Nocturn - Marcin Rabka - ebook

Nocturn ebook

Marcin Rabka

0,0

Opis

Nocturn” to kontynuacja „Liści” w stylu nieco radośniejszym. To książka o sprawach błahych i poważnych, o miłości i przyjaźni, o starych kamienicach i kafejkach. I jak każdy nokturn przedstawia klimat nocy i nadzieję rodzącego się nowego dnia. A wszystko to ukazane na tle nieustannie zmieniającej się przyrody i wyciszonych dźwięków muzyki. To również spotkanie z subtelną poezją Małgorzaty Hillar, która przenosi Czytelnika w niezwykły świat.

Marcin Rabka, ur.1985, z wykształcenia przyrodnik, miłośnik lasów, który już na studiach w chwilach wolnych od białego fartucha i laboratorium, rozpoczął swoją przygodę z piórem. Aktualnie, poza sprawami zawodowymi i dalszymi studiami (zgłębianiem tajników fascynującej farmacji), próbuje napisać trzecią książkę.

Autor dwóch powieści:
„Liście” wydawnictwo E-bookowo, A3M, Będzin 2013

„Nocturne” , wydawnictwo E-bookowo, A3M, Będzin 2014

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nocturn

Marcin Rabka

© Copyright by

Marcin Rabka & e-bookowo

Zdjęcie na okładce: fotolia.com

Projekt okładki: e-bookowo

 

 

ISBN e-book 978-83-7859-402-4

ISBN druk 978-83-7859-403-1

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

1.

Dzwony na wieży katedry wybiły osiemnastą.

Kocie łby starówki tonęły w kałużach deszczu, który padał już od wczesnego popołudnia. Woda bulgotała w rynnach, stukała w okna oświetlonych kamienic, dudniła w blachę parapetów, tu i ówdzie przeciekała przez nieszczelne dachówki położone jeszcze w czasach powojennych. Krople oczyszczały pokryte wielkomiejskim kurzem reklamowe billboardy, plakaty i ogłoszenia poprzyklejane do walcowatych słupów, murów, płotów. Strugi zimnej deszczówki spływały po szybach, rzeźbionych bramach, filarach, pomnikach, mknęły wartko poprzez kamienne drogi, deptaki, uliczki, zaułki i z tajemniczym szmerem znikały w podziemiach.

Chłodne listopadowe powietrze uderzyło Wiktora Kraszczewickiego w twarz, kiedy wyszedł z ciepłej kawiarni Awangarda, gdzie właśnie dobiegł końca kolejny wieczór literacki.

Był to dwudziestotrzyletni młodzieniec, chociaż każdy przechodzeń na pierwszy rzut oka mógłby o nim powiedzieć, że jest już mężem i ojcem po trzydziestce. Ciemny płaszcz, wyprasowane na kant spodnie, czapka z pomponem i długi szal powiewający na wietrze podkreślały powagę niebieskich, przenikliwych oczu studenta.

Rozłożył parasol i szybkim krokiem ruszył w kierunku Bramy Wysokiej, w której kilku przechodniów schroniło się przed ulewą i w skupieniu słuchało gry brodatego skrzypka. Muzyka smyczkowa, w połączeniu z szumem ulewy i wiatru, układała się w zmysłową symfonię.

Wiktor minął Stary Ratusz i groblę prowadzącą ku zamkowi, którego strzeliste wieżyczki piernikowego koloru tonęły w rzęsistym świetle latarni. To właśnie z tych murów, gdzie teraz powiewały dostojnie flagi narodowe, Kopernik obserwował niegdyś planety od niepamiętnych czasów wędrujące po swoich eliptycznych orbitach, gwiazdy i komety podróżujące w próżnej przestrzeni. Wyrośnięte lipy nad Łyną stały nagie i wydawały się tajemnicze w tych ciemnościach listopada. W ich ogromnych koronach krzyczały stada kruków.

Deszcz padał i padał, zupełnie jakby matka natura chciała spłukać ze świata całe zło, a ludzie przemykali szybko pod parasolami.

Przed kościołem ewangelickim zbudowanym z czerwonej cegły, ogromne kasztany przygotowane już do zimowych chłodów, traciły ostatnie liście ze swoich powykręcanych gałęzi – całe dywany wilgotnego listowia piętrzyły się przed tą starą budowlą.

W świątyni odbywał się koncert.

Po chwili wsłuchiwania się w muzykę, Wiktor rozpoznał nuty Haydna. Piano sonata in Eb płynęła poprzez listopadowe powietrze.

Młodzieniec minął wylot ulicy Dąbrowszczaków i przez moment zastanowił się, czy może nie wpaść by na ciepłą herbatę z rumem do rodziny mieszkającej w secesyjnej narożnej kamienicy. W związku z tym jednak, że jutro miał spędzić w tym starym domu całe popołudnie, porzucił ostatecznie tę myśl.

Wicher nagle uderzył z taką siłą, że aż szprychy od parasola zgrzytnęły i wygięły się ku górze. Na przystanku autobusowym przy Piłsudskiego nie było żywej duszy, nie licząc czarnego kota, który siedział skulony na ławce, tuż przy rozkładzie jazdy i wpatrywał się świecącymi ślepiami w zmarzniętego Wiktora.

Deszcz zacinał z ukosa, krople w świetle gazowej latarni wyglądały jak igły.

Tymczasem ów kot wskoczył Wiktorowi na kolana i w żaden sposób nie chciał się oderwać od niego. Był to czysty, młody, kilkumiesięczny kocur, który najpewniej zabłądził w mieście, bo na szyi miał metalową opaskę z wyrytym imieniem Jacek. Wierzchołek ogona był biały, podobnie dolne części łapek i szyja, co wyglądało jakby kot miał na sobie skarpetki i szalik.

– Jacku, jesteś tak ładny, że nie mogę cię zostawić samego w tym deszczu – powiedział Wiktor i delikatnie włożył kota do szerokiej kieszeni swojego płaszcza. – Nakarmię cię w domu, a potem zobaczymy.

Nadjechała trzynastka, rozpryskując brudną kałużę i hamując ze zgrzytem.

Co można zobaczyć z brudnego okna autobusu? Ano wiele. Oprócz banków, oczywiście, bogate centra handlowe, chociażby słynną w mieście „Alfę”. Gmaszysko całe migotało gwiazdami i świecidełkami, które podkreślały nazwy sklepów firmowych, zachęcających do robienia świątecznych zakupów, chociaż listopad jeszcze się nie skończył. Kilkanaście metrów dalej autobus osiągnął skrzyżowanie, przy którym rozpościerał się Nowy Ratusz uwieńczony wieżą z zegarem przykrytą kopułą. Duże, ciemne wskazówki informowały właśnie, że była osiemnasta trzydzieści.

Wiktor westchnął i rozejrzał się dookoła. Naprzeciwko siedziała starsza kobieta w bufiastym płaszczu i intensywnie pachnąca perfum. Jacek wyłonił się niespodziewanie z kieszeni, na co sąsiadka zareagowała z entuzjazmem:

– Kici, kici… ­– wyciągnęła swoją pulchną rękę i zaczęła głaskać kota za uchem. – Pan ma kota? – zwróciła się do Wiktora. Ten zrobił poważną minę i kiwnął głową.

Kiedy wreszcie nieznajoma zakończyła zachwycać się Jackiem, rozejrzała się z uśmiechem na twarzy po innych pasażerach i zaczepiła kobietę z sąsiedniej strony:

– Co za piękne, rude włosy...

– To nie rudy, a kasztanowy, wczoraj właśnie naniosłam hennę...

– Czuć jeszcze zapach lawsonii... – stwierdziła ze znawstwem i pociągnęła nosem. – Ja tam wolę już siwe, zresztą nie ma dla kogo się stroić, mąż umarł zeszłej wiosny, dzieciaków odchowałam i wszystkie rozjechały się w świat… – westchnęła tęsknie. – Złociutka, masz też ładne futro, a nie za gorąco w nim?

– A no trochę... – przyznała uczciwie pani wiewiórka. – Ale, wiesz kochana, boję się choroby...

– Powiadają, że przegrzanie jest najgorsze...

– Pierwsze słyszę! – rzekła oburzona właścicielka futra. – Pani, ja tam już nikomu nie wierzę! Jak mam, to noszę!

Autobus z piskiem opon skręcił w prawo i mknął w stronę Dajtek, gdzie Wiktor mieszkał od początku studiów pośród lasów pachnących żywicą i lśniących jezior.

2.

Dom przy ulicy Działkowej, otoczony z jednej strony rozrośniętymi brzozami, utrzymany był w jaskrawym kolorze różu. Przed wejściem rozciągał się szeroki taras z pochyłym daszkiem; teraz prawie cały zajęty przez drewno przeznaczone na opał. Wąskie przejście pomiędzy kratą porośniętą dzikim winem, a klocami drewna prowadziło prosto do eleganckich, dębowych drzwi wejściowych z witrażem. Cała posiadłość sprawiała wrażenie, że jest zamieszkana raczej przez bogatą rodzinę, a nie przez skromnych studentów i właścicieli plastyków rezydujących na poddaszu z dużą liczbą sztalug, kubełków z farbami, albumami i dwoma kotami kroczącymi dostojnie po domu. Państwo Michalkiewicz – młode małżeństwo dwa lata po ślubie – byli odpowiedzialni za tę posiadłość, która formalnie należała do ich rodziców, lekarzy pracujących obecnie w prywatnej klinice w Szwajcarii. Od czasu bowiem, kiedy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, zaczęła narastać fala emigracyjna.

„Kto tu pozostanie w przyszłości?” – zastanawiał się czasami Wiktor.

Teraz szybkim krokiem przeszedł przez taras i wszedł do środka. Nareszcie ciepło. Korytarz był w całej swojej okazałości obrazem luksusu: podłogę i ściany zdobiły białe kafle ze złotymi wzorkami w kształcie karo, sufit zaś został zaopatrzony w liczne lampy i lustra. Wszystko razem sprawiało naprawdę duże wrażenie, niemniej, Wiktorowi zawsze wydawało się, że czegoś tutaj brakuje, czegoś poza tą błyszczącą złotem materią.

Może to po prostu wynikało z faktu, że od dziecka lubił stare budowle, fascynowały go przede wszystkim kamienice ze skrzypiącymi podłogami, rzeźbionymi drzwiami. Bardzo często spacerując po starówce, zatrzymywał się przed różnymi domami, przyglądał się wmurowanym sztukateriom, kariatydom, zaglądał do klatek schodowych, choćby po to tylko, żeby dowiedzieć się, z jakiego drewna lub ile lat może liczyć dana brama.

Czterokondygnacyjny dom państwa Michalkiewiczów posiadał liczne korytarzyki, zakamarki, kuchnie, łazienki i oczywiście – pokoje – Wiktorowi przypadł mały, jedyne dziesięć metrów kwadratowych na drugim piętrze, ale za to z balkonem i z widokiem na las. Kiedy tylko zdarzyło się mu przebywać dłużej wśród ludzi, tęsknił mocno za swoją samotnią. Jedna ze ścian tego przytulnego pokoiku była zabudowana solidnym regałem wypełnionym książkami, głównie przyrodniczymi, ale sporą część tej pokaźnej biblioteki stanowiła też beletrystyka. Oczywiście, wszystkie dzieła ukochanego Prusa (eleganckie, stare, szyte wydania PIW-u), Hessego, czy Rilkego kupione w antykwariatach.

Wiktor wszedł do pokoju, pozapalał lampy, spuścił rolety w oknach, tak żeby odciąć się od mroków listopada. Nakarmił Jacka; kocisko wyraźnie zadowolone, najpierw zwiedziło cały pokój, wskakując nawet na najwyższą półkę regału, po czym ułożyło się w wiklinowym koszyku i szybko zasnęło. Mężczyzna, podśpiewując cicho, odwiesił odzież do szafy i udał się do łazienki, gdzie włączył płytę Mozarta. Wszedł do wanny, która zaczęła wypełniać się gorącą wodą, zamknął oczy i nagle zatęsknił za błogim dzieciństwem na wsi, za przyjaciółmi ze szkolnych lat: Kasią i Agnieszką.

Wiedział, że kocha Katarzynę całym sercem, ale ona ciągle traktowała go jako dobrego kompana. Kiedy dawał jej do zrozumienia, że bardzo mu na niej zależy, Kasia stawała się chłodna i mówiła, że chce jeszcze pozostać wolnym ptakiem.

„Będę czekać cierpliwie i nigdy cię nie opuszczę” – postanowił i wsłuchał się w dźwięki fortepianowego nokturnu. Sam nie wiedział, kiedy zasnął.

3.

Śniło się mu, że spaceruje razem z Kasią po Mazurach. Widział czerń jej rozpuszczonych włosów, błękit oczu, słyszał jej ciepły głos, gdy nagle ten obraz przerwał strumień wody dostający się do buzi. Wiktor zerwał się z krzykiem, wyrzucając w powietrze sporą ilość piany i dopiero po chwili uświadomił sobie, o zgrozo, że przysnął. Z westchnieniem wyszedł z wanny, wytarł mokre ciało grubym ręcznikiem.

Nagle dały się słyszeć czyjeś kroki, ktoś szybko zbiegł po schodach, stukając głośno obcasami i zanim zdążył krzyknąć choć jedno słowo, ktoś szarpnął za klamkę. Drzwi otworzyły się z rozmachem i stanęła w nich subtelna Ewelina Piórkowska, studentka piątego roku muzykologii.

– Do licha – rzekł Wiktor zaskoczony, gdyż był nagi.

– Ooo... – zmieszała się Ewelina. – Przepraszam, już wychodzę...

– Wskazane! – oznajmił, zakładając, czym prędzej szlafrok. – Na przyszłość, zanim wejdziesz, to należy pukać...

– Przepraszam, ale myślałam, że w domu nie ma nikogo...

– Ja też, do diabła, dlatego nie zamykałem dokładnie drzwi.

– Idę dzisiaj na bal, będę śpiewać na scenie, nie wiem, czy pamiętasz?

– Nie pamiętam – odpowiedział Wiktor. – Nie mam ochoty teraz na zakrapiane zabawy.

– Nie przesadzaj, może pojechałbyś tylko posłuchać mojego wystąpienia, jeśli dobrze wypadnę, to będę miała szansę nagrać swój utwór na płycie w studio tutejszego radia... – mówiła z korytarza. – Byłoby mi raźniej, widząc twoją twarz w tłumie.

– Nie raz już widziałaś i szczęścia ci nie przyniosłem – stwierdził Wiktor. – Zabierz z sobą swojego męża.

– Gdy tymczasem on jest na stażu w Holandii – rzekła z westchnieniem Ewelina. – Trudno, przecież nie zmuszę cię.

– To sprowadź go sobie – zasugerował, wychodząc z łazienki.

– Muszę przyznać, że masz niezłe ciało.

– No, no, kto by to pomyślał... – skwitował młodzieniec, robiąc wielkie oczy w stronę Eweliny.

– Nie wiedziałam, że jesteś cały owłosiony jak orangutan.

– Ostatecznie, to nasz genetyczny krewniak! Cała przyroda jest jednością! – roześmiał się i udał się na dół do kuchni, gdzie w głębi stał kredens z zamkniętymi na klucz drzwiczkami z witrażowymi szybkami, za którymi był przechowywany porcelanowy zestaw. Kolorowe, delikatne cudeńka, filiżanki z malowanymi kwiatkami (chyba frezje), wymyślnymi wzorkami na brzegach i złotymi uchami, przyciągały oko.

Nastawił wodę na kawę, usiadł przy okrągłym stole i zerknął na dodatki reklamowe dołączone do gazety. Oczywiście, wiele promocji związanych z Bożym Narodzeniem. Odłożył na bok wszystkie ulotki i zajął się przyrządzaniem kawy. Wspaniały aromat wypełnił kuchnię. Potem zerknął na „Politykę”. Uśmiechnięte twarze z Rządu przedstawiały koncepcje naprawy polskiego budżetu.

– Co ja będę mógł zrobić dla tego kraju? – zadał sobie pytanie. Pewnie długo by nad tym dumał, ale nagle w kuchni pojawiła się Ewelina, roztaczając wokół siebie zapach słodkich perfum. Jej widok wyrwałby chyba każdego faceta z ponurych myśli: czarne długie włosy, w uszach złote kolczyki w kształcie koła i brązowa przewiewna sukienka z dekoltem, który ładnie podkreślał kolor drewnianych korali.

– Co masz taką minę, jakby coś cię ugryzło, hm? – zapytała, zakładając na głowę kapelusz w kształcie cylindra. – Może jednak poszedłbyś ze mną do „Bohemy”? – zaproponowała, a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi ze strony kolegi, dodała z dumą: – Zaśpiewam tam dzisiaj pewien utwór jazzowy...

– Wiem, że dasz z siebie wszystko i zachwycisz publiczność siłą i niezwykłą barwą swojego głosu, ale dzisiaj na pewno nie zawitam w „Bohemie”.

– Rozumiem, ale może jednak? – nie dawała za wygraną.

– Wypiję kawę i poczytam coś w łóżku, naprawdę nie mam teraz ochoty na publiczność i dym papierosowy, zwłaszcza, że byłem już w „Awangardzie”.

– No tak, zatem siedź sam w sobotni wieczór w domu i popadaj w mroczne myśli...

Zmienił temat i napomknął o Kasi.

– A co u niej słychać? – zapytała Ewelina.

– Zbiera materiały do pracy magisterskiej.

– Z czego będzie pisać? – zagadnęła.

– Zakochana jest w twórczości Wacława Berenta i tym się też zajmie.

– Próchno, cyganeria artystyczna... – zapaliła papierosa i wypuściła z ust dym, który zaczął unosić się nad ich głowami.

– Tak – przytaknął Wiktor ze zmarszczonym czołem, gdyż nie lubił, kiedy Ewelina paliła. – Nurt, Żywe kamienie, albo i też Ozimina.

– Czytałam swojego czasu, bo to moje klimaty, lubię artystów... pfff… – i znowu kłębek dymu wypełnił kuchnię. – A kiedyś nawet, gdy byłam na Powązkach, zostawiłam lampkę i bukiecik białych goździków na grobie tego pisarza, pfff…

– W końcu kończysz muzykologię i śpiewasz – rzekł krótko. – Chociaż radziłbym ci, żebyś wreszcie zaprzestała używać tej wstrętnej trucizny, albo zamień ją na fajkę. Szkoda twoich płuc, dziewczyno.

Ewelina prychnęła, chciała coś powiedzieć, ale nagle w jej torebce odezwał się telefon. Podwójny sygnał poinformował o nadejściu SMS-a. Koleżanka wyjęła zgrabny, ciemny aparacik i zerknęła na wyświetlacz:

WYCHODZISZ NA SCENE O 22:30. ZYCZYMY POWODZENIA.

– Do diabła! – krzyknęła zdenerwowana. – Która to godzina?

– Dwudziesta druga zero trzy – poinformował Wiktor. – Zresztą, jak przypuszczam, masz zegar w telefonie.

– Co?! – jęknęła płaczliwie, łapiąc się prawicą za głowę. – Jak ja dojadę przez dwadzieścia minut na starówkę?

– Spokojnie – rzekł Wiktor i podszedł do lodówki, gdzie był przyklejony rozkład MPK. – No, kochana, autobusem to już przez najbliższą godzinę nigdzie stąd nie wyjedziesz. Chyba zapomniałaś, że dzisiaj sobota.

– Jezus Maryja, jestem skończona na wieki...

– Nie marudź, tylko dzwoń po taksówkę!

– Masz rację, chociaż wydam na tę przeklętą nocną taryfę około trzydziestu złotych, a za taką kwotę kupiłabym jedzenia na trzy dni życia! – i wybiegła czym prędzej z kuchni, ponieważ tu na dole był kiepski zasięg i problem z nawiązaniem połączenia.

– Zapomniałaś zabrać torebki! – krzyknął Wiktor i ruszył wielkimi susami za Eweliną.

– Nie zdążę – lamentowała, zakładając w pośpiechu brązowy płaszcz. Poprawiła swój kapelusz, do którego przyczepiła pawie pióro.

– Wyglądasz jak dziewiętnastowieczna Paryżanka – ocenił Wiktor z pobłażliwym uśmiechem.

– Wiem, o taki właśnie efekt mi chodziło... – wyszeptała intymnie, obracając się przed lustrem. – Miło, że to zauważyłeś. Na pewno ci się podobam, hm?

– Myślę, że dzisiejszego wieczoru spodobasz się całemu miastu.

– Miejmy nadzieję – porwała skórzaną torebkę i wybiegła, gdyż przed domem stała już taksówka, a niecierpliwy kierowca od pewnego czasu przyciskał klakson.

4.

Listopadowy świt. Zimny wiatr łamie gałęzie drzew, które ze świstem spadają na mokre chodniki. Jego silne podmuchy suszą wilgotną ziemię i powodują wielką falę na pobliskich jeziorach. Szare obłoki płyną niespokojnie na tle granatowego nieba, na którym gasną już ostatnie gwiazdy.

Przy uchylonym oknie poruszały się z szelestem firanki, a rurowe dzwonki, coraz mocniej i mocniej uderzały o siebie, wydając narastające tony. To one obudziły Wiktora. Wstał z łóżka, zapalił nocną lampkę i z rozmachem zamknął okno, bo w pokoiku było już naprawdę zimno. Dzwonki momentalnie ucichły.

Jacek, zwinięty w kłębek, spał w wiklinowym koszyku. I wtedy, w tej nocnej ciszy panującej w domu, Wiktor usłyszał płacz. Nacisnął klamkę i znalazł się w ciemnym korytarzu. W pokoju, który należał do Eweliny, paliło się światło – wąska smuga przedzierała się przez uchylone drzwi. Stojąc w szlafroku, czuł jak marzną mu gołe stopy. Zapukał dyskretnie. Płacz momentalnie ucichł, a po chwili dało się słyszeć ciche „proszę”. Wiktor rozejrzał się po wnętrzu, gdzie było czuć dym papierosowy. Przy biurku siedziała Ewelina. Wyglądała strasznie – rozczochrane włosy i rozmazany przez łzy makijaż przedstawiały obraz odmienny od tego, nad którym Wiktor zachwycał się wieczorem. W pierwszym momencie chciał ją zrugać za to, że paliła w pokoju, a nie w kuchni, ale ostatecznie zapytał z udawaną czułością w głosie:

– Co się stało?

Dopiero teraz zauważył stojącą na blacie butelkę oraz kieliszek z niedopitym winem.

– Po raz kolejny nie zakwalifikowałam się na wyższy szczebel konkursu, dostałam tylko wyróżnienie, a tak mało już brakowało do tego, żeby nagrać płytę.

– To i tak dobrze, próbuj dalej – stwierdził Wiktor. – Wierzę, że zabłyśniesz jeszcze na polskiej scenie.

– Byłam już tak blisko... – jęknęła Ewelina.

– To nie powód do wylewania łez, po prostu idziesz do przodu małymi krokami – rzekł Wiktor i uśmiechnął się do zapłakanej twarzy.

– Non progredi est regredi,1 jak mawia mój profesor od głosu...

Kiwnął głową i dorzucił jeszcze:

– Festina lente!2 W ogóle myślę, że urodziliśmy się w dziwnych czasach...

– A czy jakiekolwiek czasy były dobre? – zagadnęła nagle koleżanka, pociągając nosem. – Wojny, epidemie, głód...

– Nie o to mi chodzi – przerwał Wiktor.

– Co masz zatem na myśli? – zapytała, czyszcząc chusteczką oczy.

– To, że wszystko co najciekawsze już za nami, to, że już skomponowano najpiękniejsze symfonie, napisano tak wiele o życiu, rozpracowano kod genetyczny... – rzekł Wiktor. – Myślę, że nie można stworzyć czegoś naprawdę nowego, bo wszystko już odkryto. Spójrz chociażby na półki księgarskie, aż uginają się od tomów, ale to są tylko zbiory tych samych prawd, wydarzeń et cetera, et cetera, powielanych od wieków i opisanych jedynie odmiennymi językami, stylami. Zauważ, że w sztuce, a przede wszystkim w muzyce, następuje powrót do korzeni, do klasyki…

– Muszę przespać to wszystko – stwierdziła z westchnieniem.

– Dobranoc – szepnął Wiktor.

5.

Stara kamienica przy Dąbrowszczaków 3 to duży budynek utrzymany w jasnej tonacji, bogaty w płaskorzeźby, ryzality, kute balkony, uwieńczony licznymi wieżyczkami, pokrytymi czerwonymi dachówkami. Na trójkątnym wysokim szczycie, ozdobionym piękną rozetą, widnieje data ukończenia budowy – 1907 rok.

Było niedzielne pochmurne popołudnie, toteż w wielu mieszkaniach tego domu pozapalano już światła – żyrandole, małe lampki na parapetach, a tu i ówdzie nawet świece, których blaski podkreślały kolory oraz wzory firanek, stor i rolet. Storczyki, które ostatnio pojawiły się niemalże we wszystkich oknach, rozpościerały na wysokich łodyżkach swoje pełne gracji kwiaty. Wiał chłodny wiatr, jego silne podmuchy smagały liczne tuje i klony, rosnące przed bramą. Część wysokiego parteru tej kamienicy, oprócz biur poważnych radców prawnych, zajmował też sklep, który należał do cioci Magdy i wuja Pawła. Przez podświetlone szyby z napisem Moda Francuska, przechodnie mogli podziwiać eleganckie rękawiczki, chusty, czapki, a przede wszystkim kapelusze w różnych kształtach i inne dodatki do damskiej i męskiej garderoby.

Wiktor stanął na chodniku zasypanym liśćmi, poprawił swój długi, rozwiany, kolorowy szal i zerknął na zegarek.

„Spóźniłem się” – przemknęło mu przez głowę, po czym pchnął z całych sił bramę, przed którą widniał wyryty w kamieniu napis: SALVE (czyli: „Błogosławiony”). Stare dębowe drewno wokół wejścia było ciekawie wyrzeźbione ręką jakiegoś artysty – gęsta winorośl, łabędź z rozłożonymi skrzydłami, twarz zamyślonej kobiety w kapeluszu.

„Secesja” – stwierdził Wiktor, idąc wąskimi, zawijanymi jak spirala schodami. Panował tu półmrok, gdyż wszystkie małe okienka zostały niegdyś udekorowane witrażami o roślinnych motywach. W dni słoneczne igrały w nich błyszczące promyczki. Po całej kamienicy rozchodziły się intensywne zapachy, w wielu mieszkaniach słychać było dudnienie telewizora, płacz dzieci… Na ścianie, tuż przy skrzynkach pocztowych, ktoś za pomocą sprayu napisał: CZY WOLNOŚĆ JEST ZŁUDZENIEM KONIECZNYM?

Zadzwonił do drzwi, za którymi funkcjonował rodzinny, bezpieczny dom, przesycony miłością i radością życia, mimo dzisiejszych, drapieżnych czasów panujących na zewnątrz.

6.

Na progu stanęła ciotka Magda – wysoka, niebieskooka osoba w wieku Chrystusowym o długich włosach koloru jak słońce. Ciocia miała na sobie różową sukienkę i jasny, rozpinany, koronkowy sweter. Była w piątym miesiącu ciąży. Nawet przeciętny obserwator spostrzegłby, że ów stan wpływał bardzo pozytywnie na jej organizm – zdrowa, zarumieniona cera, iskrzące radością oczy, z których biła głębia i dojrzałość. Uśmiechnęła się na widok Wiktora i kazała wejść czym prędzej do środka.

– Ciągnie chłodem z tej klatki – wyjaśniła. – Drzwi bramy głównej nie zamykają się do końca.

– Zauważyłem – stwierdził Wiktor, zdejmując płaszcz i rozglądając się za wolnym wieszakiem przy lustrze. – Kamienica dwa lata po renowacji, a już szwankuje…

– Tak bywa w starym budownictwie – powiedziała ciocia. – Ale za to mamy duże pokoje z wysokimi sufitami.

– Magda, co się tam dzieje?! – krzyknął z głębi domu wujek Paweł. – Pospieszcie się, bo obiad stygnie! Nie po to włożyłem tyle serca w te gołąbki, żeby teraz jeść je zimne!

– Kochanie, nie denerwuj się, Wiktor dopiero wszedł i musi się rozebrać! – odpowiedziała i dodała: – Tylko przyrządziłeś farsz!

– Spóźnił się całe dziesięć minut! – poinformował głośno wuj Paweł.

– Umyj ręce i siadajmy do stołu.

– Dobrze, ciociu – rzekł Wiktor. – Przepraszam za te kilka minut spóźnienia, ale dzisiaj niedziela i autobusy jeżdżą tak rzadko…

– Niestety, a ceny biletów ciągle idą w górę – zauważył posępnie wuj Paweł, wyłaniając się z jadalni: wysoki, barczysty, w dobrze skrojonym garniturze i śmiesznym krawacie w czerwone kwiaty. Trzymał za rękę swoją sześcioletnią córeczkę – Emilkę, która na widok niedzielnego gościa, krzyknęła z entuzjazmem:

– Wiktuś, Wiktuś! – dziecko przylgnęło do nóg młodzieńca. – Nareszcie jesteś...

– Cześć i czołem, kuzynko! – odpowiedział i pogłaskał dłonią puszyste kosmyki włosów. – Masz policzki pachnące czekoladą...

– Co?! – krzyknęła ciocia Magda. – Emilio, gdzie znowu znalazłaś czekoladę?!

Dziewczynka roześmiała się, ukazała szczerbate dziąsła i przytuliła się mocniej do Wiktora.

– To dziecko wszystko widzi... – stwierdziła z rezygnacją ciocia Magda. – Odkryje każdą nową skrytkę na słodycze. Emilko, przecież ustaliliśmy, że jemy wszyscy razem raz w tygodniu czekoladę...

– Mamusiu, ale ja nie mogę bez niej wytrzymać... – wyjaśniło rzeczowo dziecko. – Ciągle o niej myślę, nawet, gdy jem obiadek.

– Trzeba będzie pomyśleć o szafce zamykanej na klucz... – powiedziała cicho Magda.

– A może lepiej byłoby upiec raz w tygodniu ciasto na weekend, wówczas mała by nie... – zasugerował Wiktor, ale dziewczynka przerwała:

– Nie jestem mała! – i kilka razy tupnęła nogą.

– Moi drodzy, po co kłótnie? Po co wasze swary głupie? Wnet i tak zginiemy w zupie... – oznajmił ze śmiechem wuj Paweł, klaszcząc w ręce. – Zabierajmy się lepiej za jedzenie!

Pokój był duży i jasny, jego okna wychodziły na stronę północną oraz wschodnią i ukazywały teraz migoczące światłami śródmieście – znakomicie oświetlone wieżyczki kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, zielony wieżowiec, gmach sądu oraz centrum handlowe „Alfa”. W rogu znajdował się kominek, w którym właśnie trzeszczało pożerane przez ogień drzewo.

Zasiedli przy stole nakrytym koronkową serwetą, na której połyskiwała czystą bielą porcelanowa zastawa z Lubiany i zaczęli jeść spóźniony obiad.

– Znakomite – ocenił Wiktor, smakując ciotecznych gołąbków. – Poproszę o przepis...

– Kasza jaglana z brązowym ryżem, wołowiną i przyprawami – rzekła ciotka Magda.

– Jakie? – chciał wiedzieć Wiktor.

– Łyżeczka kurkumy, kminku, imbiru, pieprzu czarnego, ziołowego, kolendra, kardamon, bazylia...Wiktor, gdybyś mieszkał z nami, to miałbyś pyszne jedzenie na co dzień...

– Ciociu, ale ja przywiązałem się do domu na peryferiach.

– Wiktuś, ty chyba nas nie lubisz, skoro nie chcesz nas... – zaczęła Emilka, podnosząc z rozmachem widelec z nabitym gołąbkiem. – Z nami nie byłoby ci smutno. Kochajmy się!

– O ten dom, to już podczas wojny walczyła babcia, żeby go nikt nie odebrał i żeby w przyszłości był przeznaczony dla rodziny – rzekł wuj Paweł.

– Wiem, wiem – przyznał z westchnieniem Wiktor. – Pisała o tym nawet w swoich pamiętnikach.

– No i byłbyś w samym sercu miasta.

– W porządku, przemyślę to – stwierdził Wiktor.

– Mamusiu, a co jest na deser? – spytała nagle Emilka.

– Gruszki w gotowanym winie – poinformowała ciotka Magda. – Ale ty, dziecko, dostaniesz naleśnika ze śliwkowymi powidłami.

– Ja wolę gruszki! – powiedziała stanowczo dziewczynka.

– Upijesz się, kuzynko – zaśmiał się Wiktor.

– Ile wlałaś wina do tego dania? – zapytał wuj Paweł.

– Całą szklankę grzańca galicyjskiego, to stanowczo za dużo...

– A bo ja wiem?... – rzekł, spoglądając czule na Emilkę.

– Co to, to nie – odparła ciotka.

– Ja chcę gruszki! – prosiła uparcie mała Emilia.

– Kochanie, zjesz naleśnika, a zamiast gruszek, dostaniesz trzy kostki czekolady z orzechami...

– Tak! – ucieszyło się dziecko i nagle przestało płakać. – Mogę zatańczyć?!

– Nasza Emilia uczęszcza od pewnego czasu na lekcje baletu... – powiedziała Magda, rozpływając się w uśmiechu i tuląc do siebie córeczkę. – Zatem, pokaż, co już potrafisz!

Dziewczynka stanęła na środku pokoju, oparła ręce na swoich króciutkich nóżkach, następnie wprawionym ruchem rozpostarła je na boki, a stopy zgrabnie przycisnęła jedna do drugiej.

– Pozycja trzecia! – krzyknęła ciotka Magda.

– Dalej nie pamiętam jak to leciało… – przyznała Emilka, unosząc złożone ręce nad głową. Westchnęła kilka razy głośno, zadowolona z faktu, że wszystkie oczy domowników zostały na nią skierowane.

– Moja ukochana piosenkarka, Kate Bush, także tańczyła kiedyś w balecie, a na jej ostatniej płycie wyczuwa się zamiłowanie do tego gatunku tańca, którego ojczyzną jest chyba Francja…

– Tak, tam łączono taniec z muzyką i poezją – podchwyciła ulubiony temat ciocia Magda, która sama uwielbiała tańczyć. – Ja też to wyczuwam na znakomitym „Aerial”…

– Gruszki pyszne – stwierdził wuj Paweł. – Goździki znakomicie podkreślają słodycz owoców…

– Dołożyć ci jeszcze, najdroższy? – zapytała z czułością w głosie.

– Moja miła, wolę zatańczyć – ujął żonę za ręce i oboje zaczęli obracać się wokół stołu. To śmiali się, to znów całowali.

– Przepraszam – powiedział nagle Wiktor i skierował się ku balkonowi. W kieszeni spodni odezwała się komórka. Krótka melodyjka Chopina informowała o nadejściu SMS-a.

Jakie chłodne, przyjemne powietrze listopadowe.

– Pociąg pospieszny Rybak z Białegostoku do Szczecina Głównego przez Gdańsk Główny, Sopot, Gdynię, Słupsk, Koszalin, przybędzie ze studwudziestominutowym opóźnieniem. Podróżnych za zmianę przepraszamy… – słychać głos informatorki dworcowej, który dociera nawet do tej części ulicy, spory kawałek oddalonej od dworca. – W związku z modernizacją torów, pociąg Intercity z całkowitą rezerwacją miejsc do Wrocławia przez Toruń, Gniezno, Poznań Główny, przybędzie z półtoragodzinnym opóźnieniem… Jednocześnie informujemy, że wielkość ta może ulec zmianie…

„Ciocia Magda zapomniała zdjąć skrzynki z pelargoniami”– pomyślał Wiktor, przypatrując się zmarnowanym i umęczonym przez chłody zwisającym pędom. Zerknął na wyświetlacz telefonu i przeczytał wiadomość od Eweliny:

WIKTOR! PRZEPRASZAM, ZE ZOBACZYLES MNIE NAD RANEM W TAKIM ZLYM STANIE, ALE DOPADLY MNIE SMUTKI. ZA TO WYROZNIENIE DOSTALAM KILKA ZAPROSZEN NA SPEKTAKLE. DZISIAJ O OSIEMNASTEJ GRAJA MALEGO KSIECIA. ZAPRASZAM I CZEKAM PRZED TEATREM.

– Wiktor, wracaj natychmiast, bo zaziębisz się! – ostrzegała ciocia Magda z wnętrza.

– Już jestem