Nie oglądaj się - Karin Fossum - ebook + audiobook

Nie oglądaj się ebook i audiobook

Fossum Karin

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W cichym, spokojnym norweskim miasteczku, gdzie każdy się zna, w okolicy leśnego jeziorka policja znajduje zwłoki młodej Annie. Zbrodnie zaskakuje, bo przecież wszyscy uwielbiali dziewczynę. Nagle okazuje się, że życie w miasteczku nie wygląda tak idyllicznie, jak się wydawało. Na miejsce przybywają inspektor Konrad Sejer i jego pomocnik Jakub Skarre. Muszę zgłębić relacje Annie z rodziną i znajomymi, aby wskazać zabójcę. Dzięki temu poznają tajemnicę dziewczyny, a przy okazji innych mieszkańców.

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 20 min

Oceny
4,3 (84 oceny)
39
35
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wybredny

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał psychologiczny. Naprawdę dobrze się czyta i słucha, rewelacyjny lektor (Adam Bauman).
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

10/10
00
piotrkrupakrupa

Dobrze spędzony czas

Książka znośna, ale zmanierowanego głosu lektora nie da się wytrzymać. Ale dosłuchałem ;)
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Niespiesznie opowiadana historia przygód Sejera. Ciekawe zakończenie. Polecam.
00
bzibzioh

Dobrze spędzony czas

Parę lat temu przeczytałam „Oko Ewy” i ubolewałam nad tym, że nie ma dalszych części serii. No to są – w Legimi. Druga część może być czytana osobno, bo najważniejsza jest zagadka kryminalna. I przyznam, że autorka dobrze to wszystko skonstruowała. Odpowiada mi jej styl i stworzony klimat. Bohaterowie wykreowani świetnie. A śledztwo prowadzone jest w sposób logiczny i uporządkowany.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Se deg ikke tilbake!

Przekład: Ewa Bolińska-Gostkowska

Copyright © Karin Fossum, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk

ISBN 978-87-0238-042-2

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Dla Bente Konstance

Ragnhild ostrożnie otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na drodze panował spokój i nawet wiatr, który przez całą noc szumiał między zabudowaniami, wreszcie ucichł. Odwróciła się i wyprowadziła wózek dla lalek.

– Nic jeszcze nie jadłyśmy – poskarżyła się Marthe, która pomagała jej go popychać.

– Muszę iść do domu. Jedziemy na zakupy – odpowiedziała Ragnhild.

– Mam przyjść później?

– Możesz, jeśli chcesz. Kiedy wrócimy ze sklepu.

Gdy doszła do żwirowej ścieżki, popchnęła wózek w stronę bramy frontowej.

– Do zobaczenia, Ragnhild!

Drzwi zamknęły się za nią z głośnym zgrzytem drewna i metalu. Dziewczynka nie radziła sobie zbyt dobrze z bramą, a do tego starała się zachować czujność. W każdej chwili mógł pojawić się pies Marthe, który bacznie obserwował ją spod ogrodowego stołu. Kiedy upewniła się, że brama jest już dobrze zamknięta, ruszyła na drugą stronę ulicy w kierunku garaży. Mogła oczywiście wybrać skrót między budynkami, ale już dawno przekonała się, że przejście tamtędy z wózkiem nie było łatwe. Kiedy przechodziła, jeden z sąsiadów zamykał właśnie drzwi od garażu. Uśmiechnął się do niej i nieco niezdarnie zapiął płaszcz jedną ręką. Duże czarne volvo stało na podjeździe i mruczało cicho.

– Witaj, Ragnhild, chyba dość wcześnie wstałaś? Marthe jeszcze się nie obudziła?

– Dzisiaj u niej spałam – odpowiedziała. – Na materacu na podłodze.

– Rozumiem.

Zamknął drzwi od garażu i spojrzał na zegarek, było sześć minut po ósmej. Chwilę później odjechał.

Ragnhild popychała wózek obiema rękami. Kiedy zaczęła schodzić ostro opadającą drogą, musiała go mocno trzymać, żeby nie wyślizgnął się z rąk. Jej lalka o takim samym co ona imieniu, czyli Elise – bo nazywała się Ragnhild Elise – zsunęła się na sam przód wózka. Nie wyglądało to zbyt ładnie, więc jedną ręką położyła lalkę na miejscu, wyrównała kocyk i znowu skupiła się na drodze. Miała na sobie tenisówki – jeden but był czerwony z zielonymi sznurówkami, drugi zielony z czerwonymi i tak właśnie miało być. Buty pasowały do zielonej kurtki i czerwonego dresu z obrazkiem lwa Simby. Niezbyt długie, cienkie, jasne włosy związane miała elastyczną opaską ozdobioną kolorowym, plastikowym owocem. Tworzyły małą palemkę na czubku głowy dziewczynki. Ragnhild miała sześć i pół roku, ale była bardzo niska jak na swój wiek. Póki się nie odezwała, nikt nie wierzył, że chodzi już do szkoły.

Na wzniesieniu nie spotkała nikogo, ale kiedy doszła do skrzyżowania, usłyszała samochód. Zatrzymała się i przesunęła na bok, czekając, aż odrapana furgonetka przejedzie przez próg spowalniający. Kierowca zwolnił, kiedy tylko dziewczynka w czerwonym ubraniu weszła w jego pole widzenia. Ragnhild chciała przejść na drugą stronę ulicy. Tam był chodnik, a jej mama powtarzała, żeby zawsze chodziła po chodniku. Czekała, aż furgonetka ją minie, ale zamiast tego samochód zatrzymał się. Kierowca opuścił szybę.

– Przechodź. Ja poczekam – powiedział.

Zawahała się przez chwilę, ale potem przeszła przez ulicę i odwróciła się, żeby wciągnąć wózek na chodnik. Furgonetka podjechała kawałek, by za moment znowu się zatrzymać. Szyba po drugiej stronie samochodu była opuszczona. Ale śmieszne oczy, pomyślała dziewczynka, duże i okrągłe jak piłka. Szeroko rozstawione i bardzo, bardzo jasne, prawie przezroczyste, jak cienki lód. Kierowca miał małe usta z pełnymi wargami wysuniętymi jak rybi pyszczek. Patrzył na nią.

– Wybierasz się do Skiferbakken z tym wózkiem?

Kiwnęła głową. – Mieszkam w Granittveien.

– To będzie ci strasznie ciężko. Co tam masz?

– Elise – odpowiedziała, podnosząc lalkę.

– Świetnie. – Uśmiechnął się do niej szeroko i podrapał się w głowę. Miał rozczochrane włosy, które wyrastały w kępkach z jego głowy niczym liście ananasa. Teraz wyglądały jeszcze gorzej.

– Mogę cię podrzucić do domu – zaoferował. – Wózek zmieści się z tyłu samochodu.

Ragnhild zastanawiała się przez chwilę. Popatrzyła w stronę Skiferbakken – droga była długa i stroma. Mężczyzna zaciągnął hamulec i spojrzał na tył furgonetki.

– Mama na mnie czeka, jedziemy na zakupy – odpowiedziała w końcu.

W jej głowie zaczął dźwięczeć jakiś dzwonek, ale zupełnie nie pamiętała, co to oznacza.

– Jeśli cię podwiozę, będziesz w domu dużo szybciej.

To był dobry argument, a Ragnhild była rezolutną małą dziewczynką. Podjechała wózkiem do tyłu samochodu. Mężczyzna wysiadł, otworzył tylne drzwi i podniósł wózek jedną ręką.

– Będziesz musiała usiąść z tyłu i go trzymać. Inaczej się przewróci – powiedział i pomógł jej wejść do środka.

Zamknął drzwi, wspiął się z powrotem na siedzenie kierowcy i zwolnił hamulec ręczny.

– Codziennie przychodzisz tu na wzgórze? – Popatrzył na nią w tylnym lusterku.

– Tylko kiedy odwiedzam Marthe. Spałam dzisiaj u niej.

Spod kocyka lalki wyciągnęła torbę w kwiatki i otworzyła ją, sprawdzając, czy wszystko jest na miejscu: koszulka nocna z obrazkiem lwicy Nali, szczoteczka do zębów i szczotka do włosów. Furgonetka przetoczyła się przez kolejny próg. Mężczyzna przyglądał się jej w lusterku.

– Widziałeś kiedykolwiek taką szczoteczkę do zębów? – zapytała, podnosząc ją do góry, by mógł zobaczyć. Szczoteczka miała stópki.

– Nie. Skąd ją masz?

– Tata mi kupił. A ty takiej nie masz?

– Nie mam, ale poproszę Mikołaja, żeby mi przyniósł pod choinkę.

Przejechał wreszcie przez ostatni próg i wrzucił drugi bieg. Mechanizm zazgrzytał ostro. Dziewczynka siedziała na podłodze, starając się utrzymać wózek w równowadze. Bardzo miła i fajna, pomyślał, czerwona i słodka w tym swoim wdzianku, zupełnie jak mała jagódka. Zagwizdał i poczuł się niczym król całego świata siedzący jak na tronie za kierownicą swojego wielkiego samochodu z małą dziewczynką z tyłu. Naprawdę jak król.

*

Wioska leżała na samym dnie doliny, na końcu fiordu, u stóp góry. Przypominała rozlewisko rzeczne, ze spokojną, nieporuszoną wodą. A każdy wie, że tylko płynąca woda jest świeża. Władze lokalne po macoszemu traktowały to miejsce, więc i drogi do niego prowadzące były w okropnym stanie. Od czasu do czasu autobus zaszczycał okolicę swoim widokiem i zatrzymując się przy opuszczonej mleczarni, zabierał chętnych na wizytę do miasta. W nocy żadne powrotne autobusy nie kursowały.

Góra Kollen była po prostu szarym, zaokrąglonym wierzchołkiem, całkowicie lekceważonym przez miejscowych i chętnie odwiedzanym przez przybyszów z daleka. Atrakcją były tu rzadko spotykane minerały i unikatowa flora. W spokojne dni usłyszeć można było dochodzące od strony góry dźwięki, ciche, ale na tyle wyraźne, by niektórzy uwierzyli, że to miejsce jest nawiedzone. W rzeczywistości hałasowały pasące się tam owce. Kiedy podniosła się mgła, krawędzie zboczy traciły ostrość, stawały się błękitne, prawie przezroczyste i góra wyglądała wtedy jak otoczona miękką wełnianą otuliną.

Konrad Sejer znalazł w atlasie drogowym główną drogę i wskazał ją palcem. Zbliżali się do ronda. Oficer policji Karlsen siedział za kierownicą, z uwagą przysłuchując się wskazówkom i jednocześnie obserwując mijane pola.

– Teraz musisz skręcić w prawo na Gneisveien, potem w górę do Skiferbakken, a dalej w Feltspatveien w lewo. Droga do Granittveien będzie na prawo. Cul-de-sac – podsumował Sejer z namysłem. – Numer 5 to chyba trzeci dom na lewo.

Był spięty, nawet jego głos brzmiał bardziej szorstko niż zazwyczaj.

Karlsen próbował zmieścić się między zabudowaniami i w miarę bezboleśnie pokonać drogę naszpikowaną progami spowalniającymi. Jak w wielu podobnych miejscach, nowo przybyli pobudowali się blisko siebie, tworząc skupisko oddalone nieco od reszty lokalnej społeczności. Poza wymianą wskazówek policjanci nie rozmawiali wiele. Pojechali do budynku, starając się przygotować na to, co w nim zastaną. Nawet na to, że zaskoczone i zawstydzone całym tym zamieszaniem dziecko jest już z powrotem w domu, u matki na kolanach. Była trzynasta, dziewczynka zaginęła pięć godzin wcześniej. Dwie godziny mieściły się w marginesie spóźnienia, pięć godzin – to już było zdecydowanie za długo. Narastał w nich niepokój. Obydwaj mieli dzieci w podobnym wieku: córka Karlsena miała osiem lat, wnuczek Sejera cztery. Nie rozmawiali. W głowach policjantów kłębiły się różne możliwe scenariusze. Który z nich się urzeczywistni, zastanawiał się Sejer, gdy podchodzili do drzwi.

Pod numerem piątym stał niski, biały dom z ciemnobłękitnym wykończeniem. Był to typowy budynek z prefabrykatów. Pozbawiony osobowości, ale za to upiększony jak plac zabaw dekoracyjnymi okiennicami i dachem wykończonym finezyjnie wyciętym wzorem. Podwórko było dobrze utrzymane. Duża weranda z ładnie wygiętą balustradą otaczała cały budynek. Dom znajdował się prawie na samym szczycie grzbietu i roztaczał się z niego widok na niewielką i całkiem urokliwą wioskę, otoczoną przez gospodarstwa i pola. Obok skrzynki na listy stał zaparkowany radiowóz policjantów, którzy dotarli tu przed nimi.

Sejer wszedł pierwszy, wytarł dokładnie buty i pochylił głowę, gdy przechodził przez próg. W kilka sekund zorientowali się, jak wygląda sytuacja: dziecka wciąż nie było, a panika wzrastała z każdą chwilą. Na kanapie ujrzeli matkę dziewczynki, krępą, przysadzistą kobietę w bawełnianej sukience w kratę. Obok niej siedziała policjantka. Sejer wyczuwał przerażenie, które wypełniało pokój. Matka wyglądała na wyczerpaną i widać było, że z całych sił stara się powstrzymać łzy. Najmniejszy wysiłek sprawiał, że zaczynała ciężko dyszeć, tak jak teraz, gdy wstała, by przywitać się z Sejerem.

– Pani Album. – Skinął głową. – Jak rozumiem, poszukiwania trwają?

– Tak, pomagają sąsiedzi. Mają ze sobą psa.

Kobieta opadła z powrotem na kanapę.

– Musimy sobie pomagać – dodała.

Sejer usiadł w fotelu naprzeciwko i nachylił się, patrząc jej w oczy.

– Wyślemy patrol z psem tropiącym. A teraz musi mi pani opowiedzieć wszystko o Ragnhild: jaki ma charakter, jak wygląda, w co była ubrana.

Nie było żadnej odpowiedzi, tylko ciągłe kiwanie głową. Usta kobiety zamarły w bezruchu. Sejer zaczął zadawać pytania.

– Czy dzwoniła pani we wszystkie miejsca, w których może przebywać córka?

– Nie jest ich tak wiele – wyszeptała. – Dzwoniłam do wszystkich.

– Czy ma pani jakichś krewnych w wiosce?

– Nie, żadnych, nie pochodzimy stąd.

– Czy Ragnhild chodzi do przedszkola albo do świetlicy?

– O tej porze wszystko jest jeszcze zamknięte.

– Czy ma rodzeństwo?

– To nasze jedyne dziecko.

Starał się oddychać bezgłośnie.

– Przede wszystkim proszę mi tak dokładnie, jak pani umie, opisać, w co była ubrana.

– Czerwony dres z lwem z przodu. Do tego zielona kurtka z kapturem. Buty, jeden czerwony, drugi zielony – odpowiedziała łamiącym się głosem, co chwilę przerywając.

– A jak wygląda Ragnhild? Proszę mi ją opisać.

– Niewysoka, ma jakieś metr dwadzieścia. Waży około szesnastu kilogramów. Ma jasne włosy. Niedawno byłyśmy u lekarza na badaniach kontrolnych.

Podeszła do ściany przy telewizorze, gdzie wisiało sporo zdjęć. Większość z nich przedstawiała Ragnhild. Na innych była pani Album ubrana w strój narodowy, a także mężczyzna w mundurze polowym obrony cywilnej, prawdopodobnie ojciec dziewczynki. Wybrała jedno ze zdjęć z uśmiechniętą córką i podała je Sejerowi. Włosy dziewczynki były prawie białe, zapewne po ojcu. Na zdjęciu przedstawiającym go widać było kilka jasnych kosmyków wystających spod czapki. Pani Album miała kruczoczarne włosy.

– Jaką dziewczynką jest Ragnhild? – zapytał.

– Bardzo ufną. Rozmawia z każdym. – To wyznanie sprawiło, że zadrżała.

– To dobrze, takie dzieci najlepiej sobie radzą we współczesnym świecie – stwierdził stanowczo Sejer. – Będziemy musieli pożyczyć to zdjęcie od pani.

– Rozumiem.

– Proszę mi powiedzieć – zaczął, ponownie siadając – gdzie zazwyczaj biegają tutejsze dzieci, gdzie chodzą się bawić?

– Nad zatokę, na plażę przy Prestegårds albo do Horgen. Niekiedy na szczyt Kollen. Jedne wolą wodę, inne włóczą się po lasach.

Sejer popatrzył na czarne drzewa za oknem.

– Czy ktokolwiek widział Ragnhild, odkąd wyszła od koleżanki?

– Sąsiad rodziców Marthe widział ją przy swoim garażu, kiedy wyjeżdżał do pracy. Wiem, bo rozmawiałam z jego żoną.

– Gdzie mieszka Marthe?

– W Krystallen. To zaledwie kilka minut stąd.

– Czy córka miała ze sobą wózek?

– Tak, różowy, model Brio.

– A jak się nazywa ten sąsiad?

– Walther – odpowiedziała zaskoczona. – Walther Isaksen.

– Gdzie go mogę znaleźć?

– Pracuje w Dyno Industries, w kadrach.

Sejer wstał i podszedł do telefonu. Zadzwonił do informacji, a potem wybrał nowy numer.

– Chciałbym pilnie rozmawiać z jednym z waszych pracowników. Nazywa się Walther Isaksen.

Pani Album spojrzała na niego z niepokojem. Karlsen tymczasem studiował widok za oknem, błękitnawe grzbiety gór, pola i białą wieżę kościoła w oddali.

– Konrad Sejer z policji – przedstawił się krótko. – Dzwonię z Granittveien numer pięć, zapewne domyśla się pan, w jakiej sprawie.

– Czy Ragnhild jeszcze się nie znalazła?

– Nie. Jak rozumiem, widział ją pan dzisiaj rano, kiedy wyszła z domu od Marthe?

– Właśnie zamykałem garaż.

– Czy pamięta pan, o której to było godzinie?

– Dokładnie sześć po ósmej, byłem już nieco spóźniony.

– Jest pan pewien?

– Mam elektroniczny zegarek.

Sejer zamilkł na moment, próbując przypomnieć sobie szczegóły drogi, którą niedawno pokonywali.

– Czyli sześć minut po ósmej zostawił pan Ragnhild przy drzwiach swojego garażu i pojechał prosto do pracy?

– Dokładnie.

– Najpierw w dół do Gneisveien a potem na drogę główną?

– Tak.

– Wydaje mi się, że o tak rannej porze większość ludzi jedzie w stronę miasta i drogi są pewnie zakorkowane – zauważył Sejer.

– Tak, tak jest rzeczywiście. Żadna główna droga nie przecina wioski. Nie ma dróg, nie ma także pracy.

– Czy zauważył pan po drodze jakieś samochody jadące w stronę wioski?

Mężczyzna nie odpowiadał przez chwilę. Starał się przywołać wspomnienia tego poranka. Sejer czekał. W pokoju panowała grobowa cisza.

– A wie pan, zauważyłem. W dole zatoki, przy rondzie. To była, o ile dobrze pamiętam, furgonetka. Biała. Brzydka, z odrapanym lakierem. Jechała bardzo wolno.

– Zauważył pan, kto ją prowadził?

– Jakiś mężczyzna – odpowiedział z wahaniem. – Był sam.

*

– Mam na imię Raymond. – Uśmiechnął się.

Ragnhild spojrzała w górę. W lusterku zobaczyła uśmiechniętą twarz mężczyzny i górę Kollen skąpaną w jasnym świetle poranka.

– Chciałabyś się przejechać?

– Mama na mnie czeka – powiedziała pewnym głosem.

– Byłaś kiedyś na szczycie Kollen?

– Raz. Urządziliśmy tam sobie piknik z tatą.

– Wiesz, można tam wjechać samochodem – wyjaśnił. – Od drugiej strony. Może pojedziemy tam na wycieczkę?

– Ja chcę do domu – odparła nieco mniej pewnie.

Kierowca zatrzymał samochód.

– Krótka przejażdżka? – zapytał.

Miał wysoki głos. Ragnhild pomyślała sobie, że brzmi smutno. Poza tym nie przywykła odmawiać prośbom dorosłych. Wstała, przeszła na przód furgonetki i oparła się o fotel.

– Ale tylko krótka przejażdżka – powtórzyła. – Szybko na górę, a potem prosto do domu.

Zawrócił do Feldspatveien i pojechał z powrotem w dół zbocza.

– Jak masz na imię? – zapytał.

– Ragnhild Elise.

Mężczyzna zakołysał się na boki, a potem odchrząknął, jakby chciał ją upomnieć.

– Ragnhild Elise. Nie możesz jechać na zakupy. Jest dopiero kwadrans po ósmej. Sklepy są jeszcze zamknięte.

Nie odpowiedziała. Zamiast tego wyjęła Elise z wózka, położyła ją sobie na kolanach i wygładziła sukienkę lalki. Potem wyjęła z jej ust smoczek. W tym samym momencie lalka zaczęła płakać wysokim metalicznym płaczem dziecka.

– Co się dzieje?

Zahamował ostro i spojrzał w lusterko.

– To tylko Elise. Zawsze płacze, kiedy wyjmuję jej smoczek.

– Nie podoba mi się ten dźwięk! Ucisz ją!

Kiedy lalka przestała płakać, ruszył ponownie. Samochodem szarpało w przód i w tył. Dziewczynka spojrzała na siedzącego niespokojnie za kierownicą mężczyznę i skomentowała:

– Tatuś jest lepszym kierowcą od ciebie.

– Musiałem się sam nauczyć – odmruknął. – Nikt nie chciał mi pokazać, jak się jeździ.

– Dlaczego nie?

Nie wyjaśnił, tylko potrząsnął głową. Furgonetka jechała teraz główną drogą. Na rondo wjechał na drugim biegu. Przejeżdżając przez skrzyżowanie, samochód wydał głośny zgrzyt.

– Teraz jedziemy do Horgena – zauważyła zachwycona.

Mężczyzna wciąż nic nie mówił. Dziesięć minut później skręcił w lewo, w stronę lasu. Po drodze minęli charakterystyczne czerwone stodoły. W kilku gospodarstwach stały przygotowane do pracy traktory. Nikogo nie widzieli. Droga stawała się coraz węższa i miała coraz więcej dziur. Ragnhild zaczęły już boleć ręce od ciągłego trzymania wózka. Położyła lalkę na podłodze i wsunęła stopę między kółka, żeby go zablokować.

– Tu mieszkam – oznajmił niespodziewanie i zatrzymał samochód.

– Z żoną?

– Nie, z moim ojcem. Ale on leży w łóżku.

– Nie wstał jeszcze?

– On zawsze leży w łóżku.

Ostrożnie wyjrzała przez okno i zobaczyła dziwaczny dom. Wyglądał jak prosta chata, do której z czasem zaczęto dodawać kolejne elementy. Każdy z nich miał inny kolor. Od niemal całkowicie zarośniętego podwórka dom oddzielony był jedynie garażem z blachy falistej. Stary zardzewiały rydel leżał w kącie, ledwo widoczny zza kłujących pokrzyw i mleczy. Ale Ragnhild nie interesował dom, zauważyła coś innego.

– Króliczki – wyszeptała zafascynowana.

– Tak. – Raymond uśmiechnął się do niej. – Chcesz je zobaczyć?

Wyskoczył z samochodu, otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść. Teraz zauważyła, że chodził w bardzo charakterystyczny sposób. Miał nienaturalnie krótkie nogi, w dodatku krzywe, a do tego bardzo małe stopy. Jego szeroki nos, z którego zwisała duża, jasna kropla, prawie dotykał dolnej, nieco wystającej, wargi. Ragnhild pomyślała, że nie może być zbyt stary, chociaż chodził i bujał się na boki jak człowiek posunięty w latach. Śmieszne, twarz chłopca a ciało starca.

Raymond podszedł do klatek z królikami. Ragnhild stała jak zaczarowana.

– Mogę potrzymać jednego?

– Pewnie. Wybierz, którego chcesz.

– Tego małego brązowego – pokazała z zachwytem.

– To Påsan. Jest najmilszy.

Otworzył klatkę i wyciągnął grubiutkiego zwierzaka z długimi uszami i sierścią w kolorze kawy z dużą ilością mleka. Królik wierzgał nogami na wszystkie strony, kiedy jednak Ragnhild wzięła go na ręce, natychmiast się uspokoił. Przez sekundę stała w bezruchu. W swojej dłoni czuła bicie jego serduszka, kiedy delikatnie głaskała go po uchu. W dotyku przypominał aksamit. Jego nos był czarny i wilgotny, jak kawałek lukrecji. Raymond stał obok i obserwował.

Miał małą dziewczynkę tylko dla siebie i nikt ich nie widział.

*

– Zdjęcie – powiedział Sejer – razem z opisem zostanie rozesłane do gazet. O ile nie odwołamy akcji, opublikują je w wieczornym wydaniu.

Zapłakana Irene Album kuliła się przy stole. Pozostali bez słowa patrzyli na swoje dłonie i trzęsące się od płaczu plecy kobiety. Policjantka miała chusteczkę w pogotowiu. Karlsen poprawił krzesło i spojrzał na zegarek.

– Czy Ragnhild boi się psów? – zapytał po chwili Sejer.

– Dlaczego pan pyta? – Była zaskoczona. Otarła twarz i spojrzała na niego.

– Czasami, kiedy prowadzimy poszukiwania z psami tropiącymi, dzieci chowają się, słysząc szczekanie owczarków niemieckich.

– Nie, nie boi się psów.

Te słowa utkwiły mu w pamięci. Nie boi się psów.

– Czy udało się pani skontaktować z mężem?

– Jest w Narviku na manewrach – wyszeptała. – Pewnie gdzieś w terenie.

– Nie mają tam telefonów komórkowych?

– Są poza zasięgiem.

– Ci ludzie, którzy szukają teraz pani córki… Kim oni są?

– Chłopcy z sąsiedztwa, którzy akurat byli w domu. Jeden z nich ma przy sobie telefon.

– Kiedy wyruszyli?

Spojrzała na zegar na ścianie. – Ponad dwie godziny temu.

Jej głos przestał już drżeć. Teraz sprawiała wrażenie otępiałej, zupełnie jakby spała na jawie. Sejer nachylił się ku niej i przemówił tak spokojnie i delikatnie, jak tylko potrafił.

– To, czego obawia się pani najbardziej, prawdopodobnie się nie stało. Zdaje sobie pani z tego sprawę? Dzieci znikają na jakiś czas z bardzo trywialnych powodów. Często gubią się tylko dlatego, że są dziećmi. Nie mają poczucia czasu ani odpowiedzialności, a na dodatek są tak ciekawskie, że natychmiast robią wszystko, co tylko przyjdzie im do głowy. To właśnie znaczy być dzieckiem i dlatego się gubią. Ale zazwyczaj zjawiają się tak nagle, jak zniknęły. Często nie potrafią nawet wyjaśnić, gdzie były ani co robiły. Jednak w większości przypadków – nabrał oddechu – wracają całe i zdrowe.

– Wiem o tym! – krzyknęła, wpatrując się w niego. – Tyle że ona nigdy taka nie była!

– Dorasta i jest coraz starsza – odparł z przekonaniem. – Budzi się w niej żyłka podróżnika.

Boże, dopomóż mi, pomyślał. Mam odpowiedź na wszystko. Wstał i wybrał kolejny numer, powstrzymując się od spojrzenia na zegarek – to byłby znak, że czas mija, a tego nie musieli sobie przypominać. Kiedy wreszcie połączył się z oficerem dyżurnym, krótko opisał mu sytuację i poprosił, żeby skontaktował się z ochotnikami z drużyny poszukiwawczej. Podał mu adres w Granittveien i opis dziewczynki: ubrana na czerwono, prawie białe włosy, różowy wózek dla lalek. Zapytał, czy przyszły jakieś nowe wiadomości, a kiedy usłyszał negatywną odpowiedź, skończył rozmowę i ponownie usiadł.

– Czy Ragnhild wspominała albo opowiadała ostatnio o kimś, kogo nie zna pani osobiście?

– Nie.

– Czy miała przy sobie pieniądze? Mogła pójść do sklepu?

– Nie, nie miała żadnych pieniędzy.

– To mała wioska – kontynuował. – Czy kiedykolwiek podczas samodzielnych spacerów zdarzało się, że któryś z sąsiadów podwoził ją do domu?

– Tak, to się zdarza od czasu do czasu. W tej okolicy jest może sto domów. Ragnhild zna tu niemal każdego, wie także, jakimi samochodami jeżdżą miejscowi. Czasami ona i Marthe chodziły z wózkami w dół do kościoła i wracały samochodem z którymś z sąsiadów.

– Dlaczego chodziły akurat do kościoła?

– Jest tam pochowany pewien mały chłopiec, którego znały. Zbierają kwiaty i kładą na jego grobie, potem wracają do domu. Myślę, że to dla nich ekscytujące.

– Czy sprawdzała pani w kościele?

– Zadzwoniłam po Ragnhild o dziesiątej. Kiedy mi powiedzieli, że wyszła o ósmej, wskoczyłam do samochodu. Nie zamykałam drzwi na klucz, w razie gdyby wróciła w tym czasie do domu. Pojechałam do kościoła i na stację benzynową. Sprawdziłam u mechanika i w mleczarni, potem udałam się do szkoły. Mają tam plac zabaw i inne atrakcje dla dzieci. Potem sprawdziłam w przedszkolu. Tak się cieszyła, że zaczyna szkołę, ona…

Znowu zaczęła płakać. Kiedy łkała, inni siedzieli w ciszy i czekali. Miała spuchnięte oczy, wciąż desperacko ściskała rąbek spódnicy. Po kilku chwilach płacz ucichł i znowu zapadła w odrętwienie – to była jej obrona przed tłoczącymi się domysłami i lękiem.

Zadzwonił telefon. Jeden głośny dźwięk. Podniosła się, żeby go odebrać, ale Sejer powstrzymał ją ruchem ręki. Chwycił słuchawkę.

– Halo? Czy jest Irene? – zabrzmiał młody głos.

– Kto mówi? – zapytał inspektor.

– Thorbjørn Haugen. Szukamy Ragnhild.

– Policja przy telefonie. Masz jakieś wieści?

– Odwiedziliśmy każdy dom na tym zboczu. Każdy. Wielu osób nie zastaliśmy, ale spotkaliśmy jedną panią w Feltspatveien. Jakiś samochód zawrócił na jej podwórku. To było pod jedynką. Coś jak furgonetka, tak się jej wydaje. W środku widziała dziewczynkę w zielonej kurtce i z bardzo jasnymi włosami związanymi na czubku głowy. Ragnhild często czesze się w ten sposób.

– Mów dalej.

– Samochód zawrócił w połowie drogi na wzgórze i pojechał z powrotem. Zniknął za zakrętem.

– Wiesz, o której to było?

– Kwadrans po ósmej.

– Czy możecie przyjść do Granittveien?

– Zaraz tam będziemy, jesteśmy już na rondzie.

Rozłączył się. Irene Album wciąż stała.

– Co się stało? – zapytała zduszonym głosem. – Co powiedział?

– Ktoś ją widział – odpowiedział bardzo spokojnie Sejer. – Wsiadła do furgonetki.

*

Wtedy Irene Album zaczęła krzyczeć. Być może dźwięk ten przedarł się przez gęsty las, dotarł do małej Ragnhild i przypomniał o czymś dziewczynce, bo powiedziała nagle: – Jestem głodna. Muszę już iść do domu.

Raymond spojrzał na nią. Påsan biegał po kuchennym stole i ze smakiem wcinał ziarna zboża, które rozsypali specjalnie dla niego. Obydwoje tak skupili się na zwierzęciu, że zapomnieli, gdzie są i jaka jest pora dnia. Karmili króliki, potem Raymond pokazywał jej swój album pełen skrupulatnie powklejanych zdjęć wyciętych z kolorowych magazynów. Ragnhild co chwilę śmiała się na widok jego dziwacznej twarzy. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak jest już późno.

– Może chcesz kawałek chleba?

– Muszę iść do domu. Mamy iść na zakupy.

– Najpierw pojedziemy na Kollen, potem odwiozę cię do domu.

– Teraz! – krzyknęła. – Chcę jechać do domu teraz.

Raymond zamknął na chwilę oczy, intensywnie myśląc nad tym, jak odwrócić uwagę dziewczynki.

– Dobrze. Ale najpierw muszę wyjść i kupić mleko dla mojego taty w sklepie Horgena. Możesz zaczekać tutaj, to nie potrwa długo.

Podniósł się i spojrzał na jej radosną buzię z usteczkami w kształcie serduszka, które kojarzyły mu się z cukierkami cynamonowymi. Miała bardzo jasne, niebieskie oczy podkreślone ciemnymi brwiami. Było to zaskakujące połączenie, szczególnie w zestawieniu z prawie białymi włosami. Westchnął ciężko, podszedł do drzwi i otworzył je.

Ragnhild naprawdę chciała już iść, ale nie wiedziała, jak wrócić do domu, więc musiała poczekać. Podreptała do małego pokoju i z królikiem w ramionach wtuliła się w róg sofy. Nie wyspały się z Marthe zbyt dobrze ostatniej nocy i teraz, gdy trzymała w objęciach miękkie, ciepłe zwierzę, szybko ogarnęła ją senność. Po chwili oczy same się jej zamknęły.

Wrócił dopiero po jakimś czasie. Najpierw przez dłuższą chwilę siedział obok i z zachwytem przypatrywał się, jak Ragnhild spokojnie śpi. Ani jednego ruchu czy cichego westchnięcia. Przyszło mu do głowy, że śpiąc tak, stała się nieco większa i cieplejsza, jak bochenek chleba w piecu. Po chwili poczuł się trochę dziwnie, siedząc ot tak sobie, a do tego nie wiedział, co zrobić z rękami. W końcu schował je do kieszeni i zaczął bujać się na krześle. Myślał, że to go uspokoi, ale tak się nie stało. Zaczął intensywnie miąć materiał spodni i coraz szybciej bujał się na krześle. Podekscytowany co rusz spoglądał to za okno, to w korytarz, w stronę pokoju ojca. Jego ręce wciąż gniotły materiał. Przez cały ten czas spoglądał na jej włosy. Lśniły jak jedwab i przywodziły mu na myśl błyszczące królicze futro. Wreszcie znieruchomiał, wydając z siebie niski jęk. Podszedł do dziewczynki i złapał ją delikatnie za ramię.

– Musimy już iść. Podaj mi Påsana.

Przez moment Ragnhild nie wiedziała, co się dzieje. Wstawała powoli, wpatrując się w Raymonda. Potem poszła za nim do kuchni, zabrała swoją kurtkę i wyszła z domu. Mała brązowa kulka zniknęła z powrotem w klatce. Wózek stał spokojnie tam, gdzie go zostawiła, z tyłu furgonetki. Raymond wyglądał na zasmuconego, mimo to pomógł jej wejść do samochodu. Kiedy jednak przekręcił kluczyk w stacyjce, nic się nie wydarzyło.

– Nie zapali – powiedział zdenerwowany. – Nie rozumiem. Chwilę temu działał, a teraz nie chce. Co za złom!

– Muszę jechać do domu! – podniesionym głosem odezwała się Ragnhild, jakby krzyk mógł w tej sytuacji cokolwiek zmienić. Raymond próbował jeszcze kilka razy odpalić silnik. Słyszał, jak się rozgrzewa, by za chwilę zgasnąć. Za nic nie chciał zaskoczyć.

– Będziemy musieli iść na piechotę.

– Ale to za daleko! – jęknęła Ragnhild.

– Nie, stąd nie jest tak daleko. Jesteśmy teraz z drugiej strony Kollen, prawie na samym szczycie, a z niego możesz spojrzeć prosto na swój dom. Pomogę ci z wózkiem.

Założył kurtkę, która leżała na przednim siedzeniu, wysiadł i otworzył jej drzwi. Ragnhild trzymała lalkę, a Raymond ciągnął za sobą wózek, który podskakiwał na drodze pełnej dziur i nierówności. Otoczony przez las szczyt Kollen był już wyraźnie widoczny. Na chwilę musieli zejść z głównej trasy, by przepuścić samochód, który przejechał obok nich z dużą prędkością. Została po nim tylko chmura kurzu, która przez jakiś czas utrzymywała się w powietrzu. Raymond dobrze znał tę drogę i pewnie prowadził, ale że nie był w dobrej formie, Ragnhild bez problemu dotrzymywała mu kroku. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Wreszcie doszli do jej końca. Stamtąd prowadziła dookoła góry inna ścieżka, teraz nieco rozmokła i zabłocona. Owce poszerzyły ją nieco, a efektem ich częstych wizyt były leżące wszędzie odchody wielkości gradowych kulek. Przez moment Ragnhild bawiła się ich rozgniataniem. Pod jej butami rozsypywały się w pył. Po kilku minutach marszu zobaczyli między drzewami charakterystyczne błyski.

– Wężowy Staw – powiedział Raymond.

Stanęła obok niego i zaczęła się rozglądać. Zobaczyła lilie wodne i małą łódkę, która leżała na brzegu odwrócona do góry dnem.

– Nie wchodź do wody – ostrzegł ją Raymond. – To niebezpieczne. Tutaj nie można pływać. Można zapaść się w piasek i zniknąć na zawsze. Tu jest ruchome dno – dodał z poważnym wyrazem twarzy. Ragnhild zadrżała. Badawczo wpatrywała się w linię brzegu, w falujące pasmo żółtawego sitowia, którego harmonię przerywało nagłe, ciemne wycięcie. Była to mała plaża. Nie mogli oderwać od niej wzroku. Raymond puścił wózek. Ragnhild podniosła kciuk do ust.

*

Thorbjørn stał przed nimi, bawiąc się telefonem komórkowym. Miał już prawie szesnaście lat. Jego ciemne, długie do ramion włosy, przyprószone odrobiną łupieżu, związane były wzorzystą bandaną, której końce wystawały na boki jak dwa czerwone pióra. Unikał spoglądania na matkę Ragnhild, intensywnie wpatrując się za to w Sejera i co chwilę zagryzając wargi.

– To, co ustaliłeś, jest bardzo ważne – powiedział Sejer. – Zapisz mi, proszę, adres tej kobiety. Czy pamiętasz, jak się nazywa?

– Helga Moen, mieszka pod jedynką. To taki szary dom z budą dla psa od frontu – mówił bardzo cicho, niemal szeptał, i zapisywał jednocześnie dane w notatniku, który podał mu Sejer.

– Sprawdziliście prawie całą okolicę? – spytał Sejer.

– Najpierw poszliśmy na Kollen, potem w dół, do Wężowego Stawu i okolicznymi ścieżkami. Poszliśmy jeszcze nad jeden staw, do sklepu Horgena i na plażę przy Prestegårds. Byliśmy w kościele, a na końcu odwiedziliśmy kilka gospodarstw. Sprawdziliśmy też w Bjerkerud i w klubie jeździeckim Equestrian. Ragnhild bardzo się interesowała… uhm, to znaczy, interesuje się zwierzętami.

Przez to przejęzyczenie cały się zaczerwienił ze wstydu. Sejer poklepał go delikatnie po ramieniu.

– Siadaj, Thorbjørn.

Wskazał na sofę, gdzie było wolne miejsce obok matki Ragnhild. Pani Album była teraz w ostatniej fazie przerażenia, zaczynała bowiem uświadamiać sobie, że jest taka możliwość, że już nigdy nie zobaczy córki i jej dużych błękitnych oczu. Każda myśl sprawiała jej teraz ból. Była tak spięta, jakby zamiast kręgosłupa miała stalowy pręt. Policjantka, która przez cały ten czas powiedziała zaledwie kilka zdań, podniosła się z krzesła i po raz pierwszy zdecydowała się zainterweniować.

– Proszę pani – powiedziała cicho – może przygotujemy dla wszystkich kawę?

Kobieta skinęła nieznacznie głową i podążyła za policjantką do kuchni. Po chwili słychać było szum płynącej wody i brzęk stawianych kubków. Sejer z Karlsenem odeszli na bok. Stali w słabo oświetlonym korytarzu, cicho rozmawiając. Thorbjørn widział tylko głowę Sejera i kawałek czarnego, błyszczącego buta drugiego policjanta. Mogli wreszcie swobodnie sprawdzić, która była godzina. Kiedy już to ustalili, spojrzeli na siebie i kiwnęli w zgodzie głowami. Zaginięcie Ragnhild stało się poważną sprawą, do której należało zmobilizować siły całego wydziału. Sejer podrapał się w łokieć.

– Nie mogę znieść myśli, że ona leży gdzieś tam, w jakimś rowie.

Otworzył drzwi, by odetchnąć świeżym powietrzem. I właśnie tam ją znalazł. W jej czerwonym wdzianku, na pierwszym stopniu schodów, z białą rączką na balustradzie.

– Ragnhild? – zapytał z niedowierzaniem.

Trzydzieści szczęśliwych minut później samochód policjantów zmierzał w stronę Skiferbakken. Sejer przeczesał włosy z zadowoleniem. Karlsen pomyślał, że teraz, kiedy inspektor obciął je tak krótko, wyglądają jak metalowa szczotka. Jedna z tych, które służą do zdrapywania starej farby. Naznaczona zmarszczkami twarz Sejera była rozluźniona, a nie tak jak zwykle napięta i pełna powagi. W połowie drogi ze wzgórza przejechali obok szarego domu. Zobaczyli budę dla psa i twarz kobiety w oknie. Jeśli Helga Moen czekała na wizytę policji, mogła poczuć się mocno rozczarowana. Ragnhild siedziała bezpieczna na kolanach matki z dwiema kromkami chleba w ręku.

Chwila, w której dziewczynka weszła do pokoju, na dobre utrwaliła się w pamięci obydwu oficerów. Kiedy tylko matka usłyszała cichy głos córki, wybiegła z kuchni i rzuciła się na dziecko gwałtownie jak drapieżca, który chwyta ofiarę, by już nigdy jej nie wypuścić. Tylko szczupłe ramiona Ragnhild i jasne kosmyki jej włosów wystawały z objęć zaborczych, silnych ramion matki. Przez moment nic więcej się nie działo. Matka i córka stały po prostu wtulone w siebie. Nic nie mówiły. Thorbjørn prawie zgniótł telefon w rękach, policjantka stała, stukając kubkami, a Karlsen podkręcał tylko wąs z pełnym zadowolenia uśmiechem na twarzy. Pokój jakby rozjaśniał. Dopiero po chwili, z łkaniem pomieszanym ze śmiechem pani Album wykrzyknęła – Dziecko, gdzieś ty była!

– Tak sobie myślę. – Sejer odchrząknął. – Tak sobie myślę, że chyba wezmę tydzień urlopu. W sumie mam jeszcze kilka dni do wykorzystania.

Karlsen przejechał po progu spowalniającym.

– I co będziesz robił? Pojedziesz na Florydę i poskaczesz na spadochronie?

– Chyba przewietrzę nieco moją chatę.

– Masz ją w okolicach Breviku, tak?

– Na Piaskowej Wyspie.

Wjechali na główną drogę i nieco przyśpieszyli.

– Ja muszę się wreszcie wybrać w tym roku do Legolandu – wymamrotał Karlsen. – Już dłużej nie uda mi się tego odkładać, córka nie daje mi spokoju.

– Mówisz, jakby to była kara za nie wiadomo jakie przewinienia. – Sejer wzruszył ramionami. – Legoland jest naprawdę fajny. Zapewniam cię, że wyjeżdżając stamtąd, będziesz miał pod pachą parę pudełek klocków. Zobaczysz, połkniesz tego bakcyla. Jedź, na pewno nie pożałujesz.

– Byłeś tam kiedyś?

– Pojechałem tam z Matteusem. Wiesz, że mają tam pomnik wodza Siedzącego Byka zbudowany z prawie półtora miliona klocków? Każdy w odpowiednim kolorze. To niewiarygodne, co oni potrafią z nich zrobić.

Zamilkł na moment na widok małego, białego drewnianego kościółka, ukrytego po lewej stronie, z boku drogi, między zielono-żółtymi polami w otoczeniu bujnego lasu. Co za piękny kościółek, pomyślał. To w takim miejscu powinienem był pochować żonę, nawet jeśli musiałbym nadłożyć drogi, by do niej dojechać. Oczywiście, teraz było już na to za późno. Nie żyła od ponad ośmiu lat i leżała na miejscowym cmentarzu w samym środku miasta, otoczona przez spaliny i nigdy niemilknący hałas przejeżdżających samochodów.

– Myślisz, że z dziewczynką jest wszystko w porządku?

– Wyglądała dobrze. Poprosiłem jej matkę, żeby do nas zadzwoniła, jak tylko wszystko się trochę uspokoi. W końcu pewnie mała zechce o tym opowiedzieć. Nie było jej przez całe sześć godzin – powiedział z namysłem. – To kawał czasu. Ten wilk musiał mieć naprawdę coś w sobie.

– No tak. Wiemy przynajmniej tyle, że miał prawo jazdy. Nie może być takim znowu odludkiem.

– Ale tego, czy ma prawo jazdy, nie wiemy na sto procent, prawda?

– Nie, cholera, masz rację – odpowiedział Karlsen. Przyhamował gwałtownie i wjechał na stację w centrum, nazwanym tak nieco na wyrost. Składały się na nie poczta, mały bank, zakład fryzjerski i stacja benzynowa. Plakat reklamujący wyprzedaż lekarstw wisiał w oknie lokalnego sklepu spożywczego, a zakład fryzjerski kusił nowym łóżkiem opalającym.

– Muszę coś przegryźć. Idziesz ze mną?

Weszli do środka. Sejer kupił gazetę i coś słodkiego. Spojrzał przez okno w dół, w stronę fiordu.

– Przepraszam – odezwała się dziewczyna za kasą, wpatrując się nerwowo w mundur Karlsena. – Czy z Ragnhild wszystko w porządku?

– Zna ją pani? – zapytał Sejer, kładąc na ladzie drobne za zakupy.

– Nie, to znaczy nie znam osobiście, ale wiem, która to rodzina. Jej matka szukała jej tu dziś rano.

– Wszystko w porządku. Ragnhild wróciła do domu.

Dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą i wydała mu resztę. Sejer przyjrzał się jej uważnie.

– Czy pani stąd pochodzi? Zna pani okolicznych mieszkańców?

– Tak. Nie ma nas znowu tak wielu.

– Mam pytanie: czy jeśli zapytałbym panią o pewnego mężczyznę, prawdopodobnie o nieco dziwnym zachowaniu, który jeździ białą, brzydką furgonetką z odrapanym lakierem, wiedziałaby pani, o kogo chodzi?

– Opis pasuje jak ulał do Raymonda. – Pokiwała głową. – Raymonda Låke.

– Co może mi pani o nim opowiedzieć?

– Pracuje w biurze pracy. Mieszka razem z ojcem w chacie na uboczu po drugiej stronie Kollen. Cierpi na zespół Downa. Ma około trzydziestu lat i jest bardzo miły. A tak przy okazji, to właśnie jego ojciec prowadził tę stację wcześniej, to znaczy, zanim przeszedł na emeryturę.

– Czy Raymond ma prawo jazdy?

– Nie ma, ale i tak jeździ furgonetką ojca. Jego ojciec jest inwalidą, więc chyba niespecjalnie może kontrolować, co akurat porabia jego syn. Lokalna policja wie o tym i zatrzymuje Raymonda od czasu do czasu, ale niewiele to zmienia. I tak nigdy nie jeździ szybciej niż na drugim biegu. Czy to on zabrał Ragnhild?

– Tak.

– Więc nie mogła być bezpieczniejsza. – Uśmiechnęła się. – Raymond zatrzymałby się, żeby przepuścić biedronkę, gdyby chciała akurat przejść przez jezdnię.

Obaj mężczyźni uśmiechnęli się i wyszli na zewnątrz. Karlsen ugryzł kawałek czekolady i rozejrzał się dookoła.

– Miłe miasteczko – zauważył, jedząc.

Sejer, który zadowolił się marcepanem, podążył za jego wzrokiem. – Ten fiord jest naprawdę głęboki, ponad trzysta metrów w dół. Woda nigdy nie ma tu więcej niż siedemnaście stopni.

– Znasz kogoś w tej okolicy?

– Osobiście nie, ale moja córka Ingrid zna. Była tu na wycieczce folklorystycznej. Organizują je na jesień, rozumiesz, coś w rodzaju „poznaj swój region”. Ona uwielbia takie klimaty.

Zwinął papierek po słodyczach w cienki pasek i schował do kieszeni koszuli. – Jak myślisz, czy ktoś z zespołem Downa może być dobrym kierowcą?

– Nie mam pojęcia. Wiesz, ta cała choroba bierze się stąd, że takie osoby mają po prostu o jeden chromosom za dużo. Wydaje mi się, że ich największy problem polega na tym, że znacznie dłużej niż zdrowym ludziom zajmuje im uczenie się nowych rzeczy. Często cierpią też na wady serca i nie zawsze mają szansę dożyć podeszłego wieku. No i jest jeszcze kwestia dłoni.

– Co masz na myśli?

– Na dłoniach brakuje im jakiejś linii czy coś takiego.

Sejer spojrzał na niego zaskoczony. – W każdym razie Ragnhild wydawała się zadowolona z nowej znajomości.

– Wydaje mi się, że króliki odegrały tu zasadniczą rolę.

Karlsen wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł kąciki ust. – Dorastałem razem z dzieckiem z zespołem Downa. Nazywaliśmy go Szalonym Gunnarem. Teraz, jak o tym myślę, wydaje mi się, że my wtedy chyba naprawdę wierzyliśmy, że on pochodzi z jakiejś innej planety. Niestety, już nie żyje. Zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat.

Wsiedli do samochodu i odjechali. Sejer przygotował krótkie streszczenie przebiegu akcji, które miał zamiar przedstawić szefowi wydziału po powrocie do komisariatu. Tych kilka dni wolnego nagle stało się dla niego niezwykle ważne. Pora była odpowiednia, plany wyglądały obiecująco, a szczęśliwe zakończenie historii z zaginioną dziewczynką wprawiło go w dobry nastrój. Spoglądał na mijane pola i łąki. Zauważył, że nieco zwolnili. Chwilę później zrozumiał dlaczego. Przed nimi w żółwim tempie sunął traktor, którego nie mieli szansy wyminąć. Kiedy tylko wyjeżdżali na prostą, okazywało się, że mają za mało wolnego miejsca. Rolnik, który siedział za kierownicą maszyny w ogrodniczej czapce i nausznikach, wyglądał jak pień, który jakimś cudem wyrósł prosto z siedzenia kierowcy. Karlsen zmienił bieg i westchnął.

– Wiezie brukselkę. Możesz się wychylić i ściągnąć skrzynkę? Moglibyśmy ją ugotować w kantynie po powrocie do pracy.

– Teraz jedziemy równie szybko jak Raymond – skomentował Sejer. – Życie na drugim biegu. To dopiero byłoby coś, nie sądzisz?

Oparł swoją siwą głowę na zagłówku i zamknął oczy.

W porównaniu do cichej i spokojnej prowincji miasto przypominało jazgotliwy, chaotyczny twór pobudzany ruchem ludzi i samochodów. Główna arteria komunikacyjnego zatoru ciągnęła się jak zwykle przez centrum. Rada miasta zajadle walczyła o realizację budowy tunelu, którego projekt leżał już od dawna gotowy, jednak co chwilę kolejne grupy blokowały rozpoczęcie robót, używając coraz to poważniejszych argumentów. Kominy wentylacyjne zaburzą harmonię nadrzecznego krajobrazu, hałas maszyn będzie nie do zniesienia albo zanieczyszczenia spowodowane budową okażą się zbyt poważne. W rzeczywistości chodziło o jedno – koszta inwestycji.

Sejer popatrzył na ulicę z okna gabinetu szefa. Złożył podanie o urlop i teraz czekał na odpowiedź. Oczywiście, była to czysta formalność. Holthemann nigdy nie odmówiłby Konradowi Sejerowi. Jednak szef lubił, by wszystko było załatwione jak należy.

– Sprawdziłeś harmonogram dyżurów? Uzgodniłeś to z resztą zespołu?

Sejer kiwnął głową na potwierdzenie. – Soot weźmie dwie zmiany z Siven. Spodziewam się, że ona sobie z nim poradzi.

– Zatem nie widzę powodu, by…

Rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Dwa krótkie sygnały, wysokie i niecierpliwe jak wrzask zgłodniałego pisklęcia. Sejer nie był szczególnie religijny, ale i tak pomodlił się do opatrzności, by wakacje nie umknęły mu sprzed nosa.

– Chcesz wiedzieć, czy Konrad jest w moim gabinecie? – zapytał Holthemann. – Tak, jest. Już ci go daję.

Wyciągnął nieco kabel i podał Sejerowi słuchawkę. Ten wziął ją do ręki przekonany, że jego córka Ingrid chce czegoś od niego. Miał jednak nadzieję, że nie usłyszy żadnych złych wieści.

To była pani Album.

– Czy wszystko w porządku z Ragnhild?

– Tak, wszystko w porządku. Tylko kiedy wreszcie zostałyśmy same, opowiedziała mi coś bardzo dziwnego. Musiałam do pana zadzwonić. Pomyślałam, że cała ta jej opowieść jest tak niezwykła, że chyba nie mogła jej zmyślić. Więc na wszelki wypadek dzwonię do pana. I tak musiałabym komuś powiedzieć.

– Co się stało? – zapytał zaintrygowany.

– Ten mężczyzna, z którym była, pokazał jej, jak wrócić do domu. A tak przy okazji, ma na imię Raymond, w końcu sobie przypomniała. W każdym razie, pojechali na drugą stronę Kollen, w okolice Wężowego Stawu. Tam się na chwilę zatrzymali.

– I co dalej?

– Ragnhild mówi, że nad stawem leży kobieta.

Aż zamrugał ze zdziwienia. – Przepraszam, czy może pani powtórzyć?

– Mówi, że tam nad stawem leży kobieta. Nie rusza się i jest zupełnie naga. – W jej głosie słychać było zdenerwowanie i zawstydzenie opowiadaną historią.

– Czy wierzy pani córce?

– Wierzę. Czy dziecko wymyśliłoby coś takiego? Nie mam odwagi, by samej to sprawdzić, a nie chcę zabierać jej tam ze sobą.

– Dobrze, każę to zbadać. Proszę nikomu nie mówić o naszej rozmowie. Skontaktuję się z panią.

Odłożył słuchawkę, w myślach zamykając drzwi od swojej chaty. Zapach morskiej bryzy i widok świeżo złowionych dorszy szybko wyparowały z jego wyobraźni. Uśmiechnął się do Holthemanna.

– Wiesz co, jest jedna sprawa, którą muszę załatwić przed urlopem.

Karlsen był na patrolu w jedynym wolnym tego dnia samochodzie, a miał do sprawdzenia całe centrum miasta. Sejer zabrał więc ze sobą Skarrego, młodego policjanta z burzą kręconych włosów. Był to niewysoki, wesoły mężczyzna o dobrych manierach i optymistycznym usposobieniu. W jego mowie słychać było rytmiczny, południowy dialekt. Zaparkowali przy skrzynce pocztowej w Granittveien i ucięli sobie krótką rozmowę z Irene Album. Ragnhild stała obok, przyczepiona niczym rzep do sukienki matki. Widać było, że odpowiednia ilość upomnień utrwaliła się w jasnej główce dziecka. Kobieta tłumaczyła, gestykulując przy tym intensywnie, że muszą pójść oznaczoną ścieżką, która biegnie naprzeciwko domu i prowadzi do krawędzi lasu, w górę, na lewo od szczytu Kollen. „Takim aktywnym mężczyznom jak wy powinno to zająć nie więcej niż dwadzieścia minut”, powiedziała.

Pnie drzew oznaczone były błękitnymi strzałkami wskazującymi szlak. Z taneczną wręcz gracją omijali przeszkody pozostawione przez owce, od czasu do czasu tylko schodząc ze ścieżki na sąsiadujące z nią wrzosowiska. Niestrudzenie wspinali się pod górę. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Skarre zaczynał odczuwać zmęczenie, Sejer szedł swobodnie. Zatrzymali się tylko raz, by z góry spojrzeć na okoliczne domy. Widzieli jedynie brązoworóżowe dachy, które im dalej, tym stawały się ciemniejsze. Kiedy ponownie ruszyli w drogę, nie rozmawiali już ze sobą. Po pierwsze chcieli oszczędzać oddech, po drugie myśleli o tym, co mogą zastać na miejscu. Las był tak gęsty, że szli właściwie w półmroku. Instynktownie Sejer skupiał całą swoją uwagę na ścieżce, ale nie dlatego, że bał się potknąć. Jeśli rzeczywiście coś stało się tam na górze, każdy szczegół mógł być ważny. Maszerowali dokładnie przez siedemnaście minut, kiedy las otworzył się przed nimi, a przestrzeń napełniła się światłem. Teraz już mogli zobaczyć wodę, lustrzaną taflę stawu nie większego od sadzawki, otoczonego przez świerkowy las i zapomnianego niczym tajemne miejsce. Przez chwilę przyglądali się okolicy i żółtej linii trzcin, aż zauważyli coś, co z oddali wyglądało jak plaża. Skierowali się w tamtą stronę w pewnej odległości od brzegu. Sitowie otaczało staw dość szerokim pasem, a oni nie byli przygotowani na brodzenie w wodzie.

Trudno byłoby to miejsce nazwać plażą. Przypominało raczej błotnistą łachę, na której leżało cztery czy pięć dużych kamieni wystarczających, by powstrzymać ekspansję sitowia. Prawdopodobnie tylko tu można było dostać się do wody. Na błotnistej ziemi leżała kobieta. Spoczywała na boku, plecami w ich stronę. Przykrywała ją ciemna kurtka. Oprócz tego nie miała nic na sobie. Niebieskie i białe ubrania leżały złożone obok. Sejer zatrzymał się i odruchowo sięgnął po telefon komórkowy, który nosił na pasku. Po chwili zmienił zdanie i ostrożnie zbliżył się w stronę ciała, słysząc chlupot błota pod podeszwami butów.

– Nie ruszaj się – powiedział niskim głosem do policjanta.

Skarre posłuchał. Sejer stał teraz na krawędzi wody, balansując na kamieniu tak, by móc zobaczyć kobietę od przodu. Nie chciał niczego dotykać, jeszcze nie teraz. Jej oczy były już nieco zapadnięte, a ich powierzchnia matowa i pomarszczona. Spod wpółprzymkniętych powiek wpatrywała się w sobie tylko znany punkt na wodzie. Także źrenice straciły już swój naturalny, okrągły kształt. Miała otwarte usta otoczone żółtawą pianą jakby wymiocinami. Nachylił się i dmuchnął na pianę, nie poruszyła się. Twarz kobiety znajdowała się zaledwie kilkanaście centymetrów od lustra wody. Przyłożył dwa palce do jej tętnicy szyjnej. Skóra straciła już całą swoją elastyczność i była tak zimna, jak się tego spodziewał.

– Nie żyje – powiedział.

Na jej uszach i szyi zauważył blade czerwonofioletowe ślady. Jej skóra pokryta była gęsią skórką. Na pierwszy rzut oka nie było widać żadnych ran. Sejer wrócił na brzeg. Skarre czekał z rękami w kieszeniach i wyglądał nieswojo. Nie chciał popełnić żadnego błędu.

– Poza kurtką jest zupełnie naga. Nie widać żadnych obrażeń zewnętrznych. Na moje oko, ma jakieś osiemnaście, dwadzieścia lat.

Następnie zadzwonił do wydziału i poprosił o karetkę, grupę do zabezpieczenia śladów, fotografa i techników. Wyjaśnił im, jak trafić do nich samochodem z drugiej strony Kollen. Poprosił też, by zaparkowali nieco dalej. W ten sposób nie zniszczą ewentualnych śladów opon na drodze. Kiedy skończył rozmawiać, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś, na czym można usiąść. W końcu wybrał najbardziej płaski z kamieni. Skarre usiadł obok niego. Siedzieli w milczeniu, przypatrując się kobiecie. Jej białym nogom i jasnym, długim do ramion włosom. Leżała w pozycji prawie embrionalnej, z rękami złożonymi na piersiach i podciągniętymi kolanami. Wiatrówka, która ją przykrywała, sięgała do połowy uda. Była czysta i sucha. Reszta ubrań leżała na stosie obok, wszystkie były mokre i zabłocone – drelichowe spodnie z paskiem, biało-granatowa koszula w kratkę, biustonosz, granatowy szkolny blezer i reeboki.

– Co to jest, to przy ustach? – zapytał cicho Skarre.

– Piana – odpowiedział zwięźle Sejer.

– Jak to piana? A skąd się wzięła?

– Tego zapewne już wkrótce się dowiemy. – Sejer pokręcił głową. – Wygląda, jakby ułożyła się do snu, odwrócona plecami do świata.

– Ludzie raczej nie rozbierają się do naga, kiedy chcą popełnić samobójstwo, prawda?

Sejer nie odpowiedział. Po raz kolejny spojrzał na kobietę, na jej białe ciało leżące przy ciemnej wodzie, otoczone przez mroczny, świerkowy las. Scena nie miała w sobie nic brutalnego. Wszystko wyglądało niezwykle spokojnie. Czekali.

Z lasu wyszło sześciu mężczyzn. Ich rozmowy ucichły, gdy zobaczyli dwóch czekających na nich policjantów. Chwilę później zauważyli ciało kobiety. Sejer wstał i zawołał:

– Trzymajcie się tej strony!

Zrobili tak, jak powiedział. Wszyscy doskonale rozpoznawali siwą głowę inspektora. Jeden z mężczyzn obejrzał teren fachowym okiem, zbadał grunt, który w miejscu, gdzie stał, był dość twardy, i powiedział, że nie padało. Pierwszy podszedł fotograf. Nie poświęcił wiele czasu ofierze, zamiast tego popatrzył w niebo, jakby chciał sprawdzić, czy ma odpowiednie światło do robienia zdjęć.

– Zrób zdjęcia z każdej strony – nakazał Sejer. – I uwzględnij na nich okolicę. Obawiam się, że do tego będziesz musiał wejść do wody, bo potrzebuję także zdjęć od przodu, a nie chcę jej przenosić. Kiedy już będziesz miał pół filmu, zdejmiemy jej kurtkę.

– Takie górskie stawy jak ten są zwykle bardzo głębokie – zauważył sceptycznie fotograf.

– Chyba potrafisz pływać?

Zapadła cisza.

– Tam jest łódka – wskazał Sejer. – Możemy ją wykorzystać.

– Ta wiosłówka? Wygląda na spróchniałą.

– No cóż, zaraz się przekonamy – szorstko podsumował Sejer.

Reszta grupy stała obok, obserwując pracę fotografa. Jeden z techników przeszukiwał dalszą część brzegu, która ku jego zaskoczeniu okazała się dość czysta i niezaśmiecona. Miejsce było odosobnione i dość romantyczne, a w takiej okolicy znajdowało się zazwyczaj dużo kapsli od butelek, zużytych prezerwatyw, petów i opakowań po słodyczach. Tu nie znaleźli niczego.

– Niesamowite – stwierdził. – Nie ma nic, nawet spalonej zapałki.

– Prawdopodobnie posprzątał po sobie – wyjaśnił Sejer.

– Wygląda na samobójstwo, nie sądzisz?

– Jest całkiem naga – zauważył Sejer.

– Tak, ale musiała sama to zrobić. Te ubrania nie zostały ściągnięte z niej siłą. To jedno jest pewne.

– Są całe brudne.

– Może właśnie dlatego je zdjęła. – Uśmiechnął się. – Poza tym wymiotowała. Musiała zjeść coś, czego nie była w stanie strawić.

Sejer powstrzymał się od odpowiedzi i spojrzał na kobietę. Mógł zrozumieć, dlaczego technik doszedł do takich, a nie innych wniosków. Dziewczyna wyglądała, jakby sama położyła się w tym miejscu. Jej ubrania były skrupulatnie złożone, a nie porozrzucane. Były co prawda brudne, ale poza tym nie wyglądały na podarte. Tylko przykrywająca ją kurtka była czysta i sucha. Popatrzył na ziemię wokół ciała i zauważył coś, jakby odcisk buta. – Spójrzcie na to – powiedział.

Fotograf nachylił się nad śladami i kilkukrotnie go zmierzył.

– Beznadziejna sprawa. Są całe w wodzie.

– Żadnego nie możesz użyć?

– Raczej nie.

Wpatrywali się w wypełnione wodą zagłębienia.

– Tak czy inaczej, zrób zdjęcia. Wydają się niewielkie, jakby przechodziła tędy osoba z małymi stopami.

– Co najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia jeden centymetrów. Niedużo. Może to jej. – Fotograf zrobił kilka zdjęć odcisków stóp, potem wsiadł do starej łódki i odepchnął się od brzegu. Nie znaleźli żadnych dulek, więc sam musiał utrzymywać wiosła w odpowiedniej pozycji. Z każdym jego ruchem łódka bujała się gwałtownie.

– Przecieka! – krzyknął zdenerwowany.

– Spokojnie! Przecież mamy tutaj całą ekipę ratunkową – pocieszył go Sejer.

Fotograf skończył. Mieli ponad pięćdziesiąt zdjęć. Sejer podszedł do brzegu, zdjął buty i skarpetki, które uważnie położył na kamieniu, podwinął nogawki i wszedł do wody. Stanął kilkadziesiąt centymetrów od głowy kobiety. Na szyi miała łańcuszek. Podniósł go delikatnie końcem długopisu, który wyjął z kieszeni. – Medalion – powiedział niskim głosem. – Prawdopodobnie srebro. Coś jest na nim wygrawerowane. Litery H i M. Szykujcie worek.

Nachylił się i odpiął łańcuszek. Potem zdjął z dziewczyny kurtkę.

– Tył szyi czerwony. Skóra wszędzie jest bardzo jasna, a tam nienaturalnie zabarwiona. Paskudny, duży krwiak wielkości dłoni – opisywał.

Snorrason, koroner, podszedł do ciała i sprawdził po kolei gałki oczne, zęby, paznokcie, nieuszkodzoną skórę i kilka widocznych jasnoczerwonych śladów rozproszonych na klatce piersiowej i szyi. Zwrócił uwagę na każdy szczegół – długie nogi, brak znamion, co było dość niespotykane – i nie znalazł nic oprócz kilku małych plamek na prawym ramieniu. Drewnianą szpatułką ostrożnie dotknął piany przy jej ustach. Wyglądała na gęstą i dość spójną, konsystencją przypominała mus.

Sejer wskazał usta kobiety. – Co to jest?

– Tak na szybko mogę ci powiedzieć, że wygląda to na płyn z płuc.

– Co nam to mówi? – spytał się Sejer.

– Przyczyną śmierci było prawdopodobnie utonięcie. Ale może to też oznaczać wiele innych rzeczy.

Zebrał nieco piany, ale ta od razu zaczęła się sączyć.

– Płuca są zapadnięte – stwierdził.

Sejer patrzył z zaciśniętymi ustami. Fotograf zrobił ofierze, teraz już pozbawionej okrycia jeszcze kilka zdjęć.

– Czas odkryć tajemnicę – powiedział Snorrason, odwracając ją delikatnie na brzuch. – Początkowe stadium rigor mortis, szczególnie na szyi. Mocna, dobrze zbudowana kobieta w bardzo dobrej kondycji. Szerokie barki. Dobrze umięśnione ramiona, uda i łydki. Prawdopodobnie uprawiała sport.

– Czy widzisz jakieś oznaki stosowania przemocy? – zapytał Sejer.

Snorrason badawczo przyglądał się jej plecom i nogom. – Poza zaczerwienieniem na szyi, nie. Ktoś mógł chwycić ją mocno za kark i przycisnąć do podłoża. Oczywiście, kiedy była jeszcze ubrana. Potem została wciągnięta z powrotem, ostrożnie rozebrana, ułożona i przykryta kurtką.

– Gwałt?

– Nie wiem jeszcze.

Badanie się przeciągało. Koroner zmierzył temperaturę denatki i skrzywił się na widok wyników.

– Trzydzieści stopni Celsjusza. Razem z czerwonymi plamami pod skórą i niewielkim rigor mortis na szyi powiedziałbym, że dziewczyna nie żyje od jakiś dziesięciu, dwunastu godzin.

– Nie – zaprzeczył Sejer. – Nie, jeśli to jest miejsce, w którym zmarła.

– Teraz zajmujesz się także moją działką?

Sejer pokręcił głową. – Dzisiaj rano trwały w tej okolicy poszukiwania. Grupa chłopców z psem szukała tutaj dziewczynki, której zaginięcie zgłoszono. Musieli być nad stawem jakoś pomiędzy dwunastą a drugą po południu. Wtedy jeszcze nie było tutaj ciała. Zauważyliby je. Nawiasem mówiąc, dziewczynka się znalazła, wszystko z nią w porządku – wyjaśnił.

Rozejrzał się dookoła i uważnie przypatrzył błotu, w którym stali. Coś niewielkiego i jasnego przykuło jego uwagę. Podniósł to delikatnie w dwóch palcach. – Co to jest?

Snorrason popatrzył na jego dłoń. – Jakaś tabletka.

– Myślisz, że podobne znajdziesz w jej żołądku?

– Całkiem możliwe. Ale nie widzę tu żadnej buteleczki czy opakowania po pigułkach.

– Mogła trzymać je luzem w kieszeni.

– W takim razie powinniśmy znaleźć proszek na spodniach. Zapakuj ją.

– Wiesz, co to może być?

– Cokolwiek. Jednak zwykle najmniejsze tabletki są najmocniejsze. Zobaczymy, co powie laboratorium.

Sejer kiwnął głową w stronę mężczyzn z noszami i stał, patrząc na nich z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Po raz pierwszy od dłuższego czasu podniósł wzrok i spojrzał do góry. Niebo było blade a spiczaste świerki otaczające staw przypominały wzniesione włócznie. Oczywiście, że to wyjaśnią, przyrzekł sobie w duchu. Wszystko wyjaśnią.

Jacob Skarre, urodzony i wychowany w łagodnym klimacie południa w miejscowości Søgne, skończył dopiero dwadzieścia pięć lat. Już wiele razy widział nagie kobiety, ale nigdy tak obnażone, jak ta nad stawem. Dopiero teraz, podczas podróży samochodem w towarzystwie Sejera, dotarło do niego, że jeszcze nigdy żadna ofiara, którą miał okazję widzieć, nie zrobiła na nim tak dużego wrażenia. Może dlatego, że dziewczyna leżała w taki sposób, jakby za wszelką cenę starała się ukryć swoją nagość – tyłem do ścieżki, ze schyloną głową i podciągniętymi kolanami. Ale i tak ją znaleźli i zobaczyli, jak wygląda bez okrycia. Odwrócili na wznak, rozsunęli wargi, by zobaczyć zęby, podnieśli powieki. Zmierzyli temperaturę, kiedy leżała na brzuchu z rozwartymi nogami. Zupełnie jakby była jakimś zwierzęciem na aukcji.

– Była bardzo ładna, prawda? – odezwał się poruszony.

Sejer nie odpowiedział, ale był bardzo zadowolony z tej uwagi. Znajdował już młode kobiety i słyszał inne komentarze. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, wpatrując się w drogę, ale mimo to mieli przed oczami jej nagie ciało – nierówną linię kręgosłupa, stopy z delikatnie zaczerwienioną skórą, łydki pokryte jasnymi włosami – obraz kobiety wirował nad drogą jak miraż. Sejer czuł się nieswojo. Cała ta sytuacja nie przypominała mu nic, czego doświadczył w przeszłości.

– Masz nocną zmianę?

Skarre odchrząknął. – Tak, ale tylko do północy. Będę przez kilka godzin w Ringstad. A tak przy okazji, słyszałem, że planowałeś tydzień urlopu. Rozumiem, że teraz nic z tego?

– Na to wygląda – podsumował Sejer.

Już zupełnie o tym zapomniał.

Lista zaginionych leżała przed nim na stole.

Były na niej cztery osoby – dwaj mężczyźni i dwie kobiety. Wszyscy oni urodzili się przed rokiem 1960, więc żadne z nazwisk nie mogło należeć do dziewczyny znalezionej nad Wężowym Stawem. Jedna z zaginionych osób zniknęła z oddziału psychiatrycznego miejscowego szpitala, druga z domu spokojnej starości w sąsiednim miasteczku. „Wzrost 152 centymetry, waga 45 kilogramów. Białe włosy” – czytał.

Była szósta wieczorem i mogą minąć godziny, zanim ktoś zaniepokojony długą nieobecnością dziewczyny zgłosi jej zaginięcie. Musieli zaczekać na zdjęcia i raport z autopsji, więc póki co, bez ustalenia tożsamości ofiary, nic więcej nie mogli zrobić. Chwycił skórzaną kurtkę z oparcia krzesła i zjechał windą na pierwsze piętro. Ukłonił się pani Brenningen, która siedziała za biurkiem, i przypomniał sobie, że ona także straciła małżonka. Prawdopodobnie prowadziła życie bardzo podobne do jego. Była ładną blondynką, podobną do jego żony Elise, tylko nieco okrąglejszą.

Na parkingu podszedł do swojego starzejącego się, stalowobłękitnego peugeota 604. W pamięci cały czas miał twarz ofiary – zdrową, okrągłą, bez makijażu. Miała schludne, praktyczne ubranie. Proste jasne włosy były dobrze obcięte, a reeboki nie należały do najtańszych. Na ręku miała drogi sportowy zegarek Seiko. Z pewnością pochodziła z dobrej, porządnej rodziny. Znajdował już inne kobiety, których pochodzenie przemawiało do niego zupełnie innym językiem. Z drugiej strony, już nie raz dał się zaskoczyć. Nie wiedzieli jeszcze, czy była pijana, czy pod wpływem narkotyków. Wszystko było możliwe, a rzeczy nie zawsze są takie, jakimi się zdają.

Przejechał powoli obok targu i budynku straży pożarnej. Skarre obiecał mu, że zadzwoni, gdy tylko ktoś zgłosi zaginięcie dziewczyny. Na medalionie były litery H i M – Helena, pomyślał, a może Hilda. Wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy ktoś się z nimi skontaktuje. To była odpowiedzialna dziewczyna, która dotrzymywała terminów. Jej nieobecność w domu musiała wzbudzić zaniepokojenie.

Przekręcając zamek w drzwiach, usłyszał głuchy łoskot. To pies zeskoczył z fotela, na którym nie miał prawa siedzieć. Sejer mieszkał w apartamentowcu. Jedynym, który miał trzynaście pięter. Jak ogromny pomnik na cześć Wikingów, budynek wybijał się wysoko w niebo na tle okolicznych zabudowań. Kiedy wprowadzali się tam dwadzieścia lat wcześniej z Elise, podobało im się doskonałe rozplanowanie mieszkania i niesamowity widok. Z okna mógł oglądać całe miasto i wszystkie inne mieszkania w porównaniu z tym wydawały się położone zbyt blisko. W środku łatwo dawało się zapomnieć o wyglądzie budynku. Mieszkanie było ciepłe i przytulne, z drewnianymi podłogami i starymi, solidnymi dębowymi meblami, które kiedyś należały do jego rodziców. Większość ścian zajmowały książki, a pozostałą niewielką wolną przestrzeń zapełniały ulubione zdjęcia Sejera. Jedno Elise, kilka jego wnuka i Ingrid. Rysunek węglem Käthe Kollwitz Śmierć z dziewczynką na kolanach był wycięty z albumu i oprawiony w czarną ramę. Obok zdjęcie jego samego skaczącego ze spadochronem nad lotniskiem. Rodzice pełni powagi pozujący do fotografii w swoich najlepszych, niedzielnych strojach. Za każdym razem, kiedy patrzył na zdjęcie ojca, uświadamiał sobie ciężar swojego wieku. Widział, jak zapadną się jego policzki, a uszy i brwi nie przestaną rosnąć, przydając mu takiego samego strzępiastego wyglądu.

Reguły życia wspólnoty w tym budynku, gdzie rodziny były upchane jedna nad drugą jak postacie z rzeźby Vigelanda, były ściśle określone. Nie można było trzepać dywanów z balkonów, zatem każdej wiosny trzeba było wysyłać je do pralni. Już zbliżał się czas ponownego ich czyszczenia, tym bardziej, że pies Sejera, Kollberg, tracił sierść jak szalony. Ta sprawa została poruszona podczas spotkania wspólnoty, ale jakoś ucichła, prawdopodobnie dlatego, że wszyscy wiedzieli, że Sejer jest inspektorem policji i mając go u siebie, czuli się nieco bezpieczniej. Mieszkał na ostatnim piętrze. Mieszkanie było czyste i zdradzało jego dwie główne cechy: zamiłowanie do porządku i prostoty. Pies miał swój własny kącik w kuchni. Jego sucha karma leżała zwykle porozrzucana w kroplach rozlanej wody. To miejsce ujawniało słaby punkt Sejera: był bardzo przywiązany do swojego psa. Jedynym pomieszczeniem w mieszkaniu, którego naprawdę nie lubił, była łazienka, ale zamierzał już wkrótce ją zmienić. Na razie miał na głowie martwą dziewczynę i prawdopodobnie niebezpiecznego przestępcę na wolności. To mu się nie podobało. Czuł niepewność, jak wtedy, gdy nie wiadomo, co wyłoni się zza zakrętu.

Pies powitał go tak entuzjastycznie, że aż musiał rozstawić nogi, by nie przewrócić się pod ciężarem zwierzęcia. Wyprowadził go na krótki spacer, nalał świeżej wody; był w połowie czytania gazety, gdy zadzwonił telefon. Ściszył muzykę i z lekkim zdenerwowaniem podniósł słuchawkę. Ktoś mógł zadzwonić, może znali już nawet nazwisko ofiary.

– Cześć dziadku! – usłyszał dziecięcy głos.

– Matteus?

– Muszę już iść spać. Jest ciemno.

– A umyłeś ząbki? – zapytał Sejer, przysiadając na stoliku pod telefon.

Widział przed sobą maleńką, brązową jak czekolada twarz z perłowobiałymi ząbkami.

– Mama umyła za mnie.

– A wziąłeś swoją tabletkę z fluorem?

– Aha.

– A paciorek zmówiłeś?

– Mama mówi, że nie muszę.

Sejer gawędził ze swoim wnuczkiem przez dłuższą chwilę ze słuchawką mocno przyciśniętą do ucha, tak by móc jak najlepiej słyszeć jego ożywiony głos, ciche westchnięcia i posapywania. W końcu zamienił kilka słów z córką. Słyszał jej pełne rezygnacji westchnienie, kiedy powiedział jej o znalezionym w lesie ciele kobiety, zupełnie jakby nie pochwalała sposobu, jaki wybrał sobie na życie. Wzdychała dokładnie w ten sam sposób co Elise. Nie wspomniał o jej podróżach i zaangażowaniu w niszczonej wojną domową Somalii. Zamiast tego spojrzał na zegarek i pomyślał, że gdzieś tam ktoś siedzi i robi dokładnie to samo co on. Wpatruje się w okno, czekając na dzwonek telefonu. Tyle że ten dzwonek miał nigdy nie zadzwonić.

*

Komenda Główna była instytucją, w której praca trwała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obejmowała okręg, na który składało się pięć gmin zamieszkanych przez sto piętnaście tysięcy mieszkańców. Porządnych i podejrzanych. W budynku sądu i biurach więziennictwa było zatrudnionych ponad dwieście osób, a sto pięćdziesiąt z nich pracowało na co dzień w głównej siedzibie policji. Wśród nich trzydziestu inspektorów. Ponieważ jednak z całego zespołu ktoś ciągle przebywał na urlopie albo brał udział w jakichś kursach czy warsztatach zalecanych przez Ministerstwo Sprawiedliwości, na miejscu nie pracowało więcej niż dwadzieścia osób. A to nie wystarczało. Zdaniem Holthemanna służba społeczeństwu nie była już istotna – wypadła poza pole widzenia.

Drobniejsze sprawy trafiały w ręce poszczególnych inspektorów, trudniejsze przypisywane były zespołom. Każdego roku wpływało około piętnastu tysięcy nowych zgłoszeń. W ciągu dnia czas pochłaniały im sprawy typu wydawanie zezwoleń na sprzedaż jedwabnych kwiatów albo figurek z masy solnej na placu, czy też zorganizowanie kolejnej demonstracji, na przykład przeciwko budowie nowego tunelu. Do tego dochodziło obserwowanie kamer rejestrujących to, co dzieje się na ulicach. Oburzeni obywatele byli potem wzywani, by stanąć wobec niepodważalnych dowodów takich przewinień, jak mijanie na podwójnej ciągłej czy przechodzenie przez jezdnię na czerwonym świetle. Każdego dnia trzydziestu, czterdziestu z nich siedziało w poczekalni, przeklinając pod nosem, z portfelami gotowymi do zapłacenia mandatu. Policja przeznaczyła nawet jeden samochód po to tylko, by ludzie mogli spokojnie porozmawiać z jeżdżącym nim policjantem, jednak niewiele było osób chętnych do sprawowania tego niezwykle ważnego obowiązku. Zatrzymanych trzeba było doprowadzić na przesłuchanie. Ponadto sami pracownicy mieli pełno swoich spraw i podań, które trzeba było rozpatrzyć, tak więc całe dnie załadowane były kolejnymi spotkaniami i naradami. Na czwartym piętrze znajdował się Dział Prawny, gdzie pięciu prawników pracowało w stałym kontakcie z policją. Na piętrach piątym i szóstym mieścił się areszt, a na dachu budynku spacerniak, z którego zatrzymani mogli zobaczyć kawałek nieba.

Oficer, który miał aktualnie dyżur, był przedstawicielem komendy w kontaktach ze światem zewnętrznym. Ta praca wymagała wiele elastyczności i cierpliwości. Obywatele dzwonili przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a ich telefony stanowiły jeden nieustający potok skarg: ukradzione rowery, zaginione psy, włamania, domniemane szykany. Przewrażliwieni rodzice z lepszych dzielnic pełni oburzenia zgłaszali wyścigi samochodowe przed swoimi oknami. Jedynie od czasu do czasu w telefonie słychać było szybki oddech i głos, który informował o gwałcie czy molestowaniu, głos, który na pytanie o dane zostawiał po sobie długi, głuchy sygnał w słuchawce. Jeszcze rzadsze były telefony ze zgłoszeniami zaginięcia czy zabójstwa. W samym środku tego chaosu siedział Skarre i czekał. Wiedział, że prędzej czy później ten ktoś zadzwoni. Narastające napięcie odmierzały wskazówki zegara, wyznaczające najpierw wieczór, potem nadejście nocy.

Sejer drzemał w fotelu z gazetą złożoną na kolanach. Krew płynęła spokojnie w jego żyłach, nieco rozcieńczona przez kieliszek whisky. Była już prawie północ, gdy zadzwonił telefon. Inspektor wezwał taksówkę i już dwadzieścia minut później siedział w biurze.

– Przyjechali starą toyotą – poinformował go Skarre. – Czekałem na nich na zewnątrz. Jej rodzice.

– Co im powiedziałeś?

– Pewnie nie to, co trzeba. Byłem trochę zdenerwowany. Najpierw zadzwonili, a pół godziny później tu byli. Pojechali już.

– Do kostnicy? – zapytał Sejer.

– Tak.

– Byli pewni?

– Przywieźli ze sobą zdjęcie. Matka dokładnie wiedziała, co córka miała na sobie. Wszystko się zgadzało, począwszy od paska, na bieliźnie kończąc. Miała na sobie specjalny rodzaj biustonosza, taki dla kobiet sportowców. Dużo ćwiczyła. Ale kurtka nie była jej.

– Chyba żartujesz.

– Niesamowite, nie?

Skarre nie umiał ukryć emocji, jego oczy błyszczały z ekscytacji.

– Zostawił nam trop, za darmo. W kieszeni znaleźliśmy cukier i lampkę w kształcie sowy, nic więcej.

– Żeby tak zostawić kurtkę… Nie wierzę w to. A tak swoją drogą, kim jest ta dziewczyna?

Skarre spojrzał w notatki. – Annie Sofie Holland – przeczytał.

– Annie Holland? A co z medalionem?

– Należał do jej chłopaka. Ma na imię Halvor.

– Skąd pochodziła?

– Z Lundeby. Mieszkają pod numerem dwudziestym w Krystallen. To właściwie ta sama ulica, przy której Ragnhild Album nocowała tej nocy, tylko trochę wyżej. Dziwny zbieg okoliczności.

– A jej rodzice? Jak zareagowali?

– Są śmiertelnie przerażeni – odpowiedział cichym głosem. – Mili, spokojni ludzie. Matka mówiła bez przerwy, ojciec prawie się nie odzywał. Wyszli z Siven. Jak możesz sobie wyobrazić – dodał – ja też jestem zdenerwowany.

Sejer włożył miętówkę do ust.

– Miała dopiero piętnaście lat – kontynuował Skarre. – Chodziła do liceum.

– To niewiarygodne. – Sejer pokręcił głową. – Myślałem, że jest starsza. Czy zdjęcia są już gotowe? – Przeczesał dłonią włosy i z powrotem usiadł na krześle.

Skarre wręczył mu teczkę. Zdjęcia zostały wywołane w rozmiarze 20 na 30 centymetrów z wyjątkiem dwóch większych.

– Czy pracowałeś kiedyś nad przestępstwem na tle seksualnym?

Skarre pokręcił przecząco głową.

– To nie wygląda na taką sprawę. To co innego – powiedział Sejer, patrząc na zdjęcia. – Jest ułożona zbyt ładnie, zbyt dokładnie, za dobrze. Zupełnie jakby została położona do snu i przykryta okryciem. Nie ma żadnych siniaków, zadrapań, nie widać też żadnych śladów walki. Nawet jej włosy wyglądają, jakby zostały specjalnie ułożone. Osoby, które popełniają zbrodnie na tle seksualnym, nie zachowują się w ten sposób. Muszą pokazać swoją siłę, swoją przewagę. Ofiary się nie liczą.

– Ale była naga – podkreślił Skarre.

– Tak, wiem.

– To co mówią nam te zdjęcia, tak na pierwszy rzut oka?

– Nie jestem pewien. Zastanawia mnie ta kurtka, jest ułożona zbyt troskliwie.

– Prawie z czułością?

– No tak, spójrz na zdjęcia. A tobie się tak nie wydaje? – zapytał Sejer.

– Dobrze, zgadzam się – potwierdził Skarre. – Ale z czym w takim razie mielibyśmy do czynienia? Zabójstwem z litości?

– No cóż. Wiemy co najmniej tyle, że jest w tym dużo emocji. Widać, że zabójca coś do niej czuł. Coś pozytywnego. A jeśli tak, to jest bardzo prawdopodobne, że mógł ją znać. Biorąc pod uwagę statystki, zazwyczaj zabójcy znają swoje ofiary.

– Jak myślisz, jak długo będziemy musieli czekać na raport?