Nowożytna sztuka wojenna - Hans Delbruck - ebook

Nowożytna sztuka wojenna ebook

Hans Delbruck

3,8

Opis

Jedna z najważniejszych prac dotycza historii wojskowości.  Hans Delbrück, urodzony 11 listopada 1848 w Bergen na wyspie Rugia, polityk, na forum międzynarodowym uznawany za pierwszego prawdziwie współczesnego historyka wojskowości. Studiował począwszy od  1868 na uniwersytetach w Heidelbergu i Bonn. W międzyczasie walczył jako ochotnik w wojnie francusko-pruskiej z 1870 roku. W roku 1874 został nauczycielem Waldemara, szóstego dziecka Fryderyka Wilhelma. W latach 1882 do 1885 był członkiem pruskiej Izby Posłów z ramienia konserwatywnej Freikonservative Partei, zaś od 1884 do 1890 członkiem Reichstagu. W życiu politycznym intensywnie spierał się z pruskim rządem, między innymi na linii jego obchodzenia się z Polakami i Duńczykami. W roku 1885 został profesorem historii współczesnej na uniwersytecie w Berlinie, gdzie bardzo ceniono jego prace, a od 1883 był współwydawcą periodyku Preussischen Jahrbücher, który wydawał do roku 1920. Swoje badania nad historią wojskowości upatrywał jako kontynuację dzieła Carla von Clausewitza, którego podziwiał i do którego bardzo często się odwoływał. Jego nowatorskie podejście, dekonstrukcja połączona z ponownym budowaniem tez na temat historii sztuki wojennej wywoływały liczne spory ze współczesnymi mu historykami. Obok sztandarowej Historii sztuki wojennej (Geschichte der Kriegskunst im Rahmen der politischen Geschichte), napisał liczne prace o charakterze porównawczym, monograficznym i przekrojowym: Die Perserkriege und die Burgunderkriege (1887), Die Strategie des Perikles erläutert durch die Strategie Friedrichs des Grossen (1890), Das Leben des Feldmarschalls Grafen Neithardt von Gneisenau (1894), Bismarcks Erbe (1915), Krieg und Politik (1918), oraz wydana w 1894 Sprawa polska (Die Polenfrage). W czasie I wojny światowej wdawał się w spory ze sztabem generalnym na polu przyjętej strategii w Wielkiej Wojnie. Był członkiem komisji pokojowej, która w Wersalu podpisała traktat pokojowy. Ostro sprzeciwiał się tezie jakoby Niemcy przegrały tę wojnę ze względu na zadany im przez Żydów i komunistów „cios w plecy” (Dolchstosslegende). Na emeryturę przeszedł w roku 1920. Zmarł 14 lipca 1929 roku w Berlinie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 676

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł orginału:

Geschichte der Kriegskunst im Rahmen der politischen Geschichte

© Copyright

Hans Delbrück

© Copyright for Polish edition

Wydawnictwo NapoleonV

Oświęcim 2016

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Miłosz Młynarz

Korekta:

Dariusz Marszałek

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-7889-561-9

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

WSTĘP

Czwarty i ostatni tom „Historii sztuki wojny” pojawia się w roku końca największej ze wszystkich wojen. Dotyczące go badania i kompozycję dzieła praktycznie zakończono już w 1914 roku, burza, w jakiej nas pogrążono, nie dała mi jednak bodźca do kontynuacji pracy (jak można by oczekiwać), lecz odciągnęła mą uwagę od tematu. Przerwałem pisanie, by zakończyć je wreszcie bez tworzenia więzi między przedstawianym zagadnieniem a teraźniejszością. Gdy książka wspomina o obecnych warunkach, oznacza to zawsze okres przed wojną światową, w którym pisałem, a sporadycznie czas, gdy sam zyskałem praktyczną znajomość tematu (w 1867 zostałem żołnierzem, a w 1885 odszedłem ze służby jako porucznik rezerwy).

Początkowo planowałem zakończenie dzieła na wojnach o zjednoczenie Niemiec oraz przekształceniu strategii napoleońskiej w strategię Moltkego. Porzuciłem jednak ten zamiar, wiódłby bowiem wprost do problemów wojny światowej, niewystarczająco jeszcze określonych, by stać się przedmiotem naukowej pracy w rodzaju niniejszej. Nie oznacza to całkowitej rezygnacji z rozważania ostatniego okresu, lecz jedynie niemożność uczynienia tego w systematyczny, bezstronny sposób, czego wymaga podobne dzieło. W efekcie książka ta kończy się na Napoleonie i jego współczesnych. Kontynuacja, obejmująca teraźniejszość, jest już bliska pojawienia, choć w innej formie. To, co miałem do powiedzenia i byłem zdolny przekazać w zakresie historii militarnej końca XIX wieku (szczególnie strategia Moltkego i zdarzenia wojny światowej), wyłożyłem w artykułach oraz trzech tomach Krieg und Politik, 1914 bis 1918, które ukażą się równocześnie z niniejszą pracą. Artykuły o Moltke zawiera również zbiór Erinnerungen, Aufsätze und Reden, uzupełniony artykułem zPreussische Jahrbücher (115, 1904: 347), dotyczącym Entwickelung der strategischen Wissenschaft im 19. Jahrhundert Caemmerera. Nowe myślenie Moltkego – strategiczny marsz zbliżeniowy na dwóch frontach, co Schlieffen w związku z moją analizą bitwy pod Kannami rozwinął w ideę podwójnego okrążenia – zostaje tu powiązane z poglądami Schlichtinga i wyjaśnione bardziej szczegółowo, zarówno technicznie, jak psychologicznie. To z kolei prowadzi do strategicznych obserwacji, które poczyniłem co do zdarzeń wojny światowej.

Mówiąc o nowoczesności, w naturalny sposób umieściłem techniczne aspekty wojny – uzbrojenie i taktykę – w tle. Nie dlatego, że straciły na ważności; wręcz przeciwnie, wciąż ją zyskiwały. Stało się tak, gdyż aspekty techniczne tak wyraźnie ukazały swą formę i istotność, że nie wymagają dalszych badań. Istnieje tu bogata literatura, mogłem więc ograniczyć się do ustalania praktycznych wyników – tym bardziej, że nieoceniona Geschichte der Kriegswissenschaften Maxa Jähnsa systematycznie prezentuje materiał czytelnikowi, szukającemu dalszych informacji. Ograniczenie tematyki technicznej umożliwiło mi, mam nadzieję, jasne przedstawienie podstawowego wątku tej pracy: powiązań organizacji narodu, taktyki i strategii, „Historii sztuki wojennej w kontekście historii politycznej”, jak wskazuje tytuł. Zauważenie interakcji taktyki, strategii i organizacji narodu oświetla ich wpływ na historię powszechną, co objaśniło wiele zagadnień dotąd źle rozumianych lub niejasnych. Dzieło to powstało nie ku korzyści sztuki wojennej, ale w interesie historii powszechnej. Jeśli czytają je wojskowi i czerpią z niego bodźce, mogę tylko odczuwać zadowolenie i zaszczyt, napisał je jednak historyk dla przyjaciół historii. Nie wyraziłbym nawet sprzeciwu, gdyby książka ta, traktująca o wojnie (i to w kontekście historii politycznej), miała znaleźć się w kategorii dzieł historii kultury. Sztuka wojenna jest bowiem sztuką jak malarstwo, architektura czy pedagogika, a całą kulturową egzystencję ludów w znacznym stopniu określają ich organizacje militarne, blisko z kolei powiązane z techniką wojny, strategią i taktyką. Wszystkie te rzeczy wpływają na siebie nawzajem. Duch każdej epoki przejawia się w wielowymiarowych indywidualnych zjawiskach, a wiedza każdej jednostki (jak w moim wypadku sztuka wojny) poszerza wiedzę ogólnego rozwoju ludzkości. W historii świata nie ma epoki, której podstaw nie dotyczyłaby ta praca. Uzyskanie akceptacji dla idei, że w ten sposób da się cokolwiek osiągnąć, wymagało jednak wielkiego wysiłku, a nawet walki. Nawet Leopold Ranke wprost odrzucił mój plan, gdy mu go przedstawiłem. Katedra, do której mam obecnie honor należeć, czyniła trudności przy mej nominacji, twierdząc, że studia nad wojskowością nie należą do uniwersytetu. Gdy przekazałem pierwszy tom, który w końcu zagłębia się dość znacznie w historię w historię starożytną, szczególnie rzymską, Theodorowi Mommsenowi, podziękował mi, lecz oświadczył, że z trudnością znajdzie czas na lekturę. A ponieważ miałem przeciw sobie także sztab główny, należy przyznać, że walka nie okazała się łatwa. Nikt rozpoznany jako mój student nie mógł zostać instruktorem Kriegsakademie, a historycy, których przekonała logika wniosków mojego badania, dokładali z ostrożności wszelkich wysiłków, by ukryć ten fakt. Co się tyczy innych uczonych, to okaże się, że nie potrafiłem aż do chwili obecnej skłonić ich do prawidłowego powtórzenia mego wywodu. Nowe idee muszą walczyć nie tylko z zaciętym oporem tradycyjnych, ale także błędnym rozumieniem, niemal tak samo niewzruszonym.

Przy publikacji pierwszego tomu czułem się zobligowany do wspomnienia w przemowie Die Bevölkerung der griechisch-römischen Welt Juliusa Belocha, istotnego dla mnie prekursora – tym razem nie mogę zaniedbać wymienienia dzieła stanowiącego zarazem nieocenione preludium i ogromnie wartościowe uzupełnienie niniejszej pracy: Machiavellis Renaissance des Kriegskunst Martina Hobohma. Całkowicie akceptuję wnioski tej książki, równie naukowej, co znakomicie napisanej, a dr Hobohm okazał mi wielką pomoc przy zbieraniu materiałów do kontynuacji badań. Jestem także zobowiązany dr. Siegfriedowi Mette za pomoc przy korekcie.

Berlin-Grunewald, 7 sierpnia 1919

Hans Delbrück

KSIĘGA INATURA WOJNYW RENESANSIE

ROZDZIAŁ IPOWSTANIE EUROPEJSKIEJ PIECHOTY

Zaskakująca moc szwajcarskiego systemu walki opierała się na efekcie masy wielkich, zamkniętych czworoboków oraz pewności siebie każdego żołnierza, ukształtowanej przez 200 lat nieprzerwanych zwycięstw. Wojowniczy duch całego narodu umożliwiał prowadzenie wszystkich mężczyzn do grupowego uderzenia, a ich formacje górowały nad choćby największą osobistą odwagą dawniejszych zawodowych wojaków. Pod Nancy owa szwajcarska wojna masami zeszła z gór, tak bardzo jej pomocnych we wcześniejszych triumfach. W wojnie rozstrzygniętej pod Grandson i Murten konfederaci walczyli bardziej dla króla Francji niż we własnym interesie politycznym, a teraz ich siłę zaczęto odczuwać z dala od Szwajcarii, w służbie cudzoziemcom. W ten sposób owa niewielka część ludów niemieckich wywarła znaczny wpływ na historię. Z punktu widzenia historii świata jeszcze ważniejsza okazała się jednak powszechna zmiana, gdy inne narody uznały wyższość szwajcarskiej sztuki walki i zaczęły ją naśladować.

Od dawna oczywiście oprócz ciężkozbrojnej jazdy istnieli nie tylko łucznicy, ale i piechurzy z bronią bliskiego zasięgu, wspierający konnicę w bitwie. Nadchodzący postęp polegał na zgrupowaniu tych ostatnich w zwartych szykach oraz zwiększeniu ich roli i liczby.

Proces ten zrozumiały początkowo tylko dwa narody: Niemcy i Hiszpanie. Kroki w tym kierunku poczynili Francuzi oraz Włosi, ale nie doprowadzili ich do końca lub uczynili to znacznie później. Istnieje tu bardzo wyraźna różnica, wymagająca szczególnej uwagi. Najpierw jednak zwróćmy się ku wyjaśnieniu pierwszego pozytywnego przykładu tego rozwoju w nowożytności, który zdarzył się na ziemi niemieckiej.

HOLENDRZY I BITWA POD GUINEGATE (7 SIERPNIA 1479)1

Po raz pierwszy szwajcarskie metody nie-Szwajcarzy wykorzystali pod Guinegate, dwa i pół roku po Nancy. Arcyksiążę Maksymilian, zięć Karola Zuchwałego, zwyciężył tu armię francuską. To właśnie Burgundczycy, którym tak bardzo dała się we znaki przewaga Szwajcarów, jako pierwsi z powodzeniem przejęli ich taktykę.

Maksymilian oblegał Thérouanne, małą twierdzę graniczną, której na odsiecz szedł des Cordes. Armia francuska składała się tradycyjnie z rycerzy i łuczników: ci ostatni należeli do kompanii stanowionych, przypisanych do poszczególnych rycerzy, lub franc-archers. Te formacje Maksymiliana były znacznie słabsze, ale z drugiej strony arcyksiążę dysponował przynajmniej 11000 piechoty z bronią bliskiego zasięgu (pikami i halabardami), przyprowadzonej przez Jeana Dadizeele, bajlifa Gandawy i generalnego kapitana Flandrii. Sam Maksymilian liczył ledwie 20 lat i nie miał doświadczenia czy władzy (na ziemiach swej żony), by tworzyć nowy system militarny. W jego armii znajdował się jednak hrabia Romont, którego włości leżały w bezpośrednim sąsiedztwie Berna i Fryburga, nad jeziorem Neuchâtel. W służbie księcia Burgundii walczył przeciw Szwajcarom, choć wbrew swym chęciom. Nikt nie znał ich lepiej w wojnie i pokoju. Według źródeł, to właśnie ów szwajcarski hrabia zorganizował flamandzką piechotę. Możemy przyjąć, że również on poradził swemu obecnemu dowódcy zmasowanie takiej piechoty, a burgundzkie Niderlandy stanowiły najlepsze źródło takich formacji. Taktykę podobną do szwajcarskiej już tu zresztą widziano, gdy zbuntowane miasta Flamandii pokonały francuskich rycerzy pod Courtrai w 1302 roku. Metoda owa zawiodła pod Rosebeke w 1382 roku, gdyż na flamandzkich równinach przeciw rycerstwu brakowało silnych umocnień terenowych (w przeciwieństwie do szwajcarskich gór). Niemniej pozostali tu liczni żołnierze oraz mocny duch walki – Niderlandczycy tworzyli znaczną część armii Karola Zuchwałego, a szwajcarski przykład dostarczył teraz możliwości ponownego skutecznego wykorzystania owego ducha.

Wojska burgundzkie zapewne liczyły o kilka tysięcy ludzi więcej od francuskich, nawet jeśli doliczyć do tych ostatnich czterotysięczny garnizon Thérouanne, który podczas bitwy zagrażał tyłom Burgundczyków.

Obie armie umieściły na skrzydłach jazdę, a w centrum piechotę, po jednej stronie łuczników, po drugiej głównie pikinierów. Pikinierzy burgundzcy stali w dwóch wielkich, głębokich czworobokach, dowodzonych przez hrabiego Engelberta z Nassau, który walczył pod Nancy pod Karolem Zuchwałym, oraz hrabiego Romonta. Sam Maksymilian wbrew tradycji rycerskiej nie dołączył do jazdy, ale do czworoboków piechoty z piką w ręku. Towarzyszyła mu pewna liczba szlachty2. Arcyksiążę opowiada w pamiętnikach, że po przyjeździe do Niderlandów kazał zrobić sobie piki, z którymi ćwiczył. Można więc powiedzieć, że piechotę (w tym szlachtę) szkolono systematycznie w używaniu pik i musztrze. Dołączenie szlachty, stojącej naturalnie w pierwszym szeregu, miało wzmocnić czworoboki i stanowiło krok, który już często obserwowaliśmy pod koniec średniowiecza. Znaczna różnica polegała na wyposażeniu jej w piki, broń piechoty, i stworzeniu taktycznej jedności z piechotą zamiast walki przed nią. „Najwspanialsza kronika” donosi nam: „W szyku stał hrabia Romont i książę [Maksymilian], wśród zwykłych żołnierzy piechoty i pik”.

Des Cordes zdołał na prawym skrzydle odrzucić burgundzkich rycerzy, wspierających czworobok piechoty, i zdobyć ustawione tam działo. Choć burgundzkich łuczników było wielu, relacja z bitwy w ogóle ich nie wspomina: niewątpliwie od razu ustąpili przed przeważającymi siłami Francuzów i uciekli lub zostali zepchnięci na czworoboki pikinierów.

Triumf rycerzy umożliwił des Cordes’owi flankowy atak na lewy czworobok piechoty, dowodzony przez hrabiego Nassau. Burgundczycy znaleźli się w patowej sytuacji, intensywnie ostrzeliwani od czoła i ze skrzydła przez francuskich łuczników oraz zdobyte przez wroga działo. Ich sytuacji nie polepszył nawet fakt, że większość zwycięskiej jazdy francuskiej nie kontynuowała ataku, ale rzuciła się w pogoń za uciekającymi rycerzami burgundzkimi, opuszczając pole bitwy.

Gdyby sytuacja ułożyła się podobnie na drugim skrzydle, Burgundczycy nie uniknęliby porażki. Tu jednak większość konnicy oparła się Francuzom, nie dopuszczając do ich wyjścia na flankę pikinierów. Formacja Romonta mogła więc ruszyć naprzód, zmuszając do ucieczki francuskich łuczników, wspierając drugi czworobok i rozstrzygając losy bitwy.

Żadne współczesne źródło nie rozwodzi się nad przyjęciem pod Guinegate szwajcarskiej taktyki czworoboków piechoty. Co szczególnie warte uwagi, brak takich wzmianek w raportach z bitwy (co najmniej cztery pochodzą od samego Maksymiliana). Może to uderzać na pierwszy rzut oka, ale nie stanowi rzadkości, że współcześni nie zauważali wagi zmiany w teorii i dopiero kolejne pokolenia doceniały dane zjawisko. Odkryliśmy już na przykład w historii wojskowości starożytnej, że zmiana tak zasadnicza jak powstanie szyku schodkowego podczas II wojny punickiej nie została wprost odnotowana w żadnym źródle. Niemniej, i tutaj, i w wojnie punickiej fakt pozostaje pewny. Dadizeele, Molinet, de But i Basin zgadzają się, że zwycięstwo przyniosła piechota flamandzka. De But pisze: „Książę Maksymilian mężnie stawał ze swymi pikinierami i francuska jazda, która wraz z innymi próbowała go zaatakować z obu stron, nie mogła zyskać nad nim przewagi”. Basin twierdzi jeszcze bardziej kategorycznie, że piechota flamandzka ze swymi pikami uniemożliwiła penetrację jeździe wroga: „Bowiem flamandzka piechota ze swymi długimi włóczniami wzmocnionymi przez ostre żelazne groty, które zwykli zwać pikami, mężnie zapobiegła wdarciu się między nich nieprzyjacielskiej jazdy”.

Nie powinniśmy jednak pomijać faktu, że zwycięstwo wynikało częściowo z ochrony flankowej, jaką rycerze zapewnili przynajmniej jednemu z burgundzkich czworoboków piechoty. Gdyby nie to, pikinierzy mogliby jak pod Rosebeke przegrać bitwę.

Do dziś brak wyjaśnienia, dlaczego zwycięstwo nie przyniosło zdobycia Thérouanne. Maksymilian zakończył kampanię i rozpuścił wojska. Gdyby przebieg i wynik bitwy nie zostały tak jasno opisane w licznych relacjach, uznalibyśmy zapewne zwycięstwo za nieprzekonujące. Mówiło się, że Flamandowie nie chcieli już dłużej służyć. Być może chodziło o starą wrogość między księciem a stanami prowincji: Niderlandczycy bali się Maksymiliana, swego władcy, nie mniej od Francuzów i nie chcieli, by zwycięstwo uczyniło go zbyt potężnym. Być może również skarbiec Maksymiliana okazał się tak pusty, że nie pozwolił na wypłaty dla oblegających, choć po wygranej bitwie nie musiało być ich wielu.

Oczywiste więc, że starcie pod Guinegate nie miało znaczenia politycznego – w przeciwieństwie do militarnego, gdzie stanowiło punkt zwrotny. Rola niderlandzkich oddziałów piechoty w następnym pokoleniu bez wątpienia wynikała z tego triumfu, a Francuzi otrzymali bodziec do własnych reform militarnych, przekazując go być może Hiszpanom. Przede wszystkim jednak piechota niderlandzka stanowiła poprzedniczkę landsknechtów.

LANDSKNECHCI3

Zwycięstwo pod Guinegate okazało się bezowocne, ponieważ zwycięzca nie zachował nietkniętej armii. Maksymilian – rządzący krajem początkowo oczywiście tylko jako książę małżonek, a po śmierci żony regent swego syna Filipa – wkrótce znalazł się w otwartym konflikcie ze stanami. Aby postawić na swoim, musiał dysponować armią inną niż z obywatelskiego zaciągu.

Rekrutował więc żołnierzy z ziem każdego władcy od Niderlandów do Renu, górnych Niemiec i Szwajcarii. W latach 1482-1486 siły te zaczęto nazywać landsknechtami.

Skąd wzięła się ta nazwa (provinciae servi, słudzy prowincji, patriae ministri, służący kraju, compagnons de pays, towarzysze kraju)? Dlaczego nie Fussknechte(„piesi żołnierze”), Soldknechte(„najemni żołnierze”), Kriegsknechte(„ludzie w służbie wojskowej”) czy jakaś inna? Terminu „landsknecht” używano przez około sto lat, do czasów wojny trzydziestoletniej. Później zanikł, gdyż wolny najemnik, często zmieniający strony, nawiązał trwalszy i bardziej określony stosunek z dowódcą czy krajem, co znalazło odbicie w terminologii.

Słowo to wyjaśniano na wiele sposobów, które jednak należy odrzucić. Nie znaczy to „żołnierze własnego kraju” w przeciwieństwie do Szwajcarów, landsknechci służyli bowiem z nimi w tych samych barwach i jednostkach. Nie znaczy to też „żołnierze równiny”, przeciwstawionej szwajcarskim górom, ani „żołnierze obrony kraju” czy „żołnierze służący krajowi”. Również nie „żołnierze rekrutowani z kraju, a nie dostarczani przez stany”, „żołnierze tego samego kraju” (czyli „rodacy”). Słowo to nie ma też żadnego związku z lancą, gdyż ich broń zwano „włócznią” lub „piką”4.

TerminLandknecht(różny odLandsknecht) można znaleźć w XV-wiecznych dialektach górnoniemieckim i dolnoniemieckim, gdzie oznaczało bajlifa, gońca dworskiego, pieszego lub konnego zbrojnego, który pełnił także funkcje bojowe. Johann von Posilge w kronice z roku 1417 opowiada na przykład, jak „kilku Lantknechte” wydało zdradą pruską twierdzę Bassinhayen królowi polskiemu. Okres 1482-1486, gdy nazwa „landsknecht” nabrała w Niderlandach konkretnego znaczenia, przypadał na pokój Maksymiliana z Francją, książę planował jednak wojnę ze stanami, które pozbawiły go regencji w imieniu jego syna Filipa. Najemnicy, których Maksymilian przyjmował coraz liczniej na służbę, chcieli otrzymywać wypłaty i ciemiężyli kraj, stany chciały się więc ich pozbyć. Jaki był cel ich gromadzenia? Panował przecież pokój. Z tego właśnie powodu Maksymilian nadał im zapewne nieszkodliwą nazwę Landknechte, która do tej pory oznaczała głównie nie wojowników, a po prostu policjantów.

Rozwój nastąpił dzięki faktowi, że Maksymilian szkolił barwną zbieraninę swych najemników w taktycznych formacjach, które wynaleźli Szwajcarzy, a niderlandzki zaciąg obywatelski zwycięsko wykorzystał pod Guinegate. Najważniejszy czynnik owego szkolenia to nie zwykłe uczestnictwo Szwajcarów w siłach księcia, ale jego osobisty udział i zobowiązanie szlachty do tego samego, co miało podnieść pewność siebie żołnierzy i natchnąć ich wojowniczym duchem rycerstwa. Późniejsi kronikarze odnotowali, że cesarz Maksymilian stworzył „Zakon Landsknechtów”. Oznaczało to, że żołnierze nowej, wyszkolonej formacji nie pełnili już funkcji pomocniczej, ale wykształcili wspólnego ducha, odróżniając się zasadniczo od wcześniejszych najemników.

Wśród pierwszych słynnych dowódców landsknechtów znajdował się Martin Schwarz, początkowo szewc z Norymbergi, uszlachcony za dzielność, który dowodził zarówno Szwabami, jak Szwajcarami. Jego zastępca, Szwajcar z Berna, nazywał się Hans Kuttler, choć znano go też pod innymi nazwiskami.

Pierwszy raz nazwę nowego zjawiska w tym znaczeniu wspomina protokół zebrania Konfederacji Szwajcarskiej (Zurych, 1 października 1486), odnotowując skargi na zaciągi prowadzone przez szwabskiego rycerza w służbie Maksymiliana, Konrada Gäschuffa. Miał on pogardliwie i butnie twierdzić, że wyekwipowałby i wyszkolił Szwabów oraz innych landsknechtów tak, że każdy z nich byłby wart dwóch żołnierzy Konfederacji.

Z dokumentu tego widzimy, że jesienią 1486 słowo „landsknecht” miało już określone znaczenie kogoś wyszkolonego w swym zawodzie, a odmiennego od Szwajcara.

Ledwie dekadę wcześniej niemieckich żołnierzy ceniono nisko. Gdy Rene Lotaryński w 1476 roku próbował odzyskać swe księstwo z najemnikami górnoreńskimi, ci ostatni uciekli przed Burgundczykami pod Pont-à-Mousson. Trzeba było odwołać się do Szwajcarów, 5 czerwca 1477 roku tworzących pod Nancy czworoboki ze Szwabami. Świadomi swej wyższości, traktowali Niemców pogardliwie, żądając dla siebie niemal całego łupu z tych kampanii.

Gdy landsknechci po systematycznym szkoleniu nabrali umiejętności i pewności siebie, Szwajcarzy odsunęli ich od siebie – od tej pory nauczyciele oraz uczniowie stanęli zazdrośnie naprzeciw. Szwajcarzy z dumną tradycją zwycięstw chcieli utrzymać pozycję niezrównanych, najlepszych wojowników. Przywódcy landsknechtów oznajmili podwładnym, że mogą osiągnąć przynajmniej tyle samo, stopniowo wpajając im to przekonanie. Zorganizowane jednostki przeszły z Niderlandów do Anglii i Sabaudii, pod dowództwem księcia Zygmunta Tyrolskiego oraz bezpośrednią komendą Friedricha Kappelera zwyciężając weneckich kondotierów pod Calliano (10 sierpnia 1487). Zygmunt początkowo najmował Szwajcarów, którzy tym razem nie spoglądali z pogardą na towarzyszy broni: ich dowódcy raportowali do ojczyzny, że landsknechci im grozili, i nie byli pewni życia.

W 1488 roku cesarska armia ruszyła do Niderlandów, by wesprzeć Maksymiliana przeciw stanom, które chwilowo wzięły go do niewoli. Przed bramami Kolonii pojawili się też Szwajcarzy, ale dowódcy nie chcieli ich przyjąć „ze względu na landsknechtów”, by uniknąć konfliktów. Szwajcarzy powrócili więc do domów.

Dwa lata później, w 1490 roku, znowu widzimy Szwajcarów wraz z landsknechtami, gdy Maksymilian wyprawił się przeciw Węgrom. Watt, nieco późniejszy kronikarz opactwa Sankt Gallen, donosi: „W tej kampanii uczestniczyło wielu z Konfederacji z landsknechtami, a także kilku z naszego regionu Sankt Gallen”. Jak widzimy, spotykali się dość często.

Kampania roku 1490, gdy szturmem zdobyto Székesfehérvár, najpewniej po raz pierwszy skierowała ogólną uwagę na to nowe zjawisko, kronikarze czuli się więc zobowiązani do krótkiego wyjaśniania terminu „landsknecht”.

Pojawia się on w roku 1495, w ludowej pieśni, którą można konkretnie datować: „Wielu jest landsknechtów w kraju”5.

Chodziło o prywatne wojska, znane nam z XI stulecia. Cztery wieki później istnieją dla nich rozmaite nazwy: Böcke („kozły”) czyTrabanten(„gwardziści”). Nie chodzi już wtedy o pojedynczych, odrębnych wojowników, ale określone jednostki taktyczne, przywykłe do znajdowania siły w zamkniętych formacjach, wzajemnych związkach. Ich fizycznej relacji odpowiada relacja wewnętrzna, nowy wspólny duch. Przykład szwajcarski wypływał z lokalności i tradycji wojowania, a w tych oddziałach wolnych najemników ducha tworzyło stałe szkolenie wojskowe.

Jednostka taktyczna pojawiła się w historii wojskowości ze spartańską falangą. Demarat świadomie wychwalał ją ponoć przed królem Kserksesem w przeciwstawieniu pojedynczemu wojownikowi, mówiąc, że Spartanie są równie dzielni jak inni ludzie, ale ich prawdziwa siła wynika z prawa, nakazującego trzymać się w szeregach i zwyciężyć lub umrzeć.

Mimo istnienia oddziałów dolnoniemieckich miano „landsknechtów” stosowano zasadniczo do Górnych Niemiec (Szwabii i Bawarii) – bez wątpienia wynikało to z bliskości Szwajcarii, skłaniającej mężczyzn do podążania za głosem bębna, oraz leżących tam posiadłości Maksymiliana (ich mieszkańcy masowo chcieli go wspierać). Początkowo w naturalny sposób powstawały jednostki regionalne, a najliczniejsi Szwabowie ostatecznie nadali ton całej armii. Maksymilian pisze w autobiografii o „landsknechtach i Holendrach”, a w innym miejscu utożsamia „landsknechtów” z Górnymi Niemcami. „Holendrzy” także pojawiali się obok Szwajcarów w wyprawie Karola VIII do Włoch (1494) i zapewne zostali jako „czarny oddział” rozbici pod Pawią w 1525 roku.

Ze skarg Szwajcarów przeciw Konradowi Gäschuffowi widzieliśmy, że landsknechtów systematycznie szkolono. To spostrzeżenie potwierdza relacja z ćwiczeń, które hrabia Fryderyk Zollern zarządził 30 stycznia 1488 roku na targu w Brugii. Liczne relacje nie są tu do końca zgodne, szczególnie co do uczestników. Jedna twierdzi, że byli to niemieccy szlachcice z orszaku Maksymiliana, inna, że niemieccy piechurzy, kolejna, że Niderlandczycy, kierowani przez Niemców. Kimkolwiek byli, nosili długie włócznie. Na komendę stworzyli „ślimaka” (limaçon à la mode d’Allemagne) i opuścili włócznie z bojowym okrzykiem Sta, sta. Obserwujący mieszczanie wzięli to za Sla, sla i rozbiegli się w strachu przed atakiem.

Pod słowem „ślimak” powinniśmy rozumieć uporządkowany manewr zmiany kolumny marszowej w uderzeniową i odwrotnie. Nie czyniono go zapewne automatycznie, lecz należało go wytrenować, co czyniono na rozmaite sposoby6. Manewr ten nie miał nic wspólnego z późniejszym manewrem strzelców, także zwanym „ślimakiem” (karakol, limaçon).

Posługiwanie się długą piką nie było tak proste, na jakie wyglądało7. Szwajcarski autor Müller-Hickler opisuje swe wrażenia: „Najbardziej niekorzystny czynnik stanowiło wibrowanie drzewc. Z walki długą włócznią dowiedziałem się osobiście, że trafienie celu graniczy z niemożliwością, gdyż przy silnym pchnięciu ostrze ogromnie drga. Szczególnie tyczy się to energicznych dźgnięć, co najlepiej widać przy wykorzystaniu całej długości piki, wypchniętej daleko przez wyprost prawego ramienia. Istnieje także pewniejsze, powolniejsze pchnięcie, wykorzystywane w walce z opancerzonym «najemnikiem podwójnego żołdu». Kieruje się je w szyję lub dół ciała, trafiając w łączenie części zbroi”8.

Pewna liczba landsknechtów nie nosiła pik, ale ciężkie, oburęczne miecze, nie odgrywali jednak większej roli. Böheim zauważył tu, z pewnością słusznie, że tylko kilku wyjątkowo silnych mężczyzn wyposażano w taką broń – mieli chronić sztandar, a później pułkownika9. Szkolono ich systematycznie w używaniu mieczy, ale w rzeczywistości uzbrojeni w nie chełpliwi synowie Anaka byli tak samo przydatni jak olbrzymi tamburmajorzy armii napoleońskiej.

Źródła ustawicznie wychwalają zorganizowany marsz żołnierzy, wspominając o szeregach 4, 5 czy 8 ludzi. W źródłach średniowiecznych brak jakichkolwiek podobnych wzmianek.

Jesienią 1495 roku 10000 Niemców ruszyło na pomoc księciu Ludwikowi „Moro” z Mediolanu, który oblegał w Novarze księcia Orleanu. Lekarz Alessandro Benedetti dokładnie opisał paradę, na której książę z żoną przeglądał swe oddziały pod Novarą: „Wszystkie oczy przyciągnęła falanga Niemców, tworząca czworobok złożony z 6000 piechoty dowodzonej przez Georga von Ebersteina (Wolensteina) na wspaniałym koniu. Zgodnie z niemieckim zwyczajem w tej formacji bojowej dawało się słyszeć wiele bębnów, których dźwięk niemal przewiercał uszy. Nosili tylko napierśniki, a maszerowali z niewielkim odstępem między szeregami. Czołowi ludzie dzierżyli długie piki z ostrzem, a kolejne szeregi unosiły swe wysoko. Za nimi szli halabardnicy i ludzie z dwuręcznymi mieczami. Towarzyszyli im chorążowie, na których znaki cały oddział zwracał się w prawo, lewo i do tyłu, jakby maszerował wzdłuż grobli. Potem uzbrojeni w arkebuzy z kusznikami po prawej i lewej. Gdy mijali księżnę Beatrycze, na sygnał zmienili prostokąt w klin (czyli szeroki szyk w wąski lub prostokąt o bokach równej długości w prostokąt z równą liczbą ludzi po bokach). Potem rozdzielili się na dwa skrzydła, a wreszcie cała masa wykonała taki manewr: jedna część ruszyła bardzo powoli, a druga bardzo szybko; jedna krążyła więc wokół drugiej, która stała spokojnie, jakby tworzyli jedno ciało”10.

Uczestnictwo szlachty miało w szkoleniu landsknechtów specjalną wagę. Wiele razy wspomina się o szlachcicach w szeregach piechoty z piką w ręce. Pod Bethune w 1486 roku Niemcy ponieśli porażkę z Francuzami. Wśród piechoty stanęli książę Geldrii Adolf i hrabia Nassau Engelbert, oświadczając, że chcą z nią żyć i umierać, i jak przekazuje kronikarz, przelali krew „w obronie piechurów”.

Relacja w przeciwnym duchu ukazuje nam znaczenie tego gestu. Gdy cesarz Maksymilian oblegał Padwę w 1509 roku, landsknechci mieli wziąć miasto szturmem. Zażądali jednak, by szlachta uczestniczyła w ataku. Bayard odparł na to: „Czy mamy ryzykować życie u boku krawców i szewców?”, a niemieccy rycerze oświadczyli, że walczą na koniach, nie szturmują umocnień. Cesarz w efekcie zrezygnował z oblężenia.

Pierwsze duże starcie landsknechtów ze Szwajcarami miało miejsce podczas wojny szwabskiej, w roku 1499. Zwyciężyła wtedy dawna tradycja szwajcarska, wsparta sukcesami i doświadczeniem. Szwabowie ponieśli porażki pod Brud, Bruderholz, Schwaderlow, Frastenz, na przełęczy Calven oraz pod Dornach. Gdy doszło do negocjacji, Maksymilian postawił jednak niesłychanie wygórowane warunki i ostatecznie w układzie pokojowym Szwajcarzy zyskali niewiele, a nawet musieli ustąpić. Na chęć zawarcia pokoju wpłynął oczywiście fakt, że Ludwik XII zdobył tymczasem Mediolan.

FRANCUZI, HISZPANIE I WŁOSI

Militarna organizacja Francji XV wieku opierała się na kompaniach stanowionych oraz francs-archers. Gdy ci ostatni nie popisali się pod Guinegate, Ludwik XI postanowił ich przekształcić w oddziały piechoty na wzór szwajcarski. Zamiast łuków otrzymali długie piki i halabardy, a król zgromadził ich (co najmniej 10000 ludzi) w obozie szkoleniowym pod pikardyjskim Hedin. Następnego roku szkolenie odbyło się w Pont de l’Arche pod Rouen.

Melchior Russ, ambasador szwajcarski, raportował do ojczyzny, że król posiada wiele długich pik i halabard, wytworzonych w stylu niemieckim11. Gdyby miał jeszcze ludzi zdolnych, by nimi władać, nie potrzebowałby już cudzych usług. Późniejsi historycy uznali obóz w Pont de l’Arche za kolebkę francuskiej piechoty, twierdząc, że systematycznie szkolono tam żołnierzy po sprowadzeniu 6000 Szwajcarów jako wzorca. Obóz ten miał istnieć trzy lata, a szwajcarscy instruktorzy ponoć pozostali w nim rok. Bliższe badanie zburzyło jednak ten obraz12. Żadne źródło nie wspomina o ćwiczeniach czy szwajcarskiej jednostce instruktażowej. Król niewątpliwie dążył do tego samego, co osiągnął właśnie Maksymilian w Niderlandach. Słyszymy wprost, że do obozu sprowadzono 1500 rycerzy z kompanii stanowionych, by w razie potrzeby walczyli pieszo. Musi to oznaczać, że towarzyszyli piechocie. Takich zmian nie osiąga się jednak zwykłym rozkazem.

Piechurów wychodzących z tego obozu nigdy nie uważano za równych Szwajcarom czy landsknechtom. Podobny oddział sformowano też na granicy włoskiej. Oprócz tych jednostek, nazywanych później „starymi” z Pikardii i Piemontu, istniały inne, mniej lub bardziej luźne formacje najemne, określane jako „poszukiwacze przygód” i uzbrojone częściowo w broń bliskiego zasięgu, głównie w łuki. Wyróżniły się one w 1507 roku, gdy pod Genuą poprowadził je do ataku Bayard z innymi rycerzami – Susane, historyk armii francuskiej, uznał to za początek francuskiej piechoty. Jego zdaniem, od tego czasu młodzi szlachcice bez środków na służbę w jeździe zgłaszali się zwykle do piechoty w zamian za wyższy żołd. Określano ich włoskim terminem lanze spezzate, a określenie lanspessadesistniało ponoć w armii francuskiej do połowy XVIII wieku jako tytuł rangi pośredniej między szeregowcem a kapralem.

Tzw. „Pamiętniki Vieilleville’a” wspominają, że każda kompania liczyła 12 lanspessades, którzy nie nosili halabardy czy arkebuza, ale pikę.

Mimo tego społecznego wzmocnienia francuska piechota nadal odgrywała rolę drugorzędną w porównaniu ze Szwajcarami czy landsknechtami, którzy przyjęli służbę u króla Francji. Pojawiali się oni w wielkich bitwach od Rawenny do Pawii; źródła wzmiankują też Gaskończyków i Burgundczyków, choć nigdy nie przyznają im kompetencji. Królowie francuscy od Karola VIII zawsze woleli wystawiać do ważnych starć piechotę niemiecką. W 1523 roku Bonnivet odesłał z Włoch Francuzów, gdy tylko znalazł Szwajcarów, którzy mogliby ich zastąpić. Dopiero w roku 1544 pod Ceresolą gaskońscy pikinierzy nie tylko walczyli na wzór szwajcarski, ale także odnieśli sukces.

W 1533 roku Franciszek I podjął kolejną próbę stworzenia narodowej piechoty francuskiej o charakterze bardziej milicyjnym, określając ją dumnym mianem „legionów”. Król zamierzał nawet opracować dla nich nowe formacje taktyczne, jednostki stanowiące połączenie falangi, rzymskiego legionu oraz nowoczesnych oddziałów. Źródła opisują nam wielki czworobok, podzielony na mniejsze części, stłoczone w niewielkich odstępach. Nie ma sposobu, by zrozumieć cel tego podziału lub funkcjonowanie mniejszych części – najwyraźniej chodziło tylko o teoretyczne igraszki. W 1543 roku Luksemburga miało bronić 10000 francuskich legionistów, którzy jednak masowo dezerterowali i poddali twierdzę wojskom cesarskim. To samo powtórzyło się w 1545 roku z Boulogne. Pamiętniki marszałka Vieilleville’a z 1557 roku twierdzą, że legioniści to żadni wojownicy. Dokumenty z ich stron ojczystych świadczą, że porzucili pola, by uniknąć podatków dzięki 4-5 miesiącom służby.

Francuscy przywódcy z pewnością rozumieli niewygody toczenia wojen rękami cudzoziemców, odkryli jednak, że francuski charakter po prostu nie pasuje do piechoty, a biorąc na żołd Niemców, Szwajcarów czy Włochów nie tylko pozyskiwali dobrych żołnierzy, ale zabierali ich nieprzyjacielowi.

Około roku 1500 jazdę we Francji zwano l’ordinaire de la guerre, a piechotę l’extraordinaire de la guerre, gdyż w czasie pokoju dysponowano tylko jazdą13. Samo słowo infanterie („piechota”) pojawiło się jednak dopiero za Henryka III. Około roku 1550 używano wciąż terminu fanterie, opartego na włoskim fante, oznaczającym to samo, co „towarzysz” (Bursche) lub „żołnierz” (Knecht)14.

Inaczej rozwijała się piechota w Hiszpanii. Już w 1483 roku, gdy Ludwik XI miał stworzyć obóz w Pikardii, a wciąż trwały walki o Grenadę, król Ferdynand Aragoński wezwał ponoć oddział szwajcarski, mający służyć za wzór jednostce podobnej piechoty. Ze strony Szwajcarów nic jednak nie wiadomo o tym oddziale za Pirenejami, a badania dotąd odkryły istnienie nowej piechoty dopiero dwie dekady później.

Jeśli nie liczyć Niemców, tylko Hiszpanie stworzyli użyteczne piesze oddziały na wzór szwajcarski, ich ówczesny system militarny musi nas więc wielce zainteresować. Na moją prośbę i ze wsparciem ministerstwa kultury w podróż do Hiszpanii wybrał się więc doktor Karl Hadank, by zbadać tamtejsze archiwa i źródła. Nie przyniosło to jednak większych rezultatów, nieznacznie tylko wykraczając poza ustalenia Hobohma. Źródła tyczące hiszpańsko-francuskich kampanii w dolnych Włoszech są dość obszerne (do najważniejszych należy żywot „wielkiego kapitana” Gonzalo de Cordoby pióra Giovia), ale niewiele wnoszą do rozwiązania naszego problemu: rozwoju taktycznych oddziałów piechoty. Organizacja milicji, zatwierdzona przez juntę w 1495 roku i kilkakrotnie potem wykorzystywana, nie wskazuje na ducha nowej sztuki wojennej. Gdy Hiszpanie zaczęli z Francuzami wojnę o Neapol i w 1495 roku sprowadzili tam oddziały de Cordoby, nie potrafiły one dotrzymać pola Szwajcarom, walczącym po stronie francuskiej, „ani jakością broni, ani stałością szyku” i mimo liczebnej przewagi podały tyły. De Cordoba jednak się nie poddał: podczas wojny szkolił swych ludzi (również w walce) i z pomocą landsknechtów odniósł pierwsze zwycięstwo (pod Cerignolą w 1503 roku). Z początku zapewne dysponował bardzo słabym materiałem ludzkim – nie tylko awanturnikami i włóczęgami, którzy zwykli zbiegać się na dźwięk bębna, ale i ludźmi zmuszanymi do służby – mógł jednak wykorzystać fakt, że przebywali w obcym kraju, z dala od ojczyzny. Jego ludzie musieli dla własnego dobra bronić sztandaru, a po kilku latach hiszpańska piechota mogła rywalizować umiejętnościami ze Szwajcarami i landsknechtami. Udowodniła to w roku 1512 bitwa pod Rawenną, choć Hiszpanie przegrali z landsknechtami oraz francuską jazdą. Przez następne półtora wieku cieszyli się reputacją najlepszej piechoty.

Dzięki nim dowiadujemy się także o teoretycznym sprzeciwie przeciw powstawaniu nowej organizacji. Niejaki Gonzalo de Ayora, który zamierzał w kraju tworzyć i szkolić jednostki czworoboków równocześnie z de Cordobą, został tu wyśmiany. Jak słyszymy, pewnego razu prowadził ćwiczenia cały dzień, zażądał więc od króla dodatkowego wina i racji oraz utwierdzenia swej pozycji tytułem pułkownika. Prosił poza tym o bezpośrednie instrukcje dla swych kapitanów, nakazujące im podporządkowanie. Gdy wielka rada wojenna debatowała, czy zatwierdzić pomysły Ayory, dworzanie długo z nich szydzili. W 1506 roku Filip Piękny, syn Maksymiliana i małżonek następczyni tronu, przywiódł jednak do Hiszpanii 3000 landsknechtów, których przykład zapewne przezwyciężył ostatnie sprzeciwy.

We Włoszech sprawy ułożyły się inaczej niż w Hiszpanii. Kraj ten w XIV i XV cechował się ogromną wojowniczością, wydając wielkich kondotierów, tworzących tradycję sztuki wojny. Rodziły się odmienne szkoły strategii Sforzów i Bracciów, choć różnice nie były tu znaczne. Wielcy historycy renesansu, Machiavelli, Guicciardini i Giovio, zgodnie twierdzili, że kondotierzy uważali wojnę za zwykłą grę, nie prowadząc jej z pełnym zaangażowaniem. Ich zdaniem kierował nimi interes, przedłużali więc działania, jak tylko mogli, by otrzymywać pieniądze, nie szukali zaś rozstrzygnięć w bitwie. Wręcz przeciwnie, unikali jej i gdy wreszcie dochodziło do starcia, żołnierze obu stron, uważający się za towarzyszy, oszczędzali przeciwników i nie przelewali krwi. Za przykład niech posłuży bitwa pod Anghiari (1440), gdy co prawda zginął jeden człowiek, ale nie od ciosu, lecz utopiwszy się w bagnie. Późniejsi badacze bez wątpienia uznali taką wojnę za sztukę, pokaz umiejętności manewrowania.

Badanie współczesnych świadectw wykazało, że mimo świadectwa trzech wielkich autorytetów ów obraz jest całkowicie fałszywy. Poprawna pozostaje jedynie obserwacja, że kondotierzy nie prowadzili wojny w okrutny sposób, uznawany przez Machiavellego i jego współczesnych za właściwy Szwajcarom, którzy mieli zakaz brania jeńców, a w zdobytych miastach zabijali wszystkich mężczyzn. Kondotierzy walczyli podobnie jak rycerze, okazujący litość, gdy dopuszczało to ich zadanie militarne, a z racji okupu nie tylko zezwalający, ale nawet nalegający na branie do niewoli. Na tym jednak kończyła się litość kondotierów, a ich bitwy bywały często krwawe15.

Genueńscy i lombardzcy strzelcy cieszyli się szczególną reputacją przez całe XIV i XV stulecie. Te oddziały odgrywały też ważną rolę w armii Karola Zuchwałego.

Armie kondotierów, jak ogólnie w średniowieczu, składały się przede wszystkim z jazdy. Z tego też powodu nienawidził ich i nimi pogardzał Machiavelli, uważający piechotę w rzymskim stylu za najważniejszą formację.

Gdy wieści o czynach Szwajcarów i landsknechtów rozeszły się we Włoszech, liczni przenikliwi wojownicy zapragnęli wkrótce wprowadzić w kraju nową praktykę. Ludność stanowiła tu materiał znacznie liczniejszy i lepszy od na przykład ówczesnej Francji. Hiszpan Gonzalo de Ayora poznał nową sztukę w Mediolanie, a szanowani kondotierzy, trzej bracia Vitelli, właściciele małego majątku Citta di Castello w Romanii, zaczęli w 1496 roku tworzyć nieistniejącą dotąd włoską piechotę. Mieszali własnych poddanych z doświadczonymi żołnierzami, zbrojąc ich w piki dłuższe o łokieć od niemieckich i według wyraźnego świadectwa Giovia ucząc „podążania za sztandarem, kroczenia w rytm bębna, ruszania naprzód w kolumnie, zwrotu, ślimaka i wreszcie wielce umiejętnego uderzania na wroga oraz ścisłego zachowywania szyku”. Vitellozzo zdołał nawet z 1000 ludzi pokonać pod Soriano (26 stycznia 1497) 800 niemieckich landsknechtów w służbie papieża Aleksandra VI. Twórcy nowego porządku niedługo jednak cieszyli się swym osiągnięciem: Camillo Vitello zmarł w służbie francuskiej w Neapolu już w 1496 roku, Paolo został ścięty przez florentyńczyków w 1499 roku, a Vitellozzo uduszony w 1503 roku na rozkaz Cezara Borgii.

Cezar podjął dzieło braci. Po jego upadku romańczycy przeszli na służbę wenecką, gdzie dowiedli znacznych umiejętności. Na dłuższą jednak metę próby te okazały się zbyt słabe, nie zyskując wsparcia dominującej siły politycznej, która podtrzymywałaby je nawet po kryzysie. Inicjatywa Machiavellego – narodowa, wyszkolona milicja republiki florenckiej – wyszła z błędnych założeń i upadła. Nowej organizacji mogłaby sprzyjać Wenecja, dysponująca dużą liczbą chłopów, ale jej rząd nie chciał ich zbroić, rekrutując żołnierzy głównie w Romanii. Romańczycy, potencjalny zalążek włoskiej piechoty, zostali rozbici pod Vailą (1509) przez Szwajcarów oraz La Mottą (1513) przez Hiszpanów i landsknechtów. Późniejsze włoskie oddziały piesze uważano za równie słabe co francuskie lub nawet gorsze, choć w pojedynkę Włosi cieszyli się tak dobrą reputacją, że wywodziła się z nich znaczna część kapitanów oddziałów Francji.

Wszystkie te uwagi pozwalają stwierdzić, że choć Francuzi i Włosi w nowej sztuce wojny pozostawali za Niemcami i Hiszpanami, to nie ma mowy o czynnikach rasowych, ponieważ oczywiście później Francuzi przejawili znakomite cechy wojskowe, a Włochów uważano za wybitnych żołnierzy przez cały renesans. Chodziło tu raczej o okoliczności i wynik zdarzeń. Niemcy korzystali z faktu, że jako pierwsi służyli ze Szwajcarami w barwach Maksymiliana – w efekcie Szwajcarzy stali się zalążkiem landsknechtów, których później uważali nie tylko za rywali, ale i śmiertelnych wrogów. Kilka wybitnych postaci, wśród nich sam Maksymilian, zrozumiało swe zadanie i zaczęło je wypełniać przez ćwiczenia. Gdy pojawiła się pewna liczba żołnierzy, czująca nowego ducha i pewna siebie, a w hierarchii awansowali kapitanowie i pułkownicy, cieszący się ogólnym szacunkiem i zaufaniem, cała instytucja landsknechtów rozwijała się bez przeszkód już dzięki własnemu impetowi.

Współcześni często zadawali pytanie, dlaczego nic podobnego nie zdarzyło się Francuzom. Wierzono, że wynikało to z zamiaru gaszenia chęci walki, by łatwiej kontrolować lud. Był to rzekomo pomysł szlachty, a i król dawał się skłaniać ku tej postawie16. Poglądowi temu przeczy fakt, że nieraz próbowano stworzyć narodową francuską piechotę – jednak bez powodzenia: nowe jednostki nie miały umiejętności i ducha Szwajcarów czy landsknechtów; nie można wątpić, że królowie Francji woleli oddziały dobre zamiast słabych. Niepowodzenie Francuzów wynikało więc przede wszystkim z braku pozycji wyjściowej, to jest zależności od Szwajcarów. Ich królowie oczywiście mieli szwajcarskich żołnierzy, nie łączyli ich jednak z własnymi poddanymi w większe jednostki, jak Szwabowie czy Tyrolczycy. Szwajcarzy mogli służyć Francuzom za przykład jedynie teoretyczny. Piechota francuska musiała powstać w odmienny sposób, Francuzi nie chcieli jednak poświęcać czasu i wysiłku na to zadanie, mogąc rekrutować najlepszych żołnierzy w Szwajcarii. Królowie francuscy korzystali z wrogości Szwajcarów i landsknechtów – w 1509 roku Ludwik XII, skłócony z tymi pierwszymi, wynajął drugich.

W Hiszpanii wypadki potoczyły się odmiennie. Gdy zrozumiano nową sztukę wojny, twarda konieczność skłoniła do szkolenia własnych żołnierzy. Skąd królowie Kastylii i Aragonii wzięliby pieniądze na opłacenie Niemców, nie mówiąc już o trudnościach geograficznych? Źródło drogocennych metali za oceanem ledwie zaczynało tryskać. Nie można też zapomnieć, że we Włoszech powstanie mniej czy bardziej stałych armii pieszych wpędziłoby republiki i inne słabsze państwa w bardzo niebezpieczną zależność od ich dowódców. Wielcy królowie sami dowodzili i nie musieli się tak bardzo obawiać tego uzależnienia.

1  Standardowa monografia to Die Schlacht bei Guinegate Ernsta Richerta, Berlin 1907.

2  Dadizeele, Mémoires, red. Kerwyn de Lettenhove, s. 19. Wg Commines’a było to 200 szlachciców.

3  Wszystkie wcześniejsze rozprawy o landsknechtach zastąpiło dzieło Martina Nella Die Landsknechte, Enstehung der ersten deutschen Infanterie, Berlin 1914. Jest to przykład przenikliwych badań i bystrej krytyki. Pierwszą część opublikowano jako rozprawę doktorską. Autor, słusznie spoglądający w przyszłość z największą nadzieją, a na życie z młodzieńczym zaufaniem, poległ na polu chwały we Francji w 1914. Erben, Historische Zeitschrift, 116, 48, wysuwa kilka zastrzeżeń do wniosków Nella, które podzielamy, nie wpływa to jednak na ich wagę.

4  W chronologicznie pierwszych siedmiu dokumentach Nell znalazł dwukrotnie pisownię Lanzknechte, w szwajcarskim protokole z 1486 dwukrotnie landtsknechte, a trzykrotnie lantknechte.

5  Lilienkron, 2, 362, 20.

6  Hobohm rozwija ten wątek w Machiavellis Renaissance der Kriegskunst, 2, 394 i 2, 405. Nie mogę się zgodzić z interpretacją Nella.

7  Hobohm, 2, 426 i dalej, w oparciu o Giovia wyraził pogląd, że szwajcarska pika liczyła początkowo tylko 10 stóp długości, którą stopniowo zwiększano do 17 czy 18 stóp, gdy czworoboki pikinierów walczyły ze sobą. Nell, 158, zauważył, że wydłużanie piki musiałoby rozpocząć się wtedy w 1483 roku. Zapewne broń ta nigdy nie miała „normalnej” długości, która była ogromnie zróżnicowana.

8 Studien über den Langen Spiess, w: Zeitschrift für historische Waffenkunde, 4, 1908, 301.

9  Böheim, Zeitschrift für historische Waffenkunde, 1, 62.

10  Dzieło wydano w Wenecji już w 1496 roku. Korzystam z wersji przedrukowanej w: Eccard, Corpus Historicum, II, 1612. Nie twierdzę, że tłumaczenie to jest całkowicie pewne. Wyrażenia, których używa autor, pozostają niejasne mimo tego, że był naocznym świadkiem. Tłumaczenie włoskie (Wenecja 1549) nie wyjaśnia sprawy. Jähns, 1, 47, zinterpretował opis nie jako manewr okrążania, ale karakol. Z racji tych niepewności cytuję oryginał: Ab his phalanx una peditum Germanorum erat, quae omnium oculos in se convertebat, quadratae figurae, quae VI M. peditum continebat, Georgio Petroplanensi Duce integerrimo, in equo eminente. In ea acie tympanorum multitudo audiebatur germanico more, quibus aures rumpebantur; hi pectore tantum armato incedebant per ordines primo a posteriore parvo intervallo. Primi longiores lanceas in humeris ferebant, infesto mucrone sequentes lanceas erectiores portabant post hos bipennibus et securibus armati; ab his signiferi erant, ad quorum inclinationem agmen totum ac si una rate veherentur, in dextrum, laevum, retro regrediuntur; a tergo pilulari dicti parvorum tormentorum; hos a laeva et sinistra scorpionum Magistri sive manubalistarii sequuntur. Hi in conspectu Beatricis Ducis quadratum agmen uno signo in cuneum subito commutavere, paulo post in alas sese divisere: demum in rotundum altera tantum parte levi motu, altera cursim movebant, prima parte circumacta, postrema immota, ita ut unum corpus esse videretur.

11 Jahrbücher für Schweizer Geschichte, 6, 263. Basin: „Zastąpił ich bowiem inną piechotą, zwaną halabardnikami. Podobnie uzbrojeni do łuczników francuskich, noszą jednak zamiast łuków długie tyczki z żelaznym końcem, które Flamandowie zwą pikami, lub szerokie topory na modłę niemieckiej piechoty”.

12  Hobohm, 2, 329, 345.

13  Wg Spont, Revue des Questions Historiques, 1899, s. 60

14  Wg Susane, Histoire de l’infanterie française, 1, 14.

15  Dowody oparte na źródłach w: Willibald Block, Die Condottieri. Studien über die sogenannten „unblutigen Schlachten”, Berlin 1913.

16  Hobohm, 2, 336.

ROZDZIAŁ IIBROŃ PALNA

WYNALEZIENIE PROCHU I STRZELECTWA

Czekałem do tej chwili z rozdziałem o broni palnej, choć bowiem znano ją od 150 lat i często o niej wspominałem, to dopiero w omawianym okresie nabrała prawdziwego znaczenia1.

Nawet ostatnie opinie na temat odkrycia prochu znacznie się różnią, a badania nie doprowadziły do jednoznacznych wniosków, gdzie i kiedy ono nastąpiło. Kilka lat temu uważano za pewnik, iż „ogień grecki”, o którym słyszymy po raz pierwszy w VII w. (oblężenie Kyzikos w 678), nie miał nic wspólnego z prochem, materiałem wybuchowym złożonym z saletry potasowej, węgla drzewnego i siarki. Miała to być substancja łatwopalna, głównie palone wapno czy coś podobnego. Ostatnio jednak odkryto w bizantyjskich rękopisach szkic z X wieku, który trudno wyjaśnić czymś innym niż wybuch prochu. Podjęte po tym odkryciu badania opisów greckiego ognia także doprowadziły do wniosku, że najlepsza i najbardziej naturalna interpretacja to użycie prochu2. W tym przypadku byłoby to najstarsze tego świadectwo w historii. Mamy jednak pewne wskazówki, że odkrycia nie dokonano na tym obszarze, lecz w Chinach. Czarny proch to mieszanka około 6 części saletry potasowej (azotanu potasu), 1 części węgla drzewnego oraz 1 części siarki. Tworzą one substancję przypominającą mąkę, która spala się bardzo szybko, wydzielając głównie gazy, wymagające około 1000 razy więcej miejsca od początkowej dawki prochu. Główny składnik to saletra potasowa, rzadko jednak znajdowana w naturalnych warunkach na obszarach naszej starożytnej cywilizacji, ale bardzo pospolita w Chinach oraz Mongolii. Dawno temu musiano tam zauważyć, że dodanie saletry bardzo wzmaga energię spalania starszych materiałów palnych, co mogło łatwo doprowadzić do wynalezienia prochu. Co więcej, Arabowie nazywali saletrę „chińskim śniegiem” – zdaje się to również wskazywać na wynalazek chiński, który trafił do Arabów i wschodniego cesarstwa.

Chińczycy również stosowali proch do celów militarnych, nie wcześniej jednak niż w XIII wieku, znacznie później od Greków, a niewiele wcześniej przed wzmiankami na ten temat na Zachodzie.

Podczas obrony miasta Kaifeng (1232) odpalano rakiety, rzucano żelazne granaty ręczne i ryto tunele minowe. W 1259 roku używano prochu do wystrzeliwania płonących pakuł z bambusowych rur, zwanych przez Chińczyków „włóczniami szalejącego ognia” (znanymi w dzisiejszej pirotechnice jako „świece rzymskie”). Można to już określić mianem strzału, mamy bowiem tubę, z której dzięki środkom wybuchowym wystrzeliwuje się pociski na jakieś 30 metrów. Chodzi jednak tylko o podpalanie obiektów palnych, „włóczni szalejącego ognia” nie da się więc nazwać bronią palną, a Chińczycy nie rozwinęli już tego wynalazku.

Najwcześniejszy zachowany poprawny przepis na proch (trzy składniki w stosunku 6:1:1) pochodzi z dokumentu pisanego po łacinie, przypisywanego niejakiemu Markowi Grekowi i datowanego na połowę XIII wieku. Jest to bez wątpienie tłumaczenie greckiego dzieła, poświęconego wszelkim rodzajom pirotechniki. Przepisy Alberta Wielkiego (zm. 1280) i Rogera Bacona (zm. 1294) pochodzą wprost lub pośrednio z tego właśnie źródła. Świadectwa te wskazują, że prochu nie wykorzystywano wówczas do strzelania – wyjaśnia to już sam tytuł dzieła Marka, Liber ignium ad comburendos hostes („Księga ogni do spalania wroga”). Podobną treść prezentują ówczesne pisma arabskie czy nieco późniejsze hiszpańskie: Hasan Al-Rammah (ok. 1290), Jusuf czy Szams al-Din Muhammad podają przepisy na proch i sposoby jego wykorzystania do palenia wroga, nie strzelania w jego kierunku. W szczególności chodzi tu o urządzenie zwane madfaa, które podobnie jak w Chinach służyło do miotania płonącej substancji, a nie pocisku czy kuli3.

Tajemnica robienia prochu pojawiła się więc na Zachodzie z cesarstwa wschodniorzymskiego dzięki tłumaczeniu greckiego dokumentu. Nazwa „rzymskiej świecy” dla przyrządu zwanego w Chinach „włócznią szalejącego ognia” prowadzi do przypuszczenia, że oprócz formuły Bizancjum zapoznało nas także z wykorzystaniem nowej substancji.

Potężną siłę prochu alchemicy tłumaczyli gorącem siarki i chłodem saletry, które nie mogły się znieść nawzajem.

Co ciekawe, Hasan Al-Rammah opisuje urządzenie, które możemy uznać za prymitywną, ale na swój sposób kompletną torpedę z własnym napędem4. Torpedę wynaleziono więc przed działem czy muszkietem, co może służyć za przykład, że nawet posiadając już proch, nie było łatwo opracować broń palną5.

Pierwsza potwierdzona wzmianka o broni palnej w Europie pochodzi z roku 1331, czasów Ludwika Bawarskiego, gdy dwaj rycerze o nazwiskach de Cruspergo i de Spilimbergo zaatakowali Cividale we Friuli, na pograniczu włosko-niemieckim. Kronika opisuje to następująco: „Ustawione pod miastem tuby […] ostrzeliwały je z odległości sclopusami, nie czyniąc szkody”. Sclopus lub sclopetum, po włosku schioppo („to, co grzmi”), oznaczało później krótką broń palną, przeciwstawiane działom.

Trzy lata potem kronika rodu d’Este donosi, że margrabia nakazał produkcję wielu dział różnych typów („balistae, sclopeti i spingae”). Spingardarum nie musiało wtedy oznaczać broni palnej – w przeciwieństwie do vasa i sclopeta.

Trzecia najstarsza wzmianka to niedawne odkrycie w archiwach papieskich6. Opisuje ona próbne wykorzystanie w 1340 roku, podczas oblężenia Terni przez wojska papieża, grzmiących tub, które wystrzeliwały pociski („żelazne urządzenie, zwane tubą morską”, „tuby morskie, czyli miotacze kamieni”). To samo źródło podaje, że w trakcie oblężenia Saluerolo w 1350 roku używano bombard, miotających żelazne kule o wadze około 300 gramów.

Pierwsze kronikarskie opisy nowej broni są więc rozmaite, co może oznaczać, że już wtedy istniały jej różne odmiany, czyli samego wynalazku dokonano wcześniej. Ponieważ nie znali go Albert Wielki, Roger Bacon i Hasan Al-Rammah, musiało to nastąpić około roku 1300 lub krótko potem.

Nie mamy żadnych opisów czy rysunków najwcześniejszej broni palnej. Angielski rękopis z lat 1325-1327 zawiera ilustrację niewątpliwie mającą przedstawiać działo prochowe7, wyprzedzając zdarzenia pod Cividale. Wygląda ono jak wielka, pękata butla na drewnianej ławie. W jej szyi tkwi blok z przymocowaną ciężką strzałą. Trzymający się ostrożnie z dala człowiek wprowadza lont do zapału, widocznego na dziale. Urządzenie jest wycelowane w zamknięte wrota twierdzy. Obraz ciekawy, ale z pewnością nie przedstawia używanych wówczas dział. Gdyby naczynie napełnić prochem w ilości równoważącej ciężką zatyczkę lub wytrzymałość wrót i gdyby wykonano je z odpowiednio mocnego metalu, to odrzut nie tylko zniszczyłby lekką ławę, na której leży bez umocowania, ale ogromnie zagroziłby życiu kanoniera, nawet gdyby zachował on rozsądny dystans. Należy więc stwierdzić jedno: ilustrator nigdy nie widział działa, słyszał tylko o nowym, cudownym wynalazku, który narysował na podstawie ogólnych opisów. Jego dzieło pozostaje niemniej ciekawe jako dowód, że ów świeży na Zachodzie instrument omawiano w uczonych kręgach, wskazujący naturę tych idei. Prawdziwy wygląd najstarszych dział musimy jednak rekonstruować nie na podstawie tej ilustracji, ale późniejszych, realistycznych obrazów oraz dostępnych nam artefaktów8. Te strzępki dowodów nie pozwalają wątpić, że pierwsza broń palna była niewielka i krótka. Dość szybko pojawiły się tu dwie formy: tuba z dość długą rękojeścią, którą strzelec trzymał pod ramieniem lub przyciskał do ziemi, oraz urządzenie o większym kalibrze, wyposażone w belkę, kładzioną na ziemi lub w nią wkopywaną. Nie możemy ustalić, którą uznać za wyjściową, ale potrafimy prześledzić rozwój całego pomysłu od zastosowania prochu do celów bojowych. Rękojeść pierwszej tuby jest podobna do rękojeści madfaa, a poprzednika drugiego urządzenia łatwo odnaleźć we wspomnianym instrumencie bizantyjskim, którego przykłady widzimy w X stuleciu. Ma ono w przybliżeniu ten sam rozmiar i kształt wielkiego kufla z rękojeścią u dołu i zapłonem u góry. Jego zadaniem było wylewanie potoku ognia na nadchodzącego z atakiem nieprzyjaciela. Możemy tu oczywiście ponownie wątpić, czy mamy do czynienia z bronią, której kiedykolwiek użyto, czy tylko wytworem wyobraźni. Ponieważ ów strumień ognia nie sięgał nawet na 1 metr, noszący broń wystawiał się na zagrożenie ze strony uzbrojonego we włócznię lub miecz przeciwnika, który mógł dosięgnąć go szybciej; na dodatek, ów ogień mógł w najlepszym razie wystraszyć, lecz nie powodował większej szkody9.

Szczególny problem w wykorzystaniu prochu stanowił fakt częstego mieszania saletry z innymi solami czy zanieczyszczania jej pyłami. Powstała w ten sposób wilgoć szybko czyniła proch bezużytecznym. Zmuszało to do opracowania skutecznych metod oczyszczania lub krystalizacji saletry, których poszukiwano już w XIII wieku, lecz ustalano bardzo powoli.

Jak wskazują powyższe fakty, wynalezienie prochu nie oznaczało wynalezienia broni palnej czy mówiąc konkretniej przekształcenia wybuchowej mocy prochu w moc przebijania. Proch znano i stosowano w wojnie wiele wieków przed bronią palną. Jak wreszcie wynaleziono tę ostatnią? W Bizancjum znano naczynie ogniowe z zapłonem, a Arabowie hiszpańscy posiadali madfaa. Przejście od tych urządzeń do broni palnej nie wymagało jedynie, na przykład, umieszczenia na prochu kuli z metalu czy kamienia. Najstarszy proch miał postać mączki, która nie zapalała się równocześnie – ogień potrzebował kilku chwil, by ogarnąć cały ładunek, i cała siła wybuchu nie kierowała się na wyrzucenie kuli. Ta toczyłaby się wolno, a eksplozja dopiero potem wypychałaby ją z lufy. Prawdziwy wynalazek, który wiódł od prochu do strzelania, to proces ładowniczy. Kula musiała zostać wepchnięta w lufę; a jeszcze lepiej, między prochem a kulą powinna znajdować się substancja izolująca, która zamykałaby lufę tak ściśle, że wybuch wyrzucałby ją z kulą dopiero po zapłonie całego ładunku prochu i wyzwoleniu całej jego mocy. Najłatwiej osiągano to przez pozostawienie przestrzeni między prochem a zatyczką. Koncentracja mocy, wywołana zatkaniem tuby, wywoływała głośny trzask. Ponieważ Bizantyjczycy mówili o grzmotach powodowanych przez ogień grecki, możemy przyjąć, że już na tym wczesnym etapie odkryli metodę izolacji10. Stąd jednak jeszcze daleko do broni o mocy przebijania. Siła eksplozji działała nie tylko do przodu, wyrzucając pocisk, ale we wszystkie strony, lufa musiała więc być bardzo solidna i ciężka, niemożliwa do utrzymania w rękach. Jak widzieliśmy, musiała zostać przytwierdzona do rękojeści, pozwalającej strzelcowi opanować odrzut całą siłą ciała. Jeśli nie pozwalał na to kaliber, a więc zbyt silny ładunek, broń trzeba było w jakiś sposób opierać na ziemi. Tym sposobem ani bizantyjskie naczynie ogniowe, ani arabska madfaa nie mogły stanowić bezpośredniego przodka broni palnej, a być może w ogóle nie istniał tu żaden związek. Ponieważ brakuje źródeł, otwiera się szerokie pole dla fantazji. Można sobie dla przykładu wyobrazić, że bizantyjskie naczynie ogniowe przekształciło się w broń palną, gdy ustawiano je na ziemi, a następnie stało się ręczną bronią palną przez naśladowanie wyglądu madfaa. Fakt, że pierwsze przykłady broni palnej odnajdujemy we Włoszech, mających stosunki zarówno z Bizancjum, jak Hiszpanią, mógłby wspierać taką hipotezę.

Nie wiemy, kto i gdzie skonstruował pierwszą broń palną, możemy tylko ustalić przybliżony czas tego dokonania – około roku 1300 – oraz obszar: górne Włochy. Jesteśmy także pewni, że u jego podstaw leżał nie tylko wynalazek prochu, ale i oczyszczenie saletry, mocna tuba z zapałem, ładunek substancji izolującej oraz dodanie rękojeści.

Kilka lat po pojawieniu się grzmiących naczyń we Włoszech słyszymy o nich we Francji (1339), Anglii (1338)11 i Hiszpanii (1342). Po kolejnych paru latach pojawiają się w Niemczech: pierwsza wzmianka to rachunki miasta Akwizgranu (1346), potem Deventer (1348), Arnhem (1354), Holandia (1355), Norymberga (1356), Wesel (1361), Erfurt (1362), Kolonia (1370), Miśnia (ok. 1370)12 i Trewir w 1373. W Szwajcarii arkebuzy wspomina się w Bazylei (1371), twierdząc, że przyszły „z drugiej strony Renu”13.

Widzieliśmy, że zachowane źródła wskazują jako pierwszych dowódców, którzy użyli broni palnej w wojnie, rycerzy von Kreuzberga i von Spangenberga (1331). Choć obaj byli Niemcami, to stosunkowo późne pojawienie się nowego wynalazku w Niemczech przeczy legendzie, że dokonano go w naszej ojczyźnie. Nie dowiedziono choćby jednego ważnego usprawnienia, które by tu wprowadzono, co uwiarygodniałoby ową legendę14.

Instrukcje użytku nowej broni wskazują na jej krótki zasięg. W 1347 roku twierdza Bioule, należąca do Hugues’a de Candilhaca, miała 22 armaty. Jeden obrońca obsługiwał dwie z nich, co oznacza, że podczas bitwy nie ładowano ich ponownie – kanonier oddawał strzał z jednej, potem drugiej. Pierwsze strzelały jednak wielkie kusze, potem łuki, na końcu działa; ta hierarchia mówi o zasięgu15.

Pierwsze użycie dział pod Crécy w 1346 roku to wymysł. Według Froissarta ludzie z Gandawy ponoć użyli w bitwie z brugijczykami 200 ribaudequins, niejasno opisanych jako wózki z armatkami oraz sterczącą z przodu piką16. Nie wiemy, jaki odniosły skutek.

Jak widzieliśmy, wytworzenie użytecznego prochu wymagało szczególnej uwagi przy oczyszczaniu saletry. W tym procesie dokonywał się stopniowy postęp, oddzielając dobry surowiec od złego. Najważniejszą kwestią okazała się jednak granulacja prochu, który moczono, tworząc niewielkie bryłki, poddawane suszeniu. Dzięki niewielkim odstępom między tymi ziarnami spalanie następowało znacznie szybciej. Proch w postaci proszku podczas transportu łatwo rozdzielał się na poszczególne składniki, a granulat pozostawał nietknięty. Nawilżoną masę następnie przesiewano. Poprawa jakości prochu likwidowała przestrzeń między kulą a zatyczką, a w drugiej połowie XV wieku kulę umieszczano już wprost na prochu, czasami bez izolacji17.

Badano także najlepsze proporcje mieszaniny. W Niemczech XIX stulecia za takie uważano 74 części saletry, 10 siarki oraz 16 węgla drzewnego (także 74:12:13). Podobne przepisy znajdujemy cztery stulecia wcześniej. Istniały także inne, ze znacznie mniejszą ilością saletry, co wskazuje na niechęć do zbyt silnego prochu, który mógł uszkodzić słabe działo i poważnie zagrozić obsłudze.

Osąd skuteczności tych recept pozostaje jednak niepewny ze względu na niedostateczną czystość saletry; sam proch prezentował różną wydajność.

Pierwsza literacka wzmianka o nowej broni znajduje się w dziele Petrarki De remediis utriusque fortunae, dedykowanemu Azzo da Correggio, przyjacielowi poety, który skończył je dopiero po śmierci Azzo. Gdy ten w 1344 roku sprzedał Parmę rodowi d’Este, przeżył wiele: chorobę, wygnanie, śmierć krewnych i opuszczenie przez przyjaciół. Petrarka szuka pocieszenia wśród nędzy świata, tworząc dialog, w którym jedna z postaci chwali się machinami i katapultami, a inna żartobliwie pyta, czy ma także owe narzędzia, miotające mosiężne żołędzie wśród grzmotu i płomieni. Jeszcze niedawno zaraza owa była tak rzadka, że spoglądano na nią z największym rozbawieniem, teraz jednak występuje równie często co wszystkie inne bronie.

Köhler, Jähns, Feldhaus i inni datują dzieło Petrarki na okolice roku 1340 lub 1347. Wtedy musielibyśmy przyjąć, że Włochy wyprzedzały inne kraje w użyciu nowej broni bardziej, niż przypuszczano. Dialog ukończono jednak w roku 136618, gdy broń palna już rozpowszechniła się w Europie. Dzieło Petrarki nie stanowi więc świadectwa wczesnej daty, niemniej warto odnotować kilka jego stwierdzeń z całego ustępu19: „Cud z wyjątkiem brązowych pocisków, wystrzeliwanych przy językach płomieni i okropnie brzmiącym grzmocie. Gniew nieśmiertelnego Boga, grzmiący z niebios, nie starczał, bo biedny śmiertelnik (och, okrucieństwo złączone z pychą) zagrzmiał także z ziemi; ludzkie szaleństwo skopiowało niezrównany piorun (jak rzecze Maro), zwykle spadający z chmur. Niewątpliwie wystrzeliwany jest z drewnianego, lecz piekielnego narzędzia, które niektórzy uważają za wynalazek Archimedesa […]. Ta zaraza była niedawno rzadka, oglądano ją więc z wielkim rozbawieniem; teraz, ponieważ umysły łatwo ćwiczą się w najgorszych sprawach, stała się tak częsta, jak każdy rodzaj broni”.

Wynalezienie broni palnej musiało nastąpić w czasie narodzin Petrarki (1304) lub jego dorastania. W efekcie poeta nie znał wynalazcy, przypisując zasługę Archimedesowi. Możemy stąd wnioskować, że nawet w tym czasie ów wynalazca pozostawał nieustalony. Petrarka twierdzi też, że broń to „drewniane, lecz piekielne narzędzie”. Trudno powiedzieć, co miał na myśli: drewniana była tylko rękojeść, niewątpliwie znacznie większa od krótkiej żelaznej tuby, ale raczej niemożliwa do uznania za ważną część. Możemy tu wybierać między założeniem, że Petrarka może nawet nie widział tej broni i nie miał pojęcia o jej działaniu albo dał się ponieść przeciwstawieniu „drewniany-piekielny”20.

„Piekielny” to trzeci ciekawy punkt jego opisu. Ton ten przetrwał całe stulecia: Ariosto i Luter potępiali okrutne narzędzia wojny, a i dziś pacyfiści narzekają na wynajdowanie nowych maszyn śmierci.

Dziś uważamy wynalezienie prochu za jeden z najważniejszych kroków w technicznym postępie ludzkości. Nawet przeciwnicy tezy, że broń palna pokonała rycerstwo i feudalizm, tworząc nowoczesne pojęcie narodowości i równości społecznej, chętnie przyznają jej (a szczególnie jej dalszemu rozwojowi) istotny udział w postępie. Dzięki prochowi oraz pokrewnym, najnowszym materiałom wybuchowym uzyskaliśmy władzę nad naturą i barbarzyństwem, co uniemożliwia powtórzenie upadku, jakiego doświadczyły starożytne cywilizacje w okresie wędrówki ludów. W tamtych czasach żywiono jednak odmienne przekonania.

W 1467 roku pod Imolą walczyli zbiegowie z Florencji pod wodzą Colleoniego przeciw siłom florenckim, prowadzonym przez Federiga z Urbino. Ponieważ Colleoni wykorzystywał wiele dział polowych, Federigo zabronił żołnierzom okazywania łaski.

W 1498 roku Paolo Vitelli, który sam używał ciężkich dział, nakazał obcinanie rąk i wykłuwanie oczu pojmanym arkebuzerom, gdyż według Giovia szlachetni rycerze uznali za haniebne, by dać się zabić zwykłemu piechurowi bez możliwości odwetu21.

Frönsberger pisze w podobnym duchu: „W sprawach wojny ledwie teraz trzeba jakiejś odwagi, bowiem wszelkie rodzaje podstępu, zdrady i oszustwa wraz z okrutnymi działami rozeszły się tak szeroko, że walka w pojedynkę, starcie, ciosy, arkebuz, broń, siła, sztuka czy odwaga nie mogą już pomóc i niewiele znaczą; często zdarza się, że mężny bohater ginie przez rozwiązłego, rozbójniczego młodzieńca dzięki armacie, który to młodzian inaczej nie mógłby spojrzeć na bohatera lub odezwać się doń wyniośle”.

Także Luter potępiał arkebuzy i działa jako dzieło szatana i piekła, podobnie jak Sebastian Münster. Z drugiej strony Fugger porównywał je do wody i ognia, twierdząc, że mogą być równie użyteczne, co szkodliwe.

Dość często twierdzi się, że ujętych kanonierów wpychano do własnych dział i wystrzeliwano.

DZIAŁO

Choć pewne jest, że pierwsza broń palna była niewielka22, wkrótce zaczęto rozróżniać mniejsze, ręczne urządzenia (poprzedników muszkietu) oraz większe (poprzedników działa). Produkowano oba rodzaje, a rozmiary tych drugich szybko rosły. Około roku 1370 zaczęto wytwarzać wielkie bombardy, mające potężnymi kamiennymi kulami czynić wyłomy w murach, używając ich po raz pierwszy ponownie w Romanii23.

Nie wystarczało tu zwykłe zwiększanie rozmiarów, gdyż przy półtorametrowej tubie nie dawało się odizolować ładunku prochowego, co jak widzieliśmy stanowiło konieczność przy wystrzale. W efekcie działo podzielono na niewielką komorę, którą wypełniał proch i blokowało miękkie drewno, oraz część przednią (lufę), gdzie umieszczano wielką kamienną kulę, blokując ją jak najściślej pakułami czy gliną. Ogromu kul wymagała natura materiału: odnosiły skutek dzięki swej wadze, nawet wyrzucane z niewielką prędkością. Mniejsze kule dawały się wystrzeliwać z większą prędkością, ale łatwo rozpadały się przy uderzeniu w mur, który miały zniszczyć.

Podzielenie działa na części, które składano dopiero przy strzale (na platformie lub przez jakiś rodzaj zamka), ułatwiało ładowanie, transport, a nawet szybszy ostrzał (jeśli do każdej lufy dopasowano kilka komór). Tych dział nie można jednak nazwać odtylcowymi.

Lufy wcześniejszych dział były tak krótkie, że kamienna kula ledwie się w nich mieściła lub nawet wystawała. Dopiero stopniowo zaczęto rozumieć korzyści ich wydłużenia.

Ochronę działa i obsady przed ogniem oblężonych zapewniał drewniany ekran z otworem strzelniczym, który również mógł być zakrywany.

W 1388 roku Norymberga wysłała do zniszczenia twierdzy swe wielkie działo „Chrymhildę”. Ważyło ono ponad 3 tony, wystrzeliwało 300-kilowe kule, a ciągnęło je dwanaście koni. Podstawę działa, zwaną kołyską, ciągnęło kolejnych 16 wierzchowców, a ekran wiozły trzy wózki, zaprzęgnięte po dwa konie. Cztery wozy czterokonne wyładowano 11 kulami. Inny sprzęt – wyciągi, łopaty, liny i rzeczy dowódcy obsady – wymagał dwóch czterokonnych wozów. Obsada składała się z ośmiu ludzi w napierśnikach i hełmach, którzy podróżowali jednym wozem. Dowódca, nazwiskiem Grunwald, jechał konno. Prochu było bardzo mało, nie więcej niż 80 kg, ponieważ jednak zamierzano oczywiście wystrzelić tylko 11 kul, na każdą przypadało około 8 kg. Musiało to zabrać z pewnością kilka dni.

Wielka bombarda, zachowana do dziś w Wiedniu, ma ponad 2,5 m długości. Jej kule liczą ponad 80 cm średnicy i ważą około 600 kg. Waga całego działa znacznie przekracza 10 ton. Skonstruowano je zapewne między 1430 a 1440 rokiem.

Działo z Frankfurtu, wykorzystywane podczas oblężenia Tannenberga w Hesji (1399), było jeszcze większe.

Wcześniejsze lufy wykonywano z pewnością z żelaza, wykuwając je na bębnie. Na początku XIV stulecia zaczęła jednak dominować technika odlewania w brązie. Dokładano wszelkich wysiłków, by lufa była wystarczająco mocna i niezbyt ciężka, zwężając ją w kierunku wylotu. Wnętrze lufy wygładzano przez borowanie i wypełnianie, choć pod koniec XV wieku nie udało się jeszcze stworzyć w ten sposób idealnego cylindra24.

Im większe stawały się działa, tym ważniejsze było ich ustawianie, amortyzowanie odrzutu i ułatwianie przesuwania, co wpływało na celowanie. Kolejne próby i wynalazki doprowadziły wreszcie do opracowania użytecznej w każdych warunkach lawety. Wychwalano już stanowiska dział armii Karola Zuchwałego, ale dopiero we włoskiej kampanii Karola VIII (1494) pojawiły się czopy balansujące, a w armatach Maksymiliana dyski czopowe, które eliminowały luzy łożyska czopowego. Dopiero w XVIII stuleciu czopy powszechnie przybrały kształt umożliwiający pewne umieszczenie lufy w kołysce25. Jeszcze w roku 1540 inżynier Biringuccio narzekał na wagę lawet, która znacznie utrudnia przesuwanie dział, a co za tym idzie całego wojska.

Wielkie działa wystrzeliwały nie tylko podobne kule, ale także mniejsze pociski lub krzemyki, poprzedzające kartacze, a pod koniec XV wieku pojawiły się także bomby26.

Najważniejszym usprawnieniem, którego jeszcze nie dokonano, było skonstruowanie przydatnej kuli. Pociski kamienne nie cechowały się dostateczną masą i wytrzymałością (tylko trochę zwiększoną przez oplatanie ich żelaznymi listwami). W XV stuleciu opanowano jednak moc wody, co ułatwiło odlewanie żelaza, podgrzewanego teraz do stanu płynnego. Twierdzono, że woda, która dopiero teraz zaczęła służyć ludzkości, uczyniła dla postępu tyle co para 300 lat później. Dzięki odlewaniu powstały żelazne kule. Nie jest jasne, gdzie zastosowano je z początku, ale Francuzi na pewno używali ich w roku 1494, szybko zamieniając mury miast włoskich w pył27. Ponieważ żelazne kule nie musiały osiągać wielkich rozmiarów, przewozili swe działa oblężnicze bez kłopotów, szybko zdobywając kolejne punkty oporu. Dopiero teraz, pięć pokoleń po pojawieniu się broni palnej, widzimy w pełni użyteczne armaty, co wynikło z przypadkowego wynalezienia odlewu kul żelaznych28.

Artylerzyści tworzyli rodzaj cechu, uznającego swe umiejętności za sekret przekazywany w rodzinach lub uczniom. Gdy około roku 1420, ponad stulecie po wynalezieniu broni palnej, anonimowy mistrz napisał Feuerwerksbuch, wyłuszczając całą technikę wytwarzania prochu, odlewu dział, ładowania, celowania i strzelania, dzieło to rozpowszechniano w licznych kopiach i nawet przetłumaczono na francuski, ale trzymano w takiej tajemnicy, że wydrukowano je dopiero w 1529 roku. Kopie te aktualizowano według postępów sztuki, pozostały więc standardowym podręcznikiem artylerzystów na ponad półtora wieku. Być może z powodu sławy tego dzieła przyjęto legendę o wynalezieniu prochu w Niemczech.

Mniej więcej w omawianym przez nas okresie osłona artylerii stała się zadaniem szczególnie zaszczytnym, choć samych artylerzystów nie uważano jeszcze za żołnierzy, a raczej techników29.

W roku 1568 de la Noue wymienił jako patrona cechu św. Antoniego30, ale ostatecznie pozycję tę zajęła św. Barbara, wzywana przy zagrożeniu piorunami.

Trudno określić, jak skuteczne były pierwsze działa oblężnicze (tj. na przełomie XIV i XV wieku). W 1388 roku arcybiskup koloński Fryderyk oblegał Dortmund. Wystrzelił wtedy 33 kamienne kule jednego dnia, a ogółem 283 kule w dwa tygodnie. W roku 1390, ponoć na skutek takiego ostrzału, zdobyto Blaubeuren, a pięć lat później Elkershausen. Gdy zbuntowany przeciw swemu władcy, opatowi Sankt Gallen, kanton Appenzell w 1401 roku oblegał zamek Klanx, podobno zdobyto go dzięki mieszczanom z Sankt Gallen, którzy przyprowadzili działo.

W lutym 1414 roku Fryderyk Hohenzollern z Brandenburgii i jego sojusznicy wyprawili się przeciw rodowi Quitzowów, który posiadał działo. Według własnego testamentu Fryderyk odlał działo z dzwonów berlińskiego kościoła NMP, nie wiemy jednak, czy na potrzeby tej kampanii, czy później, podczas wojny z husytami31. Pożyczył też od landgrafa Turyngii ogromne działo, zwane w legendzie „leniwą Gretą”. Po raz pierwszy użyto go pod Friesack w okolicach Rathenow, a potem pod Plaue, w pobliżu Brandenburga. Pierwszej twierdzy bronił Dietrich von Quitzow, a drugiej jego brat Hans, obaj jednak uciekli przed decydującą chwilą, a zamki skapitulowały. Możemy przyjąć, że działa nie odegrały tu głównej roli, gdyż Fryderyk, sprzymierzony z arcybiskupem Magdeburga i księciem Saksonii, miał dość sił, by odnieść zwycięstwo. W 1437 roku książę elektor wciąż dysponował w arsenale oblężniczym działami, jak i bliden (rodzajem katapulty)32.

W roku 1422 husyci pod Karlsteinem wystrzelili niemal 11000 kul przez pięć miesięcy, musieli się jednak wycofać bez osiągnięcia celu.

W roku 1428 Anglicy ostrzeliwali Orlean kamiennymi kulami o wadze 65-90 kg, nie uszkodziwszy murów. Zniszczyli tylko pojedyncze budynki i zabili bądź ranili poniżej 50 osób.