę i rzucił garść monet w tłum.

– Wesołych świąt! – zawołał i roześmiał się zarazem gorzko i triumfalnie, gdy robotnicy zaczęli szukać rozrzuconych pieniędzy. – Nie macie po co znowu tu przychodzić. Póki jeszcze oddycham, nie powstrzymacie mnie. Jeśli zepsujecie maszyny, przywiozę nowe. Bierzcie pieniądze i wracajcie do domów. Wezwałem posterunkowego. Jeśli będziecie tu, gdy przybędzie, święta spędzicie w celi i w tęsknocie za rodzinami. Odejdźcie.

Barbarę przepełnił wstyd na widok mężczyzn taplających się w błocie w poszukiwaniu monet i niezważających na to nowe zagrożenie. Kiedyś cisnęliby je Stratfordowi w twarz. Nastały jednak ciężkie czasy. Większość mieszkańców wioski nie miała pracy, a wszyscy potrzebowali pieniędzy, by urządzić jakiekolwiek święta dla swoich rodzin.

Upomnienia jej ojca ginęły w zamieszaniu, gdy zebrani szukali rzuconych drobniaków. Teraz Barbara bez trudu przedostała się między nimi i położyła dłoń na jego ramieniu.

– Chodźmy stąd – szepnęła. – Już. Dopóki sprawa nie zaszła za daleko. Innego dnia też będziesz mógł do nich przemówić.

Wyglądało na to, że duch walki go opuścił. Ojciec stał się cichy i zdziwiony, jakby nie wiedział, jak znalazł się tutaj, wobec tylu ludzi. Nie opierał się i Barbarze udało się odprowadzić go do domu, nim przybyli stróże prawa. Wszystko będzie dobrze, myślała. Do następnego razu.

Nad nią, z dala od chaosu, Joseph Stratford patrzył – odległy i pozbawiony emocji, jakby nie zdawał sobie sprawy albo nie dbał o to, ile cierpienia wywołuje. Kiedy patrzyła na niego, złość i rozpacz jej ojca przelewały się jakimś cudem na nią. Zastanawiała się, dlaczego Pan obdarzył ją rozumem, a nie uczynił jej zarazem mężczyzną, by miała posłuch.

Odwróciła się i zawołała do mrocznego człowieka, który uważał się za lepszego od bliźnich:

– Obwiniasz otaczających mnie ludzi, a to za siebie powinieneś się wstydzić. Stoisz ponad nami, uważając się za istotę boską. Kpisz z trudów, których nie jesteś w stanie pojąć. Zachowujesz się, jakbyś był skonstruowany z tego samego surowego drewna i stali, co są w twojej fabryce. Gdybym mogła zobaczyć twoją duszę, ujrzałabym tylko mechanizmy poruszane węglem, który masz zamiast serca.

Przez chwilę zdawało się jej, że zobaczyła zmianę na jego twarzy. Miała wrażenie, że otworzył szerzej oczy, jakby trafiła w sedno. Zaraz jednak zatrząsł się od pozbawionego radości, niemal bezgłośnego śmiechu.

– Tobie również życzę wesołych świąt, moja droga – odparł, odwrócił się i zeskoczył ze swego ponaddwumetrowego podwyższenia na ziemię. Wrócił do powozu i roztrzęsionej służby. Ci zaraz podeszli ostrożnie do bramy i otworzyli ją, by pojazd mógł wyjechać. Nie mieli jednak czego się obawiać: zebrawszy wszystkie pieniądze, protestujący ruszyli w stronę domów w ciszy i upokorzeniu.

Barbara zeszła z ojcem z drogi, by przepuścić konie. Kiedy jednak powóz ich mijał, dało się słyszeć stukanie laski o ścianę kabiny. Woźnica wstrzymał konie, by Stratford mógł się im przyjrzeć.

– To jeszcze nie koniec, Stratford – rzekł do niego cicho ojciec Barbary. Skoro tłum się rozproszył, jego emocje opadły. Zdawało się, że bardziej przypomina dawnego siebie, zdolnego do rozsądnej wymiany argumentów.

– Ani przez chwilę nie sądziłem, że to koniec, Lampett – odparł Stratford z zimnym uśmiechem. Patrzył przeciwnikowi w oczy, jakby oceniał zasięg jego ciosu, nim sam wyprowadził uderzenie.

– Nie pozwolę ci traktować tych ludzi, moich ludzi, jak struny w twoim krośnie. Są istotami ludzkimi, a nie towarami. Należy im się szacunek.

– Kiedy zaczną się zachowywać jak ludzie, odzyskają mój szacunek. Nie wcześniej. Idź już. Nie masz publiki, a twoje dziecko drży z zimna.

Nie jestem dzieckiem, pomyślała ze złością Barbara. Ukończyła już dwadzieścia cztery lata. Rzeczywiście jednak drżała, zarówno z zimna, jak i ze strachu. Usłyszawszy tę zniewagę, wyprostowała się i zwalczyła drżenie, by wyglądać na równie niewzruszoną jak oszczerca.

Nie wyglądało na to, by Joseph Stratford jakkolwiek przejmował się tym, że cała miejscowość jest przeciwko niemu. Zniszczyli już jedną z jego maszyn, a fabryka raz za razem była na różne sposoby sabotowana. On jednak był uparty. Barbara chciała odpowiedzieć mu podobną niewrażliwością.

Ta zazdrość dała jej do myślenia. W pewnym stopniu doceniała jego niezwykłą, choć źle ukierunkowaną wytrwałość. Widząc go, z trudem mogła wątpić w powodzenie jego zamierzeń. Bo choć jej ojciec był przepełniony ogniem, wypalał się zbyt szybko. Stratford zaś przypominał skałę, nieporuszoną i niezłomną. Potrzeba było więcej niż wybuchu wściekłości, by odwieść takiego człowieka od podjętego postanowienia.

Spojrzała na niego raz jeszcze i upomniała się, że był też dumny. Grzech próżności, jeśli nie cokolwiek innego, stanie się w końcu przyczyną jego upadku. Nie mogło mu się udać, skoro wszystkich wokół czynił swymi wrogami, a w niej widział jedynie pozbawione oblicza i wartości dziecko.

Gdy patrzyła na tych dwóch mężczyzn, zmagających się siłą swych spojrzeń, dziękowała Bogu, że jej ojciec nie ma broni palnej. Wyciągnęła do niego dłoń.

– Chodź – powiedziała. – Wracajmy. Dziś już nic więcej nie zdziałasz. Jeśli rzeczywiście wezwał posterunkowego, wolałabym, żebyśmy się z nim nie spotkali.

Ojciec strząsnął jednak z siebie jej rękę i warknął ze złością, gdy powóz ruszył w stronę posiadłości.

– Miałby za swoje, gdyby mnie aresztowano. Świat by się na nim poznał. Wszyscy zrozumieliby, że jest gotów wtrącić starca do więzienia, byleby udowodnić, że ma rację.

Barbara nie próbowała nawet wyjaśnić ojcu, że świat zobaczyłby jedynie, że Stratford je wystawny obiad w swoim dworze, podczas gdy Lampett siedzi głodny w celi.

– Ja byłabym jednak bardzo nieszczęśliwa, ojcze – odparła najsłodszym głosem, na jaki mogła się zdobyć. – Matka również. Jeśli nie możemy mieć nic innego na Gwiazdkę, miejmy chociaż kilka dni spokoju.

– Wątpię, czy zaznam spokoju, póki ten człowiek chodzi po świecie – wyznał ojciec.

ROZDZIAŁ DRUGI

Joseph Stratford jechał do domu sam w komfortowej, choć nieco melancholijnej ciszy. Wynik dzisiejszego starcia był dla niego pomyślny, przynajmniej na razie. Tłum się rozszedł bez użycia przemocy. Jeśli jednak Bernard Lampett nadal będzie jątrzył, Stratford nie miał wątpliwości, że cała wieś obróci się przeciwko niemu. Nie zamierzał do tego dopuścić.

Układał w głowie list do dowódcy garnizonu w Yorku. Było to drastyczne rozwiązanie, lecz uważał je za konieczne. Jeśli kilku ludzi zakuje się w łańcuchy, inni może zrozumieją, że popełniają błąd.

Powóz zajechał pod same drzwi dworu Clairemontów. Stratford nie zdążył nawet poczuć chłodu, a już znalazł się w środku. Uśmiechnął się. Tak bardzo różniło się to od życia, do którego przywykł. Do zeszłego roku często musiał chodzić na własnych nogach. Ostatnio jednak jego inwestycje przyniosły nadspodziewany dochód. Nawet po wybudowaniu fabryki nadal mógł mieszkać w luksusie, o który nie śmiałby nawet prosić w najśmielszych gwiazdkowych życzeniach.

Wręczył kapelusz, rękawiczki i płaszcz najbliższemu służącemu i skierował się do salonu, gdzie czekała na niego filiżanka herbaty przy fotelu. Mijając najbliższe siedzenie, kopnął lekko buty Roberta Bretona, którego nogi zagradzały drogę.

Breton otworzył zaspane oko i poprawił się w fotelu.

– Kłopoty w fabryce? – zapytał.

– A gdzie ich nie ma? – Stratford uniósł filiżankę w żartobliwym toaście, który Breton przyjął z godnością, jakby to on był właścicielem domu i miał prawo do miejsca, na którym zasiadał. Choć Joe mógł się starać szlifować swoje maniery, przybierać niedbałe pozy i naśladować londyński akcent oraz wytworne gesty, wiedział, że na zawsze pozostanie fałszywą monetą przy drugim synu hrabiego. Bob urodził się, by odgrywać rolę pana we dworze, tak jak Joe urodził się do pracy. Może i był właścicielem domu, ale to Bob z racji urodzenia czuł się tu u siebie.

Właśnie dlatego był tak niezwykle przydatny – zarówno jako przyjaciel, jak i inwestor. Szanowny Robert Breton otwierał drzwi, które nawet nie uchyliłyby się na dźwięk nazwiska Josepha Stratforda, zaś jego obecność podczas negocjacji zmniejszała dystans, gdy Joseph starał się uzyskać kapitał z rąk jego bogatych i próżniaczych przyjaciół.

Joseph pociągnął kolejny łyk herbaty.

– Lampett znowu wygłaszał swoje szalone kazania i zagrzewał ludzi do przemocy. Bóg jeden wie, dlaczego Mackay nie zajął się nim wcześniej, tylko dał się wypłoszyć. Mógł zdławić bunt w zarodku, a jego interes nadal by kwitł.

Breton wzruszył ramionami.

– Anne mówi mi, że Lampett nie zawsze taki był. Ma to coś wspólnego z jakimś wypadkiem, kiedy gaszono pożar w fabryce. Od tamtej pory ma nie całkiem po kolei w głowie.

– Tym bardziej żal jego i jego rodziny. Jeśli nie przestanie mi grozić, może stać się najbardziej szalonym człowiekiem w Australii.

– Anne naprawdę go lubi. Póki nie zamknęli szkoły, był nauczycielem i szanowanym członkiem wiejskiej społeczności.

Joseph zapamiętał, by osobiście porozmawiać z Anne o tej sprawie, choćby po to tylko, aby móc się na tę rozmowę powołać. Nie wydawało się właściwe, by przyjaciel rozmawiał z jego narzeczoną swobodniej niż on sam. Bob i Anne lubili jednak swoje towarzystwo – może dlatego że Bob z łatwością rozmawiał na tematy odmienne od cen towarów za metr i potrzebnych do jego wyprodukowania roboczogodzin.

– Jeśli Anne go szanuje, zapewne nie widziała się z nim ostatnimi czasy. Nie stanowi raczej odpowiedniego towarzystwa dla damy. Podczas dzisiejszych zamieszek była z nim dziewczyna, pewnie jego córka. Próbowała zabrać go do domu, z dala od kłopotów. Tłum prawie ją stratował, a on nawet tego nie zauważył. Sam musiałem ją uratować, po czym żadne z nich nawet mi nie podziękowało.

– To było zanim czy po tym, jak groziłeś jej ojcu aresztem? – zapytał szyderczo Breton.

– Chyba pomiędzy jedną groźbą a drugą – odparł Stratford z uśmiechem.

– A ty się dziwisz, że cię nie kochają. – Breton pokręcił głową.

– Pokochają, pokochają, kiedy wreszcie otworzę fabrykę i zapewnię im pracę.

– O ile w ogóle będzie dla nich jakaś praca. Rozporządzenia rady ograniczają miejsca, gdzie możesz sprzedać swoje towary. Póki Ameryka sprzyja Francji, naprawdę niewiele możesz zrobić.

– Zostaną uchylone – odparł stanowczo Joseph.

– A jeśli nie?

– Zostaną. Muszą. Kupcy są już na granicy bankructwa. Prawo musi się zmienić albo wszyscy będziemy zrujnowani. – Joseph uśmiechnął się z przekonaniem, starając się przekazać zrezygnowanemu przyjacielowi trochę optymizmu. – Wahanie w niczym nam nie pomoże. W tych mrocznych czasach nie można pokładać nadziei w bierności. Jeśli chcemy osiągnąć wielki zysk, musimy wykazać się większym przekonaniem, zaangażowaniem i odwagą niż konkurencja. Pracująca pełną parą fabryka i pełny magazyn to jedyna droga do prawdziwego sukcesu. Szansa zawsze przychodzi nagle. Jak służący na weselu, musimy być gotowi na zmiany.

Breton pokręcił głową z podziwem.

– Kiedy tak mówisz, ani przez chwilę nie wątpię.

– Weź więc sobie do serca moje słowa i przekaż je przyjaciołom. – Joseph wyjrzał przez okno. Na zewnątrz było pochmurno i szaro, lecz na ziemi nie leżał jeszcze wyczekiwany przez niego śnieg. – Kiedy odwiedzą nas w Boże Narodzenie, owinę ich w sieć utkaną z dobrego wina i dobrej zabawy. Następnie ty wyjaśnisz im sytuację tak, jak ja wyjaśniłem ją tobie. Kiedy ich przekonamy, sięgnę do ich kieszeni i wydostanę stamtąd pieniądze potrzebne na rozbudowę.

Breton wybuchnął śmiechem.

– Teraz czuję się jak pająk czekający na mnóstwo tłustych much z Londynu.

– Tak jednak wcale nie jest, mój drogi. To ja jestem tym pająkiem. Ty jesteś przynętą, o ile pająki w ogóle używają czegoś takiego. Bez ciebie nigdy by się tu nie pojawili.

– Będziemy mieli szczęście, jeśli przyjadą. Tutaj w Yorkshire jesteś z dala od głównych szlaków, Stratford.

– A ty jesteś synem hrabiego Lepford. Niewielu ludzi w Londynie, szczególnie posiadających córki na wydaniu, odmówiłoby sobie spędzenia świąt w twej znakomitej obecności.

– Drugim synem – poprawił go Breton. – Nie mam im do zaoferowania tytułu. Jestem jednak bogaty. Za to zaś mogę być wdzięczny przede wszystkim tobie.

– Nie omieszkaj im o tym wspomnieć, jeśli nadarzy się okazja.

Breton się skrzywił.

– Mówienie o pieniądzach w Boże Narodzenie? Tego się raczej nie robi. Nie spodoba im się, jeśli zwietrzą twój podstęp.

– Dlatego liczę na twoją subtelność, na której nigdy się nie zawiodłem. Nie poznają się nawet, że cokolwiek zaszło. Możesz ich przeprosić za moje grubiaństwo i pozwolić im splądrować piwniczkę do ostatniej butelczyny. Możesz o mnie mówić za plecami, nie przeszkadza mi to. Tańcz z pięknymi dziewczętami, gdy ja będę zajmował ich ojców. Z początku uznają mnie za prostaka. Kiedy jednak ich opuszczę, będę miał kieszenie wypchane czekami. Dla ludzi interesu Boże Narodzenie musi być dniem jak każdy inny. Jeśli twoi przyjaciele zechcą zainwestować w to nowe przedsięwzięcie, otrzymają taki zwrot do następnych świąt, że będą naprawdę wesołe.

Otworzyły się drzwi i weszła gospodyni, pani Davy. Przeprosiła i wprowadziła służącego z naręczem kwiatów. Ten począł układać bukiety w wazonach na kominku, a Joseph wstał i wypytał kobietę o sprawunki, odznaczając w pamięci listę zakupów, z każdym punktem bardziej zadowolony.

– Wszystko musi być w idealnym porządku – rzekł po chwili ze stanowczością. – Niemal każdy właściciel zakładu włókienniczego w regionie miał problemy z niszczycielami krosien i zwolennikami Ludda, ale brak kontroli nad mym własnym domostwem zrobiłby na gościach naprawdę złe wrażenie. Co do sprzątania domu nie mogę narzekać, bo mam wrażenie, że szorowałaś go brylantami – tak lśni.

Gospodyni skłoniła głowę w podzięce, a nawet odrobinę się zarumieniła. Słowa te nie były jednak ani na jotę przesadzone. Gdziekolwiek Joseph by poszedł, wszędzie unosił się zapach wosku, którym polerowano posadzkę, aż odbijała w złotej poświacie miriady świec.

– Ufam, że spiżarka też została odpowiednio wyposażona?

– Nie było łatwo – odparła skromnie pani Davy. – Sklepy już puste.

– Posłałaś do Londynu, jak poleciłem?

Gospodyni przytaknęła.

– W mieście nie brakuje jedzenia ani ludzi z pełnymi sakiewkami. Moi przyjaciele z południa nie pojmują tutejszych problemów, nie chcieliby też się o nich dowiadywać. Skoro przemierzają taki szmat drogi, by się ze mną zobaczyć, pragnę, by w żołądkach im zaciążyło, a w sercach ulżyło. – Stratford uśmiechnął się do tego obrazu. – Podobnie w sakiewkach, gdy stąd wyjadą.

Uśmiech gospodyni był surowy, jeśli nie wręcz ganiący.

– Będą jedli jak lordowie. – Przekazała Josephowi przygotowany przez siebie jadłospis. – Gdyby tylko zechciał pan wybrać potrawy, panie Stratford.

Pośród wykwintnych potraw, które zaproponowała, niepodobna było znaleźć nic pośledniejszego. Stratford zmarszczył brwi w zastanowieniu.

– Bez wątpienia musi być gęś dla tych, którzy preferują drób. Ja wolałbym pieczoną wołowinę w wielkiej obfitości. Trzeba też podać placek do wybierania sosu pieczeniowego. Z brukwią, grochem i brukselką. – Przełożył kartki. – Pieczone ziemniaki. Kasztany do pieczenia na kominku. A na deser pudding śliwkowy, ciasto z bakaliami, sernik…

– Ale które z nich? – zapytała gospodyni.

– Wszystkie, jak sądzę. I w takiej ilości, by dla nikogo nie zabrakło, niezależnie od ich gustu. Lepiej za dużo niż za mało, prawda?

– Jeśli będziemy mieli za dużo, zmarnuje się, proszę pana. – Z jej wydętych ust Stratford bez trudu wywnioskował, że sama możliwość wyrzucania jedzenia razi ją do głębi oszczędnego serca mieszkanki północy.

– Nawet jeśli, stać mnie na tę stratę. Pokaz skąpstwa wobec fundatorów zostanie bez wątpienia uznany za brak pewności siebie. Nie chcę być uznany za winnego tego grzechu.

Joseph minął ją i skierował się w głąb domostwa. Przyjrzał się pracy sprzątających, a następnie sufitom i ramom obrazów, kiwając głową z uznaniem, gdy nie znalazł ani jednej drobinki kurzu.

– Wszystko jest w jak najlepszym porządku – oznajmił. – A jak się dało zauważyć, kwiatów również nie zabraknie.

– Wciąż jeszcze trzeba udekorować kilka pokoi – zauważyła gospodyni. – Oraz zawiesić jemiołę.

– Zerwij nieco bluszczu z południowej ściany. Wciąż jest dostatecznie zielony, a i tak okna w nim giną, że światło prawie nie wpada do domu. Przytnij też żywopłot z ostrokrzewu. Zwiąż gałązki i przynieś do środka. I niech szukają jemioły w lesie. Chcę ją tu całą. Każdy kąt ma pachnieć jodłą i świeżym powietrzem. Goście zaczną się zjeżdżać już jutro i musimy być na nich gotowi.

– Tak, proszę pana.

Zza ich pleców dobiegł śmiech Bretona.

– Prawdziwy z ciebie zarządca, Stratford. Niech Bóg ma w opiece pracowników, jeśli tak zamierzasz sobie z nimi poczynać.

– Tobą też będę zarządzał, Bob. Oczekuję, że podniesiesz się wreszcie z fotela i będziesz wiódł prym w zabawie.

Breton wydawał się wstrząśnięty tą propozycją.

– Ja, Stratford?

– Oczywiście. To twoi przyjaciele. Najlepiej wiesz, co ich bawi.

– To chyba nie jest właściwe dla mnie miejsce. – Bob niemal zrobił krok wstecz, próbując przekonująco wycofać się z przydzielonego mu zadania. – W końcu to ty jesteś tu gospodarzem.

– Tylko w papierach. – Joseph nie dawał się zbić z pantałyku. – Mogę oczywiście nająć muzykanta, ale na Boga, nie oczekuj, że będę tańczył. W moim życiu miałem na to mało czasu i nie jestem królem sal balowych. Obawiam się, że z maszynami radzę sobie znacznie lepiej niż z ludźmi.

– Ale ja… – Breton pokręcił głową. – Ja nie jestem najlepszym kandydatem do czynienia honorów gospodarza.

– Ode mnie oczekują co najwyżej solidnego posiłku i pełnej czary ponczu. W najgorszym razie będą wytrzeszczać oczy na to, co zrobiłem ze starej, szanującej się rezydencji. Beze mnie łatwo by się obyli. Bo ja, mój drogi… – tu zrobił minę świętoszka – …jestem przedsiębiorcą. To nawet w połowie nie jest dość dostojne zajęcie dla tych, którzy w nie inwestują. Do pieniędzy jednak lecą jak muchy do słodyczy. Każdy chce dostać swoją głowę cukru, Bob. A my ją dostarczamy. Mimo że będą się szyderczo uśmiechać do swoich kieliszków, popijając moje wino, duma bynajmniej nie zabroni im wychylić je do dna.

– Ale czy naprawdę muszę brać w tym udział? Skoro nie chcą ciebie, to przecież…

– Jesteś jednym z nich – odparł stanowczo Joe. – A ja nigdy nie będę. Szczęśliwie zyskałem sobie sympatię Clairemonta i będę mógł zatańczyć z jego córką. Jeśli zamierza przyjąć moje awanse, niech się lepiej przyzwyczaja do tego, że jest ze mną widywana. Resztę dam pozostawiam tobie.

– A cóż ja mam z nimi robić? – Mimo swej miejskiej ogłady Bob potrafił udawać zadziwiająco tępego.

– Uśmiechaj się do nich. Komplementuj je. Napełniaj ich kieliszki. Może nawet weźmiesz ze mnie przykład i pojmiesz którąś za żonę? To nie jest wcale taki zły pomysł, jak ci się wydaje. Oaksley ma trzy córki, o ile dobrze wiem. Może jedna z nich przypadnie ci do gustu.

Stratford przypomniał sobie córkę tego podżegacza z wioski. Oczywiście nie zaprosił jej na zabawę. Ona i jej rodzina mogliby udaremnić jego starania. Mimo to uznał, że byłaby doskonałą partią dla Boba. Była tak piękna, jak i inteligentna, do tego córka dżentelmena. Jeszcze kilka lat temu nawet nie marzył, że uda mu się wzbudzić podobny szacunek, jakim cieszyła się ona. Panna Lampett była pod każdym względem doskonała dla jego przyjaciela. Choć jednak nadarzyła się okazja, by zaproponować spotkanie, Joseph był dziwnie niechętny wypowiedzeniu swych myśli na głos.

– Nie mam zamiaru się żenić – odrzekł stanowczo Bob. – Ani teraz, ani nigdy.

– Korzystaj zatem z bardziej przyziemnych przyjemności – zaproponował Joseph, dziwiąc się swej uldze. – Tego też bez wątpienia nie zabraknie. Słyszałem, że żona Lindhursta rzadko znajduje drogę do swego pokoju po nocnej hulance. Mam nadzieję, że nie muszę ci tego tłumaczyć bardziej szczegółowo. Nic lepszego dla człowieka, niż żeby jadł i pił, i duszy swej pozwalał zażywać szczęścia… bo jutro pomrzemy.

Joseph zadrżał. Był pewien, że nie dopowiedział tego cytatu, lecz słowa zabrzmiały w jego głowie tak wyraźnie, że mógłby przysiąc, że naprawdę je usłyszał, a głos ten nie należał do niego.

– Stratford? – Bob patrzył na niego z uwagą, jakby się nie na żarty zaniepokoił.

– To nic. Zabawna myśl, nic więcej. – Joseph uśmiechnął się uspokajająco, bo choć kontakty towarzyskie z nieznajomymi nie bawiły go bardziej niż Boba, nie mógł sobie pozwolić, by nerwy go zawodziły. – Jak mówiłem, oczekuję od ciebie nie tylko obecności tutaj, ale zabawiania gości przez cały tydzień. Ja oczywiście będę harował jak wół, ale udało nam się doprowadzić inwestycję do szczęśliwego końca, więc powinieneś zażyć przyjemności. W nowym roku będzie jeszcze sporo pracy. Teraz jest czas zabawy.

Tytuł oryginału: A Regency Christmas Carol

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2012

Redaktor serii: Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch

Korekta: Lilianna Mieszczańska

© 2011 by Christine Merrill

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-238-9755-2

ROMANS HISTORYCZNY – 388

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com