Niewinność, wiedza, zachwyt. Jak nie zatracić dziecięcej wrażliwości - Osho - ebook

Niewinność, wiedza, zachwyt. Jak nie zatracić dziecięcej wrażliwości ebook

Osho

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W książce Niewinność, wiedza, zachwyt powracamy wraz z Osho do tych chwil w naszym życiu, kiedy byliśmy wciąż jeszcze niewinni, ciekawi świata, pełni zachwytu – do dzieciństwa.

Aby w pełni zrozumieć samego siebie i dostrzec to, kim się stałeś, musisz cofnąć się w czasie i wrócić do swojego „wewnętrznego dziecka”. To ono zna prawdę o tobie.

Osho wyjaśnia, że proces zdobywania wiedzy może uczynić z ciebie osobę otwartą, pełną akceptacji i zadziwienia tym, co przynosi życie albo człowieka, któremu się wydaje, że wszystko potrafi wyjaśnić i poznał wszystkie tajemnice życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 219

Oceny
3,9 (10 ocen)
4
4
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anet6648

Z braku laku…

Popularność




Wstęp

Pozwól­cie, że na początku wyja­śnię, jakie są rodzaje głup­ców.

Pierw­szy rodzaj to pro­ści głupcy – nic nie wie­dzą i nie wie­dzą, że nie wie­dzą.

Drugi rodzaj – bar­dziej zło­żony – to uczeni głupcy – nic nie wie­dzą, ale myślą, że wie­dzą.

Trzeci rodzaj to bło­go­sła­wieni głupcy. Oni wie­dzą, że nie wie­dzą.

Każdy rodzi się jako pro­sty głu­piec – zna­czy to tyle co „pro­stak”. Dziecko jest pro­stym głup­cem. Ono nie wie, że nie wie. Nie zdaje sobie jesz­cze sprawy z moż­li­wo­ści posia­da­nia wie­dzy. O tym sta­nie mówi przy­po­wieść o Ada­mie i Ewie. Bóg powie­dział im: „Nie jedz­cie owo­ców z drzewa pozna­nia”. Byli oni wów­czas pro­stymi głup­cami. Nie wie­dzieli nic. Oczy­wi­ście byli szczę­śliwi, bo jeśli nic nie wiesz, nie możesz się stać nie­szczę­śliwy. Żeby stwo­rzyć sobie powody do bycia nie­szczę­śliwym, trzeba tro­chę się posta­rać, popró­bo­wać tego i owego; trzeba mieć jakąś tech­nikę. Bez wie­dzy nie stwo­rzysz pie­kła. Jak mógł­byś to zro­bić?

Adam i Ewa byli zatem jak małe dzieci. Zawsze, gdy rodzi się dziecko, rodzi się Adam. I żyje jako Adam przez kilka lat – nie dłu­żej niż cztery – ilość tego czasu zmniej­sza się nie­uchron­nie. Dziecko żyje w raju, nie umie bowiem stwo­rzyć sobie nie­szczę­ścia. Ufa życiu, z rado­ścią zbiera kamyczki lub muszelki na brzegu morza. Trak­tuje je jak skarby. Zwy­kłe kolo­rowe kamie­nie wydają mu się dia­men­tami. Wszystko budzi jego zachwyt: kro­ple rosy w poran­nym słońcu, gwiazdy nocą, księ­życ, kwiaty, motyle.

Z cza­sem jed­nak dziecko zaczyna uwa­żać, że motyl to po pro­stu motyl, a kwiat jest zwy­czaj­nym kwia­tem, że nie ma w nich niczego wyjąt­ko­wego. Poznaje nazwy przed­mio­tów: to jest róża, to sto­krotka, to tuli­pan, a to lotos. Te nazwy z cza­sem stają się prze­szko­dami. Im wię­cej dziecko się dowia­duje, tym bar­dziej oddala się od prawdy życia. Sta­wia na umysł. Zaczyna żyć jedy­nie w gło­wie, nie żyje całym sobą. To wła­śnie ozna­cza skosz­to­wa­nie owocu z drzewa pozna­nia.

Każde dziecko musi skosz­to­wać tego owocu, bo w pro­ce­sie dora­sta­nia jego cha­rak­ter ewo­lu­uje, staje się bar­dziej zło­żony. Ozna­cza to, że dziecko ewo­lu­uje od pro­stej głu­poty w stronę głu­poty skom­pli­ko­wa­nej. Głu­pota skom­pli­ko­wana ma kilka pozio­mów. Jedni osią­gają pierw­szy poziom: poprze­stają na szkole śred­niej. Inni wspi­nają się na kolejne poziomy: koń­czą wyż­szą uczel­nię, robią stu­dia pody­plo­mowe, nie­któ­rzy piszą dok­to­rat – każde dziecko cią­gnie do tego, by skosz­to­wać wie­dzy. Wszystko to, co jest nie­znane, może być poten­cjal­nie nie­bez­pieczne. Trzeba to poznać, żeby wie­dzieć, jak sobie z tym radzić. Jak ina­czej można sobie pora­dzić? Każde dziecko jest wręcz ska­zane na zdo­by­wa­nie wie­dzy.

Głu­piec pierw­szego rodzaju staje się więc w spo­sób nie­unik­niony głup­cem dru­giego rodzaju. Czy sta­nie się głup­cem trze­ciego rodzaju – nie wia­domo; to nie jest ani konieczne, ani nie­unik­nione. Zda­rza się, że bycie głup­cem dru­giego rodzaju zaczyna cią­żyć – czło­wiek zgro­ma­dził za dużo wie­dzy, rzą­dzi nim tylko i wyłącz­nie głowa, stra­cił całą swoją wraż­li­wość, świa­domość, żywot­ność. Stał się jedną wielką teo­rią, stał się dogma­tem, jego umysł wypeł­niają słowa i tylko słowa. Pew­nego dnia czło­wiek zdaje sobie sprawę, że musi to odrzu­cić. I wtedy staje się głup­cem trze­ciego rodzaju – powraca do dzie­ciń­stwa, ponow­nie jest dziec­kiem: bło­go­sła­wio­nym głup­cem.

Pamię­ta­cie słowa Jezusa: „Kto nie przyj­muje Kró­le­stwa Bożego jak dziecko, nie zosta­nie do niego wpusz­czony”? Zwróć­cie uwagę, że Jezus mówi: „jak dziecko”. Nie cho­dzi mu o małe dzieci. Trzeba naj­pierw przejść drogę swo­jego życia, zostać obrzu­co­nym bło­tem, a potem się z tego oczy­ścić. Takie doświad­cze­nie jest konieczne. Słowo „jak” ma zasad­ni­cze zna­cze­nie. Cho­dzi o tych, któ­rzy są jak dzieci, nie o dzieci. Dzieci są święte tylko dla­tego, że nie doświad­czyły pokusy popeł­nie­nia grze­chu. Ich świę­tość jest pro­sta. Nie ma wiel­kiego cię­żaru gatun­ko­wego, bo nie została zdo­byta, wypra­co­wana. Dzieci nikt nie kusił.

Pokusy poja­wiają się zawsze – wcze­śniej lub póź­niej. Setki pokus; dziecko będzie cią­gnięte w wielu kie­run­kach. Nie mówię, że nie powinno za tym pójść. Jeśli będzie się powstrzy­my­wać, nie spró­buje, nie spraw­dzi – na zawsze pozo­sta­nie głup­cem pierw­szego rodzaju. Nie wej­dzie do Kró­le­stwa Jezusa, nie weź­mie udziału w para­dzie pro­roka Maho­meta. Pozo­sta­nie igno­ran­tem. Jego igno­ran­cja będzie wyni­kała ze stłu­mie­nia, nie z oczysz­cze­nia. Naj­pierw trzeba zdo­być wie­dzę, zgrze­szyć, a dopiero póź­niej – jako grzesz­nik, posia­dacz wie­dzy, bluź­niący Bogu, buszu­jący na manow­cach życia, zagu­biony, żyjący jedy­nie swoim ego – można pew­nego dnia odrzu­cić to wszystko.

Nie każdy to zrobi. Jak powie­dzia­łem, wszyst­kie dzieci z głup­ców pierw­szego rodzaju stają się głup­cami dru­giego rodzaju, ale głup­cami trze­ciego rodzaju zostaną nie­liczni bło­go­sła­wieni. Dla­tego nazy­wam ich bło­go­sła­wio­nymi głup­cami.

Bło­go­sła­wiony głu­piec osią­gnął naj­wyż­szy poziom zro­zu­mie­nia – nie wątpi, że wie­dza jest niczym i że sta­nowi barierę na dro­dze pozna­nia. Z tego powodu odrzuca zapo­ży­czoną wie­dzę i zosta­wia tylko to, co wie, ponie­waż to poznał. Staje się wie­dzą­cym, widzi jasno. W jego oczach nie odbi­jają się już puste myśli i teo­rie. Jego umysł prze­staje być umy­słem i zamie­nia się w czy­stą inte­li­gen­cję, któ­rej nie obciąża zapo­ży­czona wie­dza. Ten głu­piec jest świa­domy. Pło­nie ogniem świa­do­mo­ści.

Ter­tu­lian podzie­lił wie­dzę na dwie kate­go­rie. Pierw­szą z nich nazwał wie­dzą igno­rancką. Ma ją wspo­mniany wyżej głu­piec dru­giego rodzaju – uczony głu­piec. Uczony wie, ale jed­no­cze­śnie nie wie, bo jego wie­dza nie jest poparta doświad­cze­niem. Słu­chał, zapa­mię­ty­wał; jest papugą, w naj­lep­szym razie kom­pu­te­rem. Ter­tu­lian twier­dzi, że to nie wie­dza, lecz igno­ran­cja prze­brana za wie­dzę. Ona jest obcią­że­niem depra­wu­ją­cym umysł. Daje spryt, uczy prze­bie­gło­ści – wykrzy­wia.

Druga kate­go­ria – jak mówi Ter­tu­lian – to pozna­nie igno­ran­cji. Nastę­puje ono wtedy, gdy odrzu­cisz całą wie­dzę, wszel­kie teo­rie i patrzysz bez­po­śred­nio na życie, widzisz je takim, jakie jest. Nie sta­rasz się wpły­wać na rze­czy­wi­stość, doświad­czasz jej bez­po­śred­nio, na bie­żąco, i tym samym umoż­li­wiasz pełny roz­kwit wszyst­kiemu, co ist­nieje. Wystar­czy po pro­stu wsłu­chać się w rze­czy­wi­stość, wej­rzeć w nią i powie­dzieć: „Nie wiem”. O kimś takim mówi Jezus – taki czło­wiek jest jak dziecko, choć nie jest już dziec­kiem.

I mówię wam – bło­go­sła­wieni głupcy, bo do nich nale­żeć będzie bło­go­sła­wień­stwo egzy­sten­cji.

Powtó­rzę: z głupca pierw­szego rodzaju sta­jesz się auto­ma­tycz­nie głup­cem dru­giego rodzaju. Sta­nie się głup­cem trze­ciego rodzaju wymaga nato­miast świa­do­mej decy­zji. Tym wła­śnie jest san­n­jas. Podej­mu­jesz decy­zję, że masz dość wie­dzy i ponow­nie chcesz być igno­ran­tem, dziec­kiem. Chcesz się odro­dzić. Jestem nie­jako pośred­ni­kiem – mogę ci pomóc stać się igno­ran­tem. Pamię­taj – jeśli nie sta­niesz się głup­cem trze­ciego rodzaju – zmar­no­tra­wisz życie.

Adam sprze­ci­wił się Bogu. Każdy Adam musi się sprze­ci­wić, utra­cić łaskę. Każdy Adam jest ska­zany na upa­dek; musi zjeść zaka­zany owoc, musi posiąść wie­dzę. To natu­ralny pro­ces. Pozna­łem tysiące przy­po­wie­ści, ale żadna z nich nie równa się z tą o upadku Adama. Jest ona naj­bar­dziej inspi­ru­jąca ze wszyst­kich. Dla­tego wra­cam do niej wciąż na nowo, odkry­wam jej nowe zna­cze­nia, które mi się uka­zują.

Kiedy Adam zamie­nił się w Chry­stusa, stał się głup­cem trze­ciego rodzaju. Chry­stus jest głup­cem trze­ciego rodzaju – bło­go­sła­wio­nym. Napra­wił to, co zro­bił Adam, powró­cił w wiel­kiej poko­rze, nie­win­no­ści.

Rabini, ludzie reli­gijni, kapłani ze świą­tyni w Jero­zo­li­mie byli uczo­nymi głup­cami. Nie potra­fili zaak­cep­to­wać Jezusa. Uczeni głupcy zawsze się oba­wiają bło­go­sła­wio­nych głup­ców. Dla­tego musieli zamor­do­wać Jezusa. Prze­szka­dzała im sama jego obec­ność. Pro­mie­nio­wało z niego tyle spo­koju, miło­ści, współ­od­czu­wa­nia, świa­tła, że uczeni głupcy zro­zu­mieli, jak bar­dzo to im zagraża. Dopóki Jezus żył, oni wyglą­dali jak głupcy. Nie mieli innego wyj­ścia: musieli go zabić, by odzy­skać sta­tus uczo­nych.

Sokra­tes także został zamor­do­wany przez ludzi uczo­nych. To samo spo­tkało Man­sura. Zawsze, kiedy poja­wia się głu­piec trze­ciego rodzaju, wokół niego nara­sta kon­flikt. Uczeni gro­ma­dzą się i zasta­na­wiają, co robić, gdyż ich inte­res jest zagro­żony. Taki czło­wiek roz­po­wiada, że wszystko, co oni wie­dzą, jest głu­pie. Zresztą oni czują, że jest to głu­pie – nie przy­nio­sło im prze­cież uko­je­nia ani bło­go­ści. Są tacy, jacy byli zawsze. Zdo­byta przez nich wie­dza nie poru­szyła ich serc, nie wywo­łała w nich prze­miany. A ponie­waż zdają sobie z tego sprawę, doku­cza im to jesz­cze bar­dziej. Chcą znisz­czyć takiego czło­wieka, bo czują się przy nim bez­war­to­ściowi. Przed Jezu­sem byli wiel­kimi kapła­nami świą­tyni. Kiedy poja­wił się Jezus – nagle prze­stali się liczyć. On samą obec­no­ścią dowo­dził swo­jej bosko­ści, wobec niej byli naj­zwy­klej­szymi ludźmi.

Jedy­nie naj­od­waż­niejsi są w sta­nie prze­sko­czyć z dru­giego rodzaju głu­poty do trze­ciego, bo to jest skok kwan­towy. Reli­gia jest dla naj­od­waż­niej­szych, dla śmiał­ków – nie dla tchó­rzy.

Aneg­dota…

Pewien wykształ­cony i oczy­tany sta­ru­szek lubił się napić. Z tego powodu pew­nego dnia sta­nął przed sądem w swoim mie­ście. Sędzia zwró­cił się do niego:

– Jest pan oskar­żony o zakłó­ca­nie po pija­nemu porządku publicz­nego. Czy ma pan coś na swoje uspra­wie­dli­wie­nie?

Sta­ru­szek roz­po­czął swoje wyja­śnie­nia jak wykład:

– Brak czło­wie­czeń­stwa w rela­cjach mię­dzy­ludz­kich woła o pomstę do nieba. Nie jestem wszak tak nik­czemny jak Poe, tak wyuz­dany jak Byron, tak nie­wdzięczny jak Keats, tak nie­po­wścią­gliwy jak Burns, tak stra­chliwy jak Ten­ny­son, tak wul­garny jak Szek­spir, tak…

– Dosyć! Ska­zuję pana na trzy mie­siące aresztu! – prze­rwał mu sędzia.

I od razu zwró­cił się do obec­nego na sali poli­cjanta:

– Pro­szę zano­to­wać nazwi­ska tych osób. One także powinny zostać uka­rane!

No cóż… Sędzia należy do głup­ców pierw­szego rodzaju, oskar­żony zaś – dru­giego. Do tych dwóch rodza­jów należy więk­szość miesz­kań­ców Ziemi. Do trze­ciego rodzaju należy naprawdę nie­wielu – Jezus, Budda i kilku im podob­nych.

Hin­du­skie okre­śle­nie głupca: bud­dhu pocho­dzi od imie­nia Buddy. Kiedy Budda zrzekł się swo­jego kró­le­stwa, wielu podą­żyło za nim. W kraju powstało zamie­sza­nie. Ludzie prze­ko­ny­wali się nawza­jem: „Nie bądź bud­dhu, nie bądź głup­cem; nie idź za tym czło­wie­kiem”. Podą­ża­ją­cych za Buddą zaczęto nazy­wać bud­dhu. Mówiono: „On jest bud­dhu, jest głup­cem, bo zosta­wił swoje kró­le­stwo. Kto o zdro­wych zmy­słach porzu­ciłby wła­sne kró­le­stwo? Kto nie chciałby być kró­lem? Ludzie marzą o kró­le­stwie, a on się go zrzekł. Musi być głup­cem!”.

Jak powie­dzia­łem, nie­czę­sto spo­tyka się głup­ców trze­ciego rodzaju. Jeśli masz w sobie dość odwagi, możesz się stać takim głup­cem, wyko­nać taki skok. Głu­piec dru­giego rodzaju nie jest zanadto odważny. Zbiera róż­no­ści, skąd popad­nie – gro­ma­dzi cudzą wie­dzę, zamiast zdo­by­wać ją samo­dziel­nie. Jest to tań­sze roz­wią­za­nie, bo taką wie­dzę kupuje się hur­tem.

Bez­po­śred­nie pozna­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści to pro­ces żmudny i wyma­ga­jący cał­ko­wi­tego poświę­ce­nia. Głu­piec dru­giego rodzaju pró­buje, ale tylko do pew­nego stop­nia. Nie ma nic prze­ciwko łatwemu pozy­ski­wa­niu wie­dzy. Rezy­gnuje zaś, kiedy trzeba pod­jąć ryzyko, kiedy trzeba się wysi­lić.

Bądź odważny. Jeżeli nie masz ogrom­nej odwagi, nie sta­niesz się bło­go­sła­wio­nym głup­cem.

Wyja­śni­łem już, że głup­cem dru­giego rodzaju każdy staje się auto­ma­tycz­nie, dora­sta­jąc. Toteż prze­wa­ża­jąca więk­szość doro­słych to wła­śnie głupcy dru­giego rodzaju. Jeśli uwa­żasz się za przed­sta­wi­ciela inte­li­gen­cji, pamię­taj – na naukę ni­gdy nie jest za późno. Zgro­ma­dzi­łeś aż nadto wie­dzy – teraz naucz się wie­dzieć. Wie­dza zaciem­nia umysł tak jak kurz zaciem­nia lustro, na któ­rego powierzchni się zbiera. Jeśli masz wie­dzę, to wcale nie ozna­cza, że wiesz. Jeśli cze­goś dowie­dzia­łeś się samo­dziel­nie, ozna­cza to, że cze­goś się nauczy­łeś.

Pozwól, że wyja­śnię, w czym tkwi róż­nica. Naby­wa­nie wie­dzy polega na gro­ma­dze­niu infor­ma­cji, kate­go­ry­zo­wa­niu, zapa­mię­ty­wa­niu. Kiedy się uczysz, niczego nie gro­ma­dzisz; po pro­stu pozo­sta­jesz otwarty na wszystko, co się dzieje i co będzie się działo. Kiedy się uczysz, twój umysł jest otwarty. Ale im więk­szą masz wie­dzę, tym bar­dziej twój umysł się zamyka. Wie­dza zawsze wcho­dzi ci w drogę, nie możesz jej zigno­ro­wać. Jeśli jesteś uczo­nym i słu­chasz mnie, nie przyj­mu­jesz moich słów bez­po­śred­nio. Ja mówię, a ty w swoim umy­śle osą­dzasz, oce­niasz, kry­ty­ku­jesz – nie pro­wa­dzisz dia­logu, lecz deba­tu­jesz. Pozor­nie zacho­wu­jesz ciszę, ale nie ma w tobie ciszy – twoja wie­dza tłu­cze ci się po gło­wie, nisz­czy wszystko, co powiem, wykrzy­wia… To, co do cie­bie dociera, to nie są moje słowa.

Uczący się słu­cha uważ­nie. Nie prze­szka­dza mu nic, co wywo­dzi się z prze­szło­ści. Jest otwarty, podobny do lustra, odzwier­cie­dla bowiem wier­nie to, co jest. Jeśli roz­pocz­niesz ucze­nie się, będziesz wie­dział. Pomoże ci to dostrzec, że nic nie wiesz. Osoba, która poznała rze­czy­wi­stość, zdaje sobie sprawę z wła­snej igno­ran­cji, wie, że nie wie.

Prze­skocz więc – stań się bło­go­sła­wio­nym głup­cem. Ten stan ma wszel­kie moje bło­go­sła­wień­stwa.

1. Zaciekawione oczy

Cie­ka­wość jest źró­dłem mądro­ści, cie­ka­wość jest źró­dłem wszyst­kiego, co piękne, jest powo­dem podej­mo­wa­nia poszu­ki­wań, praw­dzi­wych poszu­ki­wań. Cie­ka­wość zabiera cię w podróż ku pozna­niu tajem­nic życia.

Dlaczego nie ma już we mnie tej ciekawości, którą miałem w dzieciństwie?

Spo­tyka to pra­wie wszyst­kich. Im wię­cej wie­dzy zgro­ma­dzisz, tym mniej w tobie cie­ka­wo­ści. Zdo­by­wasz coraz wię­cej wie­dzy pod pre­sją wywie­raną przez rodzi­ców, szkoły, uni­wer­sy­tety, spo­łe­czeń­stwo. Dokła­dają oni wszel­kich sta­rań, żebyś otrzy­mał wie­dzę. Twoją wewnętrzną prze­strzeń szczel­nie wypeł­nia wie­dza, więc cie­ka­wość znika, bo nie ma dla niej miej­sca.

Dziecko patrzy z zacie­ka­wie­niem. Odczuwa zachwyt, wszystko wydaje mu się tajem­ni­cze, zaska­kują je nawet dro­bia­zgi. Ono nie­ustan­nie doko­nuje jakichś odkryć – to źró­dło pul­su­ją­cej w nim rado­ści.

Gro­ma­dzisz wie­dzę – tego wymaga spo­łe­czeń­stwo. Z jego punktu widze­nia wie­dza jest potrzebna, ma wiele zasto­so­wań. Nato­miast cie­ka­wość jest nie­bez­pieczna, może bowiem spra­wić, że sta­niesz się filo­zo­fem, poetą albo misty­kiem, czyli kimś dla spo­łe­czeń­stwa bez­u­ży­tecz­nym. Ono potrze­buje maszyn, zdol­nych maszyn. Dostar­cza­jąc ci coraz więk­szej wie­dzy, wypeł­nia­jąc cię wie­dzą, zamie­nia cię w robota. Im wię­cej zgro­ma­dzi­łeś wie­dzy, tym bar­dziej nie­moż­liwe staje się zacie­ka­wie­nie czym­kol­wiek. Prze­cież wszystko już wiesz.

Małe dziecko może być cie­kawe, dla­czego drzewa są zie­lone, ale czy mogłoby to cie­ka­wić cie­bie? Wiesz, że to z powodu chlo­ro­filu, i tyle ci wystar­czy. Gdyby zadano ci pyta­nie, dla­czego dokład­nie chlo­ro­fil spra­wia, że drzewa są zie­lone, zapewne wzru­szył­byś ramio­nami. Aż tak szcze­gó­łowo w to nie wni­kasz. Im wię­cej wiesz, tym mniej rze­czy cię dziwi i zacie­ka­wia. Wów­czas umiera w tobie wiara reli­gijna, na którą skła­dają się mię­dzy innymi cie­ka­wość i zachwyt. Wie­dza odziera wszystko z tajem­ni­czo­ści. A prze­cież reli­gia ist­nieje wtedy, gdy życie jest tajem­nicą. Dla­tego powi­nie­neś znów obu­dzić w sobie cie­ka­wość.

Powiedzmy sobie szcze­rze: wła­ściwa edu­ka­cja nie zdu­si­łaby two­jej cie­ka­wo­ści, choć dałaby ci wie­dzę. Ta wie­dza czy­ni­łaby cię coraz bar­dziej zacie­ka­wio­nym.

Małe dziecko nie będzie znało poję­cia „chlo­ro­fil”. Gdy otrzyma wła­ściwą wie­dzę, będzie mogło inte­re­so­wać się tym, że drzewa są zie­lone, albo docie­kać, czym jest chlo­ro­fil.

Ostat­nie słowa Alberta Ein­ste­ina brzmiały: „Przez całe życie myśla­łem, że uda mi się odkryć tajem­nicę wszech­świata. Stało się odwrot­nie. Im bar­dziej zagłę­bia­łem się w egzy­sten­cji, tym głęb­sza była ta tajem­nica. Umie­ram prze­peł­niony cie­ka­wo­ścią. Umie­ram z cie­ka­wo­ści”. Takie podej­ście jest nie­zwy­kle rzad­kie i cechuje geniu­szy. Geniu­szem jest ten, kto nie pozwoli spo­łe­czeń­stwu, żeby zamie­niło go w robota. Taka jest moja defi­ni­cja geniu­sza. Każdy rodzi się geniu­szem, a potem decy­duje się na prze­różne kom­pro­misy, co nisz­czy jego talenty, zabija inte­li­gen­cję. Ludzie sprze­dają swoją duszę w zamian za ziem­skie korzy­ści, bez­war­to­ściowe przed­mioty. Być może te przed­mioty są przy­datne w danym momen­cie, ale nie wtedy, kiedy nadej­dzie śmierć.

Jeśli umie­rasz pełen cie­ka­wo­ści, z modli­twą w sercu, z poezją rodzącą się w tobie – ozna­cza to, że żyłeś wła­ści­wie i wła­ści­wie umie­rasz. Że jesteś czło­wie­kiem udu­cho­wio­nym. Albert Ein­stein był bar­dziej udu­cho­wiony niż twój waty­kań­ski papież albo niż Śan­ka­ra­czarja. Zanim Ein­stein zmarł, ktoś go zapy­tał:

– Gdyby uro­dził się pan ponow­nie i Bóg pozwo­liłby panu wybrać, kim chce pan być, zapewne chciałby pan się stać wiel­kim fizy­kiem i mate­ma­ty­kiem?

– Nie! Ni­gdy! Gdy­bym mógł wybie­rać, wolał­bym zostać hydrau­li­kiem. Chciał­bym pro­wa­dzić zwy­kłe, ano­ni­mowe życie, by cie­szyć się nim i nie oba­wiać, że ktoś wej­dzie mi w drogę. Żad­nej sławy, żad­nych odkryć. Chciał­bym pozo­sta­wać w głęb­szej komu­nii z egzy­sten­cją.

Pytasz: „Dla­czego nie ma już we mnie tej cie­ka­wo­ści, którą mia­łem w dzie­ciń­stwie?”. Musisz być bar­dzo mądry.

Pewien aktor szu­ka­jący pracy przy­szedł do agenta. Agent zapy­tał:

– A co pan umie?

Bez słowa aktor roz­po­starł ramiona, wyle­ciał przez okno, oble­ciał cały budy­nek, wle­ciał przez to samo okno i wylą­do­wał przed agen­tem.

– Dobrze, dobrze – powie­dział agent. – Umie pan naśla­do­wać ptaki. Co jesz­cze?

Tacy wła­śnie są ludzie, któ­rzy zdo­byli wie­dzę. Nic nie może ich zasko­czyć. Nawet gdyby poja­wił się przed nimi sam Bóg, powie­dzie­liby: „Dobrze. Jesteś Bogiem. Co jesz­cze umiesz?”.

Zostaw tę wie­dzę.

Max Doldum, impre­sa­rio teatralny, roz­ma­wiał z jed­nym z akto­rów.

– Mam dla pana wyjąt­kową pro­po­zy­cję. Coś, dzięki czemu zarobi pan mnó­stwo pie­nię­dzy – powie­dział aktor. – To przy­cią­gnie ludzi z całego Lon­dynu. Jeżeli wpłaci pan na konto mojej żony dzie­sięć tysięcy fun­tów, popeł­nię na sce­nie samo­bój­stwo.

Nieco zdu­miony Maks zasta­no­wił się przez chwilę, po czym odparł:

– Cał­kiem inte­re­su­jące… A co pan zrobi na bis?

Są ludzie, któ­rzy kon­cen­trują się na odno­sze­niu korzy­ści i myślą tylko o tym: „A co pan zrobi na bis?”. Oni inte­re­sują się tylko przy­ziem­nymi spra­wami: zyskiem, towa­rem. Nic ich nie zasko­czy, nic nie jest w sta­nie obu­dzić ich świa­do­mo­ści. Żyją jak luna­tycy. Krzew róży pokrył się kwia­tami, ale oni tego nie widzą. Są ślepi. O poranku śpie­wają ptaki, ale oni tego nie sły­szą. Są głusi. Stra­cili wraż­li­wość. Stali się tak mar­twi i otę­piali, że nic nie porywa ich do tańca, nic nie przy­wo­łuje pio­se­nek na ich usta, nic nie roz­ja­śnia ich drogi. Powo­dem tego jest wie­dza.

W świe­cie, w któ­rym zapa­nuje więk­sze zro­zu­mie­nie, wie­dza będzie na­dal prze­ka­zy­wana, ale jed­no­cze­śnie będzie się nauczać tego, jak każdy może ochro­nić swoją cie­ka­wość. Na praw­dzi­wym uni­wer­sy­te­cie jedy­nie połowa czasu będzie poświę­cona na naucza­nie rze­czy prak­tycz­nych. Druga połowa zosta­nie prze­zna­czona na przed­mioty uzna­wane teraz za nie­uży­teczne: poezję, muzykę, malar­stwo, taniec, medy­ta­cję, modli­twę. Można będzie w tym cza­sie odpo­czy­wać pod drze­wem albo sie­dzieć w ciszy i nic nie robić. Poezja, która w tobie ist­nieje, nie zosta­nie przy­tło­czona cię­ża­rem wie­dzy.

Połowa czasu nauki na uni­wer­sy­te­tach powinna być poświę­cana na rze­czy, które nie mają zasto­so­wa­nia prak­tycz­nego, które robi się dla samej rado­ści z ich robie­nia. Dopiero wtedy istota ludzka zacznie żyć peł­nią sie­bie.

Obec­nie według mnie ist­nieją dwa typy ludzi. Pierw­szy typ to ludzie nale­żący do świata, mający stu­pro­cen­towo prak­tyczne nasta­wie­nie. Drugi typ to mnisi; ich nasta­wie­nie jest cał­ko­wi­cie nieprak­tyczne. Jedni i dru­dzy są zapę­tleni, cze­goś im brak. Mni­chom bra­kuje uro­ków tego świata – rado­ści ze związ­ków z ludźmi, obco­wa­nia z ludźmi peł­nymi zalet. Mnich jest ubogi duchowo, bo omi­jają go wszel­kie wzbo­ga­ca­jące życie doświad­cze­nia, wszel­kie uczu­cia: miłość, przy­jaźń, wro­gość, złość, współ­czu­cie – to wszystko, co wzbo­gaca duszę. Mnich jest jak czy­ste płótno, niczego na nim nie nama­lo­wano.

Spo­tka­łem wielu świę­tych i mogę wam z całą pew­no­ścią powie­dzieć, że święty, który ma bogatą duszę, to rzad­kość. Zwy­kle są oni nudni; całe ich życie to jedna wielka nuda. Jak święty może wytrzy­mać takie nudne życie? On stę­pił swoje zmy­sły; stę­pił swoją inte­li­gen­cję do tego stop­nia, że nie czuje tej nudy.

Czy wie­cie, że ludzie są jedy­nymi przed­sta­wi­cie­lami świata zwie­rząt, któ­rzy się nudzą? Bizony się nie nudzą, osły się nie nudzą. Nie mają dość inte­li­gen­cji, by odczu­wać nudę. Tylko czło­wiek może się nudzić i tylko czło­wiek może się śmiać. Nuda i śmiech to dwie strony tej samej monety. A ci mnisi, święci, tak zwani ludzie reli­gijni, ani nie odczu­wają nudy, ani nie potra­fią się śmiać. Dołą­czyli do bizo­nów i osłów.

Sły­sza­łem o filo­zo­fie, który prze­cha­dzał się uli­cami, patrząc w niebo, na gwiazdy, księ­życ, słońce, chmury, ptaki w locie. Wie­lo­krot­nie zde­rzał się z innymi ludźmi albo wpa­dał na jakąś prze­szkodę. Każ­dego, z kim się zde­rzył, pytał: „Czy jesteś osłem albo czymś w tym rodzaju?”. Wszy­scy tole­ro­wali to zacho­wa­nie, gdyż sza­no­wali tego filo­zofa. Nikt nie czuł się ura­żony.

Pew­nego dnia filo­zof wpadł na praw­dzi­wego osła. Już zamie­rzał zadać swoje ruty­nowe pyta­nie, ale naj­pierw popa­trzył uważ­nie, a potem roze­śmiał się i powie­dział: „Pan jest po pro­stu sobą. Cóż mógł­bym dodać…”.

Ludzie, któ­rzy ucie­kają od świata, stają się jak bizony i osły; spa­dają poni­żej poziomu ludz­kiej świa­do­mo­ści, ludz­kiej wraż­li­wo­ści. Dla­tego nie śmieją się ani nie nudzą. Upo­dab­niają się do zwie­rząt – cofają się, tracą przy­wi­lej bycia istotą ludzką. Oczy­wi­ście życie zwie­rzę­cia jest mniej ner­wowe – nie ma w nim bólu ani udręki. Dla­tego dostrze­żesz w zwie­rzę­tach pewien spo­kój. Jed­nak spo­kój bez inte­li­gen­cji nie ma żad­nej war­to­ści.

Kiedy spo­kój łączy się w czło­wieku z inte­li­gen­cją, rodzi się budda. Kiedy spo­ko­jowi nie towa­rzy­szy inte­li­gen­cja, czło­wiek cofa się do świata bizo­nów. Tak wła­śnie się dzieje. Nie­wielu ludzi ucieka samot­nie od świata do spraw abso­lut­nie nie­prak­tycz­nych – nie­ustan­nej modli­twy, nie­ustan­nej medy­ta­cji. To nie jest i nie może być życie w pełni. Inni nato­miast, całe miliony, żyją w spo­sób prak­tyczny, prag­ma­tyczny – gro­ma­dzą coraz wię­cej przed­mio­tów, coraz wię­cej pie­nię­dzy na rachun­kach ban­ko­wych. I wcale ich to nie bawi. Zabawa zmie­niła się w robie­nie inte­re­sów.

Ludzie nie potra­fią po pro­stu grać w karty. Muszą grać na pie­nią­dze, usta­lić jakąś stawkę. Wtedy gra zamie­nia się w coś poważ­nego, przy­biera formę biz­ne­sową. Gra­cze zacho­wują śmier­telną powagę. Nie widać, by kto­kol­wiek się przy tym bawił.

Świat nasta­wiony jest na dzia­ła­nia o cha­rak­te­rze prak­tycz­nym, toteż ludzie zatra­cili umie­jęt­ność medy­to­wa­nia, modli­twy, zabawy, zadzi­wie­nia, zdu­mie­nia, obser­wo­wa­nia gwiazd, patrze­nia na kwiaty, gry na gita­rze, śpie­wa­nia pio­se­nek dla samej rado­ści czy­nie­nia tego. Ci ludzie są nie­szczę­śni­kami.

Pra­gnę stwo­rzyć zupeł­nie nowy typ czło­wieka, który nie będzie nie­szczę­śni­kiem i który będzie praw­dzi­wie bogaty. O jego bogac­twie będą sta­no­wiły jego rela­cje z innymi ludźmi, wyzwa­nia, które stwa­rza egzy­sten­cja. Taki czło­wiek potrafi trwać w ciszy, medy­to­wać, bawić się…

Moja kon­cep­cja san­n­ja­sina jest nastę­pu­jąca: żyj w świe­cie, ale nie bądź jego czę­ścią. Żyj w świe­cie, ale wykra­czaj ponad niego. Nie cho­waj się, nie wyco­fuj.

San­n­ja­si­nów w moim rozu­mie­niu tego słowa można wycho­wać dzięki wła­ści­wej edu­ka­cji; będą to ludzie naprawdę święci. Połowa wykształ­ce­nia powinna doty­czyć spraw tego świata, druga połowa powinna wykra­czać poza nasz świat. Obie połowy powinny być ze sobą zhar­mo­ni­zo­wane i połą­czone. Wtedy san­n­ja­sin posią­dzie wie­dzę, lecz zachowa cie­ka­wość. Będzie wie­dział i jed­no­cze­śnie będzie miał świa­do­mość tajem­nicy egzy­sten­cji.

Czym jest niewinność, czym jest piękno?

Życie chwilą to nie­win­ność, życie bez prze­szło­ści to nie­win­ność, życie bez wycią­ga­nia wnio­sków to nie­win­ność, funk­cjo­no­wa­nie z poziomu nie­wie­dzy to nie­win­ność. I kiedy dzia­łasz w tej wspa­nia­łej ciszy nie­ob­cią­żo­nej prze­szło­ścią, z tym wspa­nia­łym bez­wied­nym spo­ko­jem, zaczy­nasz doświad­czać piękna.

Zawsze, gdy odczu­wasz piękno – we wscho­dzą­cym słońcu, w gwiaz­dach, w kwia­tach, w twa­rzy kobiety lub męż­czy­zny – obser­wuj. Za każ­dym razem dostrze­żesz jedną powta­rza­jącą się cechę: robisz to spon­ta­nicz­nie – bez anga­żo­wa­nia umy­słu, bez wycią­ga­nia wnio­sków. Ta chwila przy­kuła twoją uwagę tak sku­tecz­nie, że odcięła cię od prze­szło­ści.

Odcię­cie od prze­szło­ści auto­ma­tycz­nie powo­duje także odcię­cie od przy­szło­ści, bo te dwa czasy sta­no­wią dwie strony tej samej monety; są nie­roz­dzielne. Kiedy rzu­casz monetę, nie­ważne, którą stroną do góry upad­nie. Druga strona, choć nie­wi­doczna, jest także obecna.

Prze­szłość i przy­szłość to dwie strony monety, którą nazy­wamy umy­słem. Kiedy odrzu­cisz umysł, poja­wia się nie­win­ność. Wtedy nie wiesz, kim jesteś, co cię ota­cza; nie masz wie­dzy, ale prze­cież jesteś, egzy­sten­cja jest, a twoja małość spo­tyka się z nie­skoń­czo­no­ścią egzy­sten­cji. To spo­tka­nie, to połą­cze­nie, jest doświad­cza­niem piękna.

Nie­win­ność to drzwi, przez które wej­dziesz w piękno. Im wię­cej nie­win­no­ści w sobie zgro­ma­dzisz, tym pięk­niej­sza będzie egzy­sten­cja. Im wię­cej masz wie­dzy, tym brzyd­sza staje się egzy­sten­cja, ponie­waż na twoje funk­cjo­no­wa­nie wpły­wają wnio­ski wycią­gane na pod­sta­wie tej wie­dzy.

Zysku­jąc wie­dzę, nisz­czysz całą poezję. Zysku­jąc wie­dzę, zda­jąc sobie sprawę z tego, że wiesz, two­rzysz barierę mię­dzy sobą a wszyst­kim, co ist­nieje. Stąd się biorą znie­kształ­ce­nia: zamiast sły­szeć na wła­sne uszy, doko­nu­jesz tłu­ma­czeń, zamiast widzieć na wła­sne oczy, inter­pre­tu­jesz. Nie doświad­czasz ser­cem. Tylko ci się wydaje, że doświad­czasz. Z tego powodu tra­cisz szansę natych­mia­sto­wego bli­skiego spo­tka­nia z egzy­sten­cją. Odda­li­łeś się.

To jest grzech pier­wo­rodny opi­sany w Biblii: Adam i Ewa zje­dli owoc z drzewa pozna­nia i musieli opu­ścić raj. Nikt ich nie wyrzu­cił, pan Bóg nie roz­ka­zał im się wyno­sić; sami to odczuli. Zdali sobie sprawę, że nie są już nie­winni, że oddzie­lili się od egzy­sten­cji, że mają ego i stwo­rzyli żela­zną barierę.

Pytasz mnie, czym jest nie­win­ność.

Zwy­mio­tuj wie­dzę! Trzeba zwró­cić owoc z drzewa pozna­nia. Umoż­li­wia to medy­ta­cja. Wyrzuć z sie­bie wie­dzę – jest tru­ci­zną, czy­stą tru­ci­zną. Żyj bez niej, jed­nak zda­waj sobie sprawę z tego, że „nie wiesz”. Funk­cjo­nuj na takim pozio­mie nie­wie­dzy, a prze­ko­nasz się, czym jest piękno.

Sokra­tes wie­dział, czym jest piękno, bo tak wła­śnie funk­cjo­no­wał. Ist­nieje wie­dza, która nie wie, i igno­ran­cja, która wie. Stań się igno­ran­tem – jak Sokra­tes – a doświad­czysz cał­ko­wi­cie nowej jako­ści ist­nie­nia: odro­dzisz się, sta­niesz się jak dziecko. W two­ich oczach pojawi się zadzi­wie­nie, wszystko wokół będzie cię zachwy­cać. Ujrzysz ptaka na gałęzi i poczu­jesz radość – jak­byś to ty był tym pta­kiem. Kro­pla rosy spły­wa­jąca po liściu lotosu w świe­tle poran­nego słońca, które odbija się w niej tęczą, sprawi, że dostrze­żesz nie­wy­sło­wione piękno… Kro­pla rosy spływa po liściu, by za chwilę spo­tkać się z wiecz­no­ścią – wpaść do jeziora. Poczu­jesz się tak, jak­byś to ty spły­wał powoli do oce­anu bosko­ści.

W chwi­lach nie­win­no­ści, braku wie­dzy, zanika róż­nica mię­dzy obser­wa­to­rem a obser­wo­wa­nym. Nie jesteś oddzie­lony od tego, co widzisz i sły­szysz.

Słu­chasz mnie i możesz reago­wać dwo­jako: z pozy­cji wie­dzy – komen­tu­jąc w duchu, osą­dza­jąc, oce­nia­jąc, myśląc cały czas o tym, czy mam rację czy może się mylę, czy mój wywód pasuje do two­ich teo­rii, czy jest logiczny czy nie­lo­giczny, naukowy czy nie­nau­kowy, chrze­ści­jań­ski czy hin­du­istyczny, czy możesz to wpro­wa­dzić w życie, prze­łknąć. Tysiące myśli kłę­bią się w two­jej gło­wie, roz­ma­wiasz sam ze sobą, two­rzysz wewnętrzny ruch – oto jeden ze spo­so­bów słu­cha­nia. Słu­chasz z tak wiel­kim dystan­sem, że nie będę w sta­nie do cie­bie dotrzeć. Jesteś na innej pla­ne­cie – nie tutaj i nie teraz. Jesteś hin­du­istą, chrze­ści­ja­ni­nem, muzuł­ma­ni­nem, komu­ni­stą, ale nie ma cię tu i teraz. Pomię­dzy nami jest Biblia, Koran albo Gita. Wycho­dzę ku tobie, ale napo­ty­kam barierę w postaci Koranu, wycho­dzę ku tobie i widzę, że stoi przede mną kolejka kapła­nów. Tak wygląda droga wie­dzy, spo­sób na pozosta­nie głu­chym, śle­pym i bez serca.

Ist­nieje jed­nak drugi spo­sób słu­cha­nia. Mię­dzy mną a tobą nie ma żad­nych prze­szkód. Wtedy natych­miast nastę­puje kon­takt, spo­tka­nie, komu­nia. Nie usi­łu­jesz niczego inter­pre­to­wać, bo nie przej­mu­jesz się tym, czy mam rację czy nie. Nic nie jest samo w sobie słuszne ani nie­słuszne. W chwili nie­win­no­ści niczego nie oce­niasz. Nie masz moż­li­wo­ści oceny, nie masz kry­te­riów, pozy­ska­nej a priori wie­dzy, już usta­lo­nych kon­klu­zji, żad­nych porów­nań. Możesz słu­chać tak, jak słu­cha się szumu wody spły­wa­ją­cej ze wzgó­rza, dźwięku fletu w lesie albo dźwięku gitary. Słu­chasz.

Osoba, która przy­cho­dzi słu­chać jako kry­tyk, w rze­czy­wi­sto­ści nie słu­cha. Jeśli zaś przyj­dziesz tu tylko po to, by słu­chać, cie­szyć się chwilą, usły­szysz muzykę. Nie musisz jej rozu­mieć. Nie ma tu niczego do zro­zu­mie­nia. Jest za to coś, czego można spró­bo­wać, co można pić aż do upo­je­nia. Ale co miał­byś z tego rozu­mieć?

Kry­tyk przy­cho­dzi tu nie po to, żeby skosz­to­wać, napić się, ale po to, żeby zro­zu­mieć. Nie słu­cha muzyki, bo ma podej­ście mate­ma­tyczne. Nie­ustan­nie kry­ty­kuje, roz­my­śla. Nie ma w sobie nie­win­no­ści. Zbyt wiele wie, żeby dostrzec piękno. Może dojść do jakichś głu­pich wnio­sków, nato­miast omi­nie go chwila. A chwile są tak donio­słe!

Jeśli słu­chasz, po pro­stu słu­chaj; jeśli patrzysz – po pro­stu patrz. Takie chwile pozwolą ci pojąć, czym jest nie­win­ność.

Jestem tutaj nie po to, żeby wyja­śniać, czym jest nie­win­ność, ale żeby umoż­li­wić wam spró­bo­wa­nie jej.

Wypij tę fili­żankę her­baty. Podaję ci ją. Skosz­tuj łyczek, poczuj cie­pło tej chwili, jej muzykę; ciszę i miłość, które tu prze­pły­wają. Niech cię oto­czą. Choć na chwilę znik­nij wraz ze swoim umy­słem, który chciałby patrzeć, oce­niać, kry­ty­ko­wać, wie­rzyć albo nie wie­rzyć, być za albo prze­ciw. Otwórz się na tę chwilę, a poznasz zna­cze­nie nie­win­no­ści – dzięki temu dowiesz się, czym jest piękno.

Piękno jest doświad­cze­niem, które poja­wia się w sta­nie nie­win­no­ści, jest kwia­tem, który roz­kwita za sprawą nie­win­no­ści. Jezus powie­dział: „Jeśli nie będzie­cie jak dzieci, nie wstą­pi­cie do Kró­le­stwa Bożego”.

Tak często wypowiadasz się na temat zachwytu i miłości. Jak zalęknienie i dziecinna niewinność mają się do bycia zakochanym?

Zachwyt i zalęk­nie­nie to naj­wspa­nial­sze prze­jawy ducho­wo­ści. Zachwyt ozna­cza, że funk­cjo­nu­jesz z pozy­cji nie­wie­dzy. Czło­wiek, gdy już posią­dzie wie­dzę, nie odczuwa zachwytu. Nie potrafi go odczu­wać, bo uważa, że już wie. Zna wszyst­kie głu­pie odpo­wie­dzi, może prze­czy­tał wszyst­kie hasła zamiesz­czone w jakiejś ency­klo­pe­dii, toteż jego umysł natych­miast odpo­wiada na każde pyta­nie. Twój zachwyt poja­wia się, gdy napo­ty­kasz to, co jest nie­po­zna­walne, nie­moż­liwe do wyja­śnie­nia ani dziś, ani w przy­szło­ści. Odczu­wasz w sobie pewien rodzaj lęku, jakby na chwilę sta­nęło twoje serce lub zatrzy­mał się twój oddech.

Kiedy doświad­czasz zachwytu, odno­sisz wra­że­nie, że wszystko się na chwilę zatrzy­mało. Zatrzy­muje się cały świat: czas, umysł, ego. Przez chwilę znów jesteś dziec­kiem zachwy­ca­ją­cym się moty­lami i kwia­tami, drze­wami, kamy­kami na brzegu morza, muszel­kami, każdą napo­tkaną rze­czą. Ponow­nie jesteś dziec­kiem. Kiedy potra­fisz odczu­wać zachwyt i nie­skoń­czone piękno egzy­sten­cji, które spra­wia, że aż prze­cho­dzą cię ciarki, kiedy wresz­cie zawład­nie tobą egzy­sten­cja, wtedy zatań­czysz, będziesz cele­bro­wał tę chwilę, wtedy wes­tchniesz: „Ach!”. Nic innego nie będziesz w sta­nie wypo­wie­dzieć. Tylko wes­tchniesz.

Czło­wiek wyuczony żyje w cie­niu znaku zapy­ta­nia. Czło­wiek odczu­wa­jący zdu­mie­nie, zachwyt posłu­guje się wykrzyk­ni­kiem. Wszystko wokół jest tak skom­pli­ko­wane, ma taką głę­bię, że pozna­nie jest nie­moż­liwe. Zdo­by­cie wie­dzy jest nie­moż­liwe. Kiedy tego doświad­czasz, cała twoja ener­gia doko­nuje skoku kwan­to­wego – od umy­słu do serca, od wie­dzy do uczu­cia.

Kiedy nie masz wie­dzy, twoja ener­gia prze­staje się poru­szać w tym kie­runku. Kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że nie można niczego poznać, że tajem­nica pozo­sta­nie tajem­nicą, że nie można jej wyja­śnić, twoja ener­gia popły­nie ku sercu. Dla­tego twier­dzę, że miłość jest powią­zana ze zdu­mie­niem i zachwy­tem, z nie­win­no­ścią dziecka. Jeśli nie popa­dasz w obse­sję zdo­by­wa­nia wie­dzy, potra­fisz być kocha­ją­cym czło­wie­kiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki