Niebezpieczne związki - Pierre Choderlos de Laclos - ebook

Niebezpieczne związki ebook

Pierre Choderlos de Laclos

3,0

Opis

"Niebezpieczne związki" to słynna powieść Pierre'a Choderlosa de Laclosa, francuskiego generał i pisarz, któremu rozgłos przyniósł właśnie ten utwór.
U źródeł intrygi leży urażona ambicja pięknej markizy de Merteuil. Aby zemścić się na mężczyźnie, który przedłożył nad jej wdzięki świeżość i niewinność wychowanego w klasztorze dziewczęcia, namawia swojego dawnego kochanka, wicehrabiego de Valmont, aby uwiódł Cecylię de Volanges – właśnie ową cnotliwą i naiwną pannę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pierre Choderlos de Laclos

NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-879-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

List I

Cecylia Volanges do Zofii Carnay w klasztorze Urszulanek w ***

Widzisz, moja droga przyjaciółko, że dotrzymuję ci danego słowa i że czepeczki i stroiki nie pochłonęły tak dalece całego mojego czasu, aby mi go nie zostało zawsze poddostatkiem dla ciebie. A przecież, w tym jednym dzisiejszym dniu, napatrzyłam się więcej strojów, niż w ciągu owych czterech lat, które spędziłyśmy razem w klasztorze. Mama zasięga we wszystkiem mojego zdania; czuję, że jestem w jej oczach daleko mniej pensyonarką, niż poprzednio. Mam swoją własną pannę służącą, mam swój pokój i salonik wyłącznie dla mnie samej i piszę do ciebie na prześlicznem biureczku, do którego dostałam klucz i gdzie mogę chować i zamykać, co tylko mi się podoba. Mama oznajmiła mi, że będę ją widywała codziennie przy wstawaniu, że wystarczy, jeżeli będę uczesana do obiadu, ponieważ będziemy zawsze same i że wówczas uwiadomi mnie codzień, gdzie mam się z nią spotkać popołudniu. Resztą czasu mogę rozporządzać zupełnie dowoli; mam moją harfę, moje rysunki i moje książki, jak w klasztorze; z tą różnicą, że niema matki Annuncyaty, któraby mi sypała bury i że, gdybym chciała, mogłabym nic nie robić od rana aż do wieczora; że jednak niemam przy sobie mojej Zosi, z którąbym mogła śmiać się i gawędzić, wolę przeto skracać sobie czas jakiemś zatrudnieniem.

 Jest zaledwie piąta godzina; z mamą mam się spotkać dopiero o siódmej; czasu więc byłoby aż nadto, gdybym tylko miała ci coś do zwierzenia! Ale jeszcze nic a nic mi nie powiedziano i gdyby nie przygotowania, na jakie patrzę codziennie, i nie to mnóstwo robotnic, które kręcą się tu wyłącznie tylko dla mnie, mogłabym myśleć, że nikomu się nie śni wydawać mnie za mąż i że to była zwykła gadanina poczciwej Józefy. Jednakże matka powtarzała mi tak często, że panienka powinna pozostawać w klasztorze aż do chwili swojego zamążpójścia, że skoro mnie stamtąd odebrano, nasza Józefa musiała chyba mieć słuszność.  Jakiś pojazd zatrzymał się przed bramą i mama kazała mnie zawołać natychmiast do siebie. Czyżby to miał być... Jestem nieubrana, ręce mi drżą i serce tłucze się we mnie. Pytam się panny służącej, czy nie wie, kto jest u mojej matki. „Owszem, odparła, pan C ** * “. To mówiąc, zaczęła się śmiać. Och, mam jakieś przeczucie, że to on. Wrócę zaraz, aby ci opowiedzieć, jak się wszystko odbyło. Wiem przynajmniej już, jak się nazywa. Spieszę, aby nie dać na siebie czekać zbyt długo. Do widzenia za małą chwileczkę.  Toż ty będziesz sobie żartować z twojej głupiutkiej Cesi! Och, jakżeż się zawstydziłam! Ale i ty byłabyś się złapała tak samo, jak i ja. Wszedłszy do pokoju, ujrzałam jakiegoś pana, czarno ubranego, który stał koło mamy. Ukłoniłam się najwdzięczniej, jak tylko mogłam i zatrzymałam się w miejscu, niby przyrośnięta do posadzki. Możesz sobie wyobrazić, jak mu się przyglądałam! „Pani, rzekł do mojej matki, oddając mi ukłon, córeczka pani jest zachwycająca i tem żywiej przychodzi mi odczuwać łaskę, jaką mnie pani obdarza“. Na to oświadczenie tak wyraźne, poczęłam drżeć na całem ciele, tak, że nie mogłam utrzymać się na nogach; na szczęście spostrzegłam w pobliżu fotel i usiadłam na nim cała czerwona i pomięszana. Ledwiem zdążyła to uczynić, a już ten człowiek znalazł się u moich kolan. Wówczas twoja biedna Cesia straciła do reszty głowę; byłam, jak mówi mama, zupełnie nieprzytomna. Zerwałam się, wydając przeraźliwy krzyk... ot tak, jak wtedy, podczas tej burzy, pamiętasz? Na to mama parsknęła śmiechem, mówiąc: „Co tobie, moje dziecko? Usiądźże i podaj panu swoją nogę“. W istocie, moja złota, pokazało się, że ten pan to był poprostu szewc. Nie umiem ci opisać, jak bardzo się zawstydziłam: na szczęście, nikogo przytem nie było, prócz mamy. Sądzę, iż skoro wyjdę za mąż, nigdy nie zawołam już więcej tego szewca.  Przyznaj, że my doprawdy dużo wiemy o świecie! Do widzenia. Już jest blisko szósta i moja panna służąca mówi, że czas się ubierać. Do widzenia, moja Zosiu droga; kocham cię tak, jak gdybym jeszcze była w klasztorze. P. S. Nie wiem przez kogo posłać mój list: zaczekam, aż przyjdzie Józefa.

Paryż, 3 sierpnia 17**.

List II

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont w Zamku ***

Powracaj, mój drogi wicehrabio, powracaj; cóż ty tam robisz, co możesz robić u starej ciotki, której cały majątek zapisany jest już na twoje imię? Ruszaj natychmiast w drogę: potrzebny mi tu jesteś. Przyszła mi do głowy wspaniała myśl i tobie pragnę powierzyć jej wykonanie. Te kilka słów powinnyby wystarczyć, i, aż nazbyt zaszczycony moim wyborem, powinienbyś stawić się z całym pośpiechem, aby na kolanach odebrać moje rozkazy. Ale ty nadużywasz mojej dobroci, nawet wówczas, kiedy przestałeś z niej korzystać, i, w owym wyborze, jaki mam przed sobą, albo wieczystej nienawiści, albo bezgranicznego pobłażania dla ciebie, jedynie szczęściu swemu to zawdzięczasz, iż dobroć moja bierze górę. Zatem, spieszę wtajemniczyć cię w moje zamysły: lecz przysiąż mi, że, jako wierny Rycerz, nie pogonisz za żadną inną przygodą, dopóki tej nie doprowadzisz szczęśliwie do końca. Jest ona zaprawdę godną Bohatera: masz służyć razem miłości i zemście; słowem, będzie to jedno dzieło więcej do umieszczenia w twoich pamiętnikach: tak, w twoich pamiętnikach, gdyż chcę koniecznie, aby kiedyś ukazały się one w druku i sama się podejmuję je spisywać. Ale zostawmy to na razie, a powróćmy do tego, co mnie w tej chwili zaprząta.

 Pani de Volanges wydaje za mąż swoją córkę: jestto jeszcze tajemnica; ale zwierzyła mi się z nią od wczoraj. I kogo, myślisz, wyszukała sobie za zięcia? Hrabiego de Gercourt. Któżby mi był powiedział, że ja mam zostać kuzynką Gercourt’a? Poprostu nie posiadam się z wściekłości... Jakto! nie domyślasz się jeszcze? o niepojętna głowo! Czyżbyś mu już więc przebaczył ową przygodę z Intendentową? A ja, czyż nie mam więcej jeszcze przyczyn użalać się na niego, ty potworze? Ale panuję nad moim gniewem i nadzieja zemsty rozpogadza moją duszę.  Sto razy musiała ci się dać we znaki, tak samo, jak i mnie, owa nadęta uroczystość, z jaką Gercourt rozprawia o tem, co za wszelakie przymioty musi posiadać jego przyszła żona, i jego głupia zarozumiałość, która każe mu mniemać, iż on właśnie zdoła uniknąć nieuniknionego losu. Znasz jego śmieszne urojenia na punkcie przewag klasztornego wychowania i jego przesąd, jeszcze o wiele śmieszniejszy, co do wrodzonej wstrzemięźliwości blondynek. W istocie, mogłabym się założyć, że, mimo sześćdziesięciu tysięcy renty małej Volanges, nigdy nie byłoby mu przyszło na myśl to małżeństwo, gdyby panna była brunetką, lub gdyby nie była wychowana w klasztorze. Przekonajmy go zatem, że jest tylko głupcem i... czemś więcej: zostałby nim z pewnością prędzej czy później; nie o to się też kłopocę; lecz byłoby zabawne, gdyby już od tego rozpoczął. Jakżeżbyśmy się przednio bawili nazajutrz, słysząc, jak on się chełpi! bo będzie się chełpił z pewnością; a przytem, skoro już raz ty się zajmiesz postawieniem pierwszych kroków tej dziewczyny, trzebaby dziwnego nieszczęścia, aby Gercourt nie stał się z czasem, jak tylu innych, przedmiotem zabawy całego Paryża.  Zresztą, bohaterka tego nowego romansu zasługuje w zupełności na twoje starania: jest naprawdę ładna; ot, dzieciak piętnastoletni, istny pączek róży; przytem nieprawdopodobnie naiwna i bez najmniejszej sztuki: ale wy mężczyźni, was taka rzecz nie odstrasza; a przytem ma w spojrzeniu jakąś tkliwą omdlałość, doprawdy bardzo obiecującą; dodaj do tego, że ja ci ją polecam; nie pozostaje ci nic, jak tylko podziękować mi i posłuchać.  List ten dostanie się do twoich rąk jutro rano. Rozkazuję, abyś jutro, o godzinie siódmej wieczór, zjawił się u mnie. Nie przyjmę nikogo przed godziną ósmą, nawet mego panującego Kawalera: on nie ma dosyć głowy na tak ważne przedsięwzięcie. Widzisz z tego, że miłość mnie nie zaślepia. O ósmej zwrócę ci swobodę, zaś o dziesiątej powrócisz, aby wieczerzać wraz z pięknym przedmiotem twoich zabiegów, gdyż matka i córka będą jutro u mnie. Do widzenia, minęła już dwunasta w południe. Niebawem przestanę się tobą zajmować.

Paryż, 4 sierpnia 17**.

List III

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Niczego jeszcze się nie dowiedziałam, moja droga. Wczoraj było u mamy bardzo dużo gości na kolacyi. Mimo ciekawości, z jaką przypatrywałam się całemu towarzyswu, a zwłaszcza panom, wynudziłam się straszliwie. Mężczyźni i kobiety, wszyscy przyglądali mi się wytrwale, a potem szeptali sobie do ucha; wiedziałam doskonale, że rozmawiają o mnie: czułam, że się czerwienię, a nie mogłam się od tego powstrzymać. Bardzo zła byłam na siebie o to, bowiem zauważyłam, że gdy przyglądano się innym kobietom, one się nie czerwieniły, a może to tylko dlatego, że się różują, nie widzi się po nich, gdy są zakłopotane, bo trudno chyba nie zaczerwienić się, kiedy mężczyzna wpatruje się tak natarczywie.

 Co mnie najwięcej niepokoiło, to to, że nic nie wiem, co oni sobie wszyscy o mnie myślą. Zdawało mi się jednak, że dosłyszałam ze dwa lub trzy razy słowo ładna: ale napewno usłyszałam również wyraz niezręczna; i to z pewnością musi być prawda, gdyż pani, która to mówiła, jest krewną i przyjaciółką mojej matki; zdaje się, że i dla mnie nabrała od razu dużo sympatyi. To jedyna osoba, która trochę porozmawiała ze mną w ciągu tego wieczoru. Jutro mamy być u niej na kolacyi.  Słyszałam jeszcze później, jak jakiś pan, o którym jestem pewna, że mówił to o mnie, odezwał się do drugiego: „Niechże to jeszcze sobie dojrzeje, zobaczymy tej zimy“. To może właśnie ten ma się ze mną żenić, ale toby znaczyło, że to dopiero za cztery miesiące! Chciałabym bardzo wiedzieć, jak to jest w istocie.  Przyszła właśnie Józefa, aby zabrać mój list i mówi, że jej pilno. Ale muszę ci opowiedzieć jeden jeszcze przykład mojej niezręczności. Och! zdaje mi się, że ta pani ma słuszność!  Po kolacyi wszyscy zasiedli do gry. Usadowiłam się tuż koło mamy i nie wiem, jak się to stało, ale zasnęłam prawie natychmiast. Obudził mnie wielki wybuch śmiechu. Nie wiem, czy ze mnie się śmiano, ale tak przypuszczam. Mama pozwoliła mi iść do siebie, czem mi zrobiła wielką przyjemność. Wyobraź sobie, że było już po jedenastej. Do widzenia, Zosiu moja droga, kochaj zawsze mocno twoją Ceśkę. Zaręczam ci, że świat nie jest tak zabawny, jak nam się wydawał w marzeniach.

Paryż, 4 sierpnia 17**.

List IV

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil w Paryżu.

Rozkazy twoje, markizo, są czarujące; sposób, w jaki je wydajesz, jeszcze bardziej uroczy: przy tobie, pani, byłoby się zdolnym pokochać despotyzm. Nie pierwszy to raz, jak ci wiadomo, ubolewam, iż nie jestem już twoim niewolnikiem i, mimo nazwy potwora, jaką mnie obdarzasz, najmilej zawsze wspominam czasy, kiedy zaszczycałaś mnie bardziej słodkiemi imionami. Często nawet marzę o tem, aby zasłużyć je na nowo i aby już do końca dni moich wytrwać u twoich stóp, pani, dając całemu światu przykład budującej stałości. Ale ważniejsze przeznaczenia wołają nas w tem życiu; losem naszym jest zdobywać; trzeba iść tedy drogą, jaką nam pisano. Być może, iż kiedyś, na schyłku naszego zawodu, spotkamy się jeszcze; bowiem, niech mi to wolno będzie powiedzieć bez urazy, pani, moja śliczna markizo, postępujesz ze mną conajmniej równym krokiem, i od czasu, jak rozłączywszy się ku pożytkowi świata, niesiemy naszą ewangelię każde na swoją rękę, zdaje mi się, że w tem posłannictwie miłości, ty więcej odemnie zdobyłaś już wyznawców. Znam twoje poświęcenie, twoją płomienną żarliwość i zaprawdę, gdyby to bóstwo miało nas sądzić po naszych dziełach, ty byłabyś kiedyś patronką jakiegoś dużego miasta, podczas gdy twój przyjaciel i sługa zostałby zaledwie jakimś pokątnym świętym mizernej wioseczki. Ten budujący styl musi cię nieco dziwić, markizo, nieprawdaż? Ale, od całego tygodnia, nie słyszę innego, nie mówię innym; i, co więcej, aby się w nim doskonalić, zmuszony jestem być ci pani nieposłusznym.

 Nie gniewaj się, markizo i wysłuchaj mnie. Tobie, skarbniczce wszystkich tajemnic mojego serca, powierzę największy zamiar, jaki kiedykolwiek urodził się w mej głowie. Do czegóż ty mnie, markizo, chcesz użyć? bym uwiódł młodą dziewczynę, która nic nie widziała, o niczem nie ma pojęcia; która byłaby mi niejako wydana na łup bez żadnej obrony; którą wprawiłby w upojenie pierwszy hołd spotkany w życiu, a ciekawość poprowadziłaby szybciej jeszcze niż miłość. Dwudziestu innych mogłoby tutaj dojść do celu niegorzej odemnie. Zupełnie inaczej mają się rzeczy w przedsięwzięciu, które mnie zaprząta w tej chwili: tutaj, powodzenie zapewnia mi tyleż chwały, co rozkoszy! Miłość, która gotuje się wieńcem przystroić mą głowę, waha się sama pomiędzy mirtem a laurem, lub raczej połączy je oba, aby godnie uczcić moje zwycięstwo. Ty sama, moja piękna przyjaciółko, staniesz przejęta świętym podziwem i z zapałem wykrzykniesz: „Oto, zaprawdę, mąż wedle serca mojego“.  Znasz, markizo, panią prezydentową de Tourvel, jej pobożność, jej miłość małżeńską, jej surowe zasady. Oto forteca, do której szturm przypuszczam: oto godny mnie nieprzyjaciel, oto cel, który pragnę osiągnąć.

A jeśli chlubnej ceny nie sięgnę zwycięztwa, Zdobędę bodaj zaszczyt daremnego męstwa.

 Można cytować liche wiersze, gdy pochodzą z pod pióra wielkiego poety.  Dowiedz się zatem, że prezydent bawi w Burgundyi, dokąd udał się w sprawie ważnego procesu (mam nadzieję, że przyprawię go o przegranie jeszcze ważniejszego). Jego niepocieszona połowica ma pozostać tutaj przez cały czas tego żałosnego wdowieństwa. Codzienna msza, odwiedziny u biednych naszej okolicy, modlitwa poranna i wieczorna, samotne przechadzki, nabożne rozmowy z moją starą ciotką, i, od czasu do czasu, nudna partya wiska, miały stanowić jedyne jej rozrywki. Tuszę sobie, że uda mi się zgotować jej inne, nieco bardziej ożywione. Jakiś dobry anioł przywiódł mnie tutaj, dla jej i mojego szczęścia. Szalony! żałowałem tych dwudziestu czterech godzin, które musiałem poświęcić względom powinności rodzinnej. Jakżeż czułbym się ukarany, gdyby mnie kto dziś zmusił do powrotu do Paryża! Na szczęście potrzeba jest czterech osób, aby módz grać w wiska; że zaś tutaj znajduje się pod ręką jedynie miejscowy proboszcz, moja nieśmiertelna ciotka nalegała na mnie bardzo, abym jej choć kilka dni poświęcił. Zgadujesz markizo, że nie dałem się prosić. Nie wyobrażasz sobie, jak poczciwina rozpływa się nademną od tego czasu, a zwłaszcza, jak jest zbudowana tem, iż regularnie zjawiam się na jej modlitwach i na mszy. Ani podejrzewa, jakiemu bóstwu ja niosę hołdy.  Oto więc, od czterech dni, pochłonięty jestem silną namiętnością. Znasz mnie; wiesz zatem, czy umiem żywo pragnąć, czy umiem dawać sobie rady z przeszkodami: ale czego nie wiesz, to tego, jak bardzo osamotnienie wzmaga gorącość pragnienia. Żyję wyłącznie tem jednem: myślę o niej we dnie, śnię w nocy. Muszę mieć tę kobietę, aby się ocalić od śmieszności zakochania się w niej: dokąd nie zdoła bowiem zaprowadzić niezaspokojone pragnienie? O słodka sytości! Przyzywam ciebie dla mojego szczęścia, a zwłaszcza dla mojego spokoju. Jakież to szczęście dla nas, że kobiety tak słabo się bronią! inaczej bylibyśmy wobec nich jedynie stadem kornych niewolników. W tej chwili ogarnęło mnie uczucie głębokiej wdzięczności dla kobiet łatwych, które to uczucie najprostszą drogą zawiodło mnie do twoich stóp, markizo. Pochylam się do nich, aby uzyskać moje przebaczenie i kończę ten zbyt długi list: do widzenia, moja urocza przyjaciółko, i bez urazy.

Z Zamku ** *, 5 sierpnia 17**.

List V

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Czy wiesz, wicehrabio, że twój list silnie przekracza dozwolone granice zuchwalstwa i że miałabym wszelkie prawo obrazić się? dowiódł mi jednak zarazem, iż straciłeś zupełnie głowę i to jedno ocaliło cię od mojego oburzenia. Jako przyjaciółka wspaniałomyślna i tkliwa, zapominam o mojej zniewadze, aby jedynie myśleć o twojem niebezpieczeństwie; i, jakkolwiek nudną jest rzeczą przemawianie do czyjegoś rozsądku, i na to się odważę przez wzgląd, iż bardzo się tego zdajesz potrzebować.

 Ty, zdobywający prezydentową Tourvel! cóż to za kaprys pocieszny! Poznaję po tem dobrze twoją przekręconą głowę, która umie pragnąć tylko tego, czego uzyskanie wydaje się jej niepodobieństwem. I cóż ty widzisz w tej kobiecie? rysy regularne, jeżeli chcesz, przyznaję, ale bez cienia wyrazu: nieźle zbudowana, ale bez wdzięku, ubrana zawsze wprost śmiesznie! z temi chusteczkami, które opatulają jej piersi i z biustem, który sięga aż gdzieś pod brodę! Powiadam ci to jako przyjaciółka, że wystarczyłoby ci mieć już nie dwie, ale jedną kobietę tego pokroju, aby pozbawić cię całej twojej reputacyi. Przypomnij sobie tylko ów dzień, w którym ona kwestowała w kościele św. Rocha, kiedy tak dziękowałeś mi za to, że ci dostarczyłam tego widowiska. Zdaje mi się, że ją widzę jeszcze, jak się prowadzi pod rękę z tą swoją długowłosą tyczką, gotowa przewrócić się przy każdym kroku, wiecznie zawadzająca o czyjąś głowę swoim łokciowym koszykiem, rumieniąca się przy każdym ukłonie. Któżby ci był wówczas powiedział, że tobie się zachce kiedyś tej kobiety? Ech, wicehrabio, ty sam zarumień się ze wstydu i opamiętaj się zawczasu. Przyrzekam ci solenną tajemnicę.  A zresztą, zastanów się nad zawodami, jakie cię czekają! jakiegoż to rywala wypadnie ci zwalczać? męża! Czy nie czujesz się upokorzonym już tem samem zestawieniem? Cóż za hańba, jeżeli poniesiesz klęskę! a naodwrót, w razie zwycięstwa, jakże mało zaszczytu! Więcej powiem: nie spodziewaj się żadnej przyjemności. Czyż można zaznać jej ze skromnisiami? mówię oczywiście o szczerych: wstrzemięźliwe nawet w samej godzinie upojenia, zawsze dadzą ci jedynie jakieś pół-rozkoszy. To zupełne oddanie całej siebie, ten szał zmysłów, w którym rozkosz oczyszcza się własnym swoim bezmiarem, ta najwyższa łaska miłości, to wszystko jest im zupełnie nieznane. Przepowiadam ci to; w przypuszczeniu najszczęśliwszej możliwości, twoja prezydentowa będzie mniemała, iż wszystko uczyniła dla ciebie, racząc cię tak, jak raczy swojego małżonka, zaś w sam na sam małżeńskiem, chociażby najczulszem, zostaje zawsze dwoje, a nie jedno. Tutaj rzecz ma się jeszcze o wiele gorzej: twoja skromnisia jest nabożna i to tą nabożnością kumoszek, która skazuje kobietę na wieczyste dzieciństwo. Być może, uda ci się nagiąć tę zaporę, lecz nie pochlebiaj sobie, byś zdołał ją zniweczyć: może zwyciężysz miłość Boga, lecz nie zwyciężysz z pewnością obawy przed dyabłem; i skoro, trzymając swoją kochankę w ramionach, uczujesz, iż serce jej bije, to będzie ono biło ze strachu, a nie z miłości. Być może, że gdybyś był poznał tę kobietę wcześniej, byłbyś może mógł coś z niej zrobić; ale dziś to ma dwadzieścia dwa lat, a już blisko dwa lata, jak to wyszło za mąż. Wierzaj mi, wicehrabio, gdy kobieta zapuści się do tego stopnia, trzeba ją zdać już jej losowi; na zawsze pozostanie tylko kwoczką.  I dla tego to uroczego przedmiotu odmawiasz mi posłuszeństwa, zakopujesz się żywcem w grobowcu swojej ciotki i wyrzekasz się przygody najrozkoszniejszej w świecie i najbardziej stworzonej na to, aby przysporzyć ci chwały. Cóż za fatalność chce, aby ten Gercourt zawsze musiał zyskać jakieś pierwszeństwo przed tobą? Słuchaj, mówię do ciebie bez gniewu: ale, w tej chwili skłonna byłabym doprawdy uwierzyć, że nie wart jesteś swojej reputacyi, a przedewszystkiem zaś jestem skłonna odebrać ci moje zaufanie. Nie umiałabym się nigdy przyzwyczaić do zwierzania swoich tajemnic kochankowi pani de Tourvel.  Dowiedz się zresztą, że mała Volanges zdążyła już zawrócić jedną głowę. Młody Danceny szaleje za nią. Śpiewali kiedyś razem, i w istocie ta gąska śpiewa o wiele lepiej, niżby to przystało wychowanicy klasztoru. Mają przechodzić ze sobą różne duety i sądzę, że, co do niej, chętnie byłaby gotowa dostroić się do unisona: ale ten Danceny to dzieciak, który straci cały drogi czas na gruchaniu i do niczego nie dojdzie. Mała osóbka jest ze swojej strony dosyć dzika i, gdyby nawet coś się stało, będzie to z pewnością o wiele mniej zabawne, niż gdybyś ty się chciał tem zająć: toteż zirytowana jestem i z pewnością zrobię scenę Kawalerowi, skoro się tu pojawi. Radzę mu, aby był potulny; bowiem, w tej chwili, nicby mnie nie kosztowało zerwać z nim na dobre. Jestem pewna, że gdyby mi przyszło do głowy teraz go porzucić, byłby w prawdziwej desperacyi; a nic mnie tak nie bawi, jak te miłosne rozpacze; z pewnością nazwałby mnie „przewrotną“. To słowo „przewrotna“ zawsze robiło mi przyjemność; jestto, po słowie „okrutna“, najsłodsza nazwa dla ucha kobiety, a mniej ciężko przychodzi na nią zapracować. Doprawdy, muszę zastanowić się poważnie nad tem zerwaniem. No i sam widzisz, czego ty stałeś się przyczyną! niechaj to spadnie na twoje sumienie. Do widzenia. Chciej mnie polecić modłom twojej prezydentowej.

Paryż, 7 sierpnia 17**.

List VI

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Czyż więc nie ma na świecie kobiety, któraby nie nadużywała władzy, jaką sobie nad kim zdobędzie? Więc i ty, ty, którą nazywałem tak często moją najpobłażliwszą przyjaciółką, i ty zrzucasz się z tej roli i nie wzdragasz się ranić mnie tak dotkliwie w przedmiocie moich uczuć! Jakiemiżto rysami ośmielasz się malować panią de Tourvel!... któryż mężczyzna życiemby nie przypłacił tego bezprzykładnego zuchwalstwa? na którąż inną kobietę, niż na ciebie, nie ściągnęłoby to przynajmniej bolesnej odpłaty? Przez litość, nie wystawiaj mnie już na tak ciężkie próby; nie ręczę za siebie, czy zdołałbym je przetrzymać. W imię przyjaźni, zaczekaj, aż będę miał tę kobietę, jeżeli chcesz mi ją zohydzać. Czyż nie wiesz pani, że jedynie sama rozkosz ma prawo zdejmować z oczu przepaskę miłości?  Ale co ja mówię? Czyż pani de Tourvel potrzebuje uciekać się do pomocy złudzeń? nie; aby być godną uwielbienia, wystarczy jej być tylko samą sobą. Zarzucasz jej, że się źle ubiera; chętnie temu wierzę: wszelkie ubranie jej szkodzi, wszystko, co ją zakrywa, ujmuje jej wdzięku. Dopiero w swobodnej prostocie domowego stroju staje się naprawdę czarującą. Dzięki straszliwym upałom, jakie nam tutaj dokuczają, prosty szlafroczek ze zwykłego płótna pozwala mi podziwiać jej kibić krągłą i gibką. Cieniutki muślin zaledwie przysłania jej piersi; i moje spojrzenia, przelotne lecz bystre, zdołały już ogarnąć ich niezrównane formy. Twarz jej, powiadasz, markizo, nie ma żadnego wyrazu. I cóż miałaby wyrażać, w chwili, gdy nic nie przemawia do jej serca? Nie, to pewna, że nie spotkasz u niej, jak u naszych zalotnych dam, owego kłamliwego spojrzenia, które czaruje nas niekiedy, a zwodzi zawsze. Ona nie umie pokrywać pustki zdawkowych wyrazów zapomocą wyuczonego uśmiechu; i, jakkolwiek posiada ząbki najładniejsze w świecie, śmieje się tylko z tego, co ją bawi. Ale trzeba też widzieć, w czasie jakiejś najniewinniejszej igraszki, ile w jej twarzy odbija się wesołości naiwnej i szczerej! jak wobec nieszczęśliwego, któremu spieszy skwapliwie z pomocą, spojrzenie jej zwiastuje radość czystą i dobroć tak pełną współczucia! Trzeba widzieć przedewszystkiem, jak przy najmniejszem słowie pochwały lub przymilenia na jej niebiańskiej twarzy maluje się to cudowne zakłopotanie skromności, bynajmniej nie podrabianej!... Jest skromna i nabożna, i stąd wnosisz, markizo, iż musi być zimną i bezduszną? Ja myślę zupełnie inaczej. Jakież zdumiewające dary tkliwości trzeba posiadać, aby przelewać je aż na swojego męża i aby kochać stale jakiś przedmiot stale nieobecny? Jakiegoż silniejszego dowodu mogłabyś jeszcze pragnąć? A jednak, ja umiałem postarać się o jeszcze inny.  Pokierowałem wspólną przechadzką w ten sposób, że znaleźliśmy się wszyscy w konieczności przebycia dość głębokiego rowu; zaś pani de Tourvel, jakkolwiek bardzo zręczna, jest jeszcze bardziej bojaźliwa: pojmujesz, że jako skromnisia lęka się każdego fałszywego kroku! Trzeba się było zatem powierzyć mojej pomocy, i oto to wcielenie skromności znalazło się w moich objęciach. Nasze przygotowania i przeprawa mojej starej ciotki pobudziły do głośnego śmiechu rozbawioną prezydentową; zaś, skoro ją z kolei uniosłem w górę, dzięki mojej zręcznej niezaradności ramiona nasze oplotły się wzajemnie. Przycisnąłem jej łono do mojej piersi i, w ciągu tej króciutkiej chwili, uczułem, że jej serce bije żywszem tętnem. Powabny rumieniec okrasił jej twarzyczkę a skromności pełne zakłopotanie przekonało mnie dostatecznie, że serce jej zabiło z miłości, a nie ze strachu. Moja ciotka jednakże popełniła tę samą omyłkę co i ty, markizo, i rzekła: „Przestraszyła się dziecina“; lecz cudowna prostota dzieciny nie pozwoliła jej na kłamstwo, to też odparła naiwnie: „Och, nie, tylko...“ To jedno słowo oświeciło mnie. Od tej chwili słodka nadzieja zajęła miejsce okrutnego niepokoju. Będę miał tę kobietę; odbiorę ją mężowi, który nie jest jej godzien, ośmielę się ją wydrzeć nawet Bogu, którego uwielbia. Cóż za rozkosz być kolejno powodem i zwycięzcą jej wyrzutów! Daleki jestem od myśli niszczenia przesądów, które ją pętają! one to właśnie przysporzą mi szczęścia i chwały zarazem. Niech wierzy w cnotę, lecz niech ją dla mnie poświęci; niech z przerażeniem patrzy na własny upadek, niezdolna zatrzymać się w drodze i niechaj, miotana nieustannymi wyrzutami, nie umie zapomnieć o nich, ani przed nimi się ukryć, jak tylko w moich ramionach. Wówczas niechaj, mi powie: „Ubóstwiam cię“; zgoda na to; ona jedna, z pośród wszystkich kobiet, będzie godna wymówić to słowo. Będę w istocie Bogiem, którego uwielbiła ponad wszystko inne.  Bądźmy ze sobą szczerzy; w stosunkach naszego światka, zarówno chłodnych, jak łatwych, to, co nazywamy szczęściem, wszak jest zaledwie przyjemnością. Mam ci się przyznać, markizo? byłem pewny, iż serce moje zwiędło już zupełnie; i, nie znajdując w sobie nic, jak tylko zmysły, ubolewałem nad moją przedwczesną zgrzybiałością. Pani de Tourvel wróciła mi czarowne złudzenia młodości. Przy niej, nie potrzeba mi nawet posiadania, abym się czuł szczęśliwy. Jedyna rzecz, jaka mnie przeraża, to ilość czasu, jaki mi zajmie cała ta przygoda; bowiem nie ważyłbym się tutaj nic zdawać na los przypadku. Napróżno przywodzę sobie na pamięć rozmaite moje tryumfalne zuchwalstwa; nie mogę się zdecydować tutaj na tę drogę. Abym się mógł czuć zupełnie szczęśliwy, ona musi mi się oddać; a to nie jest wcale ladajaka sprawa.  Pewien jestem, markizo, że podziwiałabyś moją ostrożność. Nie wymówiłem jeszcze słowa miłość; ale już zdołaliśmy dotrzeć do zaufania i sympatyi. Aby ją okłamywać najmniej jak tylko można, a zwłaszcza, aby uprzedzić wrażenie opowieści, jakie mogłyby dojść do jej uszów, ja sam, niby to obwiniając się, opowiedziałem jej parę moich najbardziej głośnych figielków. Uśmiałabyś się słysząc, z jaką prostodusznością ona mi prawi kazania. Pragnie, powiada, nawrócić mnie. Ani jej w głowie nie świta, ile ją będzie kosztowała ta próba. Daleką jest od przypuszczenia, że przemawiając (to jej styl) imieniem tych nieszczęsnych, które ja zgubiłem, ujmuje się z góry za swoją własną sprawą. Ta myśl nasunęła mi się wczoraj w ciągu jednego z jej kazań i nie mogłem odmówić sobie przyjemności przerwania jej zapewnieniem, iż mówi jak prorok. Do widzenia, moja urocza przyjaciółko. Widzisz więc, że nie jestem jeszcze zgubiony bez ratunku. P. S. Ale, ale, czy ten biedny Kawaler nie odebrał sobie życia z rozpaczy? Doprawdy, markizo, ty masz w sobie sto razy więcej szelmostwa odemnie, i gdybym posiadał nieco miłości własnej, czułbym się głęboko upokorzony.

Zamek** * , 9 sierpnia 17**.

List VII

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Jeżeli ci dotąd nie pisałam nic o mojem małżeństwie, to dla tego, że ani na jotę więcej o niem nie wiem, niźli pierwszego dnia. Przyzwyczajam się nie myśleć już o tem i czuję się wcale dobrze z moim sposobem życia. Pracuję dużo nad śpiewem i nad harfą; mam uczucie, że bardziej je polubiłam od czasu, jak nie mam już nauczyciela, lub raczej odkąd dostałam o wiele lepszego i milszego. Pan Kawaler Danceny, ten pan, o którym ci mówiłam i z którym śpiewałam u pani de Merteuil, jest tak uprzejmy, że przychodzi do nas codziennie i śpiewa ze mną całemi godzinami. Bardzo jest miły. Śpiewa jak anioł i układa prześliczne melodye, do których sam pisze także słowa. To wielka szkoda, że on jest Kawalerem Maltańskim! Myślę, że gdyby się ożenił, jego żona byłaby bardzo szczęśliwa... Ma w sobie jakąś czarującą słodycz. Nigdy nie ma się wrażenia, żeby prawił komplementy, a mimo to, wszystko co mówi gładzi jakoś po sercu tak mile. Ciągle mnie za coś łaje, tak za muzykę jak i za inne rzeczy: ale umie włożyć w każdą swoją naganę tyle przymilenia i humoru, że niepodobna nie polubić go za to. Wystarczy, żeby na ciebie popatrzył, a już masz wrażenie, że chce ci powiedzieć coś bardzo przyjemnego. A przytem jest ogromnie grzeczny. Naprzykład wczoraj, był proszony na jakiś wielki koncert a przecież wolał zostać cały wieczór u mamy. Bardzo się tem ucieszyłam, bo kiedy jego nie ma, nikt do mnie się nie odzywa i nudzę się: a kiedy on jest, cały czas śpiewamy i rozmawiamy ze sobą. Zawsze ma mi coś do powiedzenia. On i pani de Merteuil to jedyne dwie osoby, które mi są sympatyczne. Ale teraz bądź zdrowa, moja droga przyjaciółko; przyrzekłam, że wyuczę się na dziś jednej aryjki z bardzo trudnym akompaniamentem, a nie chciałabym nie dotrzymać słowa. Posiedzę nad tem dopóki on nie przyjdzie.

7 sierpnia 17**.

List VIII

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Trudno mi pani powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna za dowód ufności, którym mnie zaszczycasz, i jak żywo mnie obchodzi sprawa zamęścia panny de Volanges. Z całej duszy, z całego serca życzę jej szczęścia, którego nie wątpię, że jest godna. Nie znam wcale pana hrabiego de Gercourt; ale, skoro na niego padł tak zaszczytny wybór, mogę mieć o nim jedynie najlepsze wyobrażenie. Poprzestaję, pani, na życzeniu, aby to małżeństwo uwieńczone było równie pomyślnym skutkiem jak moje, które również jest twojem dziełem i za które każdy dzień pomnaża moją wdzięczność dla ciebie. Oby szczęście twej córki, pani, stało się nagrodą za to, które ja otrzymałam z twojej ręki; i oby najlepsza z pośród przyjaciółek mogła być również i najszczęśliwszą z matek!  Szczerze zmartwiona jestem, że nie mogę osobiście złożyć ci, pani, tych najszczerszych życzeń, a zarazem, czegobym bardzo pragnęła, co rychlej zapoznać się z panną de Volanges. Doznawszy od Ciebie tyle dobroci prawdziwie macierzyńskiej, mam prawo spodziewać się, że znajdę u niej tkliwą przyjaźń siostry, na którą w przyszłości będę się starała zasłużyć.  Przypuszczam, iż zostanę na wsi przez cały czas nieobecności pana de Tourvel. Skorzystałam z tego czasu, aby nacieszyć się towarzystwem czcigodnej pani de Rosemonde. Czarująca to zawsze osoba: sędziwy wiek nie odebrał jej nic z dawnego uroku; zachowała całą swoją wesołość i żywość umysłu. Ciało jej jedynie liczy ośmdziesiąt cztery lat; duch nie więcej jak dwadzieścia.  Samotność naszą ożywiło nieco przybycie siostrzeńca pani de Rosemonde, wicehrabiego de Valmont, który ma zamiar pozostać tu kilka dni. Znałam go jedynie z rozgłosu, który niezbyt zachęcał do bliższego poznania; jednak, zdaje mi się, że p. de Valmont więcej jest wart od swojej reputacyi. Tutaj, gdzie wir światowych uciech nie wiedzie go na pokuszenie, bardzo trzeźwo patrzy na siebie i z rzadką prostotą przyznaje się do swoich błędów. Rozmawia ze mną nieraz z wielką ufnością, a ja roztrząsam mu sumienie i to bardzo surowo. Pani, która go znasz, przyznasz łatwo, iż nawrócenie takiego człowieka byłoby pięknem dziełem: nie wątpię jednak, że, pomimo wszystkich obietnic poprawy, tydzień pobytu w Paryżu wystarczy, aby zapomniał o moich kazaniach. Przynajmniej przez ten czas, który tu spędzi, będzie wyrwany ze swego zwykłego trybu życia, co wyjdzie tylko na korzyść, jeżeli nie jemu, to innym. Pan de Valmont wie, że piszę w tej chwili do pani i prosił mnie, abym przedłożyła jej w jego imieniu wyrazy najgłębszego szacunku. Chciej przyjąć również i moje, z tą dobrocią jaka ci jest właściwa i racz nie wątpić nigdy o najszczerszych uczuciach, z jakiemi mam zaszczyt etc.

Z Zamku ** * , 9 sierpnia 17**.

List IX

Pani de Volanges do Prezydentowej de Tourvel.

Nie wątpiłam nigdy, moja młoda i piękna przyjaciółko, ani o tej przyjaźni, jaką dla mnie żywisz, ani o szczerym udziale, jaki bierzesz we wszystkiem, co tylko mnie dotyczy. Nie poto też, aby poruszać jeszcze tę materyę, która, sądzę, na zawsze jest między nami ustalona, odpowiadam ci jeszcze na twoją Odpowiedź; ale nie mogę pominąć sposobności pomówienia z tobą kilku słów odnośnie do wicehrabiego de Valmont.  Wyznaję, iż nie przypuszczałam, abym się miała spotkać kiedykolwiek z tem imieniem w twoich listach. Zaprawdę, i cóż może istnieć wspólnego pomiędzy nim a tobą? Ty nie znasz tego człowieka; i skądże mogłabyś mieć jakiekolwiek pojęcie o wizerunku duszy rozpustnika? Mówisz mi o jego rzadkiej prostocie: och! tak; prostota p. de Valmont musi być w istocie dość rzadka. W jeszcze wyższym stopniu fałszywy i niebezpieczny, niżeli gładki i pełen powabu, nigdy, od najwcześniejszej młodości, nie uczynił on jednego kroku, ani nie powiedział jednego słowa bez jakiegoś zamiaru, nigdy zaś nie powziął zamiaru, któryby nie był nieuczciwym lub zbrodniczym. Znasz mnie, moja droga przyjaciółko; wiesz, że, ze wszystkich cnót, jakie staram się sobie przyswoić, najwyżej cenię pobłażliwość. To też, gdyby Valmont działał uniesiony porywem gwałtownych namiętności, gdyby, jak tylu innych, dał się pociągnąć błędom swojego wieku, wówczas, potępiając uczynki, zachowałabym współczucie dla jego osoby i czekałabym w milczeniu, czy nie przyjdzie czas, w którym szczęśliwe opamiętanie przywróci mu szacunek uczciwych ludzi. Ale w Valmoncie niema nic z tego wszystkiego: postępowanie jego jest wynikiem zasad. Umie on doskonale obliczyć, na ile bezeceństwa może pozwolić sobie mężczyzna, nie gubiąc się w oczach świata; toteż, aby bezkarnie dać folgę swojej złości i okrucieństwu, obrał sobie kobiety na ofiary. Nie próbuję nawet policzyć tych, które uwiódł: ale ile z nich zgubił poprostu?  Przy cichem i bogobojnem życiu, jakie prowadzisz, nie docierają do ciebie wieści o owych gorszących przygodach. Mogłabym opowiedzieć niejedną, któraby ci zadrżeć kazała ze zgrozy; ale spojrzenia twoje, czyste jak twoja dusza, zbrukałyby się od takich obrazów; spokojna, że Valmont nigdy nie będzie niebezpiecznym dla ciebie, nie potrzebujesz takiego pancerza, aby się przed nim obronić. To jeszcze mogę ci powiedzieć, że ze wszystkich kobiet, które miały nieszczęście stać się celem jego zabiegów, uwieńczonych powodzeniem czy nie, każdej przyszło gorzko opłakiwać tę niebezpieczną znajomość. Jedyna markiza de Merteuil stanowi wyjątek w tem ogólnem prawidle: ona jedna umiała mu się oprzeć, a zarazem nałożyć hamulec jego niegodziwości. Wyznaję, że ten rys życia najwięcej jej przynosi zaszczytu w moich oczach; to jedno wystarczyłoby już, ażeby, w oczach świata, w całej pełni okupić tych parę lekkomyślności, jakie miano jej do zarzucenia w początkach jej wdowieństwa.  Jakbądź się rzeczy mają, moja urocza przyjaciółko, z prawa wieku, doświadczenia, a przedewszystkiem przyjaźni, na jedno muszę ci zwrócić uwagę; a mianowicie, że w Paryżu zdołano już zauważyć nieobecność Valmonta. Jeżeli się rozgłosi, iż spędził on czas jakiś w wyłącznem towarzystwie swej ciotki i twojem, twoja dobra sława znajdzie się w jego rękach: największe nieszczęście, jakie może się przydarzyć kobiecie. Radzę ci więc, uproś jego ciotkę, aby nie zatrzymywała go dłużej: zaś, gdyby się opierał, sądzę, iż powinnaś bez wahania ustąpić mu miejsca. Ale czemuż miałby tam siedzieć? po co miałby się zakopywać na wsi? Gdybyś kazała śledzić jego kroki, odkryłabyś z pewnością, że dom swej ciotki obrał sobie jedynie jako wygodne schronienie dla jakiejś intrygi w okolicy. Ale, gdy nie w naszej mocy zapobiec złemu, poprzestańmy na tem, aby ubezpieczyć bodaj samych siebie.  Do widzenia, moja droga przyjaciółko; otóż i małżeństwo mojej córki opóźnia się nieco. Hrabia de Gercourt, którego oczekiwaliśmy z dnia na dzień, donosi mi, że jego pułk wysłany został na Korsykę; że zaś tam jeszcze trwają rozruchy wojenne, niepodobieństwem mu będzie uwolnić się przed nastaniem zimy. Bardzo mi to nie na rękę; ale w zamian pocieszam się nadzieją, że będziemy miały przyjemność ujrzenia cię na uroczystościach weselnych; przykro mi było bowiem, iż miały się odbyć bez ciebie. Do widzenia; masz we mnie, bez żadnych czczych zapewnień, zawsze szczerze oddaną przyjaciółkę. P. S. Chciej mnie przypomnieć pamięci pani de Rosemonde, którą kocham zawsze tak, jak na to zasługuje.

Paryż, 11 sierpnia 17**.

List X

Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont.

Czy dąsasz się na mnie, wicehrabio? czy może zmarłeś? albo też, co niemal na jedno wychodzi, żyjesz jedynie dla swojej Prezydentowej? Ta kobieta, która ci wróciła złudzenia młodości, wróci ci wkrótce również i śmieszne jej uprzedzenia. Oto już czujesz się nieśmiałym i niewolnikiem; lepiej przyznaj się odrazu, iż jesteś poprostu zakochany. Wahasz się uciec do szczęśliwego zuchwalstwa. W ten sposób właśnie postępujesz sobie zupełnie bez zasad, zdając wszystko na los przypadku, a raczej kaprysu. Czyżbyś już nie pamiętał, że miłość jest, jak medycyna, jedynie sztuką pomagania przyrodzie? Widzisz, że cię pobijam twoją własną bronią; ale nie wzrastam zbytnio w pychę z tej przyczyny, boć to jest najłatwiejszy sposób pobicia mężczyzny na głowę. Musi ci się oddać, powiadasz: no, dobrze, musi, to pewna, toteż odda się tak jak i inne, z tą różnicą, że zrobi to niezgrabnie i bez wdzięku. Ale, żeby skończyła na oddaniu się, najlepszy sposób jest ten, aby zacząć od wzięcia. Jakiemż prawdziwem dzieciństwem miłości jest to śmieszne odróżnienie! Mówię miłości, bo ty jesteś zakochany, wicehrabio. Mówić inaczej, znaczyłoby oszukiwać cię, znaczyłoby ukrywać przed tobą twoją chorobę. Powiedz mi więc, omdlewający kochanku, te kobiety, które w życiu miałeś, czy ty myślisz w istocie, że je zgwałciłeś? Ależ, jakąkolwiekby która z nas miała ochotę oddać się komu, choćby nam nawet niewiem jak było pilno do tego, to i tak przecież trzeba jakiegoś pozoru; a czyż może istnieć pozór wygodniejszy dla nas, jak ten, który pozwala odgrywać rolę słabej istoty, ulegającej sile? Co do mnie, przyznam się, iż w kampanii miłosnej najwyżej cenię atak żywy i dobrze przeprowadzony, w którym wszystko postępuje po sobie w porządku, jakkolwiek z szybkością; który nie zostawia nas nigdy w tem kłopotliwem położeniu, abyśmy same musiały naprawiać niezręczność nieprzyjaciela; atak, który pozwala nam zachować pozory poddania się przemocy w tem nawet, na co same się godzimy i zręcznie głaska dwie nasze uprzywilejowane słabostki: chwałę obrony i przyjemność porażki. Wyznaję, że ten talent, rzadszy o wiele, niżby można mniemać, zawsze zyskiwał moje uznanie, i że nieraz zdarzyło mi się ulec, jedynie aby męstwo uwieńczyć zasłużoną nagrodą.  Ale ty, ty, który nie jesteś już sobą, ty postępujesz tak, jakbyś obawiał się zwycięstwa. Ech! odkądże ty podróżujesz w ten sposób, popasając co chwilę i jakiemiś bocznemi dróżkami? Mój przyjacielu, gdy chcesz dojechać do kresu, bierz konie pocztowe i jazda! wielkim gościńcem! Ale zostawmy ten przedmiot, który drażni mnie tem więcej, że pozbawia mnie przyjemności ujrzenia cię rychło. Przynajmniej pisuj częściej i donoś mi o wszystkiem w miarę postępów. Czy wiesz, że już przeszło dwa tygodnie pochłania cię ta śmieszna miłostka i, że zdołałeś przez ten czas zaniedbać wszystkie inne obowiązki?  Ale, ale, gdy mowa o zaniedbaniu: przypominasz mi, wicehrabio, tych ludzi, którzy zasięgają regularnie wiadomości o swoich chorych przyjaciołach, lecz nigdy nie są ciekawi odpowiedzi. Kończysz swój ostatni list zapytaniem, czy Kawaler nie rozstał się ze światem. Ja nie odpowiadam, a ty przestajesz się o to troszczyć. Czyż zapomniałeś, że mój kochanek jest, już z urzędu, twoim najserdeczniejszym przyjacielem? Ale uspokój się: nie umarł; lub, gdyby mu się to miało przytrafić, to chyba z nadmiaru szczęścia. Biedaczek mój, jakiż on tkliwy! cóż to za urodzony kochanek! jak on umie żywo czuć i wyrażać uczucia! w głowie mi się kręci na samo wspomnienie. Doprawdy, to nieopisane szczęście, jakie on znajduje w przekonaniu, iż jest kochanym, gotowo mnie jeszcze do niego przywiązać.  Tego samego dnia, w którym, jak ci pisałam, obudziła się we mnie chętka zerwania z Kawalerem, ileż szczęścia czekało go jeszcze! A przecież, w chwili kiedy mi go oznajmiono, rozmyślałam zupełnie poważnie nad środkami doprowadzenia go do rozpaczy. Nie wiem, czy to był kaprys, czy inna jaka przyczyna, ale nigdy nie wydał mi się tak pełnym powabu. Mimo to przyjęłam go kwaśno. Liczył na to, że spędzi ze mną jakie dwie godziny, zanim drzwi moje otworzą się dla wszystkich. Powiedziałam mu, że wychodzę; zapytał mnie, dokąd: odmówiłam mu odpowiedzi. Zaczął nalegać; tam, gdzie pana nie będzie, odparłam opryskliwie. Na szczęście dla siebie, stanął jak skamieniały po tej replice; to pewna, że gdyby był wyrzekł jedno słowo, wybuchłaby niechybnie scena, i skończyłoby się zerwaniem. Zdziwiona tem milczeniem, zwróciłam na niego oczy, bez innego zamiaru, przysięgam ci, wicehrabio, jak tylko aby zobaczyć jego minę. Spostrzegłam na tej prześlicznej twarzy ten smutek, zarazem głęboki a tkliwy, któremu, sam przyznałeś, trudno było w istocie się oprzeć. Ta sama przyczyna wywołała ten sam skutek: uczułam się zwyciężoną po raz drugi. Od tej chwili, poczęłam jedynie myśleć nad sposobem oczyszczenia się w jego oczach z wszelkiej winy. „Wychodzę w pewnej sprawie, rzekłam mu już nieco łagodniej, w sprawie dotyczącej nawet i pana; ale nie pytaj mnie o nic. Będę wieczerzać w domu, przyjdź, a dowiesz się wszystkiego“. Wtedy dopiero odzyskał mowę, ale nie pozwoliłam mu zrobić z niej użytku. „Śpieszę się bardzo, rzekłam. Zostaw mnie; do zobaczenia wieczorem.“ Pocałował mnie w rękę i wyszedł.  Aby mu powetować to rozstanie, być może, aby powetować je samej sobie, wpadam na myśl zapoznania go z moim małym domkiem, o którego istnieniu nie miał zupełnie pojęcia. Dzwonię na moją wierną Wiktoryę. Dostaję migreny, każę oznajmić wszystkim, że kładę się do łóżka; zostawszy wreszcie sama z moją nieocenioną, stroję się za pannę służącą, podczas gdy ona przebiera się za lokaja. Następnie Wiktorya sprowadza dorożkę do bramy ogrodowej i pomykamy w drogę. Przybywszy do świątyni miłości, wyszukuję negliżyk najpowabniejszy jaki posiadam, poprostu rozkoszny; najzupełniej mojego własnego pomysłu: nie pozwala nic oglądać oczyma, a jednak wszystkiego każe się domyślać. Przyrzekam ci przesłać wzór dla twojej Prezydentowej, skoro uczynisz ją już godną takiego rynsztunku.  Po tych przygotowaniach, podczas gdy Wiktorya zajmuje się innymi szczegółami, odczytuję sobie jeden rozdział Sofy, jeden list Heloizy i dwie powiastki La Fontaine’a, aby dostroić rozmaite struny, jakie zamierzam potrącić. Tymczasem Kawaler zjawia się u mojej bramy, jak zawsze pełen pośpiechu. Szwajcar odprawia go, oznajmiając, iż jestem cierpiąca: pierwsza niespodzianka. Równocześnie oddaje mu bilecik odemnie, ale nie przezemnie pisany, zgodnie z moją roztropną zasadą. Kawaler otwiera i widzi skreślone ręką Wiktoryi: „Punkt o dziewiątej, na Bulwarze, naprzeciwko wielkich kawiarni.“ Udaje się na wskazane miejsce i tam mały lokajczyk, którego rolę odgrywa zawsze ta sama Wiktorya, każe mu odprawić powóz i podążyć za sobą. Cały ów romantyczny aparat miał ten skutek, iż rozpalił głowę mojego Kawalera, zaś rozpalona głowa ma zawsze swoje dobre strony. Przybywa wreszcie, oszołomiony zdumieniem i miłością. Aby mu pozwolić przyjść nieco do siebie, przeprowadzam go przez chwilę po małym gaiku, następnie zaś kieruję ku domowi. Najpierw spostrzega stolik i dwa nakrycia; następnie posłane łóżko. Przechodzimy do buduaru, przystrojonego odświętnie. Tam, na wpół z rozmysłu na wpół ze szczerego serca, otoczyłam go ramionami i osunęłam mu się do kolan. „O mój najdroższy, rzekłam, aby ci zgotować niespodziankę tej chwili, popełniłam tę zbrodnię, iż udanym gniewem przyprawiłam cię o zmartwienie i na chwilę pozbawiłam twoje źrenice widoku ukochanej. Przebacz mi moje winy, a okupię je potęgą miłości.” Możesz sobie wyobrazić skutek tej sentymentalnej przemowy. Kawaler, uszczęśliwiony, podniósł mnie co żywo i rozgrzeszenie moje zostało przypieczętowane na tej samej otomance, na której ty i ja przypieczętowaliśmy tak wesoło i w ten sam sposób nasze wieczyste zerwanie.  Ponieważ mieliśmy przed sobą całe sześć godzin, a postanowiłam sobie, iż cały ten czas upłynie mu w sposób niezmącenie rozkoszny, powściągnęłam tedy jego uniesienia i powabna zalotność zajęła miejsce gorętszej czułości. Nigdy jeszcze nie dołożyłam tylu starań, aby podobać się komuś, nigdy też nie byłam równie zadowolona z siebie. Po kolacyi, naprzemian dziecinna i pełna rozsądku, swawolna i tkliwa, niekiedy nawet nieco wyuzdana, starałam się obchodzić z moim lubym niby z sułtanem zasiadającym pośród swojego Seraju, w którym ja grałam kolejno rolę rozmaitych faworytek. W istocie, jego wielokrotne hołdy, jakkolwiek zawsze przyjmowane przez tę samą kobietę, ciągle składane były u stóp coraz to nowej kochanki.  Wreszcie, z brzaskiem dnia, trzeba się było rozłączyć; i cokolwiek Kawaler powiadał, cokolwiek czynił nawet, aby mi udowodnić, iż rzecz się ma inaczej, rozstanie to było dla niego równie potrzebne jak niepożądane. Gdy nadeszła chwila ostatniego pożegnania, wzięłam klucz tego błogosławionego ustronia i wręczając mu go rzekłam: „Zgotowałam je tylko dla ciebie, słusznem jest, abyś ty był jego panem: rzeczą Ofiarnika jest rozrządzać Świątynią.“ W ten sposób zręcznie uprzedziłam podejrzenia, jakie mogłoby mu nasunąć to posiadanie, nieco zagadkowe, małego ustronnego domku. Znam mego Kawalera i nie lękam się, by mi do sanktuaryum wprowadził inną kobietę; gdyby mnie zaś przyszła fantazya zagościć tam bez niego, pozostaje mi zawsze drugi klucz w odwodzie. Chciał za wszelką cenę umówić dzień następnego spotkania; ale zawiele mi jest wart jeszcze mój Kawaler, abym go chciała zużywać tak szybko. Można sobie pozwolić na takie wybryki jedynie z kimś, kogo ma się zamiar niebawem porzucić. On tego nie wie, biedaczek, ale, na jego szczęście, ja to wiem za nas oboje.  Ale widzę, że już jest trzecia rano i że napisałam cały tom, usiadłszy z zamiarem nakreślenia paru słówek. Oto, co może czar ufności przyjacielskiej: ona też sprawia, że ty mi jesteś zawsze najdroższym ze wszystkich; ale, jeżeli mam wyznać prawdę, to milszym jest mi dzisiaj mój Kawaler.

12 sierpnia 17**.

List XI

Prezydentowa de Tourvel do pani de Volanges.

Surowy twój list, szanowna moja przyjaciółko, byłby przeraził mnie z pewnością, gdybym, na szczęście, nie znajdowała tutaj więcej rękojmi dla mego bezpieczeństwa, niż ty mi kreślisz, pani, przyczyn do obawy. Ów groźny pan de Valmont, który ma być postrachem wszystkich kobiet, zdaje się odłożył swe mordercze bronie, zanim przestąpił mury tego zamku. Daleki od snucia jakichbądź zamysłów, wyzbył się tutaj niemal wszelkiej kokieteryi; i talenty uroczego światowca, jakie przyznają mu nawet nieprzyjaciele, znikły prawie w zupełności, aby zostawić jedynie przymioty dobrego i sympatycznego chłopca. Widocznie to wiejskie powietrze jest przyczyną takiego cudu. O jednem mogę panią upewnić, a mianowicie iż, mimo że p. de Valmont przebywa bezustannie w mojem towarzystwie i nawet zdaje się sobie w niem podobać, nie wymknęło mu się dotąd ani jedno słowo, któreby bodaj trochę trąciło oświadczynami, ani jedna z owych aluzyj, na jakie pozwalają sobie wszyscy mężczyźni, nie mając, tak jak on, warunków na ich usprawiedliwienie. Nigdy nie zmusza mnie do tej baczności, za jaką musi się dzisiaj chronić każda szanująca się kobieta, aby powstrzymać zapędy otaczających mężczyzn. Umie nie nadużywać tej wesołości, jaką promieniuje naokoło siebie. Lubi może trochę zanadto chwalić, ale czyni to w sposób tak delikatny, że zdołałby Skromność samą oswoić z pochlebstwem. Słowem, gdybym miała brata, pragnęłabym, aby był taki, jakim pan de Valmont się tutaj przedstawia. Być może, iż wiele kobiet życzyłoby sobie z jego strony wyraźniejszego nadskakiwania; lecz, co do mnie, wyznaję, szczerą mam wdzięczność dla niego, iż umiał ocenić mnie dość dobrze na to, by mnie nie stawiać w ich liczbie.  Ten obraz pana de Valmont różni się bezwątpienia bardzo od wizerunku, który ty mi, pani, nakreśliłaś; mimo to jednak, oba mogą być wierne, zależnie od czasu. On sam przyznaje, iż popełnił wiele błędów; być może, że i świat dorzucił niejedno na jego rachunek. Ale niewielu mężczyzn zdarzyło mi się spotkać, którzyby mówili o uczciwych kobietach z większym szacunkiem, powiedziałabym prawie entuzyazmem. Z listu pani wnoszę, że przynajmniej ta jego cnota nie jest obłudą. Jego odnoszenie się do pani de Merteuil jest tego dowodem. Często mówi nam o niej; a czyni to zawsze z takiemi pochwałami i z akcentem tak szczerego przywiązania, iż mniemałam, aż do otrzymania pani listu, że to, co on nazywa przyjaźnią między nimi dwojgiem, było w rzeczywistości miłością. Wyrzucam sobie obecnie ów sąd tak niebaczny, w którym ponoszę tem większą winę, ile że on sam niejednokrotnie dokładał starań, aby uchronić tę zacną osobę od takich podejrzeń. Wyznaję, że uważałam jedynie za dyskrecyę to, co było z jego strony uczciwą szczerością. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ktoś, kto jest zdolny do równie stałej przyjaźni dla kobiety tak godnej szacunku, nie może być beznadziejnym lekkomyślnikiem. Poza tem, nie wiem, czy owo stateczne prowadzenie się, jakiego tu daje dowody, zawdzięczamy jakiejś intrydze w okolicy zamku, jak pani to przypuszcza. Jest wprawdzie parę powabnych kobiet w sąsiedztwie; ale p. de Valmont wychodzi z domu wogóle mało, wyjąwszy rano i wówczas mówi, że idzie polować. To prawda, że rzadko przynosi ze sobą zwierzynę; ale zapewnia, iż bardzo z niego niezręczny myśliwy. Zresztą, niezbyt troszczę się o to, co on może robić po za domem; i, jeżeli pragnęłabym to wiedzieć, to jedynie, aby mieć jedną przyczynę więcej przychylenia się do zdania pani, lub też przekonania cię o słuszności mojego.  Co się tyczy rady twojej, droga przyjaciółko, abym postarała się o skrócenie pobytu pana de Valmont, wyznaję, że nie wiem, czy ośmieliłabym się prosić jego ciotkę, aby odmówiła gościny swemu siostrzeńcowi, zwłaszcza, że jest do niego bardzo przywiązana. Przyrzekam pani jednak, lecz jedynie, by iść za twą radą, a nie z istotnej potrzeby, że chwycę się jakiejś sposobności, i spróbuję przedłożyć tę prośbę albo jej, albo wprost jemu. Co się mnie tyczy, to p. de Tourvel wie, iż miałam zamiar pozostać tutaj aż do jego powrotu, i zdziwiłby się, nie bez słuszności, gdybym tak lekko odmieniła to postanowienie.  Rozpisałam się może zbyt długo w tym przedmiocie, ale zdawało mi się, że winna jestem prawdzie owo pochlebne świadectwo dla p. de Valmont, świadectwo, którego w twoich oczach, pani, zdawał się bardzo potrzebować. Nie mniej szczerze wdzięczną jestem pani za tę przyjaźń, która podyktowała ci twoje przestrogi. Jej również winna jestem wszystkie miłe słowa, jakiemi mnie obdarzasz z okazyi opóźnienia małżeństwa swej córki. Dziękuję serdecznie za zaproszenie; ale, mimo całej przyjemności, jaką sobie obiecuję po chwilach spędzonych w pani towarzystwie, poświęciłabym je chętnie, gdyby przez to panna de Volanges prędzej mogła stać się szczęśliwą, o ile wogóle kiedy może być nią bardziej, niż teraz, przy boku matki, tak godnej całej jej czułości i szacunku. Podzielam z nią oba te uczucia, i proszę, abyś raczyła to zapewnienie przyjąć ze swoją zwykłą dobrocią.  Mam zaszczyt etc.

13 sierpnia 17**.

List XII

Cecylia Volanges do Markizy de Merteuil.

Donoszę pani, że mama jest cierpiąca; nie wychodzi dzisiaj i muszę dotrzymywać jej towarzystwa: nie będę miała zatem zaszczytu towarzyszenia pani do Opery. Zapewniam panią, że o wiele bardziej żałuję, że nie będę razem z panią, niż całego widowiska. Mam nadzieję, że pani nie wątpi o tem; bardzo o to proszę. Ja panią tak kocham! Czy będzie pani tak dobra powiedzieć p. Kawalerowi Danceny, że nie mam tego zbiorku, o którym mi mówił i że, jeżeli może mi go przynieść jutro, sprawi mi tem wielką przyjemność? Gdyby przyszedł dzisiaj, powiedzieliby mu, że nas nie ma w domu; to przez to, że mama nie chce nikogo dziś przyjmować. Mam nadzieję, że jutro będzie jej już lepiej.  Mam zaszczyt etc.

13 sierpnia 17**.

List XIII

Markiza de Merteuil do Cecylii Volanges.

Bardzo jestem zmartwiona, moja ślicznotko, że nam się tak nie składa, ale mam nadzieję, że stracona sposobność jeszcze się powtórzy. Wywiążę się z twojego zlecenia wobec Kawalera Danceny, który z pewnością bardzo się strapi wiadomością, że mama jest chora. Jeżeli pani de Volanges zechce mnie przyjąć jutro, przyjdę dotrzymywać jej towarzystwa. Wyzwiemy we dwie Kawalera de Belleroche do walki w pikietę, a ogrywając go, będziemy miały dla dopełnienia przyjemności i satysfakcyę przysłuchiwania się, jak śpiewasz wraz z twoim miłym nauczycielem. Jeżeli to dogadza twojej matce i tobie, ręczę za siebie i za moich dwóch Kawalerów. Do widzenia, moja śliczna; pozdrowienia drogiej pani de Volanges. Ściskam was z całego serca.

13 sierpnia 17**.

List XIV

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Nie pisałam do ciebie wczoraj, moja droga Zosiu, ale nie nadmiar przyjemności jest tego przyczyną, możesz mi wierzyć. Mama była chora i nie opuściłam jej cały dzień ani na chwilę. Wieczorem, kiedy znalazłam się w swoim pokoju, nie miałam głowy do niczego; czemprędzej położyłam się do łóżka, aby się upewnić, że dzień się już skończył: jeszcze mi się nigdy nie wydał równie długi. To nie znaczy, żebym nie kochała mamy, ale nie wiem, co to było takiego. Miałam iść do Opery z panią de Merteuil; Kawaler Danceny miał także być z nami. Wiesz dobrze, że to są dwie osoby, które lubię najwięcej w świecie. Skoro nadeszła godzina, o której się zaczyna przedstawienie, serce mi się ścisnęło mimowoli. Wszystko mi zbrzydło nagle i płakałam, płakałam tak, że nie mogłam się powstrzymać. Na szczęście, mama leżała w łóżku i nie mogła tego widzieć. Jestem pewna, że Kawaler Danceny był także bardzo zmartwiony; ale on miał przynajmniej na pociechę widowisko i ludzi: to całkiem co innego.  Na szczęście Mama dziś ma się lepiej i pani de Merteuil przyjdzie z Kawalerem Danceny i innym jakimś panem; ale pani de Merteuil przychodzi zawsze bardzo późno, i jak się jest tak długo samej, to strasznie nudno. Jest dopiero jedenasta. Prawda, że muszę pograć trochę na harfie; przytem tualeta także mi zajmie nieco czasu, bo chciałabym być dzisiaj dobrze uczesana. Zdaje się, że matka Annuncyata miała słuszność, i że człowiek, kiedy zaczyna żyć w świecie, robi się zalotnym. Od kilku dni strasznie chciałabym ładnie wyglądać, a ze smutkiem widzę, że nie jestem tak ładna, jak mi się to dawniej wydawało; przytem, przy kobietach, które się różują, straszliwie się traci. Naprzykład pani de Merteuil, widzę dobrze, że wszyscy mężczyźni uważają ją za ładniejszą odemnie: to mnie niezbyt martwi, bo ona mnie bardzo lubi; a przytem zapewnia mnie, że Kawalerowi Danceny ja się więcej podobam. To bardzo szlachetnie z jej strony, że mi to powiedziała! zdawało mi się nawet, że bardzo jest z tego rada. Tego, to już nie rozumiem. Jak ona mnie lubi! a on!... och! tem, to strasznie się cieszę! to też zdaje mi się, że wystarczy na niego popatrzeć, aby już stać się ładniejszą. Patrzałabym też ciągle, gdybym się nie lękała spotkać jego oczu; bowiem, za każdym razem kiedy mi się to przytrafi, mięszam się zaraz i jakoś mi się robi przykro; ale to nic.  Do widzenia, moja jedyna: zabieram się do tualety. Kocham cię zawsze jak dawniej.

Paryż, 14 sierpnia 17**.

List XV

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Bardzo to ładnie z twojej strony, markizo, że nie zapominasz o mnie zupełnie w moich smutnych losach. Życie, jakie tu wiodę, jest w istocie nużące, przez swój nadmierny spokój i bezbarwną jednostajność. Odczytując twój list i szczegóły owego rozkosznego dnia, doznawałem po dwadzieścia razy pokusy, aby zmyślić jakąś pilną sprawę, polecieć do twoich stóp i wybłagać, na swoją korzyść, bodaj jedną niewierność twemu Kawalerowi, który, bądź co bądź, nie zasługuje na swoje szczęście. Czy wiesz, markizo, sprawiłaś, iż uczułem się o niego zazdrosny? Cóż ty mi mówisz o wieczystem zerwaniu? Odwołuję te śluby, wyrzeczone w jakimś obłędzie; nie bylibyśmy godni ich uczynić, gdybyśmy istotnie mieli ich dotrzymać. Ach! gdybym mógł kiedyś pomścić w twoich ramionach tę mimowolną przykrość, jakiej przyczyną stało się szczęście twojego Kawalera! Jestem oburzony, wyznaję, gdy pomyślę, że ten człowiek, bez żadnego planu, nie zadając sobie najmniejszego trudu, ot, idąc sobie poprostu za instynktem własnego serca, znajduje szczęście, którego ja nie mogę dosięgnąć. Och, ja mu je zamącę... Przysiąż mi, że je zamącę. Ty sama, czyż nie czujesz się upokorzoną? Ty sobie zadajesz tyle trudu, aby go oszukiwać, a on się czuje szczęśliwszym od ciebie! Tobie się zdaje, że go trzymasz w niewoli, a to ty raczej dźwigasz jego kajdany. On śpi spokojnie, podczas gdy ty czuwasz, łamiąc sobie głowę nad jego przyjemnościami. I cóż innego czyniłaby jego niewolnica?  Tak, moja piękna przyjaciółko, dopóki ty się dzielisz między kilku, nie doznaję uczucia najmniejszej zazdrości: widzę wówczas w twoich kochankach jedynie następców Alexandra, niezdolnych do zdzierżenia społem tego królestwa, którem ja władałem sam jeden. Ale, abyś się miała oddać wyłącznie jednemu z pomiędzy nich! aby drugi mężczyzna miał posiąść szczęście, które było moim udziałem! tego nie ścierpię: nie myśl, bym zdołał to przenieść. Albo weź mnie z powrotem, albo przynajmniej weź jeszcze kogoś więcej: i nie zdradzaj, przez wyłączność twojego kaprysu, owej niezniszczalnej przyjaźni, jakąśmy sobie poprzysięgli.  Dosyć już chyba złego, jeśli się muszę uskarżać na miłość. Widzisz, markizo, że skłaniam się do twoich poglądów i że przyznaję się do własnych słabości. W istocie, jeżeli to znaczy być zakochanym, nie móc żyć bez posiadania tego, czego się pragnie, poświęcać temu swój czas, swoje przyjemności, swoje życie, to zupełnie naprawdę jestem zakochany. W niczem to zresztą nie polepsza mojej sprawy. Nie miałbym ci nawet nic do doniesienia w tym przedmiocie, gdyby nie pewien wypadek, który mi daje dużo do myślenia i który, nie wiem jeszcze, czy mnie winien przejąć obawą, czy nadzieją.  Znasz mego strzelca; wiesz, co to za skarbnica przebiegłości, prawdziwy sługus z komedyi: zgadujesz łatwo, że z urzędu swego miał on polecone robić słodkie oczy do panny służącej i rozpajać ludzi. Szelma, ma więcej szczęścia odemnie: już zdołał coś uzyskać. Odkrył mianowicie, że pani de Tourvel poleciła któremuś ze swoich ludzi, aby zasięgnął wiadomości co do mego prowadzenia, a nawet, aby mi towarzyszył zdaleka w moich rannych wycieczkach, o tyle, o ile mu się to uda bez zwrócenia uwagi. Cóż ona sobie myśli, ta kobieta? Ona, ta skromnisia nad skromnisiami ośmiela się brać na sposoby, na które zaledwie my odważylibyśmy sobie pozwolić! Klnę się, że... Ale, nim zacznę myśleć nad zemstą za tę sztuczkę kobiecą, zajmijmy się sposobami obrócenia jej na naszą korzyść. Aż dotąd, te podejrzane wycieczki nie miały żadnego celu; trzeba im więc jakiś wynaleść. Zadanie to wymaga całego skupienia umysłu, opuszczam cię więc, markizo, aby się nad tem zastanowić. Do widzenia, moja piękna przyjaciółko.

Zawsze z Zamku ** * 15 sierpnia 17**.

List XVI

Cecylia Volanges do Zofii Carnay.

Ach, moja Zosiu, ileż dzisiaj nowin! nie powinnam ci ich może mówić: ale muszę przecież zwierzyć się przed kimś; od tego nie umiałabym się powstrzymać. Ten Kawaler Danceny... Jestem tak poruszona, że nie mogę wprost pisać: nie wiem, od czego mam zacząć. Od czasu, jak ci opowiadałam o owym przemiłym wieczorze, który spędziłam u mamy z nim i z panią de Merteuil, nie mówiłam ci o nim więcej: a to dla tego, że nie chciałam już o tem mówić nikomu; ale mimo to myślałam o nim ciągle. Od tego czasu on się zrobił smutny, ale taki smutny, taki smutny, że to mi aż przykrość robiło; a kiedy go się pytałam dlaczego, mówił mi, że nie: ale ja widziałam dobrze, że tak. Wreszcie wczoraj był jeszcze smutniejszy, niż zazwyczaj. Mimo to był na tyle uprzejmy, że śpiewał ze mną jak zawsze, ale za każdym razem, kiedy na mnie popatrzył, serce się we mnie ściskało. Skoro skończyliśmy już śpiewać, poszedł schować moją harfę, następnie zaś, oddając mi klucz od puzdra, prosił mnie, abym przegrała jeszcze na niej wieczorem, skoro tylko znajdę się sama. Nie podejrzewałam nic a nic; wymawiałam się nawet od tego: ale on mnie tak prosił, aż powiedziałam mu, że dobrze. Miał swoje przyczyny po temu. Zatem, skoro już wróciłam do siebie i kiedy moja panna służąca sobie poszła, wyjęłam harfę i wystaw sobie, znalazłam pomiędzy strunami list od niego, złożony tylko i niezapieczętowany. Ach, gdybyś ty wiedziała wszystko, co on mi tam pisze! Od czasu, jak przeczytałam ten list, taka jestem szczęśliwa, że nie mogę myśleć o niczem innem. Odczytałam go cztery razy z rzędu, a potem zamknęłam w sekretarzyku. Umiałam calutki na pamięć; i kiedy już leżałam w łóżku, powtarzałam go sobie tyle razy, że do spania zupełnie odeszła mi ochota. Jak tylko zamknęłam oczy, widziałam go tuż przed sobą, jak mi powtarza sam to wszystko, com wyczytała przed chwilą. Usnęłam dopiero bardzo późno; i ledwiem się obudziła (było jeszcze bardzo wcześnie), poszłam wydobyć list, aby go znowu odczytywać do syta. Zabrałam go z sobą do łóżka, a potem całowałam tak, jak gdyby... To może niedobrze jest całować list w taki sposób, ale nie mogłam się od tego powstrzymać.  Z tem wszystkiem, moja droga Zosieńko, chociaż jestem bardzo rada, mam z tem zarazem i wielki kłopot; bo to pewna, że nie powinnam odpowiadać mu na taki list. Wiem dobrze, że tego nie trzeba robić, ale cóż, kiedy mnie prosi o to; i jeżeli mu nie odpowiem, jestem pewna, że znowu będzie taki smutny. To naprawdę strasznie jest niedobrze dla niego! Cóż ty mi radzisz? ale ty tak samo nic nie wiesz jak ja. Mam wielką ochotę zwierzyć się z tem pani de Merteuil, która mnie bardzo kocha. Chciałabym strasznie go pocieszyć; ale nie chciałabym zrobić nic, coby było nie tak jak trzeba. Tyle nam mówią o tem, że powinno się mieć dobre serce! a potem jak tylko chodzi o mężczyznę, zabraniają nam iść za tem, co ono nam powiada! co to za niesprawiedliwość! Czy mężczyzna nie jest naszym bliźnim, tak samo, jak kobieta, i bardziej jeszcze? bo przecież ma się tak samo ojca, jak matkę, tak samo brata, jak siostrę! pozostaje zatem jeszcze mąż, jako nadwyżka. Jednak, gdybym miała zrobić coś takiego, coby nie było dobrze, może i sam pan Danceny nie miałby o mnie dobrego wyobrażenia! Och, gdyby tak miało być, to już wolę, żeby był smutny, a zresztą zawsze mam czas to naprawić. Że on napisał do mnie wczoraj, to jeszcze ja nie jestem obowiązana pisać do niego zaraz dzisiaj; a wszakże dziś wieczór zobaczę panią de Merteuil i, jeżeli zdobędę się na odwagę, opowiem jej wszystko. Zrobię poprostu to, co ona mi powie, i nie będę miała sobie nic do wyrzucenia. A może mi ona powie, że mogę mu odpowiedzieć troszeczkę, żeby nie był taki smutny! Och, strasznie jestem tem zmartwiona. Do widzenia, moja złota. Powiedz mi w każdym razie, co o tem myślisz.

19 sierpnia 17**.

List XVII

Kawaler Danceny do Cecylii Volanges.

Pani! Zanim się oddam, nie wiem, jak mam to nazwać, szczęściu, czy też potrzebie pisania do pani, zaczynam od błagania, abyś raczyła mnie wysłuchać. Rozumiem, iż, odważając się na zwierzenie pani mych uczuć potrzebuję całej twojej pobłażliwości; byłaby ona zbyteczną, gdyby mi chodziło jedynie o usprawiedliwienie tego, co czuję. Czemże jest bowiem to wyznanie, jeżeli nie stawieniem ci przed oczy twojego własnego dzieła? I co mogę ci powiedzieć, pani, czegoby moje spojrzenia, moje wzruszenie, moje zachowanie się, moje milczenie nawet nie zdradziło ci wcześniej, nim ja się ośmieliłem to uczynić? I czemużbyś się miała gniewać o to uczucie, które ty sama obudziłaś? Natchnione przez ciebie, nie może ono być ciebie niegodnem: jeżeli jest płomienne, jak moja dusza, czyste jest tak, jak twoja. Czyż miałoby być zbrodnią to, iż umiałem ocenić twoją uroczą twarzyczkę, twe czarujące talenty, twój wdzięk nieodparty i tę wzruszającą niewinność, która dodaje nieporównanej ceny tym tak już cennym przymiotom? nie, z pewnością nie: ale, nie będąc winnym, można być nieszczęśliwym, i to jest los, który mnie czeka, jeśli ty, pani, odtrącisz hołd mego uwielbienia. Jestto pierwszy, jaki serce moje komukolwiek ofiarowało. Bez ciebie byłbym dotąd, nie powiem szczęśliwy, ale spokojny. Ujrzałem ciebie: spokój odleciał daleko odemnie, a szczęście tak niepewne. Mimo to, ty dziwisz się memu smutkowi; pytasz się o przyczynę; czasem nawet zdawało mi się, że dostrzegam, iż on i ciebie dotyka. Ach! powiedz słowo, a szczęście stanie się twojem dziełem. Ale, zanim je wypowiesz, pomyśl, że jedno słowo może również dopełnić miary mojego nieszczęścia. Bądź zatem władczynią mojego losu. Przez ciebie mogę być na wieki zbawionym lub przeklętym. W jakież droższe ręce mógłbym złożyć sprawę większej dla mnie wagi?