O tym się nie mówi - Kaja Platowska - ebook + książka

O tym się nie mówi ebook

Kaja Platowska

4,1

Opis

Wciąż istnieją wśród nas tematy trudne i wstydliwe. Tabu, które budzi przerażenie, pogardę lub śmiech. Mimo iż stopniowo otwieramy się na rozmowę o zdrowiu psychicznym, to najczęściej nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Boimy się tego, co odmienne.

Hanna lubi porządek i czuje nieustanny przymus powtarzania oraz liczenia różnych rzeczy. Izabela żyje z chwili na chwilę, w permanentnym bałaganie i słowo „plan” zna tylko ze słownika. Obie trafiają do jednej sali w miejscowym szpitalu psychiatrycznym. Hanna i Izabela – dwa przeciwieństwa, dwie różne osobowości. Każda z nich ma swój własny sposób na przetrwanie i radzenie sobie z życiowymi trudnościami. Długo nie zdają sobie sprawy, że łączy ich ten sam cel.

Bohaterowie powieści „O tym się nie mówi” to pacjenci szpitala psychiatrycznego. Marzą, tęsknią, przeżywają smutki, przyjaźnią się, czekają, radują i walczą jak każdy człowiek. Mają swoje obowiązki, czas wolny, przyjęcia, strajki i Dzień bez Lekarza Dyżurnego. Często gromadzą się wokół oddziałowej budki telefonicznej, która stanowi dla nich symbol innego życia i świata zewnętrznego. Każdy dzień, choć pozornie wygląda tak samo, niesie za sobą nowe przeżycia, porażki i sukcesy.

Książka zabiera nas w ten świat i, niczym przewodnik, prowadzi przez codzienność i niecodzienność szpitalnej rzeczywistości, oswajając, zmuszając do refleksji i ucząc dystansu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Marty

Rozdział 1

 

 

Budka telefoniczna dla pacjentów znajdowała się na korytarzu, przy pokoju lekarskim. Zaraz obok stał automat ze słodyczami i zimnymi napojami. Dzwonek telefonu przypominał sygnał alarmu, jaki wydaje w szpitalu aparat przywołujący pielęgniarkę. Tylko że w tym szpitalu takiego przycisku nie było. Nie było też tego charakterystycznego dryń, dryń, które powinien wydawać dzwoniący telefon, więc przeważnie mijała chwila, zanim ludzie zorientowali się, co to za odgłos.

Budka telefoniczna była bardzo ważnym miejscem na całym oddziale. Miejscem, gdzie spotykali się i rozmawiali pacjenci, gdzie stały jedyne na korytarzu krzesła – przystanek dla zmęczonych, spacerujących w kółko osób. Miejscem zapewniającym rozrywkę w ciągu długiego, nudnego szpitalnego dnia. Punktem, z którego wypatrywało się lekarza dyżurnego, i najlepszą lokalizacją do obserwacji dyżurki pielęgniarek, pokoju lekarzy, gabinetu zabiegowego, sal obserwacyjnych i wyjścia z oddziału. Wreszcie miejscem, gdzie można było nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym.

Właśnie teraz, przy tej budce telefonicznej, spotkało się trzech pacjentów. Siedzieli na krzesełkach i patrzyli przed siebie, dokładnie na drzwi pokoju numer dwadzieścia jeden.

– Agresja nie musi być chorobą. Agresja może być agresją samą w sobie, a to zupełnie co innego – odezwał się młody mężczyzna o czerwonej jak burak twarzy. – Jestem diabłem! – dodał donośnym głosem.

– Wiecie co, w naszym kraju są trzy ludzie… – zaczął swój wywód drugi z nich, staruszek o pomarszczonej skórze i siwych włosach, nie zważając na słowa kolegi. Kiwał się przy tym miarowo na krześle, powodując jego skrzypienie.

– Co ty mówisz? – oburzył się trzeci pacjent, włączając się do dyskusji. Na głowie miał wypłowiałą czapkę z daszkiem. – Trzy rodzaje ludzi, jak już! Tak się mówi.

– Nie możesz się do mnie odzywać!

– Dlaczego nie mogę? – Mężczyzna w czapeczce zdziwił się.

– Bo nie! – lakonicznie wyjaśnił staruszek. – No więc w Polsce są trzy rodzaje ludzi: sataniści, katolicy i ateiści – kontynuował.

– Mareczku, chodź już na salę, no chodź. – Słychać nagle głos pielęgniarki, która właśnie wychyliła się z dyżurki, trzymając w ręku termometr.

Podeszła do siedzących pacjentów, wzięła młodego chłopaka pod ramię i poprowadziła go w głąb korytarza. Starszy człowiek powolnym krokiem podążył za nimi.

– A ja jestem diabłem – powtórzył mężczyzna z czerwoną twarzą, patrząc cały czas przed siebie, ale nikt go już nie słyszał.

W tym momencie zabrzmiał ten dziwny dźwięk, który oznaczał, że dzwoni telefon. Mężczyzna podający się za diabła podniósł słuchawkę.

– Halo! – krzyknął do aparatu. – Halo! Kto? – Nastąpiła chwila ciszy. – Ale z jakiej sali? Dobrze, już wołam. – I oddalił się w pośpiechu.

W pobliżu telefonu zdążyła się już zgromadzić grupka innych pacjentów, mających nadzieję, że to właśnie oni zostaną wywołani.

Ponieważ telefon w szpitalu psychiatrycznym był także symbolem nadziei.

 

*

 

Donośne głosy za drzwiami wyrwały z zadumy Hanię, która, siedząc po turecku na łóżku, zastanawiała się nad kolejnym punktem do listy Rzeczy do zrobienia na dziś. Lista miała już kilkanaście punktów i Hania intensywnie myślała, czy jest jeszcze coś, o czym zapomniała. Trzymany w dłoni długopis miarowo uderzał w skórzaną okładkę notatnika. Gdy przymierzała się do dopisania kolejnego zadania, drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju weszła Izabela. „Weszła” było może mało odpowiednim słowem, bo otwarte drzwi z impetem odbiły się od ściany i zatrzasnęły z powrotem, a sprawczyni zamieszania energicznym krokiem przemierzyła pokój, trzymając się za głowę.

– Ja już nie wytrzymam! Nie wytrzymam! Następnym razem dojdzie do rękoczynów! – Podeszła do szafki, niedbale zrzuciła stertę gazet na podłogę i wywaliła całą zawartość szuflady na łóżko. Twarz miała mokrą od łez. – Gdzieś tu, do cholery, były chusteczki! – Szlochała, przekładając swoje rzeczy z jednej sterty na drugą. – No przecież pamiętam!

Hania odłożyła na bok notes i długopis i zakodowała w myślach, że jak tylko Izabela wyjdzie, trzeba będzie na nowo poukładać gazety. Otworzyła swoją szafkę, wzięła jedną paczkę chusteczek z idealnie ułożonego stosiku i podała ją współlokatorce, mówiąc:

– Proszę.

– Wykończę się przez niego! – Izabela praktycznie wyrwała chusteczki z rąk koleżanki. – Zobacz, do czego on doprowadza! Zobacz, w jakim ja jestem stanie! – krzyczała, nerwowo krążąc po pokoju. – Porwę, uduszę, zadźgam i każdy sąd mnie uniewinni! Idę po coś na uspokojenie.

Wyszła z pokoju równie energicznie, jak weszła, zostawiając uchylone drzwi, a Hania po raz kolejny ze zgrozą spojrzała na jej łóżko i pozostawiony bałagan. Dzisiaj już dwa razy układała rzeczy na szafce koleżanki.

Środa była dniem, w którym Izabela miała sesję rodzinną, czyli spotkanie z terapeutką i mężem. Nie lubiła tych sesji i czuła się do nich w pewien sposób zmuszona. Jednak nie umiała odpowiedzieć na wciąż zadawane jej pytanie, jak inaczej widzi osiągnięcie porozumienia w swoim małżeństwie. Środa była również nazwana przez wszystkich pacjentów Dniem Bez Lekarza Dyżurnego, który sama wymyśliła i o którym nieustannie zapominała, i co tydzień, po każdej sesji rodzinnej, szlochając, gnała do dyżurki lekarskiej w poszukiwaniu ratunku.

Hania wyjrzała za Izabelą, która już stała przed pokojem lekarzy i pukała do drzwi. Gabinet lekarski znajdował się bardzo blisko ich sali, nie musiała więc całkowicie wychodzić, by widzieć, co się dzieje. Pięć razy nacisnęła klamkę z jednej i drugiej strony. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… – Hania odruchowo liczyła mijające sekundy. Gdy doszła do pięćdziesięciu trzech, drzwi uchyliły się i lekarz, nie przerywając rozmowy przez telefon komórkowy, zaczął dawać pacjentce wyraźne znaki, by sobie poszła.

– O nie, to znowu ten – westchnęła cicho Izabela. – Mogę dostać coś na uspokojenie? – zapytała już trochę głośniej.

Lekarz, wciąż rozmawiając przez telefon, dwa razy machnął na nią ręką, po czym zamknął drzwi. Przez chwilę miała ochotę kopnąć je z całej siły, ale zawahała się i posłusznie wycofała do pokoju, cały czas płacząc. Czy nikt tu nie widział, jak ona cierpi?

Byłoby lepiej, gdyby doszła do pięćdziesięciu pięciu sekund albo gdyby doktor otworzył drzwi, gdy było ich równo pięćdziesiąt – pomyślała Hania. Zła liczba wywoływała znajomy niepokój.

Obydwie były bardzo zaskoczone, gdy doktor Piasecki zajrzał wieczorem do ich pokoju, pytając, czy wszystko w porządku.

– Nie, nie jest w porządku! Już kilka godzin temu próbowałam to panu powiedzieć! Prosiłam o leki na uspokojenie. – Izabela była mocno poruszona, co dało się słyszeć w jej głosie.

– Proszę pani, my tu nie karmimy lekami na zawołanie. Tu są też inni pacjenci – odparł lekarz stanowczym i nieco aroganckim tonem.

Hania nie patrzyła na nich, próbując czytać książkę. Plan na dzisiaj zakładał trzydzieści stron. Równo.

– Ja, proszę pana, kolejki pacjentów nie widziałam! – Izabela nie wiedziała, czy jest bardziej wściekła, czy rozżalona. W takich chwilach marzyła tylko o kieliszku. Tylko jednym małym kieliszku. Właściwie wystarczyłby tylko jeden mały łyk. – Nie! Nie mogę! – powiedziała na głos, by brzmiało bardziej stanowczo i przekonująco. Opanuj się kobieto, weź się opanuj – dodała w duchu.

Hania popatrzyła na nią pytającym spojrzeniem.

– Co? Powiedziałam to na głos? Nieważne.

Lekarz wyszedł bez słowa, Izabela usiadła gwałtowanie na łóżku, tak że część rzeczy znów spadła na podłogę. Hania zakryła głowę rękami i zaczęła kołysać się miarowo. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Rozdział 2

 

 

Izabela siedziała w świetlicy i malowała na „wściekły róż” paznokcie pani Helence, starszej kobiecie z długimi siwymi włosami, splecionymi w gruby warkocz.

– No, pani Helenko, teraz to będzie z pani niezła laska. – Zaśmiała się i z dumą popatrzyła na swoje dzieło. – Myślę, że ten róż wyszedł nam dużo lepiej niż poprzednio.

– Pasuje do tej bluzki, którą wczoraj wyszukał dla mnie pan Cezary, prawda? – Pani Helenka wyprostowała przed sobą jedną rękę i przyjrzała się świeżo zrobionym paznokciom.

– Pasuje, pasuje. Tylko następnym razem niech pani przyjdzie po obchodzie, to nie będziemy się musiały tak śpieszyć. Jak mi pani co chwilę wstaje i wygląda na korytarz, to ja nie mogę spokojnie pracować.

– Tak jest, pani Izuniu, złotko moje. – Staruszka wstała i zasalutowała na potwierdzenie. – Teraz jest ładnie. Kobieta zawsze powinna wyglądać ładnie. – I z tymi słowami oddaliła się, podśpiewując pod nosem i pozostawiając po sobie przyjemny kwiatowy zapach wody toaletowej.

Izabela spojrzała na swoje dłonie, na poobgryzane paznokcie i wystające w kilku miejscach skórki. Odruchowo powędrowała palcami jednej ręki w stronę drugiej. Skóra była szorstka w dotyku. Już nie pamiętała, kiedy ostatni raz wyglądała ładnie. Włosy, niedbale związane gumką, były zniszczone i zdecydowanie wymagały ponownego nałożenia farby. Ciemne odrosty rzucały się w oczy na tle końcówek w odcieniu żółtawego blond. Jakoś nigdy nie mogła się zmotywować. Jeansy i golf, które nosiła prawie codziennie, wydawały się za duże, tak bardzo ostatnio schudła. Zmęczona twarz i podkrążone oczy na pewno nie dodawały jej uroku. Chciała kiedyś, z ciekawości, zapytać kogoś, na ile lat wygląda, ale nie miała złudzeń, że padłaby liczba większa niż czterdzieści trzy. A miała dokładnie czterdzieści trzy lata. Jakiś czas temu przestała patrzeć w lustro. Tak po prostu było wygodniej i stwarzało to pewnego rodzaju iluzję, że skoro ona siebie nie widzi, to może inni też nie zwrócą na nią uwagi.

Uwielbiała za to dbać o wygląd innych. Malowała paznokcie, farbowała i czesała włosy, doradzała, w co się ubrać. Inne pacjentki chętnie ją o to prosiły, a ona nieustannie zastanawiała się, jak komukolwiek chce się dbać o siebie w takim miejscu. W sali numer trzy była kobieta, która zmieniała kolor włosów równo co dziesięć dni, a jej sąsiadka nigdy nie wyszła z pokoju, póki nie ubrała kolorowych rajstop, sukienki i butów na obcasach. Za te ostatnie była regularnie karcona przez personel, ale prawdopodobnie każdego dnia na nowo wierzyła, że tym razem złamanie zasady ujdzie jej na sucho.

– Ale przecież kapcie nie pasują do sukienki – tłumaczyła pielęgniarce oczywistą rzecz, gdy ta spokojnym głosem prosiła ją o zmianę obuwia.

Niektóre kobiety chodziły po oddziale w pełnym makijażu, elegancko ubrane i uczesane. Izabela wielokrotnie pojawiała się na korytarzu w piżamie i szlafroku i nawet nie miała w zwyczaju regularnego mycia włosów. Być może wierzyła, że w jakiś sposób stanie się atrakcyjniejsza przez swój udział w dbaniu o urodę innych. Dawało jej to też możliwość spędzania prawie całego czasu poza pokojem, który działał na nią przygnębiająco. Czasami nie mogła tam wytrzymać. Katafalk całymi dniami leżała na łóżku, patrzyła w sufit i nie było z nią prawie żadnego kontaktu. Aldona ciągle spała, okropnie przy tym chrapiąc, i budziła się tylko wtedy, kiedy pielęgniarka przychodziła do niej z lekami. Wstawała też nocami. Chodziła wtedy po pokoju lub paliła w łazience. Krystyna była jeszcze całkiem w porządku, ale ciągle siedział u niej ktoś z rodziny i Izabela nie mogła już słuchać tych opowieści o tym, jak ciocia taka a taka zrobiła to a to. Zresztą Krystyna miała lada dzień zostać wypisana do domu. Nie było sensu się przywiązywać.

Izabela głośno westchnęła i popatrzyła w kierunku pani Helenki, która pokazywała ozdobione paznokcie ochroniarzowi w dyżurce.

– Panie Cezary, to specjalnie do tej bluzki – szczebiotała radośnie. – Będę dziś ładnie wyglądać na moim przyjęciu. Przyjdzie pan na moje przyjęcie?

Izabela widziała z oddali, jak pan Cezary uśmiechnął się i zaczął tłumaczyć, że bardzo chętnie by przyszedł, ale ma dyżur i nie może opuszczać stanowiska pracy.

Przyjęcia eleganckiej pani Helenki były słynne na cały oddział. Prawie każdego dnia wieczorem, zaraz po kolacji, niektórzy pacjenci gromadzili się w pokoju numer dziesięć, a starsza pani tanecznym krokiem poruszała się między łóżkami i krzesełkami, nalewając herbaty i częstując swoich gości kanapkami. Była zdecydowanie duszą towarzystwa i najpopularniejszą pacjentką w szpitalu.

Izabela nie pamiętała jej z poprzedniego pobytu w zeszłym roku, ale już w pierwszym tygodniu na korytarzu dostrzegła tego samego faceta, którego wtedy mijała prawie codziennie. Nasze kryzysy zbiegły się w tym samym czasie – pomyślała. Może zadziałała jakaś siła wyższa i teraz są po prostu niekorzystne warunki dla zdrowia psychicznego, tak jak były wtedy?

Znów to samo miejsce, dokładnie po dziesięciu miesiącach. Te same schody, te same drzwi na oddział, ta sama zapadnięta kanapa w dyżurce, ci sami ludzie. Czy przez ten czas nie zrobiła żadnego postępu? Czy po prostu można, tak nagle, cofnąć się o parę kroków i być usprawiedliwionym? Ale tym razem wszystko było inaczej. Czuła się inna, tym razem chciała wszystko zmienić. Wtedy, dziesięć miesięcy temu, pragnęła jak najszybciej znaleźć się na wolności i udowodnić wszystkim, nawet sobie, że wszystko jest w porządku, że da sobie radę sama. Myślała, że w każdej chwili może przestać pić, że to kontroluje, że to jest takie proste. Obiecywała sobie, obiecywała w domu, obiecywała w pracy, ale nigdy nic z tych obietnic nie wychodziło. „Ale to przecież nadal mój wybór” – powtarzała jak mantrę za każdym razem i przekładała decyzję o zaprzestaniu picia na inny dzień. Gdyby tylko były inne warunki, gdyby jej życie inaczej się układało, gdyby nie było tak ciężko. Zawsze było jakieś „gdyby”. I wtedy, gdy trafiła tutaj za pierwszym razem, chciała przestać pić dla tych wszystkich, którzy widzieli problem. Chciała im pokazać, że może. Ale terapeutka powiedziała:

– Musi pani przestać pić dla siebie, nie dla kogoś innego.

I wtedy Izabela uświadomiła sobie, że to nie zadziała, że to nie jej wewnętrzna motywacja pchnęła ją ku drzwiom szpitala. I że nie chce przechodzić tego wszystkiego tylko dla siebie. Woli alkohol. Czy jest coś złego w tym, że od czasu do czasu sięgnie po butelkę? Tak dla rozładowania napięcia, poradzenia sobie ze stresem? Miała wrażenie, że oni sami sobie ustalają, gdzie przebiega granica pomiędzy normalnym piciem a alkoholizmem. Niech jej pokażą czarno na białym, że tyle butelek to jest norma, a tyle to już choroba.

Życie na trzeźwo było trudne do przyjęcia, trudne do zaakceptowania i jeszcze trudniejsze do przeżycia. Ale tym razem miała motywację. Chciała to zrobić dla siebie, jednak decyzja nie była prosta. Ulga mieszała się z paniką, że pozwala na to, że nie protestuje, że bezkarnie mówi codziennemu życiu „stop”.

Rozdział 3

 

 

Obudziła się napięta i wściekła na cały świat. Tak po prostu. Wkurzało ją chrapanie Aldony, puste łóżko Krystyny, rozwodniona owsianka na śniadanie, wydawana przez Gospodarczą, i miły, przyjazny głos pielęgniarki, pytającej o samopoczucie. Wkurzało ją, że jej mąż nie dawał znaku życia od kilku dni, ale jeszcze bardziej irytowało ją, jak już dzwonił.

Wstała z łóżka, naciągnęła szlafrok na piżamę i rozejrzała się po pokoju. Nikogo nie było, współlokatorki poszły już pewnie na śniadanie. Izabela w najmniejszym stopniu nie była zainteresowana porannym posiłkiem. Najpierw musiała zapalić.

Chwyciła z szafki paczkę papierosów i skierowała się do drzwi. Po chwili cofnęła się do szafki i zabrała leżącą na wierzchu zapalniczkę, strącając przy tym torebkę z kawą, która rozsypała się na podłodze. Potem się tym zajmie. Stanęła przed drzwiami pokoju i spojrzała w kierunku tajemniczej sali z ogromnym świecącym napisem „Cisza” nad wejściem. W pomieszczeniu panował półmrok, ale z daleka widziała rzędy metalowych szpitalnych łóżek i zarysy leżących na nich ludzi. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk sygnalizujący, że toczy się tam jakieś życie. Pewnie gwar panujący na korytarzu szpitala zagłuszał wszystko, bo wiedziała, że te krzyki, przez które czasem nie może spać, dochodzą właśnie z tego pokoju. Czy to w tej sali spędziła pierwsze dni na tym oddziale? Jak przez mgłę pamięta ból i brak możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu.

Skierowała się w stronę palarni, mijając po drodze stołówkę. Przez otwarte drzwi widziała Gospodarczą nalewającą owsiankę do głębokich talerzy i miseczek. Minęła ją niezauważona.

Palarnię stanowił mały pokoik z tarasem, znajdujący się na końcu korytarza po stronie męskiej. W pomieszczeniu stał stolik i kilka krzesełek naokoło. Panował tam zaduch charakterystyczny dla wszystkich palarni i tylko obecność balkonu sprawiała, że można tam było w ogóle oddychać. Nikt nie zamykał drzwi na taras, nawet w zimie. Niektórzy żartowali, że samo przebywanie w palarni przez dziesięć minut powoduje taki sam efekt, jak wypalenie jednego papierosa.

Izabela zapaliła i przez kraty na tarasie popatrzyła na las.

Szpital zajmował trzy kondygnacje starego, przedwojennego budynku za miastem. Na parterze mieściły się izba przyjęć, gabinety lekarskie i gabinety psychologów. Na drugim piętrze znajdowały się duża sala do ćwiczeń i kilka pokoi dla osób usamodzielniających się, przygotowywanych do wypisu po długiej hospitalizacji. Oddział z salami pacjentów, i zarazem centrum szpitalnego życia, mieścił się na pierwszym piętrze. Naprzeciwko drzwi wejściowych na oddział, zabezpieczonych automatycznym zamkiem i kratą, mieściło się stanowisko ochroniarzy-sanitariuszy. Oddzieleni od korytarza biurkiem, siedzieli we wnęce, pomiędzy dyżurką pielęgniarską, będącą jednocześnie gabinetem zabiegowym, a jedną z sal obserwacyjnych. Druga z sal mieściła się po przeciwnej stronie dyżurki, a zaraz za nią gabinet mieli lekarze. Naprzeciwko dyżurki znajdowało się kolejne bardzo ważne pomieszczenie – świetlica, która trzy razy dziennie stawała się stołówką. Po obu stronach ciągnęły się długie korytarze z salami dla pacjentów: na lewo od wejścia, za zakrętem, część damska, a na prawo męska. Żółta, częściowo wyblakła i wydrapana farba pokrywała ściany zarówno na korytarzu, jak i we wszystkich salach. Jedynie gabinet zabiegowy był biały i przerażał swoją sterylnością.

Wszyscy pacjenci: młodzi i starzy, bardzo chorzy bez kontaktu z rzeczywistością i bardziej kontaktowi z uświadomionymi problemami, przebywali razem, na jednym oddziale. Nie było podziału ani na rodzaj choroby, ani na jej stopień zaawansowania, ani na wiek. Konieczność i szara rzeczywistość szpitali psychiatrycznych w małych miastach.

Wracając z palarni, Izabela minęła automat telefoniczny, który znajdował się dokładnie naprzeciwko jej sali. Na krzesłach przy telefonie, jak zwykle, siedziało kilku pacjentów. Wiedziała już, że czasem siedzą tam ludzie umówieni na telefon o konkretnej godzinie, a czasem po prostu siedzą bez konkretnego celu. Często widywała tam pana Mariana, starszego pana z siwymi włosami, wyczekującego na rozmówcę, niekoniecznie telefonicznego. Zwykłe „dzień dobry, panie Marianie” rozświetlało jego buzię w bezzębnym uśmiechu. Takie drobne przyjemności osamotnionych, porzuconych przez rodzinę i znajomych, pacjentów szpitala.

Zaraz obok budki telefonicznej stał automat ze słodyczami i napojami. Dobry pomysł dla tych, którzy nie mogli wyjść do sklepu, a mieli akurat ochotę na coś słodkiego. Natomiast kiepski dla pacjentów ciężko kontaktujących, którzy nie tylko nie umieli go obsługiwać, ale też nie rozumieli, że aby wyjąć z niego cokolwiek, potrzebne są pieniądze. Minusem była też całodobowa dostępność maszyny. Izabela nie lubiła, gdy w nocy po korytarzu rozchodził się przerażający odgłos dudnienia, gdy, po zapłacie, wybrany produkt z hukiem lądował w dolnej komorze. Znała ten dźwięk na pamięć, jednak zawsze otwierała oczy z przerażenia. Sama nigdy z automatu nie korzystała. Nie potrzebowała niczego poza papierosami, których ten nie udostępniał.

Dzień nie wyróżniał się niczym specjalnym. Był to zwyczajny, codzienny, szpitalny dzień, jakich Izabela przeżyła już wiele. Stała właśnie w kolejce po obiadowe drugie danie i myślała o tym, że wcale nie jest głodna. Lekarze jednak zagrozili, że jeśli nadal będzie chudła i opuszczała posiłki, wróci do sali obserwacyjnej. Nie miała na to najmniejszej ochoty. Z zamyślenia wyrwały ją słowa Gospodarczej, która, wychylając się z okienka, przez które wydawała posiłki, wołała donośnym głosem:

– Proszę nie wynosić talerzy ze stołówki! Nie wolno jeść w pokojach! Wynosicie te talerze i nie przynosicie ich z powrotem! – I dodała na jednym oddechu: – O, przyszła ta nowa z dwadzieścia jeden!

Niektórzy pacjenci oderwali się na chwilę od posiłku, zerknęli w kierunku wchodzącej kobiety, lecz szybko powrócili do jedzenia. Izabela również automatycznie i bez większego zainteresowania spojrzała na osobę, która właśnie weszła do pomieszczenia, po czym wróciła do przerwanych rozmyślań. Dopiero po chwili doszło do niej znaczenie tych słów. Jak to z dwadzieścia jeden? Przecież to był jej pokój! Odwróciła się ponownie w stronę młodej kobiety, która stała bez ruchu w drzwiach stołówki i przerażonym wzrokiem szukała wolnego miejsca. Wyglądała na przestraszoną. Jeśli to jeszcze jeden Katafalk, to zwariuję – pomyślała i odebrała z okienka talerz z ziemniaczano-warzywną paćką.

– Nałożyłam pani półtora porcji, musi pani więcej jeść – powiedziała Gospodarcza, ale Izabela już jej nie słuchała, skupiona na obserwowaniu nowej współlokatorki.

Co prawda pielęgniarka wspomniała rano coś o nowej osobie na łóżko po Krystynie, ale w tym tygodniu robiła to już czterokrotnie i Izabela nie przywiązywała większej wagi do tych informacji. Patrzyła teraz na nową pacjentkę, która niepewnym krokiem podeszła do wolnego miejsca przy stole, wyjęła chusteczkę, dokładnie przetarła nią ceratę i krzesełko, starannie ułożyła sztućce i usiadła. Po chwili wstała, przetarła sztućce ponownie i przełożyła je na drugą stronę. Jej usta poruszały się, jakby mówiła, ale Izabela siedziała zbyt daleko, by usłyszeć. Na stołówce było zresztą tak głośno, że pewnie nie usłyszałaby nawet, gdyby stała obok. Nowa ustawiła się w kolejce, a Izabela wróciła do jedzenia.

– Ochrona! Szybko! – krzyknęła nagle głośno Gospodarcza i w jednej chwili na stołówce zrobiło się jeszcze większe zamieszanie.

Do świetlicy wbiegł ochroniarz Cezary, potrącając pacjentów zgromadzonych przy wejściu i stojących w kolejce po obiad. Dopiero wtedy dostrzegła, że tuż przed okienkiem wydawania posiłków na ziemi leżała kobieta. Wszystko zadziało się niezwykle szybko. W jednej chwili pojawiła się doktor Niepokój i pielęgniarka, a pan Cezary kazał wszystkim wyjść ze stołówki. Pacjenci zebrali się pod drzwiami i czekali w napięciu albo na informacje o chorej, albo na możliwość dokończenia obiadu. Po krótkiej chwili, przy pomocy sanitariusza i pielęgniarki, wyprowadzono omdlałą kobietę, a pozostali jednocześnie ruszyli z powrotem na stołówkę. Ktoś mówił, że zasłabła, ktoś inny, że miała atak padaczki.

Izabela rozglądała się intensywnie w poszukiwaniu nowej pacjentki, ale nigdzie jej nie widziała. Nie było jej ani na stołówce, ani w zasięgu wzroku na korytarzu. Jakby rozpłynęła się nagle w powietrzu. Przy świetlicy zgromadzili się prawie wszyscy chorzy, jednakże zainteresowanie wypadkiem ustało równie szybko, jak się pojawiło i pacjenci powrócili do szpitalnej codzienności.

Cóż, trzeba będzie po obiedzie zajrzeć do pokoju…

Rozdział 4

 

 

Hania wiedziała jedno: nawet jeśli nie chce zostać w tym miejscu, nie będzie miała siły stąd wyjść. Czuła, że po prostu nie da rady. Najchętniej zostałaby tu, na tej szpitalnej kanapie, z panią doktor, siedzącą na krześle naprzeciwko, aż do czasu, kiedy ta siła wróci. Choćby to miało trwać tygodniami. W oczach lekarki dostrzegała troskę i zrozumienie. Chciała tu siedzieć, mówić, płakać, pozwolić, by ktoś się nią zaopiekował, by ktoś ją obronił przed światem i przed samą sobą. Ale jednocześnie nie chciała, by ktokolwiek dowiedział się, co siedzi w jej głowie. Nawet ta sympatyczna, uśmiechająca się pani doktor, która zdawała się mieć dobre intencje. Jej głos był spokojny i ciepły, ale Hani trudno było to zakodować. Jakaś wewnętrzna siła kazała jej myśleć o czymś zupełnie innym.

Gabinet izby przyjęć nie był duży. Mieściły się tam kanapa, dwa krzesła, leżanka i duże biurko z szufladami, na którym stał komputer. Przy biurku siedziała pielęgniarka, w skupieniu wprowadzająca do komputera każde słowo podyktowane jej przez panią doktor. Kruczoczarne włosy miała upięte wysoko na czubku głowy. Bluzka wyglądała jak fartuch, ale nim nie była. Przecież personel szpitala powinien nosić białe fartuchy. Hania spojrzała na kojącą, symetryczną twarz pani doktor. W jej wyglądzie panował porządek, co Hanię w pewien sposób uspokajało. Na małej srebrnej plakietce napisane było: „lek. med. Emilia Nowak”.

Doktor Nowak była szczupłą, zadbaną kobietą w średnim wieku, z blond włosami w przyjemnym słonecznym odcieniu, związanymi w kucyk cienką, czarną gumką. Lekko poszarzała twarz i podkrążone oczy zdradzały zmęczenie, lecz pozostawała skupiona, a jej ruchy były energiczne i zdecydowane. Głos brzmiał ciepło, ale stanowczo i to dawało poczucie, że panuje nad wszystkim. Miała na sobie ciemne spodnie i czarny sweter z golfem.

Prawdopodobnie Hanna Krawczuk była kolejną pacjentką przywiezioną przez pogotowie tego wieczoru, lecz lekarka nie zdradzała żadnych objawów zniecierpliwienia czy znudzenia.

– I jak, pani Haniu, idziemy na górę? – Nowo przyjęta pacjentka kiwnęła głową. – Zaprowadzę panią do sali. – Wstały i skierowały się w stronę drzwi, następnie schodami na górę, na oddział. – Czuje pani niepokój? – zapytała.

Hania pokiwała głową, czując w gardle gulę uniemożliwiającą mówienie. Nie spała od kilku nocy i czuła się wyczerpana. Marzyła o chwili wytchnienia od siebie, ale nie miała pewności, czy tabletki, które zaraz otrzyma, będą miały taką magiczną moc.

Pielęgniarka podążała za nimi z plikiem teczek pod pachą. Dwadzieścia schodów z parteru na piętro, osiemdziesiąt dwa kroki od kanapy na izbie przyjęć do łóżka w sali. Hania podreptała chwilę w miejscu, by zaokrąglić liczbę. Nie mogła pozwolić, by cokolwiek jej umknęło.

Był już bardzo późny wieczór, więc wszystkie pacjentki leżały bądź spały. W sali znajdowało się dziesięć łóżek. Z ulgą stwierdziła, że wolne jest tylko jedno, piąte od okna. Pięć to dobra liczba. Połknęła garść pigułek podanych przez pielęgniarkę i zasnęła, obmyślając w głowie plan kolejnego dnia w nowej rzeczywistości.

Żeby tylko nie mieć Tych Myśli.

Rano obudziły ją odgłosy krzątania się pozostałych współlokatorek, które wstały już z łóżek i podczas codziennych porannych czynności z ciekawością zerkały na nową pacjentkę. Mówiły głośno, patrząc na nią i wymieniając komentarze. Nowa osoba na oddziale to zawsze było wydarzenie.

– Chyba nad ranem ją przywieźli – powiedziała jedna z nich.

– No co ty, jeszcze północy nie było! – zaprotestowała druga.

– Ja już spałam, ja tam nic nie wiem.

– Cicho, bo ją obudzicie!

– Nie wiadomo.

Lecz Hania już nie spała, co jakiś czas przymykając tylko oczy i nie mając siły się ruszyć. Czuła się na wpół przytomna. Słyszała wszystko, co się wokół działo, i pozwalała, by życie toczyło się dalej bez jej udziału. Ktoś wchodził, wychodził, odkręcał kran przy umywalce, otwierał szafę. Pani z sąsiedniego łóżka mamrotała pod nosem, że żałuje za swoje grzechy, druga zastanawiała się, czy iść na przepustkę. Hania czuła, że jedyny wysiłek, na jaki może się w tej chwili zdobyć, to oddychanie. Jeszcze tylko pięć minut, bo potem czeka ją bardzo dużo pracy.

Wracając ze śniadania, uważnie przyglądała się oddziałowi i każdej mijanej po drodze osobie. Zaraz przy wejściu na oddział dostrzegła wiszącą na ścianie małą antyramę. Gdy podeszła bliżej, okazało się, że był to regulamin oddziału szpitalnego. Przeczytała go bardzo uważnie. Następnie zrobiła to ponownie. I na wszelki wypadek jeszcze trzy razy, by mieć pewność, że każdy punkt zapisał się w jej pamięci. Regulaminy wyznaczały granice, a granice dawały poczucie bezpieczeństwa. Zasady były kluczem do wewnętrznego spokoju.

Skierowała się do gabinetu zabiegowego zaraz po tym, jak ochroniarz krzyknął głośno: „Leki!”. Jego głos przez chwilę niósł się echem po korytarzu, mobilizując chorych do stawienia się przed dyżurką.

Stanęła w długiej kolejce. Pacjenci wciąż przybywali z kubkami, szklankami i butelkami wody. Niektórzy mieli wodę w słoiczkach lub plastikowych kubkach z motywami bajkowymi, takimi, jakie dostaje się do napojów dla dzieci w kinie.

– Jesteście wszyscy oświeceni, bo moje światło pada na was – oznajmił facet w wytartych spodniach dresowych i poszarzałym, przykrótkim sweterku z owczej wełny, wspinając się na palce i unosząc ręce w geście błogosławieństwa.

W jego oczach było coś, co Hanię przeraziło. Odruchowo zaczęła liczyć osoby stojące w kolejce. Stojący przed nią staruszek ledwo trzymał się na nogach. Piżama na lewą stronę, obsunięte spodnie, zza których wystawał pampers i kawałek gołego pośladka. Powstrzymała odruch wymiotny. To tak nisko można upaść? Chyba już zawsze będzie ją to przerażać. Każdego dnia na nowo, tak samo.

Na krześle przy budce telefonicznej siedział starszy pan w dzierganej szarej kamizelce i spodniach od dresu.

– Jak pan się nazywa? – ktoś zapytał.

– Marian. Całe życie Marian – odpowiedział staruszek dziarsko i z uśmiechem.

– O, to bardzo piękne imię, gratuluję.

– Tak, całe życie jestem Marian – podkreślił z dumą i zamyślonym wzrokiem spojrzał w sufit.

Pacjenci, zamiast