Ojcowie i dzieci - Iwan Turgieniew - ebook

Ojcowie i dzieci ebook

Iwan Turgieniew

4,0

Opis

Ojcowie i dzieci” to powieść Iwana Turgieniewa, uznawanego za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli literatury rosyjskiej oraz twórcę tak zwanego rosyjskiego realizmu krytycznego.
Ojcowie i dzieci” niesamowicie przedstawia relacje i dzieje dwóch różnych pokoleń rosyjskiej inteligencji – „zbędnych ludzi” w uosobieniu ojców oraz „nowych ludzi” jako dzieci. Zmagania bohatera powieści, Bazarowa, przedstawiają problemy rewolucjonistów, którzy chcą obalić stary porządek, nie mając pomysłu na nowy, odpowiadający im system. Na wzór postaci pokolenie rosyjskiej radykalnej inteligencji lat 60. XIX wieku określało swoje poglądy jako nihilizm.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Iwan Turgieniew

OJCOWIE I DZIECI

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-880-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

I

— I cóż, Piotrze, nic jeszcze nie widać? — pytał jakiś pan przeszło czterdziestoletni swojego sługi, wychodząc dnia 20 maja 1859 roku z gołą głową, w zakurzonym paltocie i kraciastych spodniach, na mały ganeczek przed karczmą leżącą przy trakcie do X**.  Ów sługa, byłto młody człowiek niskiego wzrostu i pucołowatej twarzy, z meszkiem jasno-blond włosów na brodzie i z maleńkiemi, zamglonemi oczyma. Jak ze wszystkiego wypadało sądzić, od turkusowego kolczyka w uchu i włosów obficie wypomadowanych do ruchów okrągłych i wyuczonych, należał on do nowej, wielce postępowej generacji służby. Popatrzył łaskawie na drogę i odrzekł z godnością:  — Nie, nic absolutnie nie widać.  — Nie widać? — zapytał pan ponownie.  — Absolutnie nie widać, — powtórzył służący.  Pan westchnął i usiadł na ławeczce.  Dopóki tak siedzi, nogę na nogę założywszy i w zamyśleniu wodzi oczyma dokoła, korzystajmy ze sposobności, aby zapoznać z nim czytelnika.  Nazywają go Mikołaj Piotrowicz Kirsanow. Jest to właściciel majątku ziemskiego, odległego od karczmy o piętnaście wiorst i złożonego z dwóchset dusz, czyli, jak sam się wyraża od czasu gdy odseparował swoje grunta od włościańskich i urządził „fermę“, mającego dwa tysiące dziesięcin rozległości. Jego ojciec, generał czynnej armji z 1812 roku, niezbyt wykształcony i zgoła nieokrzesany, ale przytem najczystszej wody Rosjanin, dźwigał szlify przez całe życie, dowodził najprzód brygadą, potem dywizją i ciągle mieszkał na prowincji, gdzie, dzięki swej randze, odgrywał dosyć ważną rolę. Mikołaj Piotrowicz przyszedł na świat w południowej części Rosji, podobnie jak i starszy jego brat, Paweł, o którym mówić będziemy dalej, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu, otoczony gronem tanich guwernerów, służbistych i uniżonych adjutantów, oraz innych podobnych osobistości z pułku lub ze sztabu. Jego matka, Agata Koliazin za panieńskich czasów, a za generalskich Agatoklea Kuźminiszna Kirsanowa, należała do rzędu tych żon generalskich, które wojskowi nazywają „matulami“. Nosiła okazałe czepce, ubierała się w przepyszne suknie jedwabne, pierwsza wysuwała się zawsze naprzód do ucałowania krzyża w cerkwi, mówiła głośno i dużo, co rana podawała dzieciom swą rękę do pocałunku, co wieczór je błogosławiła — słowem pędziła żywot wielkiej damy w prowincjonalnej stolicy.  Mikołaj Piotrowicz, jako syn generała, chociaż nietylko nie odznaczał się męstwem, ale nawet dorobił się przezwiska „trusia“, miał wstąpić do służby wojskowej podobnie, jak starszy brat Paweł; lecz tego samego dnia, gdy nadeszła wiadomość o przyjęciu go do pułku, złamał nogę, a przeleżawszy dwa miesiące w łóżku, pozostał już na całe życie chromy. Ojciec machnął ręką na takiego syna i postanowił puścić go na drogę cywilną. Skoro tylko chłopiec ukończył lat osiemnaście, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Brat jego otrzymał w tym czasie awans na oficera pułku gwardji. Młodzi ludzie zajęli we dwóch wspólne mieszkanie, w którem niezbyt ściśle opiekował się nimi wuj, stryjeczny brat matki, wysoki urzędnik Eljasz Koliazin. Ich ojciec wrócił do swojej dywizji i do swojej żony, i przysyłał odtąd, bardzo rzadko wprawdzie, swoim synom olbrzymie foljały szarego papieru, zamaszystem pismem pisarza pułkowego upstrzone. U dołu każdego foljału widniały zdaleka ujęte starannie w „zakrętasy“ wyrazy: „Piotr Kirsanow, generał-major“.  W r. 1835 Mikołaj Piotrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat, i w tymże samym roku generał Kirsanow, uwolniony po nieprzewidzianej inspekcji wojsk ze służby, przyjechał z żoną do Petersburga na stałe zamieszkanie. Już sobie był najął cały dom w pobliżu Taurydzkiego ogrodu i zapisał się w grono członków klubu angielskiego, kiedy niespodzianie wskutek apoplektycznege ataku zeszedł z tego świata. Agatoklea Kuźminiszna wyprawiła się wkrótce za nim; nie mogła nawyknąć do cichego trybu życia, jakie w stolicy pędzić była zmuszona. Zgryzota z powodu bezczynnego istnienia zapędziła ją do grobu.  Mikołaj Piotrowicz tymczasem zdążył zakochać się jeszcze za życia rodziców bardzo tem zmartwionych w córce podurzędnika Prepołowieńskiego, u którego kiedyś mieszkał, dziewczynie przystojnej, i, jak to mówią, wysoce inteligentnej: w dziennikach nie pomijała nigdy poważnych artykułów w dziale naukowym. Ożenił się z nią zaraz po upływie żałoby i porzuciwszy ministerjum dóbr państwowych, gdzie go ojciec przez protekcję był umieścił, rozkoszował się ze swoją Manią najprzód w letnim pałacyku w pobliżu Instytutu leśnictwa, potem w mieście, w mieszkaniu małem ale bardzo miłem, z czystemi schodami i nieco chłodnym pokojem bawialnym dla gości, nakoniec — na wsi, gdzie ostatecznie się osiedlił i gdzie wkrótce przybył mu syn Arkadjusz. Małżonkowie żyli z sobą bardzo szczęśliwie i spokojnie: prawie nigdy się nie rozstawali, czytywali razem, grywali na fortepianie na cztery ręce, śpiewali duety; ona sadziła kwiaty i pilnowała kurniki, on wyjeżdżał niekiedy na polowanie i zajmował się gospodarstwem rolnem, a Arkadjusz rósł sobie i dorastał równie szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W r. 1847 umarła żona Kirsanowa. Biedny wdowiec z trudnością zdołał przeżyć ten cios i posiwiał w ciągu kilku tygodni; wybierał się też zagranicę, żeby choć trochę się rozerwać... Lecz oto nastał rok 1848. Mikołaj Piotrowicz zmuszony był wrócić poniewoli do swojej wioski i po dość długiej bezczynności, zabrał się do gospodarskich ulepszeń. W r. 1855 zawiózł syna na uniwersytet i mieszkał z nim razem w Petersburgu przez trzy zimy, nigdzie prawie nie wychodząc i usiłując gorliwie z młodymi kolegami Arkadjusza zawierać znajomości. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać do stolicy, i oto widzimy go właśnie w maju 1859 roku zupełnie już siwym, przytyłym nieco i przygarbionym, jak czeka na syna, który otrzymał, podobnie jak niegdyś ojciec, stopień kandydata w uniwersytecie petersburskim.  Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też pragnąc się usunąć z pod pańskich oczu, wszedł tymczasem poza bramę i zapalił lulkę. Mikołaj Piotrowicz zwiesił głowę i jął się przypatrywać starym, rozchwierutanym schodkom przed gankiem; duży pstropióry kogut przechadzał się tam po stopniach, głośno stukając pazurami swych tęgich żółtych nóg. Z wysokości balustrady przyglądała mu się z niezbyt przyjacielską miną kotka, popiołem cała opudrowana przykucnąwszy tam w pozycji dość afektowanej. Słońce przypiekało; zapach świeżo upieczonego chleba żytniego dolatywał z sieni zajazdu, półcieniem okrytej. Nasz Kirsanow zadumał się. „Syn... kandydat... Arkadzio...“ kręcił się bezustanku po jego głowie; próbował myśleć o czem innem, ale zawsze wracał do tego samego przedmiotu. Przyszła mu na myśl nieboszczka żona... „Nie doczekała biedaczka!“ wyszeptał ze smutkiem. Duży błękitny gołąb zleciał właśnie na drogę przed karczmę i pobiegł napić się wody z kałuży przy studni. Mikołaj Piotrowicz zapatrzył się na ptaka, ale do jego uszu dolatywał już turkot kół zbliżającego się pojazdu...  — Zdaje się, że jadą, — oznajmił służący, wyjrzawszy z poza bramy.  Mikołaj Piotrowicz zerwał się i spojrzał bystro na drogę. Ukazał się tarantas zaprzężony w trójkę koni pocztowych; na tarantasie błysło denko studenckiej czapeczki, znane rysy ukochanego syna...  — Arkadzio! Arkadzio! — zawołał Kirsanow, i pobiegł, machając rękami... Po kilku chwilach przylgnął już ustami do zakurzonej, ogorzałej, i jeszcze bez zarostu twarzy młodego kandydata.

II

— Niechże mi tatko pozwoli otrzepać się i z kurzu obetrzeć, — mówił Arkadjusz nieco ochrypłym z podróży, ale dźwięcznym głosem, wesoło odpowiadając na pieszczoty ojcowskie, — toć powalasz się o mnie.  — To nic, to nic, — powtarzał Mikołaj Piotrowicz, z czułym uśmiechem i musnął kilkakrotnie ręką po kołnierzu synowskiego płaszcza i po własnym paltocie. — Pokaż no się, pokaż, — dodał jeszcze odstępując w tył, i natychmiast puścił się szybkim krokiem ku zajazdowi, powtarzając: „tutaj, tu, za mną, tylko prędzej!“  Mikołaj Piotrowicz wydawał się daleko bardziej wzruszonym niż syn; można było rzec, iż był zarazem zaniepokojony, i onieśmielony poniekąd. Arkadjusz zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.  — Pozwól tato, rzekł, iż cię zapoznam z moim przyjacielem, Bazarowem, o którym ci tak często w listach wspominałem. Jest tak dobry, że się zgodził zabawić u nas przez jakiś czas.  Mikołaj Piotrowicz odwrócił się szybko, a podszedłszy ku wysokiemu mężczyźnie w długiej sznurami wyszywanej kurtce, który dopiero co wysiadł z tarantasa, uścisnął mocno i serdecznie jego szeroką i czerwoną rękę, chociaż mu ją tenże podawał z niezbyt znów wielką skwapliwością.  — Z duszy serca rad wam jestem, — odezwał się — i wdzięczny za gotowość odwiedzenia nas; mam nadzieję... ale pozwolę sobie zapytać was o imię wasze i waszego ojca.  — Eugeniusz Bazylewicz, — odparł Bazarow głosem powolnym, ale męskim i energicznym, i spuściwszy nastawiony kołnierz kurtki, ukazał całą twarz Kirsanowowi. Tę twarz ściągłą i kościstą z czołem wysokiem i nosem u góry wydatnym, a zaostrzającym się ku dołowi, z dużemi zielonkowatemi oczyma i obwisłemi piaskowej barwy faworytami, ożywiał spokojny uśmiech na ustach igrający, a cała fizjognomja miała wyraz inteligencji i dużej ufności w samego siebie.  — Mam nadzieję, że kochany Eugenjusz Bazylicz nie będzie się u nas nudził, — ciągnął dalej Mikołaj Kirsanow.  Cienkie wargi Bazarowa odemknęły się zlekka, ale zamiast odpowiedzieć, uchylił tylko czapki. Jego ciemno-blond włosy, choć długie i gęste, nie zdołały zakryć potężnych wypukłości czaszki.  — No jakże, Arkadjuszu, — odezwał się znowu Mikołaj Piotrowicz, tym razem do syna, — czy zaraz zaprzęgać? Czy może chcecie najpierw nieco wypocząć?  — W domu wypoczniemy; niech tata każe zaprzęgać.  — Zaraz, w ten moment, — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Śpiesz-no się, bratku, żywo!  Piotr, który, jako sługa nowocześnie udoskonalony, nie zbliżył się dla ucałowania ręki paniczowi i tylko zdaleka mu się ukłonił, znikł znowu za bramą.  — Mam tu swoją kolaskę, ale i do twojego tarantasa znajdzie się trójka, — mówił zafrasowany Mikołaj Piotrowicz, podczas gdy Arkadjusz pił wodę z blaszanego kubka, który mu wyniosła karczmarka, a Bazarow zapalił fajeczkę i podszedł ku pocztyljonowi odprzęgającemu konie; — tylko, że w kolasce trzech się nas nie zmieści i nie wiem jak twój przyjaciel...  — On pojedzie w tarantasie, — przerwał półgłosem Arkadjusz. — Nie rób sobie z nim żadnej ceremonji. To dzielny chłopiec, taki naturalny... zobaczysz.  Woźnica Kirsanowa wyprowadził konie ze stajni.  — No, śpiesz się, brodaczu! — rzekł Bazarow do pocztyljona.  — Słyszałeś Mitiucha, — podjął drugi pocztyljon, stojący obok z rękami założonemi w tylne rozporki tołuba, — jak cię to pan przezwał? Brodacz, co?  Mitiucha potrząsnął tylko głową i ściągnął lejce ze spoconego konia środkowego.  — Raźniej, dzieci, raźniej, pomóżcie! — zawołał Mikołaj Piotrowicz, — dostaniecie na wódkę.  W kilka minut później konie założono; ojciec i syn wsiedli do kolaski; Piotr wgramolił się na kozieł; Bazarow wskoczył do tarantasa, głowę ukrył w safianowej poduszce, i oba pojazdy ruszyły szparko w drogę jednocześnie.

III

 — A więc, otóż jesteś nakoniec kandydatem i powróciłeś do domu, — mówił Mikołaj Piotrowicz, uderzając ręką syna to po ramieniu, to po kolanie. — Nakoniec!...  — Jakże się miewa stryj? zdrów? — zapytał Arkadjusz, który, pomimo szczerej prawdziwie dziecięcej radości, jakiej doznawał, chciał, aby jak najprędzej rozmowa stała się z gorączkowej powszednią.  — Zdrów! Chciał razem ze mną wyjechać na twoje spotkanie, ale potem, nie wiem czemu rozmyślił się inaczej.  — A ty długo na mnie czekałeś! — spytał Arkadjusz.  — Blisko pięć godzin.  — Jakże dobry jesteś, tatko.  Żywo zwrócił się Arkadjusz ku ojcu i pocałował go głośno w policzek. Mikołaj Piotrowicz roześmiał się pocichu.  — Jakiegom ci pysznego konia przygotował! — ciągnął dalej — zobaczysz. Kazałem także dać nowe obicia w twoim pokoju.  — A dla Bazarowa jest pokój?  — Znajdzie się i dla niego.  — Proszę tatki, bądź uprzejmym dla niego. Nie umiem wypowiedzieć, jak wielce chodzi mi o jego przyjaźń.  — Dawno poznałeś się z nim!  — Nie, od niedawna dopiero.  — Przeszłej zimy nie widywałem go jeszcze. Czem on się zajmuje?  — Głównie... naukami przyrodniczemi. Ale on zna wszystko. W przyszłym roku chce złożyć egzamin doktorski.  — A więc studjuje medycynę, zauważył Mikołaj Piotrowicz i umilkł. Piotrze — dodał, wyciągając rękę — zdaje mi się, że to nasze chłopy jadą tam dołem.  Piotr spojrzał w stronę, w którą pan rękę wyciągnął. Kilka wozów zaprzężonych w konie bez uzdy, pędziło szybko po wąskiej drożynie. Na każdym wozie siedzieli chłopi, po jednym lub po dwóch, w rozpiętych tołubach.  — Tak jest — odezwał się Piotr.  — Dokąd to oni jadą? do miasta, co?  — Pewnie, że do miasta... do knajpy — dodał pogardliwie i zwrócił się cokolwiek w stronę woźnicy, jak gdyby odwołując się do jego świadectwa.  Ale ten ostatni ani się ruszył; byłto człowiek starego wypieku, który nie podzielał jeszcze nowych poglądów na świat.  — Mam dużo kłopotów z chłopami w tym roku — mówił dalej ojciec do syna. — Czynszu nie płacą. Co tu począć?  — A z najemników kontent jesteś, tato?  — Kontent — przecedził stary Kirsanow przez zęby. — Tylko, że mi sąsiedzi targ psują; a zresztą wszystko to jeszcze nowe i nie dba rzetelnie o pracę. Sprzęty niszczą. Orali jako tako. Ale — jakoś to z czasem będzie. Czyż teraz gospodarstwo rolne zajmuje cię?  — To najgorsza, że u nas niema cienia — zauważył Arkadjusz, nie odpowiadając na ostatnie zapytanie.  — Urządziłem dużą markizę nad balkonem od strony północnej — odezwał się Mikołaj Kirsanow; — teraz możemy nawet obiadować na świeżem powietrzu.  — Będzie to coś nazbyt w guście willi... zresztą... wszystko głupstwo. Ale co za powietrze mamy tutaj! Jaka woń! Mnie się zdaje, doprawdy, że nigdzie w świecie nie rozpościera się taka woń przyjemna, jak u nas! Nawet niebo nasze...  Nagle Arkadjusz utknął, spojrzał zukosa za siebie i nie dokończył myśli.  — Nic dziwnego, — zrobił uwagę ojciec — tu się urodziłeś, więc też wszystko musi tutaj przedstawiać się inaczej twoim oczom.  — Ech, tateczku, to wszystko jedno, gdzie się tam człowiek urodził.  — Jednakże...  — Nie, to zupełnie wszystko jedno.  Mikołaj Kirsanow popatrzył na syna z boku; ujechali dobre pół wiorsty, zanim rozmowa zawiązała się nanowo.  — Nie pamiętam, czy ci doniosłem, — zaczął ojciec — że twoja stara piastunka, Grzegorzówna, umarła.  — Tak? Biedna starowina! A Prokoficz żyje?  — Żyje i nic się nie zmienił. Zawsze tak samo coś mruczy pod nosem. Wogóle nie znajdziesz wielkich zmian w naszem Maryinie.  — Ekonom ciągle ten sam?  — Otóż właśnie ekonoma zmieniłem. Postanowiłem sobie nie trzymać już więcej nikogo z usamowolnionych, uwłaszczonych, z dawnych parobków, albo przynajmniej nie poruczać takim żadnych czynności odpowiedzialnych.  Arkadjusz ukazał wzrokiem na Piotra.  — Il est libre, en effet, — objaśnił półgłosem Kirsanow ojciec — ale on przecie... kamerdyner. Mam teraz ekonoma z mieszczan; dzielny, jak się zdaje, chłopiec. Płacę mu 250 rs. na rok. Zresztą, — dodał, pocierając ręką czoło, co było u niego zawsze znakiem wewnętrznego zakłopotania — mówiłem ci przed chwilą, że nie znajdziesz żadnych zmian w Maryinie. Jest to niezupełna prawda. Uważam za powinność swoją uprzedzić cię, chociaż...  Zaciął się chwilowo, poczem mówił dalej po francusku:  — Surowy moralista powie, że moja otwartość nie jest tu właściwa, ale najprzód, to się nie da ukryć, a powtóre ty wiesz, że ja miałem zawsze pewne odrębne zasady co do stosunku ojca z synem. Zresztą, bezwątpienia, będziesz miał prawo potępić mię. W moim wieku... Jednem słowem... ta dziewczyna, o której już słyszałeś zapewne...  — Teniczka? — żwawo zapytał Arkadjusz.  Mikołaj Kirsanow okrył się rumieńcem.  — Nie mów o niej tak głośno, proszę cię... Tak jest... ona teraz mieszka u mnie. Pomieściłem ją we dworze... stały próżno dwa pokoiki. Można to zresztą wszystko przemienić.  — Zlituj się tatku, dlaczego?  — Twój przyjaciel będzie naszym gościem... nie wypada...  — Już tylko nie kłopocz się o Bazarowa. On się wzniósł ponad to wszystko.  — Ale i ty, odezwał się stary Kirsanow — oficyna jest niestety w stanie nie tęgim.  — Ach, tatku, przerwał mu Arkadjusz, możnaby sądzić, iż chcesz się usprawiedliwiać, czyż to nie wstyd?  — Zapewne, że powinienem wstydzić się, odrzekł ojciec, coraz bardziej rumieniąc się.  — Dosyć, tateczku, dosyć, daj już pokój!  Arkadjusz uśmiechnął się łaskawie. „Poco się też tłumaczy!“ pomyślał w duchu, a serce jego napełniło się uczuciem pobłażliwej czułości dla dobrego i zbyt miękkiego ojca, wzruszeniem zmieszanem z jakiemś poczuciem ukrytej swej wyższości.  — Przestań już, przez litość, — powtórzył jeszcze raz, ciesząc się mimowolnie świadomością własnej dojrzałości i swobody, wyższej ponad wszystkie przesądy.  Mikołaj Kirsanow spojrzał nań przez palce ręki, którą ciągle pocierał czoło, i poczuł jakby ukłucie w sercu... Ale i tutaj obwinił samego siebie.  — Oto już nasze pola, odezwał się po długiem milczeniu.  — A ten las przed nami także, zdaje mi się, nasz? — zapytał Arkadjusz.  — Nasz, ale go sprzedałem. Będzie wkrótce wycięty.  — Dlaczego tatko sprzedał?  — Potrzebowałem pieniędzy; a przytem cały ten grunt ma przejść niebawem na chłopów.  — Którzy nie płacą ci czynszu?  — To już od nich zależy; zresztą czyż oni będą płacili kiedykolwiek?  — Szkoda lasu, zrobił uwagę Arkadjusz i zaczął rozglądać się wokoło.  Okolica, przez którą jechali, nie mogła się nazywać malowniczą. Pola, same pola, ciągnęły się rzędem aż do widnokręgu, to podnosząc się zlekka, to znów opadając; tu i ówdzie ukazywały się niewielkie lasy, lub też wężykowato wiły się parowy obrosłe niską i rzadką krzewiną, przywodząc oczom żywo na pamięć dziwaczne rysunki na starych planach z czasów Katarzyny. Trafiały się i strumyki ze ściętemi brzegami, i stawy okopane lichemi grobelkami i wioski z nizką chatą, pod ciemną, często nawpół rozwaloną strzechą, i przygarbione stodółki do młocki zboża, ze ścianami z chrustu splecionemi, których ziewające wrota ukazywały puste klepiska i cerkwie, jedne murowane, z poodrywanym tynkiem, inne drewniane, z pokrzywionemi krzyżami i spustoszonym cmentarzem dokoła. Potrochu ściskało się Arkadiuszowi serce. Jak gdyby umyślnie, spotykali wyłącznie prawie wieśniaków obdartych i na nędznych szkapach; wierzby przydrożne stały także jak nędzarze w łachmanach, z obdartą korą i poobłamywanemi gałęźmi; bydło wychudłe, kudłate, jakby zagłodzone, szczypało chciwie trawę wzdłuż rowów. Zdawało się, iż te krowy tylko co wyrwały się z trudem z jakichś okrutnych i morderczych szponów — a widok tych bezsilnych, wygłodzonych zwierząt budził pośród jasnego dnia wiosny marę beznadziejnej zimy bez końca, ze wszystkiemi jej zawieruchami, mrozem i śniegiem...  — Nie, pomyślał Arkadjusz, ten kraj nie bije w oczy dobrobytem. Nigdzie ani śladu zamiłowania do pracy; niepodobna zostawić go w tym stanie, wręcz niepodobna; poprawa jest tu niezbędnie konieczna...  Ale jak jej dokonać, jak się zabrać do niej?...  W ten sposób rozmyślał Arkadjusz... a kiedy szedł tak za swemi myślami, wiosna robiła swoje. Wszystko naokół zieleniło się złociście, wszystko falowało szeroko i lśniło się delikatnie pod lekkiem tchnieniem ciepłego, łagodnego wiatru, wszystko — drzewa, krzewy i trawy; zewsząd łkały rzewnie skowronki nieskończonemi strugami dźwięcznego głosu; czajki krzyczały wijąc się ponad mokremi łęgami, albo w milczeniu biegały po kępach; kruki, odcinając się żywo czarną barwą od jasnej zieleni młodej runi spacerowały po bruzdach i chowały się z głową w życie już nieco zbielałem; chwilami tylko widać było ich łebki w gęstych falach zboża.  Arkadjusz patrzył, patrzył, a myśli dotąd posępne, coraz to słabnąc, ulatywały mu z głowy pomaleńku... Zrzucił płaszcz z siebie i spojrzał na ojca tak wesoło, tak dziecinnie — młodo, że Mikołaj Kirsanow nie wytrzymał i znowu go uściskał.  — Teraz już niedaleko, odezwał się potem, — jak tylko wjedziemy na tę górkę, to będzie dwór widać. Zaczniemy żyć wybornie, Arkasza; będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Musimy teraz iść ręka w rękę i poznać się wzajemnie dobrze, nieprawdaż?  — Zapewne, — bąknął Arkadjusz: — ale co za prześliczny dzień dzisiaj!  — To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w pełnym blasku. A jednak ja się zgadzam z Puszkinem — pamiętasz w Oneginie:

Jak smętny dla mnie twój widok, Wiosno, wiosno, poro miłości!Jak...

 — Arkadjuszu! — rozległ się z tarantasa głos Bazarowa: — przyślij mi zapałkę, nie mam czem zapalić fajki.  Mikołaj Piotrowicz zamilkł, a Arkadjusz, który zaczął już był słuchać go nie bez pewnego zdziwienia, ale też nie bez przyjemności, wydobył z kieszeni pośpiesznie srebrne pudełeczko z zapałkami i posłał je Bazarowi przez Piotra.  — Nie chcesz cygara? — zawołał powtórnie Bazarow.  — Dobrze, daj, — odpowiedział Arkadjusz.  Piotr wrócił nazad do kolaski i podał mu razem z zapałkami grube, ciemne cygaro, które Arkadjusz niezwłocznie zapalił, rozciągając wokoło siebie taką silną i ostrą woń tytoniu, że ojciec jego, który nigdy w życiu nie palił, odsuwał się z nosem mimowolnie, chociaż niepostrzeżenie, aby nie obrazić swojego syna.

 W kwadrans później oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego domu, pomalowanego na szaro i pokrytego żelazną blachą czerwoną. Było to właśnie Maryino, zwane także Nową-Słobódką, albo, jak mówili wieśniacy, Bobyli-Chutor (osada komornicza).

IV

Na spotkanie panów nie wysypał się z dworu tłum służby; wyszło tylko jakieś dziewczę dwunastoletnie, a tuż za niem ukazał się młody chłopiec, bardzo podobny do Piotra, ubrany w siwą kurtkę liberyjną z białemi guzikami herbowemi, służący Pawła Piotrowicza Kirsanowa. W milczeniu otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch tarantasa. Mikołaj Kirsanow z synem i z Bazarowem przeszli przez ciemną i prawie pustą salę, poprzez drzwi której mignęła młoda twarz kobieca, do izby gościnnej, umeblowanej w nowszym już smaku.  — Otóżeśmy w domu, — odezwał się gospodarz, zdejmując czapkę i potrząśnięciem głowy odgarniając włosy. — Przedewszystkiem trzeba nam teraz zjeść wieczerzę i wypocząć.  — Wartoby istotnie coś przekąsić, — zrobił uwagę Bazarow, i przeciągając się usiadł na sofie.  — Tak, tak, dawajcie jeść, — dawajcie co prędzej. — Mikołaj Kirsanow bez wszelkiej widocznej przyczyny tupnął parę razy nogami. — Oto Prokoficz, w samę porę.  Do pokoju wszedł człowiek lat sześćdziesięciu, siwy, chudy, śniady, w cynamonowym fraku z miedzianemi guzikami i z różową chustką na szyi. Uśmiechnął się, podszedł ku Arkadjuszowi dla ucałowania mu ręki, a pokłoniwszy się gościowi, cofnął się nazad ku drzwiom i założył ręce na grzbiecie.  — Przyjechał panicz nakoniec, — odezwał się Mikołaj Kirsanow do starego sługi. — I cóż, jakże wygląda?  — Jak najlepiej, przemówił staruszek i znowu się uśmiechnął, ale prawie natychmiast zachmurzył swoje krzaczyste brwi. — Czy pan każe nakryć do stołu? dorzucił, poddając myśl.  — Tak, tak, naturalnie. Ale nie raczycie przypadkiem, panie Eugeniuszu Wasyliczu, pójść naprzód do swego pokoju na chwilę?  — Dobrze. Weź ten płaszcz, Prokoficz. — (Służący jakby ze zdumieniem wziął w obie ręce „ubranie“ Bazarowa i podniósłszy je wysoko nad głowę, wyszedł z pokoju na palcach). — A ty, Arkadjuszu, nie pójdziesz do siebie na chwilę?  — Pójdę, — muszę się nieco oczyścić, odpowiedział Arkadjusz i już skierował się był ku drzwiom, ale w tej samej chwili wszedł do izby gościnnej człowiek średniego wzrostu, w ciemnym surducie angielskim, w lakierowanych kamaszach i nizkim modnym halsztuku, Paweł Piotrowicz Kirsanow.  Wyglądał on na czterdzieści pięć lat. Krótko ostrzyżone siwe włosy odbijały ciemnym blaskiem nowego srebra; żółciowa ale bez zmarszczek twarz, niezwykle regularna i czysta, zupełnie jakby wyrzeźbiona delikatnym i lekkim rylcem, okazywała ślady piękności godnej uwagi. Najładniejsze były oczy, błyszczące, czarne i podługowate. Cała wytworna powierzchowność stryja Arkadjusza, piękna i urodziwa, zachowała pozór młodzieńczy i ten polot, sprężysty pęd wzwyż, który najczęściej znika po trzydziestym roku życia.  Paweł Piotrowicz wyjął z kieszeni od spodni swą ładną rękę o długich różowych paznokciach, której piękność podnosił jeszcze biały jak śnieg mankiet, dużym opalem zapięty, i podał ją synowcowi. Dopełniwszy takim sposobem na europejską modłę obowiązkowego shake hands, pocałował go potem trzy razy po rosyjsku, to znaczy, dotknął po trzykroć swojemi szerokiemi wąsami jego lica i wyrzekł:  „Serdecznie cię pozdrawiam“.  Mikołaj Piotrowicz przedstawił brata gościowi. Paweł złożył nieznajomemu pół-ukłon, twarz przybrał w pół-uśmiech, ale ręki nie podał, tylko włożył ją nazad do kieszeni.  — Myślałem, że już nie przyjedziecie dzisiaj, odezwał się przyjemnym głosem, uprzejmie wyciągnął szyję, poczem kołysząc się z wdziękiem poruszył ramionami i pokazał piękne białe zęby. — Czy w drodze co zaszło?  — Nic, odrzekł Arkadjusz, — tak opóźniliśmy się tylko trochę. Teraz zato jesteśmy głodni jak wilki. Niech tata nakaże Prokoficzowi pośpiech, natychmiast będę z powrotem.  — Zaczekaj, — i ja pójdę z tobą, zawołał Bazarow, niespodziewanie zerwawszy się z sofy.  Obydwaj młodzi wyszli.  — Cóż to takiego? zapytał Piotrowicz.  — Przyjaciel Arkadzia, bardzo inteligentny młody człowiek, jak mi mówił.  — Zatrzyma się tu u nas?  — Tak.  — Ten kudłaty młokos?  — No, tak.  Paweł Piotrowicz zabębnił z cicha paznokciami po stole.  — Uważam, że Arkadjusz s’est dégourdi, dodał po chwili. — Kontent jestem, że już wrócił.  Przy wieczerzy niewiele rozmawiano. Szczególniej Bazarow prawie się nie odzywał; tem pilniej jadł zato. Mikołaj Piotrowicz opowiadał rozmaite anegdoty ze swojego życia, jak się wyrażał, farmerskiego, rozprawiał o zapowiedzianych rozporządzeniach rządowych, o komitetach, deputacjach w sprawie zniesienia pańszczyzny, o koniecznej potrzebie zaprowadzania maszyn i t. d. Brat jego, Paweł, przechadzał się wolnym krokiem po jadalnym pokoju (wieczerzy nigdy nie jadał), od czasu do czasu brał do ust szklankę wina czerwonego i niekiedy dorzucał do rozmowy jakąś uwagą, lub jeden z wykrzykników: „a! ehe! hm!“  Arkadjusz opowiedział kilka nowin petersburskich, ale widocznie nie czuł się w swoim sosie, doznawał pewnego zakłopotania, owej nieśmiałości, opanowującej młodzieńca, który dopiero co wyszedłszy z dzieciństwa powrócił tam, gdzie przywykli widzieć w nim dziecko i uważać go za dziecko. Bez potrzeby rozwlekał swoje opowiadanie, unikał wyrazu „tata“, raz nawet użył zamiast niego słowa: „ojciec“, wymawiając je jednak niewyraźnie przez zęby i zbyt żwawo. Z afektowaną obojętnością dolewał sobie znacznie więcej wina, wbrew własnej woli i poczuwał się potem do obowiązku do dna je wypijać.  Prokoficz nie spuszczał zeń oka i jakgdyby coś żując, bezustannie poruszał wargami.  Po skończonej wieczerzy, rozstano się.  — Cóż to za oryginalny dziwak, ten wuj twój! — rzekł Bazarow, który usiadłszy przy łóżku Arkadjusza, ćmił krótką fajeczkę. — Taka elegancja na wsi! To istotnie imponujące! I te paznokcie jego, te jego paznokcie! Możnaby je śmiało na wystawę wysłać!  — Pomyśl przecie, — zauważył Arkadjusz — że swego czasu był on prawdziwym lwem salonowym. Przy sposobności opowiem ci jego historję. Był on pięknym mężczyzną, który zawracał głowy wszystkim niewiastom.  — Ach, więc w tem sedno! Żyje zatem duchem jeszcze w dobrych, starych czasach. Niestety, niema tu pola do zdobyczy! Nie mogłem mu się dosyć napatrzyć. Co za bajecznie piętrowy kołnierzyk! Możnaby myśleć, że kuty z marmuru. A jak wspaniale ogoloną ma brodę! Arkadjuszu Mikołajewiczu, czy ci się nie wydaje również, że to wszystko jest serdecznie śmieszne?  — Nie przeczę. Mimo to człowiek z niego wyśmienity!  — Doskonałe wykopalisko dla archeologa! Ale twój ojciec, to dzielny mąż. Powinienby jeszcze tylko dać spokój czytaniu wierszy, a i na gospodarstwie niewiele musi się rozumieć; pomijając to, dobry z niego chłop!  — Mój ojciec to człowiek w całem tego słowa znaczeniu niepospolity.  — Zauważyłeś, jak był zakłopotany? Zgoła onieśmielony!  Arkadjusz podniósł głowę, jakby dla zaznaczenia, że w każdym razie on nie jest nieśmiały.  — Są to istotnie cudowni ludzie, ci siwobrodzi romantycy! — ciągnął Bazarow dalej. — Kształcą oni swój system nerwowy do tego stopnia, że przytem własna ich równowaga gubi się. Tymczasem czas nam już iść spać. W moim pokoju mam wprawdzie angielską miednicę do mycia, ale zato drzwi się nie zamykają. Człek z naszej gliny nie śmie jednak zbytnio się tem kłopotać — angielska miednica, to w każdym razie już jakiś postęp!  Bazarow odszedł do swego pokoju i Arkadjusz uczuł nagle potężny przypływ zadowolenia pełnego otuchy: jakże to słodko spać pod dachem ojcowskim, w tak dobrze znajomem łóżku, pod kołdrą, przez drogie ręce uszytą, może rękoma dobrej piastunki, temi w miłości niestrudzonemi rękoma, które nas wiodły w dzieciństwie. Arkadjusz wspomniał piastunkę swą Jegorównę i życzył jej w myśli królestwa niebieskiego. O siebie samego nie modlił się.  Obaj przyjaciele zasnęli niebawem. Ale kilku innych mieszkańców domu nie potrafiło tak szybko znaleźć wypoczynek. Mikołaj Piotrowicz był powrotem syna mocno wzburzony. Położył się do łóżka, nie gasząc jednak światła; z głową opartą na ręce, zapadł w długą, długą zadumę. Jego brat siedział do późna jeszcze po północy w swym pokoju, w przestronnym fotelu przed kominkiem, w którym słabo jarzyło się kilka węgli. Nie rozbierając się, zmienił jednak Paweł Piotrowicz swe lakierkowe meszty na chińskie czerwone pantofle bez obcasów. Trzymał w ręku ostatni numer swej ulubionej gazety, nie czytał jej jednak. Jego oczy utkwione były nieprzerwanie w kominek, w którym niebieskawy płomyk, blizki niebawem zgaśnięcia, pełgał i chwiał się niezdecydowany to tu, to tam... Bóg raczy wiedzieć, gdzie krążyły jego myśli; z pewnością jednak błąkały się nie tylko w przeszłości: twarz jego miała ponury i zadumany wyraz, jaki się nie pojawia wtedy, gdy oddajemy się tylko swoim wspomnieniom.  Ale w małym, tylnym pokoiku siedziała w niebieską spowita kitajkę, młoda kobieta o czarnych włosach, owiniętych białą chustą. Była to Teniczka. Choć się słaniała z senności, nasłuchiwała przecież uważnie, spoglądając od czasu do czasu przez półotwarte drzwi na małe łóżeczko, z którego słychać było regularny oddech śpiącej dziecinny.

V

Nazajutrz rano zbudził się Bazarow pierwszy. Wyszedł natychmiast z domu.  — A więc, — myślał, rozglądając się, — zbyt piękną okolica bądź co bądź nie jest.  Kiedy Mikołaj Piotrowicz układał się ze swymi chłopami, musiał się ostatecznie zgodzić na to, aby na nowe swe gospodarstwo pozostawić sobie cztery dziesięciny całkiem płaskiej i suchej gleby. Zbudował sobie na niej dom mieszkalny wraz z mieszkaniami dla służby i budynkami gospodarczemi. Obok nich urządził sobie ogród, wykopał sadzawkę i dwie studnie; ale młode drzewa rozwijały się marnie, sadzawka napełniała się tylko bardzo powoli, a woda w studniach była słona. Tylko akacje i krzaki bzu w gaiku rozpościerały się bujnie i stąd zasiadano tam niekiedy do herbaty i obiadu.  Bazarow przebiegł szybko ścieżki ogrodowe, zwiedził dziedzińczyk z drobiem, stajnie, odkrył dwóch małych parobków, z którymi z miejsca zawarł znajomość i poszedł z nimi do oddalonego o wiorstę może małego bagna, aby nałapać żab.  — Co chcecie, panie, robić z temi żabami? — zapytał go jeden z chłopaków.  — Zaraz ci to wytłómaczę, — odpowiedział Bazarow, który miał szczególny dar budzenia zaufania w ludziach z niższego stanu, jakkolwiek tak mało się ku nim zniżał, że traktował ich raczej wzgardliwie, — żaby te rozkrawuję i badam, co się u nich w środku dzieje; ponieważ bowiem i ty i ja jesteśmy również żabami, — co prawda żabami na dwóch nogach — wnioskuję z tego, co się w naszem własnem wnętrzu dzieje.  — Pocóż ci to trzeba wiedzieć?  — Abym się nie pomylił, gdy zachorujesz, a ja cię będę musiał leczyć.  — Jesteś więc doktorem?  — Tak!  — Waśka, słuchaj, ten pan mówi, że jesteśmy żaby... Czy to nie dziwne?  — Ja boję się żab! — rzekł Waśka, chłopak siedmioletni może, bosy, z włosami jak len białemi, tkwiący w szarym kaftanie kozackim z wysoko nastawionym kołnierzem.  — Dlaczego się ich boisz? Kąsają może?  — Jazda, marsz do wody, filozofy! — zawołał ku nim Bazarow.  Mikołaj Piotrowicz wstał tymczasem również i udał się do pokoju Arkadjusza, którego zastał już całkiem ubranego. Ojciec i syn wyszli razem na terasę, nad którą rozpięta była markiza. Na stole obok balustrady pośród wielkich wiech bzu kipiał już samowar. Mała dziewczyna, ta sama, która wczorajszego wieczora wyszła im pierwsza na schodach naprzeciw, podeszła ku nim, aby im cienkim oznajmić głosem:  — Teodozja Mikołajewna czuje się nieco niezdrowa i przyjść nie może. Kazała się pana zapytać, czy pan sobie herbatę sam przyrządzić raczy, czy też ma ona przysłać Dunjaszę?  — Sporządzę ją sobie sam — odparł śpiesznie Mikołaj Piotrowicz. — Jaką lubisz herbatę, Arkady, ze śmietanką, czy z cytryną?  — Wolałbym śmietankę — odpowiedział Arkadjusz. Po chwili zaś milczenia dodał w tonie zapytania: — Papo?  Mikołaj Piotrowicz spojrzał na syna z zakłopotaną miną.  — Słucham, czego sobie życzysz? — zapytał.  Arkadjusz spuścił oczy ku ziemi.  — Przebacz mi, ojcze, jeśli pytanie moje wyda ci się niestosownem, — zaczął — ale otwartość, z jaką wystąpiłeś wczoraj wobec mnie, każe mi być wobec ciebie równie szczerym... nie weźmiesz mi przecież tego za złe...?  — Mów więc...  — Ośmielasz mnie, żebym cię zapytał... Miałażby może Ten... czyżby może dlatego nie chciała tu przyjść herbaty nalać, że ja tu jestem?  Mikołaj Piotrowicz odwrócił się nieco twarzą...  — Być może! — odparł, ociągając się — przypuszczam... wstydzi się... Arkadjusz obrzucił ojca szybkiem spojrzeniem.  — Wstydzi się! — do tego nie ma zgoła żadnego powodu. Po pierwsze: znasz przecież mój sposób myślenia, — Arkadjusz lubował się w tem wyrażeniu — po drugie zaś, byłoby mi bardzo przykro, gdybym ci, choćby w najmniejszej mierze, zakłócił twój tryb życia i twe przyzwyczajenia. Pozatem jestem przekonany, że złego wyboru zrobić nie mogłeś; i jeżeli pozwoliłeś jej na to, aby pod jednym z tobą zamieszkała dachem, to z pewnością musi być tego godna... W każdym razie syn nie może być sędzią swego ojca, a przedewszystkiem ojca takiego, jakim ty jesteś, nie mogę sądzić ja, któremu swobody nigdy w niczem nie ukróciłeś.  Arkadjusz mówił zrazu głosem drżącym: czuł się jak mu się zdawało, wielce wspaniałomyślnym, zarazem jednak miał świadomość, że prawi swemu ojcu poniekąd kazanie. Ale dźwięk własnego głosu wlewa człowiekowi odwagę i Arkadjusz wygłosił zakończenie silnym, a nawet efektownym tonem.  — Dziękuję ci, Arkadzio! — odrzekł Mikołaj Piotrowicz stłumionym nieco głosem i powiódł znów palcami po czole i brwiach. — Zapatrywania twoje istotnie nie są bez racji. W samej rzeczy, gdyby ta dziewczyna nie zasługiwała na to... nie jest to wcale lekkomyślny kaprys... Żenuje mnie to cokolwiek mówić o tem z tobą; zrozumiesz jednak, że z trudnością przychodzi jej jawić się tu przed tobą, zwłaszcza zaraz w pierwszym dniu po twem przybyciu.  — Jeżeli sprawa tak się przedstawia, pójdę ją sam tu sprowadzić! — zawołał Arkadjusz w nowym przystępie szlachetnych uczuć, zrywając się przytem z krzesła. — Postaram się jej wyłuszczyć, że nie ma żadnej zgoła potrzeby przedemną się rumienić.  Mikołaj Piotrowicz podniósł się również z krzesła.  — Arkady, — począł — proszę cię, zrób mi tę uprzejmość... nie uchodzi... jest tu... nie opowiedziałem ci jeszcze...  Ale Arkadjusz nie słyszał go już, śpiesznie się oddalając. Mikołaj Piotrowicz patrząc za nim, opadł strapiony na krzesło. Serce biło mu gwałtownie... Czy zdawał sobie w tym momencie sprawę z tego, że jego stosunek do syna musi odtąd z konieczności ułożyć się w sposób nieco osobliwy? Czy miał świadomość, że prawdopodobnie byłby Arkadjusz zachował się względem niego z większym szacunkiem, gdyby był on wogóle unikał wszelkich aluzyj? Czy też robił sam sobie wyrzuty z powodu swej słabości? — trudno rozstrzygnąć: wszystkie te uczucia słabiej lub silniej się uwydatniając, zmieszane razem falowały mu w piersi; ale rumieniec nie zszedł jeszcze z jego twarzy, a serce mu bić jeszcze gwałtownie nie przestawało, gdy dały się słyszeć śpieszne kroki i Arkadjusz pojawił się znów na terasie.  — Zawarliśmy ze sobą znajomość, ojcze! — zawołał z pewnym wyrazem uprzejmego i dobrotliwego uniesienia. — Teodozja Mikołajewna czuje się dziś istotnie niecałkiem dysponowaną i przyjdzie dopiero później. Dlaczego mi jednak nie powiedziałeś, że mam małego braciszka? Byłbym go już wczoraj wieczór tak ucałował, jakto właśnie przed chwilą uczyniłem.  Mikołaj Piotrowicz chciał coś na to odpowiedzieć, chciał powstać i ramiona rozpostrzeć: Arkadjusz rzucił mu się na szyję.  — Cóż to takiego? Ściskacie się już znów ze sobą? — rozległ się poza nimi głos Pawła.