Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Istnieją w życiu pewne tematy, o których po prostu nie rozmawiamy. Jednym z nich jest starzenie się, absolutnie naturalny lecz często marginalizowany proces. Tom „Niewidzialna kobieta" zawiera napisane szczerze i subtelnie testy Slavenki Drakulić o tym, co jest przemilczane, emocjonalnie trudne. Obrazują stopniowe i bolesne znikanie osoby. Są wyrazem nieodwracalnej straty życia i jednocześnie krzykiem przeciwko niesprawiedliwości starzenia się. Książka otwiera przestrzeń do przemyśleń nad wieloma aspektami życia i śmierci. To pozycja wyjątkowo intymna, która pokazuje, że tylko literatura może powiedzieć to, co wydaje się niewypowiadalne.
Słowa Slavenki Drakulić są jak nóż chirurgiczny
– Melania Mazzucco, „La Repubblica”
Sama autorka, zapytana o powód napisania tej książki, powiedziała: Nie miałam zamiaru opisywać wszystkich aspektów starzenia się i starości. Książka powstała, bo posłuchałam głosów osób wokół siebie, moich starszych przyjaciółek i znajomych i przekonałam się, że istnieje potrzeba potwierdzenia, ze nie jesteśmy same ze swoimi uczuciami niewidzialności. Jakby można było zmierzyć dobre i złe strony starości – a to nie jest możliwe – obawiam się, że przeważyłoby poczucie straty i zbędności, a nie spełnienia. Tak, starsi ludzie prawdopodobnie posiadają dojrzałość, nawet i mądrość, ale komu to jest dzisiaj potrzebne.
Slavenka Drakulić – chorwacka pisarka, dziennikarka i eseistka. Jest autorką książek publicystycznych i powieści. Po polsku ukazały się dwie jej książki: Oni nie skrzywdziliby nawet muchy i Ciało z jej ciała. Publikowała w „The Nation”, „Guardian”, „La Stampa”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” czy „Politiken”. Pisze po chorwacku i angielsku, jej książki zostały przetłumaczone na ponad piętnaście języków. W 2004 roku podczas Targów Książki w Lipsku otrzymała nagrodę European Understanding, a w 2018 roku – nagrodę Best Project Book for Adaptation za książkę Niewidzialna kobieta.
Fragment:
Wydaje mi się, że odkrywam nowy wymiar istnienia. Jednocześnie istnieję – i nie istnieję, bo coraz bardziej… blednę. Może w towarzystwie istnieje zwyczaj, który nie pozwala na to, aby starszym kobietom powiedzieć, że naprawdę stają się szkłem? Najpierw tym mętnym, a potem całkowicie przezroczystym. Ich wielkość nie ma znaczenia, waga i wysokość są nieistotne. Ubrania także.
To nie jest tak, że nie istniejesz, raczej tak, jakbyś żyła w innym wymiarze. Wszystko jest takie samo, a jednak – nie jest. Ludzie inaczej obchodzą się z tobą, a ty, niczym niewidzialna kobieta, musisz się do tego przystosować. Tyle tylko, że mnie się ta sztuczka nie udaje. Ba, potrzebowałam bardzo dużo czasu, aby w ogóle zrozumieć, że staję się niewidzialna. W sklepie, w banku, przed jakimkolwiek okienkiem, na ulicy...
Potrzebowałam sporo czasu, aby zauważyć, że znikam. Widziałam to najpierw w oczach innych. Powiem nawet, że najtrudniejsze było to, że siebie widziałam wyraźnie – tak jak wcześniej. Jestem świadoma zmiany, ale choć się zestarzałam, nadal jestem widoczną i prawdziwą, żywą osobą.
Skoro już istnieję w tym niewidzialnym stanie, to może ta przezroczysta materia, w którą się przekształcam, to czysty duch? Pytam, chociaż wiem, że nie znacie odpowiedzi.
Zauważyliście, że do tej pory nie użyłam słowa starzenie? To jest proces, na początku całkiem powolny i prawie niewidzialny. W jednej chwili zaczyna przyspieszać i dopiero wtedy go zauważacie. Może dlatego, że ktoś inny też już go zauważył, a potem całkiem nagle stajecie się starzy.
Mówicie, że rzecz jest o negatywnym wizerunku samego siebie?
Nie, nie! Problem polega dokładnie na tym, że nie mam negatywnego wizerunku, po prostu widzę siebie inną, niż inni mnie widzą. Z pewnością nie jako nieznaną kobietę w lustrze, zjawę czy przezroczystego ducha. Rzecz jest w innych, w ich postrzeganiu. Gdy inni ludzie przestają cię zauważać, szybko nie zobaczysz samej siebie.
Interesuje was, w jaki sposób zaczęłam czuć, że się zmieniam, że się starzeję?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Nevidljiva žena i druge priče
Copyright © Slavenka Drakulić and Fraktura 2018
All rights are represented by Fraktura, Croatia
Copyright © Siniša Kasumović, 2023
Copyright ©Biblioteka Analiz, 2023
Wydanie pierwsze
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Redaktor prowadząca: Ewa Tenderenda-Ożóg
Redakcja i korekta: Elżbieta Sokołowska | korektelka.pl
Projekt okładki: Lula Sarnia
Opracowanie graficzne i skład wersji do druku: TYPO 2 Jolanta Ugorowska
Druk: Drukarnia Sowa
Warszawa, 2023
ISBN 978-83-967745-5-2
Książka została wydana przy wsparciu finansowym Ministerstwa Kultury Republiki Chorwacji
Knjiga je objavljena uz financijsku potporu Ministarstva kulture Republike Hrvatske
The book was published with the financial support of the Ministry of Culture of the Republic of Croatia
Wydawca:
Biblioteka Analiz ul. Mazowiecka 6/8 00–048 Warszawa
tel. 22 828 36 31
ww.rynek-ksiazki.plFacebook.com/bibliotekaanaliz
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
„Ma mère devient décolorée. Vieillir, c’est se décolorer, être transparent”.
„Moja matka stała się bezbarwna. Starzeć się to znaczy wyblaknąć, stać się przezroczystym”.
Annie Ernaux, Je ne suis pas sortie de ma nuit
PYTACIE, CO MNIE TAK ZANIEPOKOIŁO. Jak mam wam to opisać…? Któregoś dnia zastałam w moim mieszkaniu obcą osobę. Akurat miałam wychodzić. Zatrzymałam się. Przede mną stała siwa kobieta z niebieskimi oczami. Patrzyła na mnie, zdziwiona, nawet nie mrugnęła. Obca kobieta, a jednak jakoś znana, dokoła niej szarawa mgiełka. Miałam wrażenie, jakbym zobaczyła ducha.
Nie od razu rozpoznałam samą siebie. Moje włosy nie są siwe, patrzcie. Co miesiąc starannie farbuję je L’Oréalem na jasny blond. A istnieje wiele innych kolorów, niektóre brzmią szalenie pociągająco – champagne, strawberry, cognac, jak coś, co można zjeść lub wypić – ale ten kolor jest moim ulubionym, od zawsze z niego korzystam. Włosy farbuję sama, przyzwyczaiłam się przez te wszystkie lata, odkąd jestem na emeryturze. Ale rzecz dotyczy nie tyle włosów, bo ten kolor jest wystarczająco jasny, aby w półmroku wyglądał jak siwy, ile – twarzy.
Właściwie przestraszyłam się tej twarzy. Rozumiecie, była pokryta zmarszczkami, jak u jakiej staruszki. Jakbym w lustrze zobaczyła moją starszą siostrę, która nie żyje od dobrych dziesięciu lat. Byłyśmy dosyć podobne. No nie mogłam zobaczyć mojej martwej siostry! Potrzebowałam chwili albo i dwóch, aby się skupić i zrozumieć, że ta kobieta, która gapiła się na mnie, to żadna zjawa, lecz moje własne odbicie w lustrze. A zrozumienie, że to naprawdę jestem ja, jeszcze bardziej mnie zszokowało.
Dlaczego pomyślałam, że przede mną jest zjawa?
No dobrze, już było późno, zmierzch, widać było tylko zarysy tej osoby. Tak jakby… zanikała? To tak, jakby popatrzeć w bardzo stare lustro, nadżarte brązowymi plamami. Plamy są szerokie i całe części stają się mgliste, a reszta postaci się unosi; brzegi są niejasne, roztopione. Straszliwie to po trosze. Łatwo powiedzieć, że nie jest to prawdziwy obraz osoby, jednak jakby był. Tak widzą cię inni – albo i nie widzą. Jak gdybyś była duchem. I ta osoba, doświadczyłam tego, staje się niejako bledsza, coraz bardziej przezroczysta. Pomyślałam, że obcy, nieznany mi człowiek w jakiś sposób wszedł do mieszkania, bo może nie zamknęłam drzwi na klucz. Coraz częściej o tym zapominam albo klucz zostawiam w zamku na zewnątrz. I wtedy mnie olśniło, że to jestem ja – taka, jaką mnie widzą inni. To mój własny obraz.
Lustro wisi tam od zawsze, w przedpokoju, tuż przy drzwiach wyjściowych. Wielkie, stare lustro, jeszcze po mojej świętej pamięci mamie, z jej starego mieszkania. Z barokową ramą nadgryzioną przez korniki. Zapomniałam nawet, że tam się znajduje. Latami nagromadziło się tyle niepotrzebnych rzeczy. Cały czas planuję dokładnie wysprzątać mieszkanie, wyrzucić starocie, ale nie mam siły. Jestem zmęczona. Może zdjęłam płaszcz z wieszaka lub zasłonkę z okna i w ten sposób ponownie odkryłam zasłonięte lustro, ale zauważyłam je dopiero po tym, jak dostrzegłam w nim tę dziwną osobę – siebie.
Po tym spotkaniu wszystkie lustra stały się dla mnie prawdziwą udręką. Od nowa patrzę na tę osobę, która stoi przede mną. Pytam, jak to możliwe, że człowiek nie widzi, nie od razu rozpoznaje swoją podobiznę. Czy to możliwe, że widzę siebie aż tak odmiennie? Co prawda moje spojrzenie w kierunku tej osoby zazwyczaj jest pobieżne, szybkie, przypadkowe, powierzchowne, tak jak patrzymy na przechodniów, ale, na miłość boską, prawie zderzyłam się sama ze sobą! Stąpałam wprost na kobietę, która się do mnie zbliżała, nie wyjawiając swoich zamiarów. Zatrzymałam się na odległość kilku kroków i dopiero wtedy w tej kobiecie zauważyłam siebie. Taką, jaką mnie widzą inni. O ile w ogóle mnie widzą.
To spotkanie z samą sobą – taką, jaką widzą mnie inni – zaniepokoiło mnie z jeszcze innego powodu. Przypomniało mi coś, czego nie widuję od dłuższego czasu: wzrok mężczyzny. Ale nie, nie jakiegoś konkretnego mężczyzny! Coś podobnego dzieje się czasami, gdy idę chodnikiem i zauważę nieznajomego, który idzie ku mnie. Chodnik jest wąski i koniecznie trzeba się minąć. Gdy dwie osoby się mijają, zazwyczaj instynktownie patrzą sobie w oczy. Chyba że akurat chcą tego uniknąć, ale niby dlaczego miałyby to robić? Ich wzrok się spotyka, to nieuniknione. Wierzyłam w to. Może dlatego, że byłam do tego przyzwyczajona. On jest, powiedzmy, w średnim wieku, jego skronie są już siwe. Chociaż jest młodszy, nie mógłby być twoim synem. Patrzy przez ciebie tak, jakbyś była ze szkła. Oczywiście, że twoją pierwszą myślą jest, że to jakiś wariat, lunatyk, który zderzy się z tobą. Porusza się, jakby ciebie nie było, jakby miał przejść przez ciebie całym ciałem, nie tylko wzrokiem, jednak w ostatniej chwili cię wymija, jakby na jego drodze napatoczył się nieznany mu obiekt, bariera, żywa przeszkoda. Ja nie poznałam samej siebie – i już to jest wystarczająco straszne – a teraz i inni mnie nie widzą!
Stałam się przeszkodą, tylko tyle. A to dopiero początek.
Początek czego?
No… tego, że ludzie patrzą przeze mnie. Jeżeli ich wzrok zatrzyma się na mnie, czuję ich litość, a czasami, powiedziałabym, nawet odrazę. Czuję się coraz bardziej niewidzialną, jakbym znikała. Tak, jest oczywiste, że istnieję, ale co to znaczy, skoro od innych nie dostaję potwierdzenia mojego istnienia? Zachowują się, jakby mnie nie widzieli.
Mieszkam w pobliżu dużego skrzyżowania. Gdy ruch jest mniejszy, czasami nie czekam, aż włączy się zielone światło, tylko odważam się przekroczyć jezdnię. Nie powinnam tego robić, bo samochody jeżdżą bardzo szybko i łatwo mogą potrącić kogoś, kto przebiega na czerwonym świetle. Zdarzyło się, że kierowca mnie nie zobaczył i nie zwolnił. To doświadczenie mnie przestraszyło. Oczywiste jest, że więcej nie mogę biegać – i że tego nie chcę. Czasami stoję na tym skrzyżowaniu i obserwuję, jak mężczyźni kierowcy lub kobiety kierujące, obojętnie, hamują, gdy widzą matkę z wózkiem, kobietę z dziećmi czy młodych ludzi. Jestem tej samej wagi co dziewczyna, która tuż przede mną w tym samym miejscu przeszła na czerwonym świetle przez skrzyżowanie, a mimo to kierowca zachowywał się tak, jakby mnie nie było. Tak pędził, że musiałam wrócić na chodnik. Oczywiście nie był to ten sam kierowca, który zahamował przed dziewczyną, ale…
Pytacie, w jaki sposób to sobie wyjaśniam.
Wydaje mi się, że odkrywam nowy wymiar istnienia. Jednocześnie istnieję – i nie istnieję. Bo coraz bardziej… blednę. Może w towarzystwie istnieje zwyczaj, który nie pozwala na to, aby starszym kobietom powiedzieć, że naprawdę stają się szkłem? Najpierw tym mętnym, a potem – całkowicie przezroczystym. Ich wielkość nie ma znaczenia, waga i wysokość są nieistotne. Ubrania – także.
To nie jest tak, że nie istniejesz; raczej tak, jakbyś żyła w innym wymiarze. Wszystko jest takie samo, a jednak – nie jest. Ludzie inaczej obchodzą się z tobą, a ty, niczym niewidzialna kobieta, musisz się do tego przystosować. Tyle tylko, że mnie się ta sztuczka nie udaje. Ba, potrzebowałam bardzo dużo czasu, aby w ogóle zrozumieć, że staję się niewidzialna. W sklepie, w banku, przed jakimkolwiek okienkiem, na ulicy…
Potrzebowałam sporo czasu, aby zauważyć, że znikam. Widziałam to najpierw w oczach innych. Powiem nawet, że najtrudniejsze było to, że siebie widziałam wyraźnie – tak jak wcześniej. Jestem świadoma zmiany, ale choć się zestarzałam, nadal jestem widoczną i prawdziwą, żywą osobą.
Skoro już istnieję w tym niewidzialnym stanie, to może ta przezroczysta materia, w którą się przekształcam, to czysty duch? Pytam, chociaż wiem, że nie znacie odpowiedzi.
Zauważyliście, że do tej pory nie użyłam słowa starzenie? To jest proces, na początku całkiem powolny i prawie niewidzialny. W jednej chwili zaczyna przyspieszać – i dopiero wtedy go zauważacie. Może dlatego, że ktoś inny też już go zauważył. A potem całkiem nagle stajecie się starzy.
Mówicie, że rzecz jest o negatywnym wizerunku samej siebie. Nie, nie! Problem polega dokładnie na tym, że nie mam negatywnego wizerunku; po prostu widzę siebie inną, niż inni mnie widzą. Z pewnością nie jako nieznaną kobietę w lustrze, zjawę czy przezroczystego ducha. Rzecz jest w innych, w ich postrzeganiu. Gdy inni ludzie przestają cię zauważać, szybko nie zobaczysz samej siebie.
Interesuje was, w jaki sposób zaczęłam czuć, że się zmieniam, że się starzeję?
Przede wszystkim zmieniło się moje ciało. Zauważyłam to, gdy kupowałam nowe ubrania. Nagle jakby nic nie pasowało albo jakbym przymierzała cudze ubrania. A jeszcze wczoraj taliowane sukienki i koszulki przylegające do ciała leżały na mnie całkiem dobrze. Jak to się stało, że nic nie pasowało?! Wszystko stało się za wąskie i za krótkie, jakieś nieodpowiednie. Już nie miałam siły niczego przymierzać. Stało się to nudne, bezsensowne. Musisz spędzić godziny, aby przejrzeć kupę odzieży i dotrzeć do czegoś, co ci się podoba. Poza tym czułam wstręt do przymierzalni, tego neonowego światła i ciasnego miejsca, w którym się rozbierasz, unikając widoku swojego zmęczonego, oklapłego ciała, nadwagi, wiszącej skóry. Nie, nie, to nie było chwilowe samopoczucie. Dokładnie odwrotnie – zniechęcił mnie fakt, że nic mi nie pasuje. Zaczęłam się wahać przed wejściem do sklepów, w których jeszcze do wczoraj sprzedawczynie serdecznie mnie witały, bo wydawałam sporo na siebie – i to było widać. Gdy teraz decyduję się wejść, młoda sprzedawczyni mierzy mnie od głowy do pięty i szacuje, czy nie będę jedynie zajmowała jej czasu. Te przepiękne dziewczynki nie są zbyt uprzejmie. Bywają gburowate i sprawiają, że boleśnie odczuwam moje lata.
– W moim wieku powinnam mieć więcej wiary w siebie – mówię sama sobie. – Nie pozwól, aby ci jakaś smarkula przeszkodziła w zakupach.
Ale to nie pomaga. Czuję się źle, więc już nie chodzę na zakupy.
Wcześniej czerpałam przyjemność z noszenia ładnych butów. Ale odkąd nie mogę chodzić na wysokich obcasach, ustaliłam, że eleganckie czółenka z małym obcasem stanowią istną rzadkość. Przed tym nie zwracałam na to uwagi. Wydawało mi się, że istnieje wiele rodzajów obuwia i że wszystkie są nowoczesne. Kiedy zaczęły mnie boleć podeszwy („Pani stopy zaczęły się opuszczać, proszę pani” – brzmiało wyjaśnienie ortopedy), zaczęłam nosić adidasy.
Pamiętam, że któregoś lata przyjaciółka pokazała mi swoje haluksy. Miała wtedy pięćdziesiąt sześć lat.
– Stopy ci się opuszczają – powiedziałam.
Zdziwiona, popatrzyła na mnie.
– E tam, to minie! – Machnęła ręką.
Nie minęło. Ból stawał się coraz mocniejszy, aż zaczęła nosić wygodne, płaskie buty.
No, ale pytaliście, kiedy rozpoczęła się moja „niewidzialność”, jak na to mówię.
Całkiem niedawno. Powiedziałabym, że tym spotkaniem z nieznaną kobietą w lustrze, z nierozpoznawaniem siebie. Rzekłabym, że był to długotrwały proces. Ten proces nazwałabym kroniką znikania. Dziwne jest to, że poszczególne części osoby znikają stopniowo.
Czy najpierw zanika twarz?
Gdzie tam, twarz nie jest pierwsza! Z dzisiejszej perspektywy wiem, że twarz znika jako ostatnia. Nie zaglądasz w nią, ale codziennie ją widzisz, codziennie się z nią spotykasz. A ludzie wokół ciebie patrzą jeszcze tylko na twoją twarz.
Pierwsze symptomy niewidzialności zaczynają się w łóżku, nie na ulicy. W łożu małżeńskim. Mój mąż i moja niewidzialność są ze sobą bardzo mocno związani.
Zaczęło się w moje sześćdziesiąte trzecie urodziny.
Trochę wypił. Później, gdy rozbierałam się w sypialni, powiedział, że jestem gruba. Tak jest, gruba! Nigdy wcześniej mi tego nie mówił, nigdy nie użył tego słowa. Chociaż sam też nie był chudy.
Powiedział to tak, jakby po dłuższym czasie spojrzał na to ciało – moje zestarzałe ciało – i wydało mu się ono nieznane. Kiedy jednak je rozpoznał, jakby je tymi słowami jednocześnie zaakceptował i odrzucił.
Odrzucona – właśnie tak poczułam się w tamtej chwili. Pamiętam też straszne poczucie wstydu, który mnie ogarnął, gdy tak stałam przed nim naga. Przechodziłam menopauzę i zrobił mi się brzuszek, który łatwo mogłam zakamuflować odzieżą. To zdarza się wszystkim kobietom. Miałam może z pięć kilogramów za dużo, ale wyglądałam dużo lepiej od niego z tym jego piwnym brzuchem.
Wiem, powinnam była przejść na dietę i stracić te przeklęte kilogramy. Może gimnastyka, może joga… Powinnam była bardziej dbać o siebie. Ale nie miałam wtedy czasu, jeszcze pracowałam. Miałam interesującą pracę, towarzystwo… Ale czy on się starał? Nie. Dla niego było normalne, że ja się staram, ale on – nie musi. Poczułam, jakby mnie nagle spoliczkował, choć to się nigdy nie wydarzyło.
Coraz bardziej czułam się jak mebel, przydatny kloc, który od czasu do czasu gada, więcej – słucha, gotuje, ratuje go ze szpon samotności i depresji. Mój mąż był dobrym człowiekiem, ale interesowały go przeważnie książki, nie ludzie. Nie całkiem żył w tym świecie. Dopóki nie zmarł na demencję, dopóty byłam dla niego niemal jedyną więzią z rzeczywistością.
Tego wieczoru wycofałam się na moją stronę łoża małżeńskiego. Sięgnął ręką, aby mnie przyciągnąć i jak zawsze przed snem przytulić. Zdał sobie sprawę, że powiedział coś brzydkiego.
– Nie myślałem tak – wyszeptał.
Nie myślał tak, ale tak powiedział, dlatego że w ten sposób mnie widział.
Zostałam po mojej stronie łóżka.
– Nie rozpaczaj z jego powodu, nie opłaca się – powiedziałam sama do siebie.
Kiedyś nadchodzi taki czas, gdy stajemy się już za stare i zbyt mądre, aby cierpieć z powodu takich słów. W tamtej chwili zachowywałam się bardzo racjonalnie i spokojnie. Ale ból, który poczułam – został. Nawet dzisiaj go czuję, prawie mogę go wymacać jak grudkę w piersiach. Tak, oczywiście, z lewej strony, gdzieś koło serca. Niczym kamyczek, który uwiera.
Nie chciałam już być z nim blisko. Tak, próbowaliśmy, kilka razy. Czasami wykazywał słabe zainteresowanie, bardziej z przyzwyczajenia. Reagowałam także z przyzwyczajenia. I już się nie przebierałam w sypialni, tylko w toalecie, a koronkowe jedwabne majteczki zamieniłam na bawełniane aż do talii. Dla mnie skończył się ten rodzaj intymności, gdzieś od mojego sześćdziesiątego piątego roku, tym bardziej że już nawet nie było przyjemnie. W pewnej chwili stosunek stał się bolesny. Gdy ginekolog dała mi krem („Błona śluzowa wygląda mi na suchą”), było za późno, już nie był mi potrzebny.
Żyliśmy razem z miłości, która przekształciła się w solidarność, z przyzwyczajenia, które stało się obowiązkiem, i dlatego że baliśmy się zostać całkowicie sami. Ale męczy mnie, że nie wiedzieliśmy, jak jedno drugiemu może pomóc. Już nie mógł mnie uchronić przed strachem, przed bólem. Ale czy ktokolwiek może?
Już nikt mnie nie dotyka – oprócz lekarzy, fryzjerki, dentysty. Tyle że to nie są subtelne muśnięcia; oni wszyscy jedynie coś naprawiają.
Ostatnio z powodu zaćmy godzinami czekałam w szpitalu na najzwyklejsze badanie oczu. Siedziałam, całkiem bezradna, w tak samo bezradnej kupie ludzi. Nasze teczki były w gabinetach, w rękach pielęgniarek, które co jakiś czas wychodziły i głośno wykrzykiwały imiona. Zdążyłam się przykleić do krzesła, gdy mnie wyczytali.
Badanie trwało krótko i tylko potwierdziło to, co i tak czułam: jakiś rodzaj pełzającej ślepoty. Po tak długim czekaniu i głośno wypowiedzianym potwierdzeniu, że część mojego ciała zaczyna szwankować, czułam się na wpół martwa. Nie mogłam się doczekać powrotu do domu.
Potrzebuję coraz więcej czasu, aby się wyciągnąć z depresji, i czasami nie mogę zrobić tego sama. Potrzebuję jakiejś istoty, której mogłabym powiedzieć, że boję się ślepoty, że jestem zmęczona i że już nie mogę dłużej czekać po poczekalniach, aby mi potwierdzili to, co i tak wiem: że na to nie ma lekarstwa.
Zadzwoniłam do przyjaciółki. Wysłuchała moich nie za długich żalów, moich prób opisu tego uczucia tonięcia, dławienia się, znikania.
Po rozmowie czułam się jeszcze gorzej. Czego się spodziewałam? Co ktoś miałby powiedzieć, abym poczuła się lepiej?
Uznałam, że może wanna pełna ciepłej wody z pachnącą pianą złagodzi skurcz, który czuję w każdej części ciała, ale za bardzo męczące wydały mi się odkręcenie kranu i czekanie, aby wanna się napełniła.
Położyłam się na sofie, przykryłam aż po głowę i płakałam. Nie było nikogo, kto chociaż złapałby mnie za rękę, mimo że wiem, że pociechy nie ma. Doświadczenia duszenia się ze strachu i tak nie można wytłumaczyć.
Kiedy zmarł mój mąż, dniami prałam firanki. Nie tylko prałam, lecz także krochmaliłam, a potem – prasowałam. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. W życiu nie uprałam firanki! Był to pewien rodzaj rytuału oczyszczania. Grzebałam przeszłość, młodość. Powolnymi ruchami żelazka przemierzałam te firanki z cienkiej bawełny, z wkładkami z koronką, ale nie powiesiłam ich z powrotem w oknach.
Od dłuższego czasu zamiast wyjść z przyjaciółkami do kafejki, na koncert albo do teatru, wieczorami oglądam telewizję. Nie, nie czytam jak przedtem. Coraz słabiej widzę. Szczególnie staram się nie wychodzić wieczorem. Przeszkadza mi ciemność. Coraz bardziej interesuje mnie cudze życie – ale nie prawdziwych ludzi, tylko tych w serialach i w filmach. Gdy się ocknę z tępego gapienia się, czuję, jak jestem pusta i jak tę dziurę w głowie wypełnia pomocna pajęczynowata zawartość, która mnie usypia i nie pozwala mi myśleć.
Zastanawiam się, dlaczego wam to wszystko opowiadam.
Zaniepokoiło mnie to spotkanie z samą sobą w lustrze. Przyjaciółka przyprowadziła mnie do was, aby mnie uspokoić. Chyba. Ale niby jak wy w ogóle moglibyście mi pomóc? Tak, możecie jedynie mnie wysłuchać… A może jednak wypisać receptę na jakieś tabletki…?
Slavenka DrakulicChorwacka pisarka, dziennikarka i eseistka. Jest autorką książek publicystycznych i powieści. Po polsku ukazały się dwie jej książki: Oni nie skrzywdziliby nawet muchy i Ciało z jej ciała. Publikowała w „The Nation”, „Guardian”, „La Stampa”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i „Politiken”. Pisze po chorwacku i angielsku, jej książki zostały przetłumaczone na ponad piętnaście jeżyków. W 2004 roku podczas Targów Książki w Lipsku otrzymała nagrodę European Understanding, a w 2018 roku – nagrodę Best Project Book for Adaptation za książkę Niewidzialna kobieta.