Oko Ewy - Karin Fossum - ebook + audiobook

Oko Ewy ebook i audiobook

Fossum Karin

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młoda malarka Ewa Magnus spaceruje z córką brzegiem rzeki, gdy nagle zauważa ciało mężczyzny unoszące się na wodzie. Ostatecznie nie powiadamia policji o odkryciu, ale to doświadczenie wzmaga lęki, z którymi się od dawna boryka.

Gdy policja odkrywa zwłoki Egila, komisarz Konrad Sejer szybko orientuje się, że denat zmarł po brutalnym ataku. W dodatku okazuje się, że mężczyzna był poszukiwany od kilku miesięcy. Sprawa wydaje się równie tajemnicza jak sprawa zamordowanej prostytutki, której ciało znaleziono na trzy dni przed zniknięciem Egila. Czy Ewa jest jedyna osobą, która może pomóc w rozwiązaniu zagadki?

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Oceny
4,1 (97 ocen)
39
32
21
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KEmiliaM

Dobrze spędzony czas

9/10 zaskakujące zakończenie
00
Truskawka2

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kryminał , śledztwo toczy się pomału własnym rytmem . Gorąco polecam !!!
00
EwaPeronczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu od początku do końca. Bardzo dobre rozpoczęcie serii, zachęca do dalszego czytania
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Słuchając pierwszej powieści w wykonaniu lektora zainteresowała mnie ciekawa fabuła . Zakończenie nieprzewidywalne. Mam nadzieję że inne kryminały będą również godne uwagi.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Evas Øye

Przekład z języka norweskiego: Maria Gołębiewska-Bijak

Copyright © Karin Fossum, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk

Korekta: Justyna Kukian

ISBN 978-87-0238-040-8

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Ojcu

To był domek do zabawy dla dzieci.

Malutka chatka o czerwonych parapetach, w oknach koronkowe firanki. Zatrzymał się w pewnej odległości i zaczął nasłuchiwać, lecz nie zarejestrował żadnych dźwięków poza dyszeniem psa obok i lekkim szumem w gałęziach starych jabłoni. Czuł, że wilgoć trawy przenika przez podeszwy butów, a serce zwalnia rytm po pościgu przez ogród. Pies patrzył na niego i czekał. Z wielkiego pyska buchała para, nos węszył lekko w ciemnościach, uszy drżały. Być może dotarły doń z wnętrza dźwięki nieuchwytne dla człowieka. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na willę, której okna świeciły ciepłym, spokojnym blaskiem. Nikt nic nie usłyszał, nawet szczekania psa. Na ulicy zostawił zaparkowany dwoma kołami na chodniku samochód z otwartymi drzwiami.

Ona się boi psa, pomyślał ze zdziwieniem. Pochylił się, chwycił za obrożę i wolnym krokiem podszedł do ganku. Taki mały domek na pewno miał tylko jedno wejście, i to bez zamka. Musiała jej teraz, może właśnie gdy zatrzaskiwały się drzwi, przyjść do głowy myśl, że wpadła w pułapkę. Bez wyjścia. Nie miała szans.

Tinghuset był lekko wyoblonym, siedmiopiętrowym budynkiem z szarego betonu. Jak potężny wiatrochron stał tuż przy głównej ulicy miasta i łagodził impet lodowatych podmuchów znad rzeki. Swoją masą osłaniał położone z tyłu baraki. Zimą było to błogosławieństwo, latem natomiast prażyły się w nieruchomym powietrzu. Fasadę nad wejściem przyozdabiała nowoczesna postać Sprawiedliwości. Z daleka, gdy się na przykład stało przy stacji Statoilu, przypominała raczej wiedźmę na miotle. Komenda Policji i Więzienie Okręgowe dysponowały trzema najwyższymi piętrami i dodatkowo objęły w posiadanie baraki.

Drzwi otworzyły się na oścież jakby z jękiem niezadowolenia. Brenningenowa drgnęła i postawiła palec w książce na słowach „nadmierne prawdopodobieństwo”. Podkomisarz Sejer wkroczył do holu. Obok niego szła kobieta w porwanym płaszczu i spódnicy, z raną na brodzie i zakrwawionymi ustami. Sprawiała wrażenie kompletnie wyczerpanej. Brenningenowa nie poświęcała zazwyczaj wchodzącym szczególnej uwagi. Siedziała w recepcji od siedemnastu lat i tyle się już tu zdążyło przewinąć najróżniejszych typów, że dość się naoglądała. Teraz jednak po prostu nie mogła opanować ciekawości, toteż wetknęła pomiędzy kartki stary rozkład jazdy autobusów i zamknęła książkę. Sejer położył rękę na ramieniu kobiety i wprowadził ją do windy. Weszła ze spuszczoną głową. A potem drzwi się zatrzasnęły.

Sejer miał nieprzeniknioną twarz. Nie można z niej było odczytać myśli. Dlatego robił wrażenie odpychającego, choć w rzeczywistości jedynie zachowywał dystans, a za surowymi rysami kryła się stosunkowo przyjazna dusza. Tyle że nie obdarzał każdego na prawo i lewo ciepłym uśmiechem.

Używał go wyłącznie do nawiązania kontaktu, gdy czegoś od kogoś potrzebował. Natomiast słowa pochwały były zastrzeżone dla nielicznych.

Zamknął drzwi i skinął głową w kierunku krzesła. Następnie wyciągnął z pojemnika nad umywalką pół metra papierowego ręcznika, zwilżył go ciepłą wodą i podał kobiecie. Wytarła nim krew wokół ust i rozejrzała się po pokoju. Był dość skromnie umeblowany, natomiast jej uwagę zwróciły dziecięce rysunki na ścianie i figurka z masy solnej na biurku, które zdradzały, że poza tymi gołymi ścianami podkomisarz rzeczywiście ma jakieś życie prywatne. Postać przedstawiała lekko skurczonego policjanta w fioletowoniebieskim uniformie i zbyt dużych butach, z brzuchem sięgającym kolan. Nie przypominała specjalnie pierwowzoru, który właśnie siadł naprzeciwko i przyglądał się jej z powagą w szarych oczach. Na biurku stał magnetofon kasetowy i komputer marki Compaq. Kobieta zerknęła na nie spod oka i ukryła twarz w wilgotnym papierze. Sejer nie ponaglał. Wyjął z szuflady kasetę i zanotował na nalepce: Ewa Maria Magnus.

– Czy pani boi się psów? – spytał łagodnym tonem.

– Może dawniej – odparła, podnosząc wzrok. – Teraz już nie. – Zmięła papierowy ręcznik w kulkę. – Przedtem byle co mogło mnie przestraszyć. Teraz nie boję się niczego.

*

Był zimny kwiecień. Rzeka podzieliła krajobraz na pół i zziębnięte miasto rozpadło się na dwie szczękające zębami części. Dokładnie w miejscu, gdzie docierała do śródmieścia, w pobliżu Szpitala Centralnego, zaczynała się skarżyć i szumieć, jakby napór ulicznego ruchu i hałas przybrzeżnych zakładów przemysłowych ją niepokoił i denerwował. Płynąc przez miasto, coraz gwałtowniej zakręcała i jej nurt stawał się bardziej wartki. Mijała stary teatr i budynek Domu Ludowego, płynęła wzdłuż torów kolejowych i dalej, obok rynku, do wiekowej Giełdy, która obecnie stała się restauracją McDonalda, do uroczo pastelowoszarego browaru, zresztą najstarszego w kraju, do marketu Cash & Carry, pod most na autostradzie, obok ogromnych terenów przemysłowych z licznymi salonami samochodowymi – i na koniec ku staremu przydrożnemu zajazdowi. Tam wreszcie wydawała ostatnie tchnienie i uchodziła do morza.

Było późne popołudnie, słońce już zachodziło i wkrótce browar z bezbarwnego olbrzyma miał się zamienić w bajkowy zamek, oświetlony tysiącem blasków odbijających się w rzece. Dopiero po zapadnięciu zmroku to miasto stawało się piękne.

Ewa podążała wzrokiem za dziewczynką biegnącą brzegiem. Odległość między nimi nie przekraczała dziesięciu metrów i kobieta starała się jej nie zwiększać. Dzień był szary i na ścieżkach spotykało się niewielu ludzi. Od wzburzonej rzeki szedł lodowaty powiew. Rozglądała się za wyprowadzającymi psy i gdy spotkała kogoś ze zwierzakiem spuszczonym ze smyczy, nie odetchnęła spokojnie, póki ich obie nie minęły. W tej chwili nie groziło im niebezpieczeństwo. Wiatr przenikał przez cienki wełniany sweterek, toteż skuliła ramiona i skrzyżowała ręce na piersi. Emma podskakiwała nieopodal radośnie, choć bez szczególnego wdzięku. Mały grubasek z szerokimi ustami i kwadratową buzią. Rude włosy obijały się o kark, a wilgoć w powietrzu sprawiała, że wyglądały na przetłuszczone. Nie była słodką, śliczną dziewczynką, ale nie wiedząc o tym, mogła beztrosko podskakiwać tanecznym krokiem pozbawionym elegancji, za to zdradzającym właściwą wszystkim dzieciom chęć do życia. Za cztery miesiące, w sierpniu, pójdzie do szkoły, pomyślała Ewa. Pewnego dnia ujrzy swe odbicie w krytycznych spojrzeniach innych uczniów i po raz pierwszy zda sobie sprawę ze swojego wyglądu. Jeśli jednak ma w sobie siłę, jeśli jest podobna do ojca, który znalazł sobie inną, po prostu spakował manatki i odszedł, nie poświęci temu ani jednej myśli. O tym to dumała Ewa Magnus, spacerując nad rzeką. O tym i o płaszczu, który został na wieszaku w przedpokoju.

Znała każdą nierówność na tej ścieżce. To Emma nie chciała zrezygnować ze starego przyzwyczajenia, jakim była przechadzka nad rzeką. Ewa mogłaby się bez tych spacerów doskonale obejść. Co jakiś czas córka znikała z pola widzenia, by pomyszkować tuż nad wodą, bo akurat dostrzegła tam coś, co trzeba było dokładniej zbadać. Ewa obserwowała ją jastrzębim wzrokiem. Gdyby mała wpadła do wody, nikt inny by jej nie uratował. Rzeka była wezbrana, fale lodowate, a dziewczynka ciężka. Ewa wzdrygnęła się na tę myśl.

Emma właśnie znalazła nad wodą płaski kamień i pomachała mamie, wzywając ją do siebie. Ewa zeszła na brzeg. Miejsca starczyło akurat na tyle, by obie mogły usiąść.

– Nie możemy tu siedzieć, kamień jest mokry. Zaziębimy sobie pęcherz.

– Czy to coś groźnego?

– Nie, tylko kłopotliwe. Swędzi i ciągle chce się siusiu.

Siadły jednak. Śledziły wzrokiem fale.

– Skąd się biorą wiry w rzece? – spytała Emma.

– Sama nie wiem – odpowiedziała Ewa po chwili milczenia. – Może ma to coś wspólnego z dnem. Na tylu sprawach się nie znam. Będziesz się o tym uczyć w szkole.

– Zawsze tak mówisz, kiedy nie umiesz odpowiedzieć.

– Zgoda, ale to prawda. W każdym razie możesz się o to zapytać swojej pani. Panie nauczycielki wiedzą dużo więcej ode mnie.

– Nie wierzę.

Właśnie nadpłynęła z dużą prędkością pusta plastikowa butelka.

– Wyciągnij ją, mamo! Będzie moja!

– Pfuj, zostaw! Niech sobie płynie, to śmieć. Zmarzłam, może już pójdziemy do domu?

– Jeszcze trochę, mamo.

Emma założyła włosy za uszy i oparła brodę na kolanach. Sztywne kosmyki nie poddawały się łatwo i co chwila zasłaniały oczy.

– Czy tu jest bardzo głęboko? – Kiwnęła głową w kierunku środka rzeki.

– Nie, właściwie nie bardzo – odparła cicho Ewa. – Przypuszczam, że jakieś osiem, dziewięć metrów.

– Strasznie głęboko!

– Nie, nie tak strasznie. Największa głębia na świecie znajduje się gdzieś na Pacyfiku – mówiła zamyślona Ewa. – Taki rów. Ma jedenaście tysięcy metrów. To jest moim zdaniem strasznie głęboko.

– Nie chciałabym się tam kąpać… Wiesz tyle różnych rzeczy, mamo. Myślę, że pani nauczycielka tego wszystkiego nie wie. Chcę mieć różowy tornister – dodała.

Ewę przeszedł dreszcz.

– Hmm… – odezwała się. – Owszem, różowe są ładne. Ale bardzo szybko się brudzą. Wolę brązowe, ze skóry. Widziałaś je? Takie dla starszych uczniów.

– Nie jestem starsza. Idę dopiero do pierwszej klasy!

– Tak, ale urośniesz, a nie możesz co roku dostawać nowego tornistra.

– Ale już się nam lepiej powodzi, prawda?

Ewa nie odpowiedziała. Pytanie spowodowało, że prędko spojrzała za siebie. Taki zwyczaj sobie ostatnio przyswoiła. Emma znalazła jakiś patyk i wetknęła go do wody.

– Skąd się bierze piana na wodzie, mamo? – rzuciła następne pytanie, siekąc gałązką powierzchnię. – Żółta, paskudna piana? Mam się spytać w szkole?

Ewa milczała dalej. Ona także oparła brodę na kolanach i zatopiła się w myślach. Kątem oka niewyraźnie dostrzegała Emmę. Rzeka coś jej przypominała. W ciemnych falach migała jakaś okrągła twarz ze szparkami oczu pod czarnymi brwiami.

– …Połóż się na łóżku, Ewo.

– Co takiego? Po co?

– Po prostu zrób, jak mówię. Połóż się na łóżku…

– Pójdziemy do McDonalda? – spytała nagle Emma.

– Słucham? Ach tak, owszem, możemy. Tam przynajmniej jest ciepło.

Wstała, trochę nieobecna duchem, i wzięła dziecko za rękę. Potrząsnęła głową, wpatrując się w rzekę. Widziadło zniknęło, ale na pewno znowu się pojawi, może będzie ją prześladować do końca życia. Wspięły się z powrotem na ścieżkę i ruszyły powoli w kierunku miasta. Nie spotkały po drodze nikogo.

Myśli Ewy rozpraszały się, biegły własnymi torami i zaczepiały o to, o czym najchętniej by zapomniała. Szum rzeki wywoływał szereg niewyraźnych obrazów. Czekała, aż odzyska spokój. Tymczasem dni mijały, a dodawane do siebie zamieniły się w pół roku.

– Dostanę hamburgera z prezentem? Kosztuje trzydzieści siedem koron, a mnie brakuje Aladyna.

– Dobrze.

– A ty, mamo? Co weźmiesz? Kurczaka?

– Jeszcze nie wiem.

Znowu wpatrywała się w czerń wody. Na myśl o jedzeniu robiło się jej niedobrze. Nie była głodna. Powierzchnia wody falowała pod szarożółtą warstwą piany.

– Mamy teraz więcej pieniędzy, mamo, prawda? Możemy jeść, co się nam podoba?

Ewa milczała. Stanęła nagle i zacisnęła gwałtownie powieki. Tuż pod wodą pojawiło się coś bladoszarego. Unosiło się bezwładnie, spychane ku brzegowi przez wartki nurt. Tak bardzo zajął ją ten widok, że zapomniała o córce, która także się zatrzymała, a wzrok miała lepszy od niej.

– Człowiek! – krzyknęła Emma prawie bez tchu. Przywarła do ramienia matki, a oczy mało nie wyskoczyły jej z orbit. Przez kilka sekund stały jak przygwożdżone do ścieżki, wpatrując się w nasiąknięte wodą, rozkładające się ciało, które lawirowało między kamieniami głową do przodu. Topielec leżał na brzuchu i przez cienkie włosy na potylicy widać było kawałek łysiny. Ewa nie czuła wpijających się w ramię paznokci, obserwowała zwłoki i zmierzwione blond włosy, nie przypominając sobie, by je kiedykolwiek widziała. Natomiast adidasy w białe i granatowe paski, z cholewką… w ustach poczuła smak krwi.

– To człowiek – powtórzyła Emma ciszej. Ewa zdusiła w gardle krzyk.

– Utopił się, biedaczysko. Utonął, Emmo.

– Czemu on tak wstrętnie wygląda? Jak galareta?

– Bo… bo to… – wyjąkała Ewa – to się stało dawno temu.

Zagryzła wargi tak mocno, że skóra pękła, a smak krwi sprawił, że się zachwiała.

– Wyłowimy go?

– Coś ty! Tym się musi zająć policja.

– Zadzwonisz do nich?

Ewa objęła szerokie plecy córki i potykając się, odeszła kawałek dalej. Obejrzała się jeszcze raz ukradkiem za siebie, jakby w oczekiwaniu ataku, nie wiedząc jedynie, z której strony ma się go spodziewać. Przy wjeździe na most stała budka telefoniczna. Ciągnęła córkę w tamtym kierunku, szukając jednocześnie po kieszeniach spódnicy drobnych. Znalazła piątkę. Obraz zwłok migotał przed oczami jak ostrzeżenie, jak zapowiedź wszystkiego, co się zdarzy. Zdołała już odzyskać spokój, czas pokrył wszystko kurzem i koszmar zbladł, a teraz serce pod swetrem dudniło na nowo szalonym rytmem. Emma milczała. Dreptała za matką, a z jej szarych oczu wyzierał strach.

– Stój tutaj. Zadzwonię na policję i powiem, żeby go zabrali. Nie odchodź nigdzie!

– Zaczekamy na nich?

– Nie, nie zaczekamy!

Weszła do budki, z trudem opanowując panikę. Przez głowę przebiegały jeden za drugim pomysły i wybiegi, lecz odrzucała je po kolei. W końcu powzięła decyzję. Wilgotnymi od potu palcami wrzuciła piątkę do otworu i prędko wystukała numer. Ojciec odezwał się nieobecnym głosem, jakby go wyrwała ze snu.

– Tu Ewa – wyszeptała. – Obudziłam cię?

– Owszem, ale to dobrze – mruknął w odpowiedzi. – Niedługo będę przesypiał całą dobę. Co się stało? Jesteś zdenerwowana. Słyszę to. Przecież cię znam.

Jego głos, choć suchy i chropawy, zachował dawną ostrość, którą tak kochała. Był jak szpilka, która spinała ją z rzeczywistością.

– Nie, nic takiego. Wybieramy się z Emmą coś zjeść i przechodziłyśmy właśnie koło budki.

– To daj ją tutaj!

– No… nie da rady. Jest nad rzeką.

Obserwowała malejące cyfry w okienku automatu, rzuciła szybkie spojrzenie na córkę, przyciskającą nosek do szklanych drzwi. Rozpłaszczył się jak marcepanowa kulka. Czy słyszała treść rozmowy?

– Nie mam więcej drobnych. Wpadniemy do ciebie któregoś dnia, jeśli masz ochotę.

– Czemu mówisz szeptem? – spytał podejrzliwie.

– Szeptem? – odparła trochę głośniej.

– Uściskaj moją wnusię. Mam coś dla niej. Dostanie, jak mnie odwiedzicie.

– Co takiego?

– Nowy tornister. Będzie go przecież potrzebowała na jesieni. Pomyślałem, że wezmę na siebie ten wydatek, i tak nie jest ci lekko.

Gdyby wiedział, do jakiego stopnia!

– To miło z twojej strony, tato – odrzekła głośno – ale ona dokładnie wie, o jaki jej chodzi. Będzie go można wymienić?

– Pewnie tak, ale kupiłem właśnie taki, jak trzeba. Różowy.

– Muszę już kończyć, tato – zniżyła głos do normalnego tonu. – Pieniądze się skończyły. Uważaj na siebie!

Dało się słyszeć buczenie, cyferki stanęły i połączenie zostało przerwane.

Emma przyglądała się jej z napięciem.

– Kiedy przyjadą? Zaraz?

– Tak. Wyślą samochód. Chodź, pójdziemy coś zjeść. Zadzwonią do nas w razie czego, ale myślę, że nie będą musieli z nami rozmawiać, przynajmniej nie od razu. Może później nawiążą z nami kontakt. Nie mamy z tym przecież właściwie nic wspólnego, prawda? – mówiła gorączkowo, prawie bez tchu.

– Nie mogłybyśmy poczekać, aż przyjadą? Mamo, proszę!

Ewa potrząsnęła głową. Ciągnąc za sobą córkę, przebiegła jezdnię na czerwonym świetle. Trudno o mniej dobraną parę: Ewa, wysoka, szczupła, wąska w ramionach, ciemnowłosa – i Emma, gruba, pleczysta, kołysząca się na krzywych nogach. Marzły, niezależnie od różnic, obie jednakowo. Całe miasto przenikał chłód idący od rzeki. Cóż za brak harmonii, pomyślała Ewa. W tym rozpołowionym rzeką ludzkim siedlisku nigdy nie mieszkało szczęście. Obie części walczyły ze sobą o pozycję. Północna, z kościołem, kinem i najdroższymi butikami, i południowa, z linią kolejową, supermarketami, pubami i sklepami monopolowymi. Te ostatnie miały swoją wagę, zapewniały stały przepływ ludzi i samochodów przez most.

– Mamo, dlaczego on się utopił? – Emma wpatrywała się w twarz matki w oczekiwaniu na wyjaśnienie.

– Nie wiem. Może był pijany i zsunął się do rzeki.

– Może łowił ryby i wypadł z łódki. Powinien mieć na sobie kamizelkę ratunkową. Był stary?

– Nie tak bardzo. Może w wieku taty.

– Tata umie pływać – stwierdziła uspokojona Emma. Dotarły do pomalowanych na zielono drzwi McDonalda. Emma oparła się o nie brzuchem i pchnęła do przodu. Dochodzące z wnętrza zapachy hamburgerów i frytek gnały ją naprzód. Jej apetyt nigdy nie słabł. Zapomniała o topielcu i ciemnych stronach życia. Burczało jej w brzuchu, a Aladyn znalazł się w zasięgu ręki.

– Znajdź jakiś stolik, Emmo, sama kupię, co trzeba.

Dziewczynka jak zwykle poszła w kąt sali i siadła pod kwitnącym drzewkiem plastikowego migdałowca, Ewa zaś ustawiła się w kolejce. Próbowała uwolnić się od napływającego wciąż przed oczy widoku, ale daremnie. Czy Emma zapomni, czy też zacznie to wszystkim rozpowiadać? Może będzie się jej śnił po nocach? Muszą to pokryć milczeniem, nie wspominać więcej o tym zdarzeniu, a w końcu uwierzy, że nigdy nie miało miejsca.

Kolejka posuwała się wolno. Ewa przyglądała się obojętnie młodym ludziom w czerwonych czapeczkach i koszulkach z krótkimi rękawami. Pracowali w obłędnym tempie. Nad ladą unosiła się ciężka woń jedzenia, frytury, smażonego mięsa, stopionego sera i przypraw. Wciskała się w nozdrza. Im jednak najwyraźniej nie przeszkadzała. Jak pracowite czerwone mrówki uwijali się w gęstym od zapachów powietrzu, uśmiechając się z optymizmem przy każdym zamówieniu. Ewa rejestrowała zwinne ruchy rąk i szybkie kroki. Jej dzień pracy był zupełnie odmienny. Większość czasu spędzała nieruchomo z założonymi rękami na środku atelier, wpatrując się wrogo albo błagalnie w rozpięte płótno. W dobre dni jej wzrok wyrażał agresję i wtedy stanowczo ruszała do zuchwałego ataku. Z rzadka udawało się jej sprzedać obraz.

– Poproszę Happy Meal – powiedziała szybko – nuggetsy i dwie cole. Czy może pani włożyć do środka Aladyna? Brakuje córce do kolekcji.

Dziewczyna ruszyła do dzieła. Obracanie, przysmażanie, pakowanie i ustawianie odbywało się z szybkością błyskawicy. Emma z wyciągniętą szyją śledziła wzrokiem, jak matka chwiejnie zbliża się z tacą. Ewie zaczęły nagle drżeć kolana, więc osunęła się na krzesełko, patrząc zdumiona, jak córka z zapałem otwiera kartonowy domek w poszukiwaniu prezentu niespodzianki. Okrzyk zachwytu miał ogłuszającą moc.

– Aladyn! Mamo, dostałam Aladyna!

Emma uniosła figurkę nad głową, by ją zaprezentować wszystkim w lokalu. I wszyscy popatrzyli na nią. Ewa ukryła twarz w dłoniach i kaszlnęła.

– Jesteś chora? – Pytanie zabrzmiało śmiertelnie poważnie. Emma schowała Aladyna pod stół.

– Nie… właściwie… tylko trochę źle się czuję. Zaraz minie.

– Żal ci tego topielca?

– Tak. – Ewa wzdrygnęła się, lecz odpowiedziała. – Żal mi tego człowieka. Ale nie będziemy teraz o nim rozmawiać. I nigdy później, słyszysz, Emmo? Nikomu o tym nie powiemy, bo od tego tylko nam będzie smutno.

– Ale… Jak myślisz mamo, czy on miał dzieci?

Ewa otarła ręką twarz. Już nie była tak pewna przyszłości. Wpatrywała się w porcję nuggetsów, w brązowe, obtoczone w cieście kawałki mięsa smażone w tłuszczu, i minęły jej resztki ochoty na jedzenie. Przed oczami znowu migały obrazy. Przyglądała się im przez gałązki migdałowca.

– Tak – odpowiedziała po chwili, znowu wycierając twarz – zapewne miał dzieci.

*

Starsza kobieta, która właśnie wyprowadzała psa, dostrzegła między kamieniami biało-granatowy but. Tak jak Ewa zadzwoniła z budki przy moście. Gdy policja przybyła na miejsce, czekała, lekko zażenowana i odwrócona plecami od zwłok, na brzegu. Funkcjonariusz o nazwisku Karlsen pierwszy wysiadł z samochodu. Uśmiechnął się uprzejmie na widok kobiety i z ciekawością przyjrzał się psu.

– Chiński grzywacz nagi – wyjaśniła.

Było to doprawdy intrygujące maleństwo, całe różowiutkie i pomarszczone, tylko na łebku miało pokaźny, piaskowej barwy kosmyk, poza tym piesek był nieowłosiony.

– Jak się wabi? – spytał grzecznie Karlsen.

– Adam.

Policjant skinął głową, uśmiechnął się raz jeszcze i zanurkował do bagażnika w poszukiwaniu torby z wyposażeniem. Mocowali się przez chwilę ze zwłokami, w końcu zdołali je wyciągnąć na brzeg i umieścić na brezentowej płachcie. Topielec nie był wprawdzie bokserem wagi ciężkiej, ale po pobycie w wodzie takie właśnie robił wrażenie. Kobieta z psem odeszła na stronę. Ludzie pracowali skrupulatnie, niewiele się do siebie odzywając. Fotograf robił zdjęcia, lekarz przyklęknął obok brezentu i notował. Większość przypadków śmierci miała zupełnie trywialne przyczyny, toteż nie oczekiwali niczego specjalnego, może jakiegoś pijaczka, który przypadkiem wpadł do wody. Wieczorami spotykało się ich tu paru pod mostem i na ścieżkach. Tego tutaj szacowali na dwadzieścia do czterdziestu lat. Był szczupły, choć z dobrze rozwiniętym „mięśniem piwnym”, blondyn, niezbyt wysoki. Karlsen włożył na prawą rękę gumową rękawiczkę i ostrożnie odchylił połę koszuli.

– Rany od noża – stwierdził krótko. – Liczne. Obróćmy go.

Zamilkli. Słychać było jedynie dźwięk ściąganych i nakładanych gumowych rękawiczek, pstrykanie aparatu, czyjś głębszy oddech i szelest plastiku rozłożonego obok zwłok.

– Zastanawiam się – mruknął Karlsen – czy to nie jest czasem Einarsson.

Portfela przy topielcu nie znaleźli, natomiast był zegarek, z tanimi błyskotkami i masą bajerów, takich jak czas nowojorski, tokijski i londyński. Czarny pasek werżnął się w napuchnięty nadgarstek. Zwłoki leżały jakiś czas w wodzie i prawdopodobnie spłynęły tutaj z prądem rzeki, więc miejsce ich znalezienia nie grało specjalnej roli. Niemniej jednak zbadali je pobieżnie. Przeszukali brzeg, lecz znaleźli tylko pustą plastikową butelkę z zamarzniętą wodą i rozmokłe pudełko po papierosach. Na ścieżce zebrało się kilku gapiów, głównie młodych ludzi, którzy usiłowali ukradkiem zerknąć na zwłoki ułożone na brezencie. Proces rozkładu był już daleko posunięty. Skóra oddzieliła się od mięśni, zwłaszcza na stopach i dłoniach, jakby topielec nosił za duże rękawiczki. Oczy, dawniej zielone, stały się przezroczyste i prawie bezbarwne, włosy odpadały całymi kępkami, a rysy napęczniałej twarzy nie dały się zidentyfikować. Rzeczna fauna, raki, ryby i drobne żyjątka najwyraźniej żerowały chciwie na zwłokach. Rany od ciosów nożem w boku ziały czernią.

– Zwykle łowiłem tu ryby – odezwał się jeden z chłopaków na ścieżce.

Miał siedemnaście lat i nigdy w życiu nie widział trupa. Właściwie nie wierzył w ogóle w śmierć, tak jak nie wierzył w Boga, bo się z nimi dotąd nie spotkał. Ukrył twarz za kołnierzem kurtki i zadrżał. Od tej chwili wszystko było możliwe.

*

Po dwóch tygodniach raport z obdukcji był gotowy. Podkomisarz Konrad Sejer zgromadził sześć osób na naradzie w sali konferencyjnej, znajdującej się w jednym z baraków na tyłach Tinghuset. Postawiono je niedawno, bo w budynku brakowało miejsca dla szeregu biur, zwykle ukrytych przed wzrokiem opinii publicznej. Większość ludzi nigdy się z nimi nie stykała, wyjąwszy nieszczęśników skazanych na bardziej intymny kontakt z policją.

Część okoliczności została już wyjaśniona. Mężczyzna został zidentyfikowany, zresztą miał obrączkę z wygrawerowanym imieniem Jorun. Teczka z października ubiegłego roku zawierała wszelkie informacje o zaginionym Egilu Einarssonie, lat trzydzieści osiem, zamieszkałym przy Rosenkrantzgate szesnaście, widzianym po raz ostatni piątego dnia tego miesiąca o godzinie dziewiątej wieczorem. Pozostawił żonę i sześcioletniego syna. Teczka była cienka, ale wkrótce miała powiększyć swą objętość. Na początek dołożono do niej nowe, niepiękne zresztą zdjęcia. Kiedy Einarsson zniknął, przesłuchano żonę, kolegów z pracy i krewnych, sąsiadów i przyjaciół. Nikt nie miał wiele do powiedzenia. Zaginiony nie był ulubieńcem tłumów, ale też nie dorobił się specjalnie wrogów, w każdym razie żadna z przesłuchanych osób o takich nie słyszała.

Pracował w browarze, wracał codziennie do domu na obiad, a większość wolnego czasu spędzał, dłubiąc przy ukochanym samochodzie w garażu albo z kumplami w pubie w południowej części miasta. Pub nazywał się „Pod Królewską Bronią”. Jedno z dwojga – albo Einarsson nie miał szczęścia i wpadł w ręce jakiegoś desperata polującego na gotówkę, co było możliwe w tej okolicy, gdzie kąsało zimno i hulał wiatr, zważywszy że heroina na serio zaczęła opanowywać miasto; albo też ukrywał jakąś tajemnicę. Może był komuś winien pieniądze.

Sejer czytał raport, mrużąc oczy i drapiąc się w kark. Zawsze mu imponowało, jak ekipa z medycyny sądowej potrafi określić na podstawie nadgniłej masy skóry, mięśni, włosów i kości wiek człowieka, jego wagę, cechy fizyczne, stan zdrowia, przebyte choroby i operacje, przebieg leczenia zębów i uwarunkowania genetyczne.

– Resztki masy serowej, mięso, papryka i cebula w żołądku – odczytał na głos. – Pewnie pizza.

– Można coś takiego stwierdzić po upływie pół roku?

– No pewnie. Chyba że ryby wszystko zeżrą. To się też zdarza.

Mężczyzna o z duńska brzmiącym nazwisku Sejer wkroczył w czterdziesty dziewiąty rok życia; solidnie zbudowany, mimo wczesnej pory roku zdążył już złapać trochę opalenizny; podwinięte rękawy koszuli odsłaniały widoczne przez skórę żyły. Jego ręce przypominały impregnowane sękate drewno. Twarz miał wyrazistą, lekko kanciastą, plecy proste, bary szerokie. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka zadbanego i solidnego. Sztywne, bardzo krótko obcięte włosy połyskiwały niemal stalową barwą. Tęczówki dużych, jasnych oczu lśniły szarością wilgotnego łupku. Tak określiła to kiedyś przed laty Eliza, jego żona. Ładnie to ujęła.

Karlsen miał jakieś dziesięć lat mniej i wyglądał jak elegancik wagi piórkowej, z usztywnionym wąsikiem i zaczesaną w górę imponującą czupryną. Najmłodszy z nich wiekiem i stażem, Goran Soot, próbował, nie czyniąc zbyt wiele hałasu, otworzyć torebkę z żelkami o smaku owoców tropikalnych. Miał gęste, falujące włosy i cerę noworodka. Był krępy, dobrze umięśniony. Każda z części jego ciała osobno stanowiła widok miły dla oka, razem było ich jednak jakby za dużo. Sam nie zdawał sobie sprawy z tego komicznego efektu. Przy drzwiach siedział naczelnik wydziału, siwy i milczący Holthemann. Z tyłu za nim jasnowłosa urzędniczka, a przy oknie, opierając się łokciem o parapet – Jacob Skarre.

– Co z żoną Einarssona?– Chciał wiedzieć Sejer. Ludzie w ogóle nie byli mu obojętni, a tu dodatkowo wiedział, że została sama z synem.

– Początkowo wydawała się zaskoczona – relacjonował Karlsen. – Spytała, czy teraz wreszcie zostanie jej wypłacone ubezpieczenie, a potem się załamała z rozpaczy, że myśli przede wszystkim o pieniądzach.

– Dlaczego ich nie dostała?

– Nie mieliśmy przecież zwłok.

– Porozmawiam o tym z odpowiednimi osobami – stwierdził podkomisarz. – Z czego oni żyli przez ostatnie pół roku?

– Z zasiłku.

Sejer pokręcił głową i przekartkował raport. Soot wpakował do ust prawie całego zielonego żelkowego ludzika, wystawały tylko nogi.

– Samochód – ciągnął detektyw – został znaleziony na wysypisku. Całymi dniami grzebaliśmy potem w śmieciach. Trzeba więc przyjąć, że Einarsson zginął zupełnie gdzie indziej, być może na brzegu rzeki. Potem zabójca zapewne wsiadł do samochodu i pojechał na wysypisko. Nie do uwierzenia, że Einarsson naprawdę przez pół roku leżał w wodzie i dopiero teraz wypłynął na powierzchnię. Tyle czasu sprawca mógł żywić nadzieję, że zwłoki go nie zdradzą. No cóż, czeka go przykra niespodzianka. Założę się, że go to przybije.

– Czy Einarsson utkwił gdzieś po drodze? – spytał Karlsen.

– Nie wiem. Trochę to dziwne zresztą. Na dnie leży tylko żwir, niedawno czyścili koryto. Może prąd go zniósł ku brzegowi i tam się w coś zaplątał. Wyglądał poza tym mniej więcej tak, jak się spodziewaliśmy.

– Samochód był świeżo umyty i odkurzony w środku – dorzucił Karlsen. – Tablica rozdzielcza wypolerowana. Wszystko wyczyszczone, guma zakonserwowana. Einarsson jechał go sprzedać.

– A żona nie wiedziała komu – przypomniał sobie Sejer.

– W ogóle o niczym nie wiedziała, ale w tym małżeństwie to widocznie norma.

– Nikt nie dzwonił i nie pytał o auto?

– Nikt. Zupełnie nieoczekiwanie Einarsson oznajmił, że znalazł kupca. Wydało jej się to dziwne. Tak zbierał i oszczędzał na ten samochód, miesiącami przy nim majstrował, a dbał o niego jak o najukochańszego psa.

– Może nagle potrzebował pieniędzy? – rzucił Sejer, wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Musimy znaleźć tego kupca. Ciekaw jestem, co się między nimi wydarzyło. Według żony miał w portfelu sto koron. Powinniśmy jeszcze raz przeszukać ten samochód. Ktoś nim w końcu jechał wiele kilometrów i to był zabójca. Musiał zostawić jakiś ślad!

– Samochód został sprzedany – wtrącił Karlsen.

– Można się było spodziewać.

– Trochę to późno, pokazywać samochód kupcowi o dziewiątej wieczorem – odezwał się Skarre. – O tej porze w październiku jest diabelnie ciemno. Gdybym miał kupować auto, wolałbym je oglądać przy świetle dziennym. Może to było zaplanowane. Taka pułapka.

– Może. A jak ktoś się chce przejechać na próbę, zazwyczaj wyjeżdża na szosę. Z dala od ludzi. – Sejer podrapał się krótko obciętymi paznokciami po szczęce.

– Jeśli go zadźgali piątego października, to leżał w wodzie przez sześć miesięcy – dodał. – Czy to się zgadza ze stanem zwłok?

– Tego w sądówce nie chcą potwierdzić – odpowiedział Karlsen. – Powiadają, że nie można precyzyjnie określić czasu. Snorasson opowiedział mi o młodej kobiecie, którą znaleźli po siedmiu latach, w niezmienionym stanie. Gdzieś w jakimś jeziorze w Irlandii. Po siedmiu latach! Woda była lodowata i zakonserwowała ciało. My chyba jednak możemy przyjąć, że to się naprawdę wydarzyło piątego października. Wygląd denata wskazuje, że zabójca miał dużo siły.

– No to przyjrzyjmy się tym ciosom noża.

Sejer wybrał zdjęcie z teczki, podszedł do tablicy i przypiął je pinezką. Ujęcie pokazywało plecy Einarssona, skóra była starannie wypłukana, a rany przypominały zapadliny kraterów.

– Dość dziwnie to wygląda. Piętnaście ran, z czego połowa w okolicy kręgosłupa, w pośladkach i podbrzuszu, a reszta w prawym boku ofiary, tuż nad biodrem. Zadane z dużą siłą przez osobę praworęczną, z góry na dół. Nóż miał długie, wąskie ostrze. Prawdę mówiąc, bardzo wąskie. Jak do sprawiania ryb. A więc na pierwszy rzut oka zastanawiający sposób zaatakowania mężczyzny. Ale pamiętamy, jak wyglądał samochód, prawda?

Podszedł do Soota i nagle poderwał go z krzesła. Torebka ze słodyczami upadła na podłogę.

– Dalej! Potrzebuję ofiary! – powiedział. Popchnął policjanta w kierunku biurka, stanął za nim i chwycił linijkę.

– Morderstwo mogło przebiegać mniej więcej tak. To jest samochód Einarssona – mówił, kładąc młodego kolegę brzuchem na blacie, tak że jego broda sięgała kantu. – Maska jest podniesiona, bo akurat pod nią zaglądają. Zabójca wpycha ofiarę brzuchem na silnik i przytrzymuje lewą ręką, zadając jednocześnie prawą piętnaście ciosów nożem. Piętnaście. – Sejer uniósł linijkę i zaczął uderzać Soota w plecy, licząc głośno: – Raz, dwa, trzy, cztery… – Przesunął rękę z linijką, by trafić w bok, a Soot odwrócił się lekko, jakby miał łaskotki – pięć, sześć, siedem… potem dźga nożem w podbrzusze…

– Nie! – Soot poderwał się przerażony i skrzyżował nogi.

Sejer przerwał, popchnął lekko „ofiarę” w kierunku krzesła i próbował za wszelką cenę powstrzymać uśmieszek.

– Piętnaście to bardzo wiele ciosów. I masa krwi. Musiała tryskać na wszystkie strony, na ubranie, twarz i ręce mordercy, na ziemię i na samochód. Szkoda, że go tam nie zostawił.

– W każdym razie zabił w afekcie – stwierdził Karlsen. – Nie był to zwykły wyrok. Na pewno kłótnia.

– Może nie mogli się zgodzić co do ceny – uśmiechnął się Skarre.

– Kogoś, kto się decyduje na odebranie innemu życia za pomocą noża, spotyka często duża niespodzianka – ciągnął Sejer. – Okazuje się to dużo trudniejsze, niż można sądzić. Załóżmy, że morderca rzeczywiście wszystko zaplanował i w odpowiednim momencie wyciągnął nóż, na przykład gdy pochylony nad silnikiem Einarsson stał odwrócony do niego plecami.

Zamknął oczy, jakby chciał wyobrazić sobie tę scenę.

– Zabójca musiał uderzyć od tyłu, dlatego nie trafił od razu. W tej pozycji trudno jest ugodzić właściwe organy. Einarsson zaś najwyraźniej wytrzymał sporo ciosów, zanim zginął. To w sumie straszne przeżycie, wbijać nóż raz za razem, podczas gdy ofiara nie przestaje krzyczeć. Dlatego wpadł w panikę i nie mógł przestać. Tak to bywa. W wyobraźni widzi się jeden lub dwa ciosy. Ale przypomnijcie sobie, w ilu przypadkach śmierci od noża sprawca zadowolił się tylko tym? Z miejsca przychodzi mi na myśl ta sprawa z siedemnastoma ranami od noża i druga – z trzydziestoma trzema.

– Ale nikt nie ma chyba wątpliwości, że się znali?

– Trudno powiedzieć. Coś ich pewnie łączyło. – Sejer usiadł i odłożył linijkę do szuflady. – No cóż, zaczniemy od początku. Musimy ustalić, kto chciał kupić ten samochód. Weźcie listę osób z października i spróbujcie od góry. To może być któryś z kolegów.

– Ci sami ludzie? Mamy zadawać te same pytania? – Soot spojrzał na niego pytająco.

– Co masz na myśli? – Sejer uniósł brwi.

– Uważam, że dowcip polega na tym, by znaleźć nowych ludzi. Odpowiedzi na pytania będą przecież z konieczności takie same. Znaczy, nic się w końcu nie zmieniło.

– Czyżby? Może niezbyt uważnie słuchałeś, ale faktem jest, że znaleźliśmy faceta. Zarżniętego jak prosiak. A ty powiadasz, że nic się nie zmieniło.

– Wydaje mi się – z głosu Soota przebijała tłumiona arogancja – że z tego powodu nie uzyskamy innych informacji od tych samych ludzi.

– To się zobaczy – wycedził Sejer. Karlsen głośno zamknął teczkę.

*

Sejer schował teczkę Einarssona z powrotem do archiwum. Ustawił ją obok sprawy Durban, pomyślawszy, że znajdzie się w dobrym towarzystwie. Maria Durban i Egil Einarsson. Oboje zostali zamordowani i nikt nie wie dlaczego. Odchylił się na krześle, położył długie nogi na biurku. Potem pomacał się po tylnej kieszeni i wyciągnął portfel. Wciśnięta między prawo jazdy i licencję skoczka spadochronowego tkwiła tam fotografia wnuka, Mateusza. Właśnie skończył cztery lata, rozpoznawał większość marek samochodów i niedawno stoczył swą pierwszą bójkę, którą sromotnie przegrał. Sejera czekała nielicha niespodzianka, gdy pojechał na lotnisko po córkę i zięcia wracających z trzyletniego kontraktu w Somalii. Eryk pracował tam jako lekarz Czerwonego Krzyża, Ingrid jako pielęgniarka. Gdy stanęła na szczycie schodków, z wypłowiałymi od słońca włosami i złocistą opalenizną, zdawało mu się przez jedną niezapomnianą sekundę, że widzi Elizę, taką jak wtedy, za pierwszym razem, gdy się poznali. W ramionach córki spoczywał czteromiesięczny czekoladowy chłopczyk o kręconych włoskach i najczarniejszych oczach, w jakie kiedykolwiek zajrzał. Somalijczycy to w gruncie rzeczy bardzo przystojni ludzie, pomyślał, wpatrując się w zdjęcie, nim je włożył z powrotem do portfela. W baraku panowała cisza, podobnie jak w większości pomieszczeń sąsiedniego gmachu. Wsadził dwa palce pod rękaw koszuli i podrapał się przy łokciu. Skóra się złuszczyła. Nowy, różowy naskórek pod spodem także. Zerwał marynarkę z poręczy krzesła, zamknął drzwi i wyszedł. Brenningenowa w recepcji natychmiast odłożyła książkę. Doszła właśnie do obiecującej sceny miłosnej, ale i tak postanowiła ją zachować na chwilę, gdy znajdzie się pod kołdrą. Zamienili kilka słów, po czym Sejer skinął głową i ruszył w kierunku Rosenkrantzgate, gdzie mieszkała wdowa po Egilu Einarssonie.

Spojrzał przelotnie w lusterko i przeciągnął ręką po włosach. Były ostrzyżone tak krótko, że w ogóle się nie mierzwiły, toteż chodziło raczej o rytuał niż o próżność.

Korzystał z każdej okazji, by się wyrwać z biura. Teraz także powoli jechał przez centrum. Zresztą zawsze jeździł wolno, samochód miał stary i mało zrywny – wielki błękitny peugeot 604 – i nigdy jakoś nie czuł potrzeby, aby go zmienić. W zimie sunęło się nim jak saniami. Wkrótce dotarł do kolorowych domów. W zachęcającym świetle słońca lśniły żółcią, zielenią i różowością. Pochodziły z lat pięćdziesiątych i miały już na sobie pewien cień patyny, której brakowało nowszym blokom. Drzewa zdążyły wyrosnąć wysoko, a ogródki kipiały zielenią, za parę tygodni na pewno zatoną w kwiatach. Tymczasem jednak było chłodno, cieplejsza pora roku kazała na siebie czekać. Dłuższy już czas nie padało i w przydrożnych rowach leżały zaśmiecone płaty starego śniegu. Poszukał oczami numeru szesnastego i natychmiast rozpoznał dobrze utrzymany zielony budynek. Przed wejściem roiło się od trójkołowych rowerków, ciężarówek i wszelkiego rodzaju plastikowych zabawek, które dzieci bez opamiętania powyciągały z piwnic. Po długiej zimie zawsze je wabił suchy asfalt.

Sejer zaparkował i zadzwonił do drzwi. Po dobrej chwili otworzyła kobieta z chudym chłopaczkiem uczepionym spódnicy.

– Witam, pani Einarsson – powiedział, kłaniając się lekko. – Czy mogę wejść?

Skinęła ledwo dostrzegalnie i jakby niechętnie, ale w końcu nie miała zbyt często okazji do rozmowy. Stał całkiem blisko, więc poczuła charakterystyczny męski zapach, mieszaninę dyskretnej wody po goleniu i skórzanej kurtki.

– Nie wiem nic więcej poza tym, co powiedziałam na jesieni – odezwała się niepewnie. – Pominąwszy fakt, że nie żyje, ale na to byłam przygotowana. To znaczy, z wyglądu samochodu wynikało… – Objęła syna obronnym gestem, przeznaczonym jakby dla obojga.

– Ale skoro go znaleźliśmy, pani Einarsson, to coś się jednak zmieniło, prawda? – zamilkł i czekał.

– To musiał być jakiś wariat… może potrzebował pieniędzy – potrząsnęła bezradnie głową. – Portfel przecież zniknął. Sami powiedzieliście. Chociaż było w nim tylko sto koron. No, ale dzisiaj zabija się nawet dla drobnych.

– Obiecuję, że to nie potrwa długo.

Poddała się i cofnęła od drzwi. Sejer stanął w progu pokoju i rozejrzał się. Zawsze z niejakim przerażeniem stwierdzał, jak ludzie bywają do siebie podobni. Wnioskował to z wyposażenia ich mieszkań. Wszędzie to samo. Podobne meble, rozstawione z tą samą symetrią wokół telewizora, zestawu stereofonicznego i wideo jako swoistego centrum pokoju. Tutaj zbierała się rodzina, by się wzajemnie obdzielić ciepłem. U Einarssonowej stał różowy skórzany komplet wypoczynkowy, a pod ławą leżał biały puszysty dywan. Bardzo kobiecy salon. Od sześciu miesięcy mieszkała sama. Może wykorzystała ten czas, by się pozbyć wszystkich męskich elementów wystroju, o ile takie w ogóle istniały. I tym razem, jak poprzednio, nie dostrzegał śladów tęsknoty czy uczucia do mężczyzny, którego zwłoki, podziurawione i zszarzałe jak stara gąbka, wyłowili z rzeki. Okruchy żalu dotyczyły czego innego, spraw praktycznych, tego, z czego będzie żyła, jak się wyrwać z domu i zdobyć nowego męża, skoro jej nie stać na opiekunkę do dziecka. Zasępił się na tę myśl i poświęcił uwagę ślubnej fotografii nad kanapą, wspaniałemu zdjęciu młodej Jorun z tlenionymi włosami. Obok niej stał Einarsson, szczupły, z gładko wygoloną twarzą konfirmanta i wypomadowanym wąsikiem pod nosem. Pozowali, najlepiej jak potrafili, przeciętnemu fotografowi, bardziej zajęci swoim wyglądem niż sobą nawzajem.

– Mam jeszcze trochę kawy w dzbanku, napije się pan? – spytała niepewnie.

Przytaknął, bo dobrze się czegoś trzymać, nawet jeśli to tylko uszko filiżanki. Chłopczyk podreptał za matką do kuchni, lecz popatrywał na detektywa ukradkiem zza futryny. Był chudy, na nosie miał kilka piegów, a przydługa grzywka opadała mu ciągle na czoło. Za kilka lat będzie całkiem podobny do mężczyzny ze ślubnej fotografii.

– Zapomniałem, jak masz na imię… – Sejer uśmiechnął się zachęcająco.

Chłopiec milczał przez chwilę i z nieśmiałym uśmiechem wwiercał piętę adidasa w linoleum na podłodze.

– Jan Henry.

– Rzeczywiście, Jan Henry! – Sejer skinął głową.

– Mogę cię o coś spytać? Zbierasz może odznaki?

– Tak, mam dwadzieścia cztery – odpowiedział chłopiec. – Wpięte w kowbojski kapelusz.

– Przynieś go – uśmiechnął się detektyw – to dostaniesz jeszcze jedną. Na pewno jej nie masz.

Mały zniknął z pola widzenia i pobiegł do swojego pokoju. Wrócił za chwilę w zbyt dużym kapeluszu na głowie. Zdjął go z namaszczeniem.

– Strasznie kłują od środka – wyjaśnił. – Nie mogę w nim chodzić.

– Patrz, to jest znaczek policyjny. Dostałem go od pani Brenningen na komendzie. Niezły, prawda?

Chłopak kiwnął głową, poszukując honorowego miejsca dla żółtego znaczka na szpilce. Zdecydowanym ruchem zdjął olimpijską plakietkę z parą dzieci na nartach i wpiął w środku nad czołem nową odznakę. Weszła matka, obdarzając go uśmiechem.

– Idź do swojego pokoju – poleciła. – Muszę z panem porozmawiać.

Jan Henry wsadził kapelusz na głowę i wybiegł. Sejer tymczasem popijał kawę i przyglądał się Einarssonowej. Z niezbyt dużej wysokości, by nie pochlapać serwetki, wrzuciła do filiżanki dwie kostki cukru. Nie nosiła obrączki. Wokół przedziałka miała ciemniejsze odrosty, a makijażem zbytnio podkreślała oczy, co sprawiało, że robiła wrażenie zagniewanej. Właściwie była słodką, miłą kobietką, choć prawdopodobnie sama o tym nie wiedziała i nie zachwycała się swoim wyglądem, jak większość przedstawicielek jej płci. Poza Elizą, pomyślał.

– Wciąż poszukujemy tego kupca, pani Einarsson. Tak samo jak na jesieni. Z jakiegoś powodu pani mąż nagle postanowił sprzedać samochód, chociaż nigdy między wami nie było o tym mowy. Pojechał pokazać go komuś i już nie wrócił. Może ten ktoś zainteresował się samochodem i zatrzymał męża po prostu na ulicy, a może poszukiwał akurat takiego samochodu i w jakiś inny sposób nawiązał kontakt. Albo szukał właśnie pani męża, nie samochodu, natomiast auta użył jako wymówki, by go wywabić z domu. Znęcił go obietnicą kupna, niewykluczone, że za gotówkę. Czy mąż miał kłopoty finansowe?

Potrząsnęła głową, ssąc nasączoną kawą kostkę cukru.

– Już mnie pan o to pytał. Nie, nie miał kłopotów. W każdym razie nic pilnego. Wszyscy potrzebują pieniędzy, a nam się specjalnie dobrze nie powodziło. Teraz jest jeszcze gorzej. Nie mogę dostać miejsca w przedszkolu. Poza tym cierpię na migreny. – Pomasowała sobie skronie, jakby chcąc zaznaczyć, że wymaga łagodnego traktowania, inaczej w każdej chwili może się spodziewać bólu głowy. – To wcale nie jest drobnostka, pracować przy takim bólu, a do tego samotnie wychowywać małe dziecko i w ogóle…

Sejer potaknął współczująco.

– A nie wie pani, czy może grał na pieniądze albo miał jakiś dług do spłacenia, taki osobisty, z którym nie mógł sobie poradzić?

– Nie, nic podobnego. Nie był może specjalnie sprytny, ale też nie kombinował na boku. Dawaliśmy sobie radę. Miał przecież pracę, a wydawał tylko na samochód i od czasu do czasu na piwo w pubie. Może w gębie był i mocny, ale nie miał tyle odwagi, żeby się w coś wplątać, znaczy się, w coś niedozwolonego. Przynajmniej ja w to nie wierzę, a jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat, więc chyba go dobrze znam. To znaczy… znałam. Nie mam zamiaru mówić źle o Egilu, chociaż nie żyje – przerwała na zaczerpnięcie oddechu.

– Może pamięta pani, czy któryś z jego przyjaciół nie mówił, że chciałby mieć ten samochód?

– A pewnie, wielu by chciało. Ale Egil nie myślał sprzedawać. Niechętnie nawet pożyczał.

– I nie przypomina pani sobie telefonów w dniach poprzedzających zniknięcie, które by mogły dotyczyć samochodu?

– Nie.

– W jakim nastroju był pani mąż, kiedy wychodził tamtego wieczoru?

– Już mówiłam. W takim jak zwykle. Wrócił z pracy o wpół do czwartej. Z rannej zmiany. Zjadł pizzę Mexicana, wypił kawę i całe popołudnie leżał w garażu.

– Leżał?

– Pod autem. Rozkręcał je. Zupełnie oszalał na punkcie tego samochodu. Potem go umył. Byłam w mieszkaniu i nie zastanawiałam się nad niczym, aż nagle wparował w środku „Kasyna” i powiedział, że wychodzi pokazać samochód.

– Bez nazwisk?

– Żadnych.

– Nie mówił, gdzie się ma spotkać?

– Nie.

– A pani nie spytała, dlaczego chce sprzedać?

– Nie wtrącałam się do samochodu. – Poprawiła włosy i potrząsnęła głową. – Nawet nie mam prawa jazdy. Mnie tam było obojętne, jaki mamy samochód, byle był. Egil zresztą nie powiedział, że go chce sprzedać, tylko komuś pokazać. A to nie musiał być morderca. Mógł przecież kogoś spotkać albo podwieźć jakiegoś pasażera. Skąd mam wiedzieć? W tym mieście jest w końcu pełno łobuzów, wszystko przez tę heroinę. Nie rozumiem, dlaczego z tym nie skończycie. Niech pan pomyśli o moim synu, on tu musi dorastać, a nie ma akurat zbyt silnego charakteru. Pod tym względem jest taki jak ojciec.

– Silny charakter – uśmiechnął się Sejer – to coś, co się rozwija z wiekiem. Poczekajmy jeszcze parę lat z oceną pani syna. Co do potencjalnego kupca, to dawaliśmy ogłoszenia w gazetach i w telewizji – przypomniał Einarssonowej – i nikt się nie zgłosił. Nie zdobył się na odwagę. Albo więc pani mąż kłamał, wychodząc tamtego wieczoru z domu, i miał zupełnie inne plany, albo ten kupiec właśnie jest mordercą.

– Egil miałby kłamać? – Spojrzała na detektywa z oburzeniem. – Jeśli pan sądzi, że prowadził jakieś brudne interesy, to się pan myli. To nie ten typ. Kochanka też nie wchodzi w grę. Prawdę mówiąc, nie miał wzięcia u kobiet. Skoro powiedział, że ma komuś pokazać samochód, to tak było.

Rzuciła to tak po prostu i zdecydowanie, że przekonała Sejera. Zamyślił się na chwilę i dostrzegł chłopca, który wślizgnął się do pokoju i siadł bezszelestnie na podłodze za fotelem matki. Mrugnął nieznacznie okiem.

– Niech się pani jeszcze cofnie myślą do tamtego czasu. Czy jest coś, co by odbiegało w jakikolwiek sposób od normy? Powiedzmy, od pół roku przed zniknięciem do chwili, gdy jego samochód znaleziono na wysypisku. Czy może pamięta pani jakieś wydarzenie? Czy w jakimś okresie mąż wydawał się zmieniony, zmartwiony… Cokolwiek, telefony, listy… Może zdarzały się dni, kiedy wracał później z pracy albo źle sypiał w nocy?

Jorun Einarsson ssała kolejną kostkę cukru. Sejer obserwował, jak myślami biegła w przeszłość. Przechylała lekko głowę przy tym czy tamtym wspomnieniu, zarzucała je i szukała dalej. Einarsson junior oddychał cichutko, przysłuchując się rozmowie dorosłych.

– No tak, któregoś wieczoru w pubie zdarzyła się bijatyka. Tam się ciągle coś dzieje i tym razem pewnie też nie było to nic poważnego, tyle że ktoś się chyba musiał zdrowo spić, bo barman zadzwonił po policję, żeby go zabrali. Jakiś kolega Egila z browaru. Egil pojechał za radiowozem i wybłagał, żeby znajomego puścili. Obiecał, że go zawiezie do domu i położy do łóżka. I chyba tak zrobił, bo wrócił do domu o czwartej nad ranem i pamiętam, że zaspał na ranną zmianę.

– Tak? I wie pani, co się wtedy wydarzyło?

– Nie. Tyle tylko, że był napruty jak messerschmitt. Ten kolega, nie Egil. Egil miał wrócić autem i szedł wtedy do pracy na rano. Zresztą nie pytałam, to mnie nie bawi.

– A więc uważa pani, że mąż należał do ludzi uczynnych, troszczących się o innych? To przecież sympatyczne, co zrobił. Mógł się nie angażować i dać mu wypić to piwo, którego nawarzył.

– Skoro pan o to pyta, to nie, nie należał do specjalnie troskliwych. Zazwyczaj nie zwracał uwagi na ludzi wkoło siebie. Fakt, i mnie zaskoczyło, że zawracał sobie tym głowę. Ratować faceta przed aresztowaniem za pijacką burdę… Pewnie, że się zdziwiłam, ale w końcu byli kolegami. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym aż do teraz, póki pan nie spytał.

– Kiedy to mniej więcej miało miejsce?

– Ojej, nie pamiętam. Trochę przed zniknięciem.

– Tydzień? Miesiąc wcześniej?

– Skąd, parę dni.

– Kilka dni przedtem? Pamiętała pani to zdarzenie, kiedyśmy rozmawiali na jesieni? Wspomniała pani o nim?

– Chyba nie…

– A ten pijany kolega, pani Einarsson? Wie pani, kto to był?

Potrząsnęła przecząco głową, obejrzała się szybko za siebie i dostrzegła chłopca.

– Synu! Mówiłam, żebyś poszedł do siebie!

Jan Henry podniósł się i wymknął z pokoju jak przegnany szczeniak.

Einarssonowa dolała kawy.

– Nazwisko, pani Einarsson – powiedział dobitnie Sejer.

– Nie pamiętam – odparła. – Tylu ich się tam kręci po tym pubie…

– A następnego dnia pani mąż zaspał, czy tak?

– Zgadza się.

– W browarze na pewno mają karty zegarowe, prawda?

– Pewnie tak.

Zastanowił się chwilę.

– Kiedy zwrócono pani samochód z wydziału technicznego, co pani z nim zrobiła?

– I tak mnie nie stać na kurs prawa jazdy, więc sprzedałam go bratu. Poza tym potrzebowałam pieniędzy. Oddałam auto razem z narzędziami z bagażnika, kluczami, podnośnikiem i całym tym nie wiadomo do czego potrzebnym złomem. Zresztą ponoć czegoś brakowało, coś tam zginęło.

– Co takiego?

– Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć. Brat się mnie o to spytał i szukaliśmy oboje, ale nie znaleźliśmy. Nie, nie pamiętam, co to było.

– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć. To może być ważne.

– Nie sądzę, ale i tak nie pamiętam. W garażu też szukaliśmy.

– Proszę zadzwonić na komendę, jeśli sobie pani przypomni. Nie mogłaby pani spytać brata?

– Wyjechał. Może jak wróci.

– Dziękuję za kawę, pani Einarsson – powiedział Sejer i wstał.

Zerwała się z fotela, lekko zaczerwieniona i zmieszana, że tak nagle zdecydował się odejść, i odprowadziła go do drzwi. Ukłonił się i poszedł na parking. W momencie gdy wkładał kluczyk do zamka, dostrzegł na kwietniku chłopca, z niezwykłą energią udeptującego obiema nogami ziemię. Adidasy wyglądały strasznie.

– Hej! – Machnął do niego ręką. – Nie masz się z kim bawić?

– No! – Jan Henry nieśmiało się uśmiechnął. – Dlaczego nie ma pan radiowozu, skoro pan jest na służbie?

– Dobre pytanie. Ale, rozumiesz, właściwie jadę do domu. Mieszkam trochę dalej na tej samej ulicy, więc nie muszę już wracać na komendę i zmieniać samochodu – zamilkł i zastanowił się. – Siedziałeś już kiedyś w radiowozie?

– Nie…

– Wobec tego następnym razem przyjadę do mamy radiowozem. Wtedy, jeśli zechcesz, będę cię mógł nim przewieźć.

Chłopiec roześmiał się od ucha do ucha, jednak z odrobiną niedowierzania, jakby miał za sobą jakieś gorzkie doświadczenia.

– Obiecuję! – zapewnił Sejer. – I to już niedługo!

Usiadł za kierownicą i powoli wyprowadził samochód na jezdnię. We wstecznym lusterku mignęło mu chude ramię poruszające się w geście pożegnania.

Gdy mijał tor wyścigów konnych po lewej stronie, a po prawej świątynię pod wezwaniem Jezusa Chrystusa Kościoła Świętych Dnia Ostatniego, myślami wciąż był przy chłopczyku.

– Boże uchowaj, Konradzie – mruknął sam do siebie – żebyś następnym razem zapomniał o radiowozie!

*

Emma bawiła się na środku pokoju w chłopskie gospodarstwo. Zwierzęta stały w ordynku; krowy w czerwone i białe łaty za jasnoróżowymi świnkami, a dalej kury i owce. Tyranozaur pilnował obejścia, a jego łebek o mikroskopijnym móżdżku sięgał dokładnie szczytu stodoły.

Mała co jakiś czas podbiegała do okna i pilnie wypatrywała samochodu ojca. Co drugi tydzień spędzała z nim weekend i za każdym razem sprawiało jej to jednakowo dużą radość. Ewa także czekała w napięciu. Musiała pozbyć się dziecka z domu, by uporządkować myśli. Zazwyczaj wykorzystywała te wolne dni na pracę. Tym razem była kompletnie niezdolna do malowania. Wszystko się zmieniło. Znaleźli go.

Emma już od wielu dni nie wspominała o topielcu. Ale to nie znaczy, że o nim zapomniała. Poznawała po wyrazie twarzy matki, że nie należy o tym mówić i nawet jeśli nie rozumiała powodów, stosowała się do zakazu.

Na sztalugach w atelier stało rozpięte na blejtramie płótno. Zagruntowane, gotowe, pomalowane na czarno, bez śladu światła. Ewa nie miała siły na nie spojrzeć. Najpierw powinna zrobić porządek z innymi sprawami. Ze swego miejsca na kanapie nasłuchiwała z równą intensywnością jak córka odgłosu wjeżdżającego na podwórko czerwonego volvo, co mogło nastąpić lada chwila. W gospodarstwie na podłodze panował idealny porządek, choć dziwnie tam wyglądał zielony potwór czający się za stodołą.

– Ten dinozaur chyba nie bardzo pasuje do zagrody, Emmo. Jak myślisz?

– Wiem i bez ciebie. – Emma zrobiła nadąsaną minę. – On tam tylko przyszedł z wizytą.

– Ach tak! Powinnam się była domyślić.

Podciągnęła kolana pod brodę, okryła je długą spódnicą i spróbowała nie myśleć o niczym. Emma kucnęła z powrotem przy zagrodzie i wpychała prosiaczki pod brzuch maciory.

– Brakuje jednego cycuszka. Ten jest niepotrzebny. – Podniosła figurkę w górę i spojrzała pytająco na matkę.

– Hm. To się zdarza. Takie świnki zdychają z głodu; w przeciwnym razie ktoś musiałby je karmić smoczkiem, a na to gospodarz z reguły nie ma czasu.

Emma zastanawiała się przez chwilę.

– Dam go Dinowi. On też musi jeść.

– A czy one czasem nie żywią się tylko trawą i liśćmi?

– Ten nie. Jest mięsożerny – objaśniła Emma, wciskając prosiaczka pomiędzy ostre zęby zielonego potwora.

Ewa potrząsnęła głową, bezradna wobec uderzająco praktycznego rozwiązania problemu. Córka nigdy nie przestanie jej zadziwiać. W tym samym momencie na podwórzu rozległ się pomruk silnika i Emma popędziła na korytarz, na spotkanie ojca.

Kiedy były mąż stanął w drzwiach, Ewa podniosła wolno głowę. Ten mężczyzna był w jej życiu jak latarnia morska. Emma u jego boku sprawiała wrażenie mniejszej i milszej niż zwykle. Pasowali do siebie jak ulał, oboje rudowłosi i otyli. Kochali się gorąco i to Ewę cieszyło. Nigdy nie odczuwała zazdrości, nawet na myśl o nowej kobiecie w jego życiu. To, że ją zostawił, sprawiło jej wielki ból, ale skoro to już uczynił, życzyła mu wyłącznie szczęścia. Po prostu.

– Witaj, Ewo! – Uśmiechnął się i skinął rudawą czupryną w jej kierunku. – Wyglądasz na zmęczoną.

– Mam trochę kłopotów. – Wygładziła ręką spódnicę.

– Artystycznych? – spytał zupełnie serio.

– Nie. Konkretne, przyziemne sprawy.

– Czy to coś poważnego?

– Dużo bardziej niż możesz sobie wyobrazić.

Namyślał się chwilę nad odpowiedzią, marszcząc czoło.

– Jeśli mógłbym ci w czymś pomóc, to powiedz.

– Może z czasem okaże się to niezbędne.

Zatrzymał się z Emmą uwieszoną u pasa i spojrzał na byłą żonę zatroskanym wzrokiem. Dziewczynka była tak ciężka, że stracił równowagę. Miał do Ewy mnóstwo sympatii, ale żyła w świecie całkowicie dla niego obcym, w świecie sztuki, w którym się nigdy nie zadomowił. Niemniej odgrywała kiedyś w jego życiu istotną rolę i nadal była dla niego ważna.

– Przynieś torbę, Emmo, i uściskaj mamę na pożegnanie.

Córka wykonała polecenie z niezwykłym zapałem, a potem zniknęli oboje za drzwiami. Ewa podeszła do okna, śledziła spojrzeniem volvo, póki nie włączyło się do ruchu, a potem wróciła na kanapę. Podkuliła nogi, położyła głowę na oparciu i zamknęła oczy. W pokoju panował miły półmrok. Oddychała możliwie równo i spokojnie, dając się ogarnąć ciszy. Powinna wykorzystać taką chwilę w całej pełni i zachować ją w pamięci. Wiedziała, że to już nie potrwa długo.

*

Sejer nalał sobie pełny kieliszek whisky i pogonił psa z fotela. Był to pięcioletni leonberger, siedemdziesiąt kilo żywej wagi, dość szczeniakowaty z usposobienia, a wabił się Kollberg. To znaczy, naprawdę nazywał się zupełnie inaczej, ponieważ w papierach wydawanych przez Związek Kynologiczny nadawali psom imiona według własnego systemu. W tym wypadku zastosowali na przykład w alfabetycznym porządku tytuły piosenek Beatlesów i gdy Kollberg przyszedł na świat, byli przy literze L, więc został nazwany Love Me Do. Jego siostra otrzymała imię Lucy in the Sky. Sejer jęknął na to wspomnienie.

Pies poddał się z ciężkim westchnieniem i ułożył u jego nóg, składając wielki łeb na stopach, co sprawiło, że spłynęły potem. Sejer nie miał sumienia ich wycofać, a poza tym to ciepło było wspaniałe. Sączył whisky i palił skręta. Ten kieliszek alkoholu i papieros stanowiły jedyne grzeszne uciechy w jego życiu, a ponieważ palił rzadko, natychmiast poczuł przyspieszone bicie serca. W pogodne dni jeździł też na lotnisko, by skakać ze spadochronem. Tego jednak nie traktował jako nałogu, w przeciwieństwie do Elizy. Poza tym od ośmiu lat był wdowcem, a córka dorosła i niczego jej nie brakowało. Sejer nie należał zresztą do ryzykantów, skakał wyłącznie przy idealnych warunkach pogodowych i nie pozwalał sobie na żadne łamańce. Po prostu lubił szalony pęd powietrza, to zerwanie się z wszelkich uwięzi, swobodę, oszałamiającą perspektywę oraz widok chłopskich zagród i pól daleko w dole, ułożonych w przymgloną szachownicę, pociętą delikatną, jasną siatką dróg niby systemem tętnic w potężnym organizmie, z zabudowaniami uporządkowanymi w staranne czerwone, zielone i białe szeregi. Człowiek zawsze odczuwa potrzebę systematyzacji, pomyślał i wydmuchał dym z papierosa w kierunku lampy.

Egil Einarsson także stworzył sobie pewien system. Wiódł uporządkowane życie – praca w browarze, żona i syn, stabilna paczka kolegów i pub w południowej części miasta. Rok za rokiem stała trasa – dom, browar, dom, pub, dom. I samochód z mnóstwem drobniutkich elementów, które należało regularnie smarować i dokręcać. Tygodniami, miesiącami, latami. Czysta kartoteka. Nie dotknął go w życiu żaden dramat. Przebrnął przez szkołę jak większość młodych ludzi, nie budząc szczególnego zainteresowania, chodził na religię, został konfirmowany, podjął dwuletnie studia inżynierskie w Göteborgu, które właściwie na nic mu się nie przydały, i ostatecznie skończył jako robotnik w browarze. Był zadowolony. Zarabiał wystarczająco. Nigdy nie osiągnął w życiu wyżyn, ale też nie miał wielu trosk. Nieskomplikowany gość. Z miłą żoną, która na pewno dobrze wywiązywała się ze swoich obowiązków. I oto ktoś go morduje. Zadaje piętnaście ciosów nożem. Jak facet pokroju Einarssona był w stanie wzbudzić takie emocje? Sejer upił whisky i na powrót pogrążył się w myślach. Oczywiście, to racja, że powinni dopisać do listy świeże nazwiska, osoby, o których przedtem nie pomyśleli, a z którymi mógłby porozmawiać, by znienacka pojawił się nowy punkt widzenia i rzucił światło na całą tragedię. Einarsson bezustannie majstrował przy samochodzie, oplu mancie, rocznik osiemdziesiąt osiem. I nagle postanowił go sprzedać. Ktoś, obojętne kto, wykazał zainteresowanie. Tak to się musiało odbyć. Nie dawał ogłoszenia w żadnej gazecie. Nie wspomniał żywej duszy o chęci pozbycia się auta. Sprawdzili to. Sejer zaciągnął się skrętem i nie wypuścił od razu dymu. A od kogo go kupił? – zastanowił się nagle. Tego pytania nigdy sobie nie zadał. A może powinien. Zerwał się z fotela i podszedł do telefonu.

W momencie gdy po tamtej stronie usłyszał sygnał, pomyślał, że jest chyba zbyt późno, by dzwonić do obcych ludzi. Po drugim dzwonku Einarssonowa podniosła słuchawkę. Wysłuchała go bez słowa i zamyśliła się na krótko:

– Umowę kupna? Tak, na pewno ją mam w segregatorze, znaczy, w domowym archiwum, proszę chwilę poczekać.

Słyszał, jak otwiera i zamyka szuflady, szeleści papierami.

– Tego się prawie nie da odczytać – poskarżyła się.

– Niech pani spróbuje. Mogę wpaść po nią jutro, jeśli się pani nie uda.

– W każdym razie jest tu napisane Erik Børresens gate, i chyba Mikkelsen. Nie mogę odcyfrować imienia i numeru ulicy. Piątka…? Tak, chyba pięć. Albo sześć. Erik Børresens gate pięć albo sześć.

– To na pewno wystarczy. Bardzo pani dziękuję.

Zanotował adres na bloczku koło telefonu. Ważne, żeby niczego nie przeoczyć. Jeśli nawet nie namierzy, komu samochód był przeznaczony, to przynajmniej dowie się, od kogo pochodził. To już coś.

*

Dobiegał końca kolejny dzień pracy, gdy Karlsen wrócił z kantyny z dwoma kanapkami z krewetkami i colą. Wbił właśnie widelec w pierwszą, gdy w drzwiach jego pokoju stanął Sejer. Bardziej ascetyczny podkomisarz niósł dwie kanapki z serem i wodę mineralną, a pod pachą gazetę.

– Mogę się dosiąść?

Karlsen skinął głową, zanurzył krewetkę w majonezie i wsadził do ust. Sejer siadł, przysunął się z krzesłem do stołu i zdjął z chleba plasterek sera. Zwinął go w rurkę, odgryzł kęs.

– Wyciągnąłem z szafy Marię Durban – powiedział.

– Po co? Chyba nie ma żadnego związku?

– Przypuszczalnie żadnego. Ale tu w mieście nie zdarza się tak wiele morderstw, a te nastąpiły kilka dni po sobie. Einarsson bywał „Pod Królewską Bronią”, a Durban mieszkała trzysta metrów dalej. Powinniśmy się temu przyjrzeć. Zobacz!

Podniósł się i podszedł do zawieszonego na ścianie planu miasta. Wyjął z pudełka dwie szpilki i precyzyjnie, w ogóle nie szukając, wbił jedną w budynek przy Tordenskioldsgate, a drugą w „Królewską Broń”, po czym na powrót usiadł.

– Przyjrzyj się tej mapie. Obejmuje całą gminę. Dwa na trzy metry.

Oświetlił ścianę lampą na ruchomym ramieniu z biurka Karlsena.

– Marię Durban znaleziono zamordowaną pierwszego października. Piątego zostaje zabity Egil Einarsson. W każdym razie możemy przyjąć, że wtedy. To jest małe miasto, nie da się powiedzieć, że zalewają nas takie przypadki. A spójrz tylko, gdzie znajdują się oba punkty!

Karlsen wpatrzył się uważnie. Szpilki na białej mapie lśniły jak dwoje blisko osadzonych czerwonych oczu.

– Może być. Ale oboje się nie znali, o ile wiemy.

– Tak wielu rzeczy jeszcze nie wiemy. Czy my w ogóle cokolwiek wiemy?

– Straszny z ciebie pesymista! Myślę, że niezależnie od wszystkiego powinniśmy zrobić test DNA Einarssona i sprawdzić go na Durban.

– No pewnie! Zwłaszcza że nie my za to zapłacimy.

Przez chwilę posilali się w ciszy. Dwóch mężczyzn na swój milkliwy sposób bardzo ze sobą związanych. Nie obnosili się z tym specjalnie, ale czuli do siebie silną sympatię i cierpliwie ją pielęgnowali. Dziesięć lat młodszy Karlsen miał żonę, której należały się względy, toteż Sejer trzymał się w cieniu, przekonany, że mężczyźnie wystarczy rodzina, którą uważał za niemal świętą instytucję.

Wyrwała go z zamyślenia dyżurna policjantka.

– Dwie wiadomości do pana – powiedziała, wręczając mały świstek.

– I jeszcze dzwonił Andreassen z drugiego programu telewizji. Pytał, czy nie wziąłby pan udziału w „Naocznym świadku” w związku ze sprawą Einarssona.

Sejer zesztywniał.

– Eee, to chyba coś dla ciebie, Karlsen. Jesteś bardziej fotogeniczny ode mnie.

Zagadnięty zaśmiał się kpiąco. Wiedział, że Sejer nie znosi publicznych występów. Niewiele miał słabych punktów, lecz to był właśnie jeden z nich.

– Wybacz, ale jadę na seminarium. Zapomniałeś? Nie będzie mnie dziesięć dni.

– Niech pani spyta Skarrego. Na pewno będzie zachwycony. Pomogę mu, jeśli tylko uniknę siedzenia pod tą kwarcówką. Proszę zaraz mu przekazać propozycję nie do odrzucenia.

Dziewczyna uśmiechnęła się i odeszła, a Sejer zerknął na otrzymane wiadomości. Jeśli pogoda w najbliższy weekend się utrzyma, oldboye mają skakać na Jarlsbergu. I druga: zadzwonić do Jorun Einarsson. Nie spieszył się. Spojrzał na zegarek. Dojadł kanapki i wsunął krzesło pod stół.

– Przejadę się po mieście.

– No pewnie, przecież siedziałeś w pokoju prawie pół godziny. Zaraz zaczniesz porastać mchem.

– Błąd policjantów polega na tym, że całymi dniami siedzą za biurkiem. Tu w komendzie nic się przecież nie dzieje. Nie mam racji?

– Ba, z pewnością masz. Ale też diabelsko sprytnie załatwiasz sobie powód do wyjścia na świeże powietrze. Zdolny z ciebie facet, Konradzie, naprawdę.

– Trzeba mieć wyobraźnię.

– Hej, poczekaj chwilę!

Karlsen wsadził rękę do kieszonki koszuli i spojrzał zażenowany.

– Żona dała mi listę zakupów. Znasz się na damskich fatałaszkach?

– Zobaczymy.

– Tutaj, za pręgą wieprzową, o… napisała „pantylinery”. Masz pojęcie, o co jej chodzi?

– Nie możesz zadzwonić do domu i spytać?

– Nikt nie podnosi słuchawki.

– Spróbuj z Brenningenową. Ale wydaje mi się, że to rajstopy albo coś takiego. Powodzenia! – Sejer zaśmiał się i wyszedł.

Ledwie wsiadł do samochodu i przeczesał włosy, gdy nagle coś sobie przypomniał. Wyszedł z auta, zamknął je i skierował się ku jednemu ze służbowych radiowozów, jak obiecał małemu Einarssonów. Ten Mikkelsen od opla manty był teraz na pewno w pracy, jak większość ludzi, dlatego najpierw ruszył na Rosenkrantzgate. Nad niewielkim trawnikiem przed domem wesoło powiewała na wietrze piżamka w postacie Toma i Jerry'ego. Jorun Einarsson wieszała pranie. Właśnie wyłowiła ze sterty czarne figi z koronkowymi wstawkami, gdy przed wejściem pojawił się Sejer. Znieruchomiała, nie bardzo wiedząc, co ma teraz z nimi zrobić.

– Z Tinghuset jest tu niedaleko – wyjaśnił uprzejmie, nie patrząc na bieliznę w jej rękach – dlatego zrobiłem sobie małą przejażdżkę. Niech pani spokojnie skończy.

Rozwiesiła pospiesznie resztę prania i chwyciła miednicę pod pachę.

– Syna nie ma w domu?

– Jest w garażu. – Wskazała ręką kierunek. – Zazwyczaj spędzał tam czas z ojcem. Przedtem. Przyglądał się, jak rozkręca samochód. Ciągle jeszcze się zdarza, że tam idzie, siada i wpatruje się w ścianę. Za chwilę wróci.

Sejer spojrzał w stronę podwójnego garażu, utrzymanego w tym samym odcieniu zieleni co dom, po czym wszedł za gospodynią do środka.

– O co chodzi, pani Einarsson? Co mi pani chciała powiedzieć przez telefon? – zapytał prosto z mostu.

Stali w drzwiach do pokoju. Postawiła miednicę na podłodze i odgarnęła parę tlenionych kosmyków z twarzy.

– Zadzwoniłam do brata. Jest w Stavangerze, na targach. Z bagażnika zginął kombinezon. Wie pan, taki zielony, nylonowy, z masą kieszeni. Egil używał go do pracy przy aucie i woził zawsze ze sobą. Szukałam go, bo pamiętam, że był dość drogi. Przydatny, gdyby samochód nagle stanął i trzeba by go naprawiać. Tak mówił Egil. Mój brat też z tego powodu miał na niego ochotę. Więc jak nie znalazłam nic w samochodzie, przeszukałam garaż. Tam go też nie było. Kombinezonu i dużej latarki.

– Pytała pani na komendzie?

– Nie. Policja nie ma chyba prawa zabierać rzeczy z samochodów bez zawiadomienia?

– Oczywiście, że nie. Ale na wszelki wypadek sprawdzę. Pani mąż zawsze miał ze sobą ten kombinezon?

– Zawsze. Był strasznie porządnicki, jeśli chodzi o auto. Nigdzie nie wyjeżdżał bez zapasowego kanistra benzyny. Ani bez oleju, płynu do spryskiwacza i pojemnika z wodą. No i bez tego zielonego kombinezonu. Latarka zresztą mnie by się przydała, tu się często przepalają korki. Instalacja jest do kitu, powinni ją wymienić. Ta administracja jest chyba najgorsza ze wszystkich, jakie mieliśmy do tej pory. Co roku podnoszą czynsz i mówią, że zbierają na balkony. Ja ich już pewnie nie doczekam. No więc chodziło o ten kombinezon.

– Ta informacja się nam bardzo przyda – pochwalił ją Sejer. – Dobrze, że sobie pani przypomniała o telefonie do brata.

Pomyślał o mordercy. Jemu też się poszczęściło, że miał czym przykryć zakrwawione własne ubranie.

Einarssonowa zarumieniła się wdzięcznie, podniosła na powrót wielką turkusową miednicę z plastiku i oparła ją o biodro. Odchylona dla przeciwwagi głęboko w bok, wyglądała dość pociesznie.

– Obiecałem synowi, że go zabiorę na przejażdżkę radiowozem. Czy mogę podjechać po niego pod garaż?

– Pewnie. – Spojrzała na niego zaskoczona. – Ale później wychodzimy, więc niech to nie trwa długo.

– Tylko mała rundka.

Poszedł do garażu. Jan Henry siedział na ławeczce pod ścianą i wymachiwał nogami. Buty miał umazane smarem. Na widok Sejera najpierw się lekko wzdrygnął, a potem rozpromienił.

– Przyjechałem dziś radiowozem – rzekł policjant. – Mama pozwoliła cię zabrać na krótką wycieczkę, jeśli miałbyś ochotę. Mógłbyś włączyć syrenę.

Chłopiec zeskoczył szybko z dość wysokiej ławki i podbiegł kilka kroków dla złapania równowagi.

– Volvo?

– Nie, ford.

Pobiegł przodem, błyskając przed Sejerem bladymi i chudymi kończynami. Prawie utonął na przednim siedzeniu, tak że z trudem można było zgodnie z przepisami zapiąć pasy. W końcu się jednak udało, choć głowa zaledwie mu wystawała nad deskę rozdzielczą, i to tylko gdy wyciągnął szyję. Sejer przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na ulicę. Przez chwilę panowała cisza z szumem silnika w tle, przerywana jedynie nagłym wizgiem samochodów przejeżdżających lewym pasem. Jan Henry wcisnął dłonie pomiędzy uda, jakby się bał, że przypadkiem czegoś dotknie.

– Tęsknisz za tatusiem? – spytał cicho Sejer. Chłopiec spojrzał zaskoczony, jakby po raz pierwszy ktoś wpadł na pomysł, by go o to spytać. Przecież to jasne.

– Bardzo – odpowiedział po prostu.

Znowu zamilkli. Sejer skręcił w stronę tkalni, wyrzucił prawy kierunkowskaz i obrał kurs na wodospad.

– Tak cicho jest teraz w garażu – odezwał się nagle chłopiec.

– Na pewno. Szkoda, że mama nie zna się na samochodach.

– Aha. Tata ciągle tam siedział i odkręcał śrubki. Jak miał wolne.

– No i ten zapach – dodał Sejer z uśmiechem. – Oleju, benzyny i czego tam jeszcze.

– Tata obiecał mi kupić kombinezon – ciągnął chłopiec. – Taki sam jak jego, z czternastoma kieszeniami, ale nie zdążył. Miałem go wkładać do naprawiania roweru. To się nazywa kombinezon roboczy.

– Zgadza się, tak się nazywa. Sam mam taki, niebieski, z napisem FINA na plecach. Ale nie wiem, czy ma aż czternaście kieszeni. Może tylko osiem albo dziesięć.

– Niebieskie też są ładne. Są mniejsze rozmiary? – spytał, naśladując dorosłych.

– Nie mam pojęcia, ale na pewno się dowiem.

Zanotował to sobie w pamięci, włączył znowu prawy kierunkowskaz i stanął. W dole nad rzeką rozciągał się sielski obrazek budynków rozgłośni radiowej. Sejer wskazał dłonią połyskujące w słońcu okna.

– Podrażnimy się z nimi trochę? Włączymy sygnał? – Jan Henry kiwnął głową. – To naciśnij tutaj. Zobaczymy, jak bardzo im zależy na informacjach. Może przylecą tu hurmem z mikrofonami?

Syrena wystartowała z lekkim zgrzytem, lecz zaraz zawyła w ciszy pełną mocą stu decybeli i odbiła się od wzgórz po drugiej stronie doliny. W samochodzie nie było tego tak słychać, lecz po chwili w lśniącej szybie pojawiła się pierwsza twarz, a po niej kolejne. Ktoś otworzył drzwi i wyszedł na podest przed budynkiem. Widać było, jak uniósł dłoń, osłaniając oczy przed słońcem.

– Na pewno myślą, że to jakieś morderstwo! – Chłopiec podskakiwał z radości.

Sejer zaśmiał się na widok przybywających przed gmachem bladych twarzy.

– Trzeba się już zwijać. Spróbuj, czy potrafisz ją wyłączyć.

Jan Henry potrafił. Oczy błyszczały mu z zachwytu, a na policzki wypełzły rumieńce.

– Jak to działa? – spytał wyczekująco.

– No cóż… – Sejer pogrzebał głęboko w pamięci. – Najpierw powstaje impuls elektryczny, który wywołuje zamknięty obieg drgań, ten tworzy z kolei system pulsacyjny, który idzie przez wzmacniacz na głośniki.

Jan Henry pokiwał głową.