Nasze winy - Louise Kennedy - ebook + książka

Nasze winy ebook

Kennedy Louise

4,3

Opis

Olśniewająca powieść o miłości w czasach niepokoju. Bolesna, szczera i nieodkładalna.

Irlandia Północna, 1975 rok. W kraju codziennie wybuchają bomby, trwają krwawe rozrachunki IRA. Młoda nauczycielka Cushla stara się wieść wraz z matką spokojne życie w miasteczku w pobliżu Belfastu. Uczy w szkole parafialnej, a wieczorami pracuje w rodzinnym pubie. Tam poznaje Michaela, adwokata, który zdobył rozgłos, broniąc członków IRA.

On jest protestantem i kocha Irlandię, ale nie uważa, że warto dla niej zabijać. Ona jest katoliczką i wie, że zawsze będzie oceniania przez pryzmat wyznania i pochodzenia. Wbrew rozsądkowi – Michael jest znacznie starszy oraz żonaty – Cushla daje się wciągnąć w jego wyrafinowany świat, zawiązuje się między nimi romans. Brutalne pobicie ojca jednego z uczniów uruchamia jednak lawinę wydarzeń zagrażających wszystkim, których Cushla najbardziej chce chronić.

Poruszająca opowieść o Romeo i Julii na tle jednego z najbardziej krwawych i zaciętych społecznych konfliktów Europy. Tutaj bycie sobą to luksus. Trauma staje się codziennością, a wyjście poza utarte podziały równa się zdradzie. Kennedy z przejmującą czułością pokazuje, jak walec wielkiej historii okrutnie rozjeżdża nasze najbardziej osobiste wolności.

Karolina Sulej, pisarka i reporterka

Zakazany romans, zamachy, polityka. Louise Kennedy odtwarza gest po geście niespokojne czasy swojej młodości, które zaskakująco współbrzmią z teraźniejszością.

Inga Iwasiów

Drugą połowę XX wieku w Irlandii Północnej nie bez przyczyny nazywa się „Kłopotami”. Protestanci bali się katolików, katolicy nie ufali protestantom. Nic nie było czarno-białe. A jednak w tym brutalnym świecie rodziła się fascynacja innymi. Odważna, uparta, ale i pełna humoru - jak uczucie łączące bohaterów „Naszych win”. Louise Kennedy jest mistrzynią północnoirlandzkiego surowego dowcipu, którym potrafi nasycić nawet chwile grozy. Znakomita powieść!

Aleksandra Łojek

Wróg mieszkający za rogiem, zakazana miłość i dorastanie w lęku. Kennedy wspaniale i przejmująco pokazuje codzienność rozdartej wojną domową Irlandii Północnej oraz udowadnia, że człowiek zawsze znajdzie sposób, aby żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami.

Michał Nogaś

Brak mi słów, by wyrazić, jak bardzo dotknęła mnie ta książka, jak bardzo mnie poruszyła. Idealnie przywołuje czas i miejsce, jest niewzruszenie odważna w wyrażaniu tęsknoty. „Nasze winy” to nadzwyczajna książka. Złamie Ci serce.

Lucy Caldwell

Proza Kennedy jest piękna. Przeczytam wszystko, co opublikuje.

Sarah Moss

Olśniewająca! Debiutancka powieść Kennedy jest jednocześnie piękna i emocjonalnie miażdżąca.

„Washington Post”„Post”

 

Nasze winy” to powieść skrząca się energią i inteligencją. Kennedy jest pisarką o wyjątkowej empatii, z niezwykłym stylem i umiejętnościami.

„Irish Times”

 

Powieść, którą wyróżnia coś niezwykle rzadkiego w literaturze: poczucie niewzruszonej racji… Pobrzmiewają w niej pasja i opanowanie właściwe mistrzyni.

„Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (39 ocen)
19
15
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martairmina

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka, polecam!
10
Pati_A

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca i życiowa. Powieść Louise Kennedy przedstawia trudy jakie musieli znosić ludzie w Irlandii podzieleni przez wyznania religijne.
10
Mihal69

Dobrze spędzony czas

Zaskakująco dobra powieść, tym bardziej, że to „love story”, choć oczywiście nie to jest w niej najważniejsze. Przeczytana "na raz". Opis książki "Olśniewająca powieść o miłości w czasach niepokoju. Bolesna, szczera i nieodkładalna" wyjątkowo trafny, nic dodać nic ująć.
00
katarzyna_czernic

Dobrze spędzony czas

Świetna i wciągająca historia osobista spleciona z tą wielką historią świata.
00
kati2001

Nie oderwiesz się od lektury

zwykle codzienne zmagania na tle burzliwej historii
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Tre­spas­ses
Co­py­ri­ght © Lo­uise Ken­nedy, 2022 All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kaja Gu­cio, 2023
Książka zo­stała opu­bli­ko­wana dzięki wspar­ciu Li­te­ra­ture Ire­land
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ida Świer­kocka
Ko­rekta • Anna Gą­dek, Agata Ton­dera
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Pro­jekt okładki • Lau­ren Pe­ters-Col­laer
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki • Magda Bloch
Fo­to­gra­fia na okładce • frag­ment re­pro­duk­cji ob­razu In a Bar, Fre­de­rick Wil­liam El­well, © Fe­rens Art Gal­lery / © Es­tate of Fre­de­rick El­well. All ri­ghts re­se­rved 2023 / Brid­ge­man Ima­ges
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67616-36-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Oto me­lan­cho­lijny huk die­sla, kłąb dymu, który rów­nie do­brze może być czarny, jak i biały.

Port od­pływa na groźne mo­rza, a sprawy po­zo­stają nie­roz­wi­kłane; słu­chamy

Ka­zań wszech­wie­dzą­cego na­uto­fonu, pi­jemy i nie­po­strze­że­nie zni­kamy z tego świata

Cia­ran Car­son, The Irish for No [Nie po ir­landzku]

Ach! Ten pierw­szy ro­mans, jak do­brze go pa­mię­tamy!

Stan­ley Ku­brick, Barry Lyn­don

2015

Po­dą­żają za prze­wod­niczką, chudą i bladą. Dziew­czyna ma na so­bie zie­loną, lnianą su­kienkę, a wo­kół jej pra­wego ra­mie­nia wije się de­li­katny ta­tuaż, który wy­gląda jak drut kol­cza­sty. Cu­shla prze­suwa się na skraj grupy, z dala od fran­cu­skich i wło­skich tu­ry­stów w dro­gich płasz­czach prze­ciw­desz­czo­wych. Są w jej wieku – co na­dal ją za­ska­kuje. Z dala od do­bie­ga­ją­cego pięć­dzie­siątki męż­czy­zny po jej le­wej stro­nie, o sta­lo­wo­si­wych, za­cze­sa­nych do tyłu wło­sach, w nie­du­żych oku­la­rach i ma­ry­narce z mięk­kiej wełny.

Prze­wod­niczka stoi obok ko­lej­nego eks­po­natu, kilka kro­ków od Cu­shli. Z tak bli­skiej od­le­gło­ści wzór na skó­rze dziew­czyny jest do­sko­nale wi­doczny. Kol­co­list – ostre pędy i zło­ci­ste kwiaty. Cu­shla czuje do niej przy­pływ sym­pa­tii za to, że wy­brała krzew, który dławi inne ro­śliny na tu­tej­szych wzgó­rzach – a nie róże, mo­tyle czy gwiazdy.

Eks­po­nat to rzeźba z ży­wicy, tka­niny i włókna szkla­nego. Biała po­stać na po­stu­men­cie, kre­dowa, sar­ko­fa­gowa, twarz ma ni­czym spo­witą ca­łu­nem, rysy nie­wy­raźne. Ciało jest dziw­nie bez­pł­ciowe, choć mę­skie; sze­roki tu­łów, ma­sywna klatka pier­siowa. Od pasa w górę ema­nuje spo­ko­jem, śpiąca głowa spo­czywa na zgię­tym ra­mie­niu. Coś jed­nak nie zga­dza się w tej po­zie; koń­czyny są roz­ło­żone nie­zgrab­nie, jakby nie zo­stały od­po­wied­nio usta­wione.

Dziew­czyna za­czyna mó­wić. Dzieło po­wstało w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych – wy­ja­śnia. Ar­tystka stwo­rzyła je po tym, jak za­mor­do­wano jej przy­ja­ciela. O ile nie­omal kla­syczna kom­po­zy­cja sta­nowi do­brze znane wy­obra­że­nie śmierci, o tyle nie­upo­rząd­ko­wana forma wy­wo­łuje szok, sy­gna­li­zu­jąc bru­tal­ność mo­mentu za­bój­stwa i chaos pa­nu­jący w ko­lej­nych go­dzi­nach. Au­torka uka­zuje nam przy­ja­ciela jako eve­ry­mana, ale jego nie­dbała poza na­daje mu ludzki wy­miar.

Po­zo­stali pod­cho­dzą do ko­lej­nej pracy – kon­struk­cji przy­po­mi­na­ją­cej budkę TAR­DIS, wy­ko­na­nej z sze­ściu skrzy­deł drzwi po­cho­dzą­cych z wię­zie­nia w Ar­magh. Cu­shla za­trzy­muje się na chwilę i staje przed rzeźbą. Dziew­czyna z wy­ta­tu­owa­nym kol­co­li­stem nie miała ra­cji. Ar­tystka nie przed­sta­wiła eve­ry­mana. De­tale są bar­dzo in­tymne, wręcz pre­cy­zyj­nie od­wzo­ro­wane, tak jakby ca­łość po­wstała z od­lewu. Fo­remny wzgó­rek tłusz­czu po­środku ciała. Lekko unie­siony prawy bark. Coś cia­sto­wa­tego w za­ry­sie żu­chwy. Cu­shla przy­gląda się jego twa­rzy, w oba­wie, że zo­ba­czy na niej strach lub ból, ale on wy­gląda tak samo jak wtedy, gdy spał.

Ktoś do­tyka jej ra­mie­nia. To ten męż­czy­zna w nie­wiel­kich oku­la­rach.

– Pani La­very – od­zywa się. – Pa­mięta mnie pani?

NIE PO IR­LANDZKU

1

Cu­shla owi­nęła to­rebkę płasz­czem i we­pchnęła ją w szcze­linę mię­dzy lo­dówką z pi­wem a kasą. Eamonn, jej brat, schy­lał się nad spi­sem to­waru. Spoj­rzał na nią i zmru­żył oczy. Ski­nął głową w stronę lu­stra, które cią­gnęło się przez całą dłu­gość baru. Cu­shla przy­su­nęła się bli­żej i zer­k­nęła na swoje od­bi­cie. Oj­ciec Slat­tery na­zna­czył ją gru­bym krzy­żem, sze­ro­kim na dwa cen­ty­me­try i dłu­gim na pięć. Pod na­ci­skiem jej palca wy­do­był się z niego so­snowy, ży­wiczny za­pach po­świę­co­nej mik­stury, którą zmie­szano z po­pio­łem, a krzy­żowy kształt roz­mył się w smugę sa­dzy.

Eamonn wci­snął jej do ręki mo­krą ser­wetkę.

– Po­spiesz się – wy­sy­czał.

Więk­szość męż­czyzn, któ­rzy pili w pu­bie, nie po­sy­py­wała się po­pio­łem w Środę Po­piel­cową, nie uczest­ni­czyła w dro­dze krzy­żo­wej w Wielki Pią­tek ani nie cho­dziła na nie­dzielną mszę. Pi­cie w ka­to­lic­kim ba­rze to jedno, ale je­śli piwo na­lewa ci ko­bieta po­ma­lo­wana w pa­pi­stow­skie barwy wo­jenne, to już zu­peł­nie inna sprawa. Cu­shla tarła, aż skóra na jej czole zro­biła się ró­żowa, a ser­wetka sczer­niała i sfla­czała. Wy­rzu­ciła ją do ko­sza.

Eamonn mruk­nął coś pod no­sem. Je­dyne słowo, które udało jej się wy­ło­wić, brzmiało „ćwok”.

Stali by­walcy gro­ma­dzili się wzdłuż kon­tu­aru. Jimmy O’Kane, któ­remu kie­szonkę na piersi wy­brzu­szało za­ku­pione na ko­la­cję jajko. Minty, woźny w szkole, który wy­pił tyle piwa Carls­berg Spe­cial Brew, że pub zdo­był na­grodę za naj­wyż­szą sprze­daż w Ir­lan­dii Pół­noc­nej, cho­ciaż nikt poza nim nie za­ma­wiał tej marki. Fi­del, w czapce khaki i przy­ciem­nia­nych oku­la­rach. Za dnia wa­żył mię­tówki i goź­dzi­kowe kar­melki w skle­pie ze sło­dy­czami swo­jej matki, a wie­czo­rami peł­nił funk­cję bry­ga­diera w lo­kal­nym od­dziale Sto­wa­rzy­sze­nia Obrony Ul­steru. Le­slie, mon­ter ze stoczni, który od­zy­wał się do­piero po pi­ja­nemu i pew­nego wie­czoru po­wie­dział Cu­shli, że chciałby ją wy­ką­pać. Jesz­cze je­den męż­czy­zna. W śred­nim wieku, nad szklanką whi­skey. Ciem­no­włosy, lekko przy­gar­biony. Ubrany w czarny gar­ni­tur i wy­kroch­ma­loną białą ko­szulę, od któ­rej od­cze­piono koł­nie­rzyk – taki strój rzu­cał się w oczy na tle ro­bo­czych kom­bi­ne­zo­nów i tka­nin non-iron. Włosy miał przy­gła­dzone do wy­so­ko­ści uszu, a da­lej po­fa­lo­wane nad kar­kiem, jakby spo­cił się pod ka­pe­lu­szem. Albo pe­ruką.

Cu­shla wspięła się na ta­bo­ret, żeby pod­gło­śnić te­le­wi­zor. Gdy ze­szła, męż­czy­zna z whi­skey trą­cał kciu­kiem filtr pa­pie­rosa, jakby wła­śnie od­wró­cił wzrok.

Wia­do­mo­ści za­częły się od tego co zwy­kle, czyli od mon­tażu krót­kich sce­nek. Za­mieszki. Chłop­czyk, sze­ścio- czy sied­mio­letni, wdra­puje się na trans­por­ter Sa­ra­cen i wtyka ka­mień w je­den z otwo­rów, przez które żoł­nie­rze ce­lują z ka­ra­bi­nów. Marsz na Stor­mont, ty­siące lu­dzi po­dąża długą aleją do bu­dynku par­la­mentu. Do­dali coś no­wego. Po­je­dyn­czy sa­mo­chód za­par­ko­wany na pu­stej ulicy. Wy­gląda to jak zdję­cie, do chwili aż po­jazd eks­plo­duje w ogrom­nej kuli dymu i ognia, drzwi gwał­tow­nie się od­ry­wają, a szkło z oko­licz­nych bu­dyn­ków sy­pie się na as­falt ni­czym grad. Seg­ment koń­czył się tak jak za­wsze – wi­ze­run­kiem Mary Pe­ters dzier­żą­cej w dłoni me­dal olim­pij­ski.

– Zdo­była go trzy lata temu – ode­zwał się Eamonn.

– To był ostatni raz, kiedy mo­gli­śmy być dumni z cze­goś, co się tu wy­da­rzyło – stwier­dził męż­czy­zna. Głos miał głę­boki, nie­mal chro­po­waty, choć mó­wił z wy­twor­nym ak­cen­tem.

– Co ra­cja, to ra­cja, Mi­chael – od­parł Eamonn.

Skąd Eamonn wie­dział, jak mu na imię?

Fi­del ski­nię­ciem głowy wska­zał pre­zen­tera.

– Barry przy­strzygł brodę – po­wie­dział, opla­ta­jąc wła­sny za­rost wo­kół kciuka i ukła­da­jąc go w długi, zwę­ża­jący się ku do­łowi szpic.

Wia­do­mo­ści. Wiej­ska droga: po­li­cyjny land ro­ver za­par­ko­wany w po­przek bia­łych li­nii, para okry­tych płachtą nóg wy­staje spod ły­sego krzewu głogu. Męż­czyźni w ko­mi­niar­kach za sto­łem z la­mi­natu, po­kryte wełną twa­rze przy­ci­skają się do rzędu mi­kro­fo­nów, od czasu do czasu oświe­tlane bły­skami fle­szy. Pub bez okien, wil­gotny dym są­czy się z kra­teru w da­chu.

Wia­do­mo­ści koń­czyły się hi­sto­rią z ży­cia wziętą. Wszy­scy lu­bili tę część, bo zwy­kle cho­dziło o coś neu­tral­nego, co można było sko­men­to­wać. Re­por­ter przy­je­chał do cen­trum mia­sta i py­tał lu­dzi, co są­dzą o bie­ga­niu na go­lasa. Idio­tyzm – stwier­dziła ko­bieta w wy­dzier­ga­nej czapce – prze­cież za zimno na ta­kie rze­czy. W ba­rze roz­legł się re­chot. Drobny męż­czy­zna z wło­sami przy­li­za­nymi bry­lan­tyną oświad­czył, że gdyby mu ktoś do­brze za­pła­cił, to czemu nie. Ko­lejny wark­nął „to nie­przy­zwo­ite” i po­szedł so­bie. Na­stęp­nie ekipa za­cze­piła dziew­czynę o dłu­gich, ciem­nych wło­sach i wiel­kich oczach. Za­gad­nięta miała na so­bie ko­żu­szek, któ­rego koł­nierz za­sła­niał jej twarz. Moim zda­niem to fan­ta­styczna sprawa – po­wie­działa – ja­kaś od­miana. Wy­glą­dała, jakby była upa­lona.

– Tro­chę do cie­bie po­dobna, Cu­shla – oznaj­mił Minty. – A ty nie masz ochoty po­bie­gać so­bie na go­lasa?

– Od­wal się od mo­jej sio­stry, zbo­czeńcu – od­parł Eamonn z uśmie­chem. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Cu­shla od­po­wie­dzia­łaby tak, że wszy­scy by się za­mknęli, ale dziś zda­wała so­bie sprawę z obec­no­ści męż­czy­zny z czy­stą whi­skey i za­dba­nymi pa­znok­ciami.

Eamonn ka­zał Cu­shli sprząt­nąć pu­ste na­czy­nia. Wy­szła zza kon­tu­aru. Trzech klien­tów z ob­cię­tymi na jeża wło­sami sie­działo w rogu przy sto­liku za­gra­co­nym ku­flami, które wy­glą­dały jak ską­pane w my­dli­nach. Się­gała wła­śnie po ostatni, gdy je­den z tej trójki po­sta­wił go na dy­wa­nie.

– Jesz­cze ten – po­wie­dział, a jego grdyka po­ru­szała się przy każ­dym sło­wie. Cu­shla po­chy­liła się po ku­fel, a męż­czy­zna po­ło­żył jej dło­nie na bio­drach, tuż nad tył­kiem. Uwol­niła się i wró­ciła do baru przy wtó­rze ich śmie­chu.

– Za­uwa­ży­łeś, co ten żoł­nierz zro­bił? – za­py­tała Eamonna, wkła­da­jąc na­czy­nia do zlewu.

– Nie. – Przy od­po­wie­dzi na­wet na nią nie spoj­rzał, a ona wie­działa, że ow­szem, za­uwa­żył.

– Su­kin­syn mnie ob­ma­cy­wał.

– I co mam z tym zro­bić? – spy­tał Eamonn, cho­ciaż wła­ści­wie nie było py­ta­nia. Nic nie mógł zro­bić.

Miesz­kali w mie­ście gar­ni­zo­no­wym, choć da­wało się to od­czuć do­piero od 1969 roku, gdy po­ja­wiło się woj­sko; nie żeby żoł­nie­rze kie­dy­kol­wiek pa­tro­lo­wali ulice. Ro­dzina La­ve­rych wi­dy­wała ich w ba­rze, kiedy nie mieli na so­bie mun­du­rów. Ci z kilku pierw­szych od­dzia­łów byli cał­kiem w po­rządku. Po­tem przy­je­chali Spa­do­chro­nia­rze. Lu­bili zo­sta­wiać po so­bie pa­miątki. Wdep­tane w wy­kła­dzinę pety, ze­rwane ze ściany ka­felki na pod­ło­dze w mę­skiej to­a­le­cie. Na­za­jutrz po krwa­wej nie­dzieli za­wi­tali do pubu całą grupą. Na­wet Fi­del i chło­paki czuli się nie­swojo w ich to­wa­rzy­stwie i wkrótce zo­stała tylko Gina, Cu­shla i żoł­nie­rze; oj­ciec był już wtedy za słaby, żeby pra­co­wać. Gina sie­działa na stołku, pod­sta­wiała szklankę pod na­le­wak i cały czas ich ob­ser­wo­wała. Uda­wało jej się ich igno­ro­wać do czasu, gdy w wy­niku za­chęty ko­le­gów je­den z żoł­nie­rzy od­gryzł ka­wa­łek ku­fla, po czym wy­pluł do po­piel­niczki odłamki i krew. Cu­shla miała wra­że­nie, że ogląda film grozy, kiedy jej matka ru­szyła w po­przek sali. Z któ­rego pier­dla w An­glii was wy­rzy­gało? – za­py­tała Gina, a po­tem wy­brała nu­mer do ko­szar; dzwo­niła ze skar­gami tak czę­sto, że znała do­wódcę z imie­nia i na­zwi­ska. Gło­sem, któ­rego uży­wała pod­czas roz­mów te­le­fo­nicz­nych, po­wie­działa mu, żeby za­brał stąd swo­ich lu­dzi, że nie są już mile wi­dziani. Przy­je­chali po nich żan­darmi, ale na wi­dok woj­sko­wych w pu­bie Cu­shla wciąż czuła nie­po­kój. Gina zdra­dziła, co o tym wszyst­kim my­śli.

Kiedy wresz­cie Cu­shla zdo­była się na to, by pod­nieść głowę, męż­czy­zna uśmiech­nął się do niej. Spoj­rze­nie miał życz­liwe. Wszystko sły­szał, a ona po­czuła wstyd, bar­dziej za Eamonna niż za sie­bie, i za­brała się do po­rząd­ko­wa­nia pó­łek z bu­tel­ko­wa­nym pi­wem.

– Ładny wi­dok – po­wie­dział ja­kiś głos z an­giel­skim ak­cen­tem. Zer­k­nęła w lu­stro. Przy kon­tu­arze stał ob­ma­cy­wacz z bank­no­tem w ręku. Z na­le­waka za nią do­było się wes­tchnie­nie, gdy Eamonn na­peł­niał ku­fle.

– Udaje, że mnie nie sły­szy – po­wie­dział ob­ma­cy­wacz.

– Może to przez to, że ją po­ni­żasz? – spy­tał Mi­chael. Cu­shla od­wró­ciła się mimo woli. Męż­czy­zna zmie­nił po­zy­cję na stołku i sie­dział te­raz twa­rzą do żoł­nie­rza, a whi­skey trzy­mał w le­wej ręce.

– Daj spo­kój, stary. To tylko żarty – ode­zwał się woj­skowy, tak pi­skli­wie, że za­brzmiał jak skam­lący dzie­ciak.

– Żart działa wtedy, gdy śmie­szy obie strony – za­uwa­żył Mi­chael.

Żoł­nierz po­chy­lił się, znie­ru­cho­miał, po czym cof­nął szyję, jakby się roz­my­ślił. Nie­zręcz­nie zgar­nął trzy ku­fle i wró­cił do sto­lika, po dro­dze roz­chla­pu­jąc piwo na pod­łogę. Eamonn wpa­try­wał się nie­wzru­sze­nie w ekran te­le­wi­zora, ale coś w za­ry­sie jego szczęki zdra­dzało, że jego mę­skość zo­stała ura­żona. Fi­del i po­zo­stali rów­nież spra­wiali wra­że­nie, jakby nic wiel­kiego się nie stało. Kim był ten czło­wiek?

Sta­rała się zna­leźć so­bie za­ję­cie, wy­cie­rała, po­rząd­ko­wała, pró­bu­jąc przy tym nie pa­trzeć na niego. Drzwi za­trza­snęły się z hu­kiem. Sto­lik żoł­nie­rzy był pu­sty, na dnie każ­dego ku­fla po­zo­stało kilka cen­ty­me­trów piwa.

Stali by­walcy za­częli zbie­rać się do do­mów.

– Po­wi­nie­neś wy­sko­czyć na go­dzinkę – po­ra­dziła Eamon­nowi Cu­shla. – Zo­ba­czyć dzieci, za­nim pójdą spać.

– Nie chcę cię zo­sta­wiać sa­mej.

– Te­raz już bę­dzie spo­kój.

– No do­bra. Gdyby coś się działo, to dzwoń – rzu­cił, a po chwili już go nie było.

Mi­chael za­pa­lił pa­pie­rosa i wy­pu­ścił dym no­sem.

– Jesz­cze raz to samo po­pro­szę – po­wie­dział, prze­su­wa­jąc szklankę w jej stronę.

Zer­k­nęła w lu­stro, gdy na­le­wała mu al­ko­hol. Ob­ser­wo­wał ją. Ośmie­lona tym, że stoi do niego ple­cami, nie od­wró­ciła wzroku.

Po­sta­wiła whi­skey na la­dzie.

– Cu­shla, prawda? Je­stem Mi­chael. Może ty też się na­pi­jesz? – za­py­tał, za­ci­ska­jąc palce wo­kół szklanki. Jego obec­ność spra­wiła, że wnę­trze le­piej się pre­zen­to­wało. Wi­szące za nim pod­nisz­czone lampy na ścia­nach roz­ta­czały kręgi cie­płego świa­tła na sto­li­kach z drewna te­ko­wego, zaś zie­lony tweed, któ­rym obito ka­napy i stołki, do­da­wał ca­ło­ści swo­istego, ob­skur­nego prze­py­chu.

– Rano mu­szę być w szkole. Ale dzięki – od­parła.

– Gdzie uczysz? – spy­tał. Było to jedno z tych py­tań, które lu­dzie za­dają, gdy chcą wie­dzieć, którą nogą ko­piesz. Jak masz na imię? A na na­zwi­sko? Do któ­rej szkoły cho­dzi­łaś? Gdzie miesz­kasz?

– W pod­sta­wówce St Dal­lan, trze­cią klasę.

– To dzieci mają po sie­dem czy osiem lat? Przy­jemny wiek.

– Rze­czy­wi­ście – po­twier­dziła. – Przez pierw­sze dwa lata uczy­łam pierw­szaki. Więk­szość czasu po­świę­ca­łam na pro­wa­dza­nie ich do to­a­lety.

– A dzi­siaj rano za­pro­wa­dzi­łaś dzieci na po­sy­pa­nie głowy po­pio­łem – po­wie­dział.

Pew­nie wi­dział, jak ście­rała krzyż z czoła. Jak Eamonn się na nią de­ner­wo­wał.

– Ow­szem – od­parła.

– Za młodu miesz­ka­łem w Du­bli­nie – wy­znał. – Tam są sami ka­to­licy. Po­wie­dział to nie­fra­so­bli­wie, ale wpa­try­wał się w nią z taką in­ten­syw­no­ścią, że po­czuła ulgę, gdy w końcu ode­rwał od niej wzrok i po­cią­gnął łyk ze szklanki.

– Ja też rano po­sze­dłem na po­piół – zdra­dził gło­śnym szep­tem Jimmy O’Kane.

– Le­piej ci po­szło z wy­cie­ra­niem niż mnie – po­wie­działa Cu­shla.

– Kapka płynu do zmy­wa­nia na ścierce – wy­ja­śnił sta­ru­szek.

Cu­shla zer­k­nęła na Mi­cha­ela. W jego oczach ma­lo­wało się roz­ba­wie­nie.

Za­pa­rzyła her­batę i usta­wiła sto­łek tak, żeby wi­dzieć ekran od­bior­nika. Aku­rat le­ciał ja­kiś te­atr te­le­wi­zji. He­len Mir­ren le­żała na ka­na­pie i gła­skała bia­łego kota, a jej mąż oskar­żał Mal­colma McDo­wella o to, że z nią sy­pia. Cu­shla nie zro­zu­miała, dla­czego He­len mia­łaby się za­da­wać z McDo­wel­lem, który był chudy, wy­glą­dał na okrut­nika i no­sił grzeczny, nie­bie­ski swe­ter, skoro za męża miała po­staw­nego Alana Ba­tesa o me­lan­cho­lij­nym spoj­rze­niu. Mir­ren wstała i za­częła cho­dzić po po­koju. Miała na so­bie białą szmi­zjerkę. Wy­glą­dała ele­gancko. Strój Cu­shli skła­dał się z ró­żo­wej ko­szuli z eta­miny i dżin­sów z na­szywką „Push My Pa­nic But­ton” na tyl­nej kie­szeni.

Jimmy do­pił piwo, przy­ci­ska­jąc dolną wargę do kra­wę­dzi ku­fla, żeby nie uro­nić ani kro­pli, po czym, po­kle­paw­szy się de­li­kat­nie po kie­szonce na piersi, po­czła­pał przez drzwi.

Mi­chael za­mó­wił na­stępną ko­lejkę. Po­wie­dział jej, że ta sztuka zdo­była na­grodę dla naj­lep­szego dra­matu w 1960 roku. Uwa­żał, że re­ży­ser nie po­tra­fił od­po­wied­nio wy­ko­rzy­stać ta­lentu Mir­ren, a McDo­well zo­stał za­szu­flad­ko­wany od cza­sów roli w Me­cha­nicz­nej po­ma­rań­czy. Cu­shla od­parła, że nie zdo­łała na­wet do­koń­czyć tej książki, a co do­piero obej­rzeć ekra­ni­za­cji.

– Ale film jest piękny – stwier­dził. – Na­wet jego bru­tal­ność jest wy­borna. Do­dał, że zna czło­wieka z Ar­magh, który za­grał tam ka­lekę. Sam też tro­chę pi­sał. Kilka fil­mów do­ku­men­tal­nych, krót­kie sztuki te­atralne. – Praw­nicy to sfru­stro­wani ak­to­rzy – do­dał. Mó­wił tak, jak gdyby przy­wykł do tego, że go słu­chają.

Kiedy Eamonn wró­cił, uszczyp­nął Cu­shlę w po­liczki, jakby była ma­łym dziec­kiem.

– Dzięki, że jej po­pil­no­wa­łeś – po­wie­dział do Mi­cha­ela.

– Mam dwa­dzie­ścia cztery lata – od­parła Cu­shla. Eamonn po­pa­trzył na nią z ty­pową dla sie­bie mie­sza­niną po­gardy i po­błaż­li­wo­ści; wy­razu twa­rzy Mi­cha­ela nie po­tra­fiła od­czy­tać.

Wy­szedł ra­zem z nią i prze­pu­ścił ją, przy­trzy­mu­jąc drzwi. Gdy go mi­jała, otarła się ręką o jego ra­mię. Wy­dał jej się sta­bilny, kon­kretny.

Pub mie­ścił się przy zjeź­dzie z głów­nej ulicy, od tyłu gó­ro­wała nad nim wieża ze­ga­rowa sto­jąca na te­re­nie zruj­no­wa­nego klasz­toru, a z przodu – nie­wy­soki blok z miesz­ka­niami ko­mu­nal­nymi. Cu­shla prze­szła przez po­grą­żony w mroku par­king i do­tarła do miej­sca, gdzie zo­sta­wiła swo­jego nie­wiel­kiego, czer­wo­nego re­naulta, w po­bliżu przej­ścia pod­ziem­nego, które bie­gło pod nową dwu­pa­smową drogą i pro­wa­dziło nad brzeg je­ziora. W be­to­no­wym tu­nelu od­bi­jały się echem głosy, a pa­pie­rosy mi­go­tały w ciem­no­ści. Cierpki za­pach znad wody, szum po­prze­dza­jący przy­pływ: tłu­sty i błot­ni­sty.

– Do­bra­noc, Cu­shla – ode­zwał się Mi­chael. Stał obok du­żego brą­zo­wego sa­mo­chodu przy wej­ściu do pubu.

– Cześć – od­po­wie­działa. Kiedy włą­czyła świa­tła, on na­dal tam stał, a barki zda­wały się mu cią­żyć, przez co wy­glą­dał sta­rzej niż wtedy, gdy sie­dział przy kon­tu­arze.

Po­li­cja wy­zna­czyła strefę kon­troli na High Street i ulica opu­sto­szała. Gdy Cu­shla zbli­żała się do banku, z in­nego baru na chod­nik wy­szli chwiej­nym kro­kiem trzej męż­czyźni. Ci sami żoł­nie­rze co wcze­śniej. Ob­ma­cy­wacz za­to­czył się przed jej sa­mo­cho­dem i Cu­shla mu­siała wci­snąć ha­mu­lec do de­chy, żeby go nie po­trą­cić. Gdy za­uwa­żył, że to ona, wy­su­nął ję­zyk i za­czął nim krę­cić w ob­sce­niczny spo­sób, nie­do­rzeczny dla ko­goś tak mło­dego. Re­flek­tory oświe­tliły jej sa­mo­chód od tyłu i Cu­shla zer­k­nęła w lu­sterko wsteczne. Mi­chael. Pod­niósł dwa palce i cze­kał z włą­czo­nym sil­ni­kiem, aż ko­le­dzy chłopca od­cią­gną go od auta. Cu­shla ru­szyła po­woli, a oni zo­stali przy kra­węż­niku, za­śmie­wa­jąc się. Mi­chael po­dą­żył za nią do domu, a po­tem za­mru­gał raz świa­tłami i po­je­chał w kie­runku wzgórz.

Wy­kusz na par­te­rze domu La­ve­rych wy­da­wał się nie­przy­zwo­icie ja­sny wśród ciem­nych fa­sad po­zo­sta­łych do­mostw. Po wej­ściu do środka Cu­shla za­cią­gnęła złote, ak­sa­mitne za­słony w sa­lo­nie. Żar w ko­minku przy­gasł, two­rząc fu­trza­stą war­stwę bia­łego po­piołu, która roz­pa­dła się w pył, gdy Cu­shla opróż­niła wy­soką mo­siężną po­piel­niczkę sto­jącą przy fo­telu matki.

Za­ło­żyła osłonę prze­ciw­o­gniową, zga­siła świa­tło i wspięła się po scho­dach.

– To ty? – za­py­tała matka.

– A kto inny? – od­parła Cu­shla, otwie­ra­jąc drzwi. Gina La­very le­żała oparta o trzy po­duszki, z parą maj­tek na­cią­gniętą na wałki we wło­sach. Ra­dio ci­cho grało. Za­wsze zo­sta­wiała je włą­czone na całą noc, mó­wiła, że to dla to­wa­rzy­stwa. Cza­sami rano opo­wia­dała Cu­shli, co jej się śniło, o Geo­rge’u Be­ście, re­ga­tach jach­to­wych do­okoła świata i ame­ry­kań­skim pro­gra­mie ko­smicz­nym, a kiedy do­star­czano ga­zetę, oka­zy­wało się, że to jed­nak prawda. Na­sią­kała wszyst­kimi tymi pod­pro­go­wymi in­for­ma­cjami.

– Znowu nie za­cią­gnę­łaś za­słon – po­wie­działa Cu­shla.

– A kto by tam mar­no­wał na mnie na­boje? – od­parła Gina. Sta­rała się nadać swoim sło­wom wład­cze brzmie­nie, ale w jej gło­sie po­brzmie­wała lepka nuta ta­bletki na­sen­nej. – Dużo lu­dzi dzi­siaj?

– Tyle co zwy­kle. I jesz­cze trzech żoł­nie­rzy.

– Te ścierwa.

– Pu­ści­łam Eamonna na chwilę do domu.

– Nie lu­bię, jak sto­isz sama za ba­rem.

– Wszystko w po­rządku. Je­den fa­cet do­trzy­my­wał mi to­wa­rzy­stwa. Na­zywa się Mi­chael. Ja­kieś czter­dzie­ści pięć lat. Ciemne włosy. Bar­dzo, ale to bar­dzo. Mówi, że jest praw­ni­kiem.

– Mi­chael Agnew. Ale jest już po pięć­dzie­siątce – stwier­dziła Gina.

– Wy­gląda na młod­szego – od­parła Cu­shla.

– Cią­gle taki przy­stojny? – za­py­tała Gina. – W swoim cza­sie nie­zły był z niego pod­ry­wacz. Do­bry Boże, całe wieki go nie wi­dzia­łam. Bar­dzo się lu­bili z twoim tatą.

Eamonn miał trzy­dzie­ści dwa lata i pra­co­wał w ba­rze od pięt­na­stego roku ży­cia. Pew­nie pa­mię­tał Mi­cha­ela z tam­tych cza­sów.

– Gdzie mieszka? – chciała wie­dzieć Cu­shla.

– W du­żym domu przy dro­dze na wzgó­rze. Ma też miesz­ka­nie w mie­ście. Tylko z tą jego żoną kiep­sko – do­dała Gina. A po­tem zro­biła to, co wszyst­kie ko­biety w ro­dzi­nie, gdy ko­goś było im żal: zmarsz­czyła je­den po­li­czek i pół­gęb­kiem wy­mru­czała słowo „po­móż”. Był to skrót od „Do­po­móż jej, do­bry Boże”.

– Coś nie tak z jego żoną?

Gina przy­ło­żyła dłoń do ust, na­śla­du­jąc gest pi­cia al­ko­holu.

– Jest z Du­blina – stwier­dziła, jak gdyby to wy­ja­śniało sprawę.

– Tak? Ka­to­liczka?

– Nie, po­cho­dzi z ja­kiejś pro­te­stanc­kiej ro­dziny z wyż­szych sfer.

– Mają dzieci?

– Syna. Te­raz pew­nie ma już z sie­dem­na­ście albo osiem­na­ście lat.

Cu­shla na­chy­liła się nad matką i po­ca­ło­wała ją w po­li­czek, wdy­cha­jąc wszyst­kie jej smutne za­pa­chy. Woda to­a­le­towa Je Re­viens i pa­pie­rosy. Płyn do wło­sów i dżin. Nie tylko żona Mi­cha­ela Agnew lu­biła się na­pić.

W swoim po­koju Cu­shla przy­go­to­wała ubra­nia, które za­mie­rzała wło­żyć rano do pracy. Spód­nica w kratę, gra­na­towy swe­ter z ja­gnię­cej wełny, szara bluzka. Nie­mal jak mun­du­rek szkolny. Do­tych­czas ni­gdy nie za­sta­na­wiała się nad tym, jak wy­gląda za ba­rem, i wy­bie­rała rze­czy, któ­rych nie bała się po­pla­mić wy­bie­la­czem, a włosy zwią­zy­wała tak, żeby nie wpa­dały jej do oczu. Aż do dzi­siaj.

2

Obu­dził ją ka­szel matki, mo­kry, przy­pra­wia­jący o mdło­ści char­kot. Wstała z łóżka i roz­chy­liła za­słony o kilka cen­ty­me­trów. Po­ra­nek mo­zol­nie prze­dzie­rał się przez szcze­liny w ni­skich, bu­rych chmu­rach. Ktoś wy­szedł z domu na­prze­ciwko i padł na zie­mię, jakby przy­mie­rzał się do zro­bie­nia pompki. Ali­stair Pat­ter­son, straż­nik wię­zienny, który utrzy­my­wał, że jest urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, spraw­dzał, czy pod jego sa­mo­cho­dem nie ma bomby. Z progu ob­ser­wo­wała go żona w tur­ku­so­wej ko­szuli noc­nej i z psem na rę­kach.

Mimo grzej­nika pod oknem w po­koju pa­no­wał chłód, dla­tego Cu­shla ubrała się po­spiesz­nie. Gdy myła się i ro­biła oszczędny ma­ki­jaż, lu­stro w ła­zience za­pa­ro­wało od jej od­de­chu. Ze­szła na dół, włą­czyła czaj­nik i wsu­nęła kromkę pie­czywa do to­stera. Otwo­rzyła tylne drzwi i po­ru­szyła nimi kil­ka­krot­nie, żeby po­zbyć się zło­gów dymu pa­pie­ro­so­wego i ku­chen­nych woni. Za­częło mżyć, cięż­kie kro­ple po­woli ude­rzały o po­krywę ku­bła na śmieci. Wkrótce roz­pa­dało się tak, że roz­bry­zgi się­gnęły czarno-bia­łych pły­tek na pod­ło­dze. Cu­shla za­mknęła drzwi i zro­biła śnia­da­nie dla matki, a na­stęp­nie za­nio­sła je na tacy na górę.

Gina wy­glą­dała do­kład­nie tak samo jak wczo­raj wie­czo­rem, gdy Cu­shla ją zo­sta­wiła, z jedną tylko róż­nicą – trzy­mała za­pa­lo­nego pa­pie­rosa. Majtki zsu­nęły się jej na czoło.

– Któ­re­goś dnia wrócę do domu i za­stanę cię spa­loną na wę­giel – stwier­dziła Cu­shla, za­bie­ra­jąc jej pa­pie­rosa i ga­sząc go w szkla­nej po­piel­niczce na szafce przy łóżku.

Gina usia­dła z tru­dem i prze­jęła tacę. Chwy­ciła tost i wgry­zła się w śro­dek, wy­krzy­wia­jąc usta z obrzy­dze­niem.

– Mo­głaś dać wię­cej ma­sła – po­wie­działa.

– Ma­sło ci szko­dzi – od­parła Cu­shla.

– To jest ta­kie su­che, że prę­dzej się udła­wię, niż zejdę na wy­lew – stwier­dziła Gina, rzu­ca­jąc kromkę z po­wro­tem na ta­lerz. – I na­wet nie pró­buj mi wci­skać mar­ga­ryny.

Ostat­nie słowo wy­mó­wiła tak, jakby za­mie­rzała po­wie­dzieć „Mar­ga­ret”, ale w ostat­niej chwili zmie­niła zda­nie. Gina nie chciała w domu du­szo­nej fa­solki, pe­klo­wa­nej wo­ło­winy ani bu­ra­ków. Nie zno­siła przy­praw, bo w cza­sie wojny pra­co­wała w fa­bryce ma­ry­nat i na po­tań­cówki mu­siała za­kła­dać rę­ka­wiczki, żeby żoł­nie­rze nie wi­dzieli żół­tych plam na jej pal­cach. Oj­ciec Cu­shli to­le­ro­wał ten sno­bizm. Po­wie­dział, że Gina gło­do­wała w dzie­ciń­stwie, więc te­raz lubi so­bie po­wy­brzy­dzać.

Cu­shla ze­szła na dół, wzięła ko­szyk ze sto­lika w przed­po­koju i wy­ru­szyła do szkoły. Miesz­kała z matką w jed­nym ze sto­ją­cych w rzę­dzie edwar­diań­skich do­mów z czer­wo­nej ce­gły. Na­prze­ciwko stały po­dobne domy z tego sa­mego okresu, wy­koń­czone bia­łym gip­sem. Im bli­żej mia­sta, tym mniej­sze i skrom­niej­sze ro­biły się bu­dynki, a na ostat­nim od­cinku drogi stały już zwy­czajne sze­re­gowce zbu­do­wane w la­tach pięć­dzie­sią­tych. La­tem z ich okien po­wie­wały bry­tyj­skie flagi, bez któ­rych domy pre­zen­to­wały się kan­cia­sto i spar­tań­sko. Drobna po­stać skrę­cała wła­śnie za róg w stronę wą­skiej uliczki pro­wa­dzą­cej do szkoły. Był to Davy McGe­own, uczeń z klasy Cu­shli. Nie miał na so­bie kurtki. Cu­shla usi­ło­wała wy­mi­nąć ka­łużę, która two­rzyła się przed knajpą z fryt­kami w desz­czowe dni, ale z na­prze­ciwka nad­jeż­dżał inny sa­mo­chód. Woda chlu­snęła spod opon z gło­śnym świ­stem. Cu­shla zer­k­nęła wstecz i zo­ba­czyła, że Davy stoi z wy­cią­gnię­tymi na boki rę­kami i pa­trzy na swoje prze­mo­czone do su­chej nitki ubra­nie.

Wje­chała przez bramę na ty­łach szkoły i szybko za­par­ko­wała. We­szła do środka, to­ru­jąc so­bie drogę mię­dzy dziećmi i po­dą­ża­jąc ko­ry­ta­rzem do głów­nego wej­ścia. Na progu sta­nął ocie­ka­jący wodą, za­czer­wie­niony od chłodu Davy.

– Ob­la­łam cię – po­wie­działa.

Po­trzą­snął głową jak szcze­niak, spry­sku­jąc ją kro­plami desz­czówki.

– Nic mi nie jest – od­parł, szczę­ka­jąc zę­bami. Za­pro­wa­dziła go do ła­zienki dla per­so­nelu i wy­tarła mu twarz i włosy pa­pie­ro­wymi ręcz­ni­kami. Krzy­wił się, bo były szorst­kie.

Roz­legł się dzwo­nek.

– To musi wy­star­czyć – stwier­dziła Cu­shla.

Pan Bra­dley, dy­rek­tor szkoły, stał na ko­ry­ta­rzu, kiedy wy­cho­dzili z ła­zienki. Przyj­rzał się Davy’emu i za­py­tał:

– Gdzie masz kurtkę?

– Za­po­mnia­łem, psze pana.

– No oczy­wi­ście – po­wie­dział to­nem, jakby pró­bo­wał wy­my­ślić od­po­wied­nią karę. Na­zwi­sko Davy’ego cza­sami prze­wi­jało się pod­czas rad pe­da­go­gicz­nych. Jego oj­ciec, z za­wodu de­karz, rzadko znaj­do­wał za­trud­nie­nie, a matka była pro­te­stantką i choć dzieci wy­cho­wy­wała w du­chu ka­to­lic­kim, sama nie zmie­niła wy­zna­nia. W oczach Bra­dleya rów­nie do­brze mo­gli na­le­żeć do Ro­dziny Man­sona.

– Zwy­kła wpadka – ode­zwała się Cu­shla, kła­dąc ręce na ra­mio­nach Davy’ego i kie­ru­jąc go da­lej.

Część na­uczy­cieli wy­ma­gała, by dzieci wsta­wały pod­czas ich wej­ścia do klasy, ale Cu­shla wo­lała wśli­zgnąć się dys­kret­nie i po­słu­chać uczniow­skiej pa­pla­niny. Davy po­szedł na swoje miej­sce w pierw­szym rzę­dzie, tuż pod no­sem Cu­shli: sie­dział tam nie dla­tego, że był nie­grzeczny, ale dla­tego, że po­zo­stali go drę­czyli. Cu­shla opróż­niła ko­szyk i po­wie­siła płaszcz na opar­ciu krze­sła. Dzieci uci­chły i usta­wiły się w po­zie, którą ćwi­czyły do pierw­szej ko­mu­nii – dło­nie złą­czone, palce skie­ro­wane ku niebu. Na sy­gnał Cu­shli za­częły re­cy­to­wać Zdro­waś Ma­ryjo, a ich usta były tak przy­zwy­cza­jone do mo­dli­twy, że po­szcze­gólne słowa zle­wały się. Zo­sta­wały tylko dźwięki i in­to­na­cje, które brzmiały ni­czym hymn śpie­wany pod­czas me­czu.

Przed lek­cją od­by­wały się Wia­do­mo­ści. Cu­shla ich nie­na­wi­dziła, ale dy­rek­tor się uparł. Mó­wił, że to za­chęca dzieci do zwra­ca­nia uwagi na ota­cza­jący je świat. Cu­shla uwa­żała, że już i tak wie­dzą zbyt wiele o ota­cza­ją­cym świe­cie. Davy jak zwy­kle zgło­sił się pierw­szy. Na ra­mio­nach i przy de­kol­cie jego czer­wo­nego swe­tra wid­niały ciemne, wil­gotne ślady.

– W Bel­fa­ście wy­bu­chła bomba – oświad­czył.

– On co­dzien­nie to mówi – skwi­to­wał sie­dzący obok Jo­na­than.

– Cóż, dzi­siaj aku­rat ma ra­cję. Dzię­kuję, Davy – od­parła Cu­shla.

Jo­na­than wstał.

– To nie było w Bel­fa­ście – po­wie­dział. – Bomba pu­łapka, prze­zna­czona dla pie­szego pa­trolu ar­mii bry­tyj­skiej, eks­plo­do­wała przed­wcze­śnie i za­biła dwóch chło­pa­ków w po­bliżu gra­nicy. Zgi­nęli na miej­scu.

Bomba pu­łapka. Urzą­dze­nie za­pa­la­jące. Że­li­gnit. Ni­tro­gli­ce­ryna. Bomba ben­zy­nowa. Kule gu­mowe. Trans­por­ter opan­ce­rzony. In­ter­no­wa­nie. Ustawa o spe­cjal­nych upraw­nie­niach. Unio­ni­ści z Van­gu­ardu. Oto za­sób słow­nic­twa sied­mio­let­niego dziecka w obec­nych cza­sach.

– Bar­dzo do­brze, Jo­na­than – po­chwa­liła ucznia Cu­shla.

Wstał ko­lejny chło­piec.

– W wia­do­mo­ściach o szó­stej mó­wili coś o bie­ga­niu na go­lasa.

Cu­shla po­my­ślała o wczo­raj­szym wie­czo­rze w ba­rze, o tym, jak Mi­chael Agnew po­pi­jał whi­skey, gdy Eamonn i reszta się z nią draż­nili. I o tym uśmie­chu. Po­czuła, że się ru­mieni.

– Do­brze, wy­star­czy. A czy ktoś ma ja­kieś ra­do­sne wie­ści?

Davy znowu wstał.

– Mój oj­ciec do­stał pracę – oznaj­mił. Ro­zej­rzał się do­okoła, ocze­ku­jąc uzna­nia, ale reszta klasy go nie słu­chała.

– No nor­mal­nie, bez ubra­nia – wy­ja­śniał ko­muś je­den z chłop­ców. – Bie­ga­nie nago.

Cu­shla przy­su­nęła bli­żej ze­szyty i za­częła wy­wo­ły­wać dzieci w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej, we­dług imion. Za­dała im pracę do­mową: na­pi­sać wiersz in­spi­ro­wany Żon­ki­lami Word­swor­tha. Davy na­pi­sał: „Żon­kile są jak włócz­nie, płyn­nie ko­ły­szą się tam i z po­wro­tem”, przy czym słowa ukła­dały się w ło­dygę kwiatu, który na­ry­so­wał po pra­wej stro­nie kartki.

– Zna­ko­mi­cie, Davy – po­wie­działa ci­cho Cu­shla. Chło­piec prze­chy­lił głowę, jakby roz­wa­żał war­tość swo­jej pracy, po czym wró­cił na miej­sce.

Ostat­nia była Zoe Fran­cetti, córka żoł­nie­rza. Na te­re­nie kom­pleksu woj­sko­wego mie­ściła się wpraw­dzie szkoła pod­sta­wowa, ale ka­to­lic­kie dzieci cza­sem tra­fiały tu­taj. Zoe po­cho­dziła z Lon­dynu, miesz­kała już w Niem­czech i Hong­kongu. Dzięki temu wy­da­wała się świa­towa i eg­zo­tyczna, a po­zo­sta­łym uczniom nie prze­szka­dzało, że jej oj­ciec służy w bry­tyj­skiej ar­mii. Na­ry­so­wała lalkę Sindy w dłu­giej, ró­żo­wej sukni wie­czo­ro­wej.

– Pro­si­łam o coś in­nego – po­wie­działa Cu­shla. – Ale ry­su­nek jest bar­dzo ładny.

Od­głos prze­su­wa­nego krze­sła. Pod­nio­sła wzrok w samą porę, by zo­ba­czyć, jak Davy za­ci­ska pięść i wbija ją w ra­mię Jo­na­thana.

– Co się dzieje?

– On po­wie­dział, że ode mnie śmier­dzi – po­skar­żył się.

Nie śmier­dział, ale jego ubra­nia fak­tycz­nie wy­dzie­lały ku­chenną woń.

– To trzeba było mi po­wie­dzieć, Davy, za­miast bić ko­legę – skar­ciła chłopca Cu­shla.

– Nie je­stem ka­pu­siem – po­wie­dział i wy­cią­gnął przed sie­bie czer­woną dłoń. Po­winna go zdzie­lić ró­zgą. Gdyby to nie po­mo­gło, miała po­słać po dy­rek­tora.

– Wstań, Jo­na­than – po­le­ciła. Dziecko pod­nio­sło się z god­no­ścią, jakby za­mie­rzało wy­gło­sić mowę. – Twoje słowa spra­wiły Davy’emu przy­krość. Prze­proś go te­raz.

Jo­na­than otwo­rzył usta i za­raz je za­mknął.

– Nic nie sły­sza­łam – stwier­dziła Cu­shla.

– Prze­pra­szam – burk­nął chło­piec.

– Davy, a ty prze­proś Jo­na­thana za to, że go ude­rzy­łeś.

– Bar­dzo mi przy­kro – po­wie­dział Davy, wy­cią­ga­jąc rękę do dru­giego chłopca, który le­d­wie jej do­tknął, bo gest sta­no­wił ra­czej karę niż znak po­koju. Cu­shla po­słała ich do dwóch prze­ciw­le­głych ką­tów. Stali tam na­dal, gdy do klasy we­szli dy­rek­tor z pro­bosz­czem.

Ksiądz Slat­tery miał na so­bie ka­mi­zelkę z ko­lo­ratką i czarną ak­sa­mitną ma­ry­narkę, a jego po­cią­gła twarz była upior­nie blada, jakby spły­nęła z niej cała krew. Szkołę zbu­do­wano na działce na­le­żą­cej do pa­ra­fii, po są­siedzku z ko­ścio­łem i ple­ba­nią. Slat­tery zwykł krą­żyć po szkol­nym bo­isku i ko­ry­ta­rzach, czę­sto też wcho­dził do klas bez za­po­wie­dzi i wy­gła­szał swoje strasz­liwe ka­te­chezy. Cu­shla skar­żyła się Bra­dley­owi na te wi­zyty. To prze­cież ksiądz, usły­szała w od­po­wie­dzi. Miała jesz­cze je­den po­wód, żeby nie lu­bić Slat­tery’ego. Kiedy jej oj­ciec le­żał w szpi­talu i ma­ja­czył pod wpły­wem mor­finy, Slat­tery po­mo­dlił się z nim, a po­tem na­mó­wił go do wy­pi­sa­nia czeku na ko­lo­rowy te­le­wi­zor.

– Dwaj nie­grzeczni chłopcy – po­wie­dział Slat­tery na wi­dok uczniów od­by­wa­ją­cych karę.

Davy zer­k­nął na Cu­shlę bła­gal­nie. Jo­na­than nie od­ry­wał wzroku od pę­tli skó­rza­nego pa­ska, który wy­sta­wał z kie­szeni Bra­dleya. Cu­shla spoj­rzała na dy­rek­tora i za­mie­rzała po­pro­sić go o in­ter­wen­cję, ale on już wy­co­fy­wał się za próg.

Slat­tery prze­szedł ci­cho na drugi ko­niec klasy. Za­trzy­mał się za Da­vym, po czym od­wró­cił się i ru­szył z po­wro­tem, sta­jąc przed biur­kiem Cu­shli. Ta pstryk­nęła pal­cami, a chłopcy wró­cili na swoje miej­sca. Slat­tery za­czął re­cy­to­wać akt skru­chy. Dzieci nie przy­łą­czyły się do niego, bo jak po­dej­rze­wała Cu­shla, bały się po­peł­nić ja­kiś błąd.

– Nie znają mo­dlitw – wy­ce­dził ksiądz, spo­glą­da­jąc na Cu­shlę z ukosa. – Czego jesz­cze nie znają?

Cu­shla mi­mo­wol­nie syk­nęła i usia­dła na krze­śle, krzy­żu­jąc ręce na pier­siach.

– Jak brzmią pierw­sze słowa spo­wie­dzi po­wszech­nej? – za­py­tał Slat­tery. Nikt mu nie od­po­wie­dział. – Ta­jem­nice ró­żańca? – I tym ra­zem nikt nie pod­niósł ręki. Pro­boszcz za­czął je wy­mie­niać po­wol­nym, ża­łob­nym gło­sem. Ra­do­sne. Bo­le­sne. Chwa­lebne. Piękne słowa, które miały wy­stra­szyć dzieci. Pod­szedł do Davy’ego i wy­ce­lo­wał cienki pa­lec w jego twarz. – Ile masz lat? – za­py­tał. Davy spoj­rzał na niego z kon­ster­na­cją, jakby to było pod­chwy­tliwe py­ta­nie. – Do­bry Boże, prze­cież chyba wiesz, ile masz lat – po­wie­dział Slat­tery.

– Sie­dem – od­parł Davy.

– Sie­dem. Opo­wiem ci hi­sto­rię o dziew­czynce nie­wiele star­szej od cie­bie – oznaj­mił ksiądz, za­ci­ska­jąc lekko dło­nie na piersi. – Matka wy­słała ją do ko­goś z wia­do­mo­ścią – mó­wił da­lej, pod­no­sząc ręce i od­wra­ca­jąc je wnę­trzem do góry dla wzmoc­nie­nia efektu, tak jak ro­bił pod­czas mszy. – Czy wam matka też cza­sem każe prze­ka­zać ja­kąś wia­do­mość? – Część dzieci przy­tak­nęła. – Banda męż­czyzn po­szła za nią do domu – kon­ty­nu­ował. – Wcią­gnęli ją do bramy. Do­ro­śli męż­czyźni. Zro­bili z nią, co chcieli, a po wszyst­kim szkłem z roz­bi­tej bu­telki wy­cięli na jej piersi na­pis „UVF”.

– Czy ta dziew­czynka miała sie­dem lat? – za­py­tał Davy. Ob­ra­cał w pal­cach ołó­wek, sku­biąc farbę z po­gry­zio­nej koń­cówki.

– Jej wiek nie ma tu zna­cze­nia. Ważne jest to, że pro­te­stanci nas nie­na­wi­dzą – stwier­dził Slat­tery i gwał­tow­nie opu­ścił dło­nie na ławkę Davy’ego. Na dźwięk ude­rze­nia dziecko pod­sko­czyło. – Je­steś od McGe­ow­nów, prawda?

– Tak.

– No to po­wi­nie­neś słu­chać szcze­gól­nie uważ­nie, skoro miesz­kasz na tam­tym osie­dlu.

Dzwo­nek oznaj­mił prze­rwę. Zwy­kle jego dźwięk spra­wiał, że dzieci od­su­wały krze­sła i wyj­mo­wały prze­ką­ski, ale te­raz sie­działy bez ru­chu. Z ze­wnątrz do­bie­gały śmie­chy i okrzyki, a reszta uczniów wy­bie­gła na bo­isko. Piłka od­biła się od as­faltu nie­opo­dal okna, na mo­ment roz­pra­sza­jąc Slat­tery’ego.

Cu­shla po­de­szła do drzwi i otwo­rzyła je na oścież.

– Dzieci, wy­chodź­cie – po­wie­działa, ale nikt się nie ru­szył. – No da­lej, wy­chodź­cie – po­wtó­rzyła, a ucznio­wie po­spiesz­nie ru­szyli do wyj­ścia.

– Jak tam pani mama? – za­py­tał Slat­tery.

– W po­rządku – od­parła Cu­shla. Wy­szła na ko­ry­tarz, zo­sta­wia­jąc księ­dza sa­mego w sali.

W po­koju na­uczy­ciel­skim przy czaj­niku stał Gerry De­vlin, który uczył rów­no­le­głą trze­cią klasę. Do­łą­czył do grona pe­da­go­gicz­nego do­piero we wrze­śniu, a już prze­jął pro­wa­dze­nie szkol­nego chóru i pi­sał do mu­zyki wier­sze o po­koju, swoim en­tu­zja­zmem wpra­wia­jąc Cu­shlę w za­kło­po­ta­nie.

– Jak się wody pil­nuje, to się wolno go­tuje – za­żar­to­wał.

– Ha – od­parła Cu­shla.

– Jak tam ci mija po­ra­nek? – za­py­tał, prze­cią­ga­jąc pal­cem po du­żym, za­okrą­glo­nym koł­nie­rzyku fio­le­to­wej ko­szuli.

– Slat­tery przy­lazł. Prze­py­ty­wał dzieci z ka­te­chi­zmu i opo­wie­dział im straszną hi­sto­rię.

– Jak wi­dzę, że się zbliża, to od razu biorę gi­tarę. Za­głu­szam gnoja.

Cu­shla nie mo­gła się po­wstrzy­mać od śmie­chu.

– Na­wet on na to nie za­słu­guje – po­wie­działa.

Gerry ro­zej­rzał się wo­kół ner­wowo, jakby o czymś za­po­mniał.

– Idę na im­prezę – ode­zwał się w końcu. Noga mu drgała, przez co spodnie fa­lo­wały jak ża­giel.

– Su­per.

– Może wy­bie­rzesz się ze mną?

Cu­shla ni­g­dzie nie wy­cho­dziła od czasu świą­tecz­nego przy­ję­cia w pracy. Jej ży­cie to­wa­rzy­skie ogra­ni­czało się do wo­że­nia matki na mszę i oka­zjo­nal­nych zmian w pu­bie Eamonna. Faj­nie by­łoby się gdzieś ru­szyć. Na­wet z Ger­rym De­vli­nem.

– Do­bra – po­wie­działa.

– Co?

– Pójdę z tobą na tę im­prezę.

– Świet­nie.

Za­brzmiał dzwo­nek, a męż­czy­zna wy­lał resztę kawy do zlewu.

– Kiedy to bę­dzie?

– Ano tak. W so­botę wie­czo­rem.

Dwie na­uczy­cielki czwar­tych klas sie­działy w po­bliżu drzwi. Jedna mru­gnęła do Cu­shli, gdy ta wy­cho­dziła. Te­raz pew­nie przez cały ty­dzień będą jej po­sy­łać po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Gerry De­vlin przy czaj­niku i te jego py­ta­nia, które naj­wy­raź­niej wcze­śniej so­bie przy­go­to­wał, są­dząc po tym ner­wo­wym drga­niu nogi. Po­winna była mu po­wie­dzieć, że nie ma czasu.

W kla­sie Cu­shla roz­dała pę­kate bu­telki mleka ze skrzynki, którą co rano woźny Paddy zo­sta­wiał – o zgrozo – przy ka­lo­ry­fe­rze, i po­wie­działa uczniom, że mają jesz­cze kilka mi­nut. Dzieci krę­ciły się przy jej biurku, zry­wały fo­liowe kap­sle i wbi­jały ję­zyki w cen­ty­me­trową war­stwę śmie­tanki, która osia­dła na wierz­chu.

– Co to zna­czy UVF, psze pani? – za­py­tała Zoe.

– Ul­ster­skie Siły Ochot­ni­cze – od­parł Jo­na­than.

– Mógł­byś star­to­wać w te­le­tur­nieju, Jo­na­than. Te­mat: „Skróty z ery kon­fliktu” – po­wie­działa Cu­shla.

– Ale czy ta hi­sto­ria na­prawdę się wy­da­rzyła, psze pani? – za­py­tała Lu­cia, gdy pu­ste bu­telki zna­la­zły się z po­wro­tem w skrzynce.

– Ksiądz Slat­tery jest bar­dzo stary – od­parła Cu­shla, co było kłam­stwem, bo miał naj­wy­żej sześć­dzie­siątkę. – Cza­sami zda­rza mu się coś po­mie­szać.

Lu­cia i Zoe naj­wy­raź­niej po­zo­stały jed­nak nie­prze­ko­nane, jak gdyby ja­kimś spo­so­bem ro­zu­miały, co spo­tkało tamtą dziew­czynkę. Dzieci tu­taj wie­działy zbyt wiele.

Przez resztę dnia ucznio­wie byli nie­spo­kojni. Cu­shla po­zwo­liła im spa­ko­wać tor­ni­stry kilka mi­nut przed cza­sem i wy­pu­ściła ich z klasy, za­nim za­brzmiał dzwo­nek.

Niebo było cięż­kie od groź­nej za­po­wie­dzi desz­czu. Gdy Cu­shla mi­nęła główne wej­ście, już się roz­pa­dało, a kil­ka­dzie­siąt ma­tek cze­kało na dzieci z pa­ra­sol­kami, które sty­kały się ze sobą ni­czym nie­udol­nie po­zszy­wana koł­dra. Po dru­giej stro­nie drogi znaj­do­wała się szkoła śred­nia, gdzie Minty pra­co­wał jako woźny. Uczęsz­czali tam pro­te­stanci, któ­rzy nie zdali eg­za­minu do żad­nego eli­tar­nego li­ceum. Tam­tej­szy dy­rek­tor przy­stał na inne go­dziny roz­po­czy­na­nia i koń­cze­nia lek­cji oraz prze­rwy obia­do­wej, po­nie­waż jego pod­opieczni chęt­nie da­wali wy­raz an­ty­ka­to­lic­kim po­glą­dom po­przez pio­senki i wier­szyki oraz mio­ta­nie roz­ma­itymi przed­mio­tami.

Ja­kieś sto me­trów przed au­tem Cu­shli ma­sze­ro­wał Davy. Za­ha­mo­wała i na­ci­snęła klak­son, otwie­ra­jąc drzwi od strony pa­sa­żera.

– Pod­rzu­cić cię? – za­py­tała.

– Nie wolno mi wsia­dać do sa­mo­chodu z ob­cymi.

– Nie je­stem obca. Wy­tłu­ma­czę to two­jej ma­mie.

Wsko­czył na fo­tel. Jego swe­ter wy­dzie­lał woń kieł­basy, ale Cu­shla po­wstrzy­mała się od otwar­cia okna, bo pa­mię­tała, jak mocno za­bo­lała go uwaga ko­legi tego ranka. Jej wła­sny dom znaj­do­wał się po dro­dze na osie­dle, gdzie miesz­kał Davy. Eamonn rzadko koń­czył pracę, za­nim dziew­czynki po­ło­żyły się spać, a Cu­shla obie­cała mu, że dziś przyj­dzie do pubu wcze­śniej. Gdyby te­raz wpa­dła do sie­bie się prze­brać, mo­głaby po­je­chać tam pro­sto po od­wie­zie­niu Davy’ego. Po­pro­siła go, żeby za­cze­kał w sa­mo­cho­dzie, ale on zdą­żył już nie­mal wy­siąść.

Gina sie­działa przy stole ku­chen­nym w szla­froku, pi­ko­wa­nym, fio­le­towo-po­ma­rań­czo­wym po­tworku we wzór pa­isley. Przed nią stała bu­telka dżinu Gor­don’s, a zie­lone szkło do­da­wało ca­ło­ści nie­ty­po­wego na tę porę roku świą­tecz­nego cha­rak­teru. Ko­bieta mru­gnęła po­woli, jak por­ce­la­nowa lalka.

– Do­piero co wsta­łam – wy­chry­piała.

Cu­shla na­chy­liła się nad jej uchem.

– Idź się po­łóż, pro­szę.

Gina oparła dło­nie pła­sko na drew­nia­nym bla­cie i wy­pro­sto­wała się. Zro­biła krok w stronę drzwi, ale stopą za­cze­piła o nogę stołu i usia­dła z po­wro­tem.

– Chry­ste – po­wie­działa Cu­shla, po czym chwy­ciła matkę za ra­mię i po­mo­gła jej się pod­nieść.

Davy od­su­nął się, żeby je prze­pu­ścić.

– Z pani mamą wszystko w po­rządku? – za­py­tał.

– Po pro­stu tro­chę się zmę­czyła. Weź so­bie her­bat­nika z puszki przy czaj­niku, za­raz zejdę.

Cu­shla wcią­gała matkę po ko­lej­nych stop­niach, aż zna­la­zły się na pół­pię­trze. Za­pro­wa­dziła ją do ła­zienki i tam zo­sta­wiła, wpa­trzoną w swoje od­bi­cie w lu­strze. Po­szła do sy­pialni, żeby się prze­brać. Się­gnęła po stare ubra­nia, które zwy­kle no­siła do pracy w pu­bie. Za­wa­hała się jed­nak. Mi­chael Agnew mógł znowu zaj­rzeć. Wło­żyła dżinsy – nową parę bez łat – i naj­do­ro­ślej­szą bluzkę, jaką miała, z czar­nego we­luru z de­kol­tem w se­rek. Krój spra­wiał, że jej piersi wy­da­wały się ogromne, co nie­ko­niecz­nie sta­no­wiło atut. Nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, by Mi­chael śli­nił się nad zdję­ciami wy­de­kol­to­wa­nych ko­biet w ga­ze­tach, tak jak Minty miał w zwy­czaju.

– Ma­muś?! – za­wo­łała, prze­cho­dząc przez ko­ry­tarz, świa­doma, jak ab­sur­dal­nie brzmi to słowo w ustach do­ro­słej ko­biety, która zwraca się do pi­ja­nej matki. Nie było od­po­wie­dzi, więc pchnęła drzwi do ła­zienki. Gina sie­działa na se­de­sie, a jej głowa de­li­kat­nie się ko­ły­sała. Cu­shla po­trzą­snęła ją za ra­mię, a matka prze­chy­liła się w stronę umy­walki i prze­su­nęła po­licz­kiem po por­ce­la­nie. Wy­pro­sto­wała się gwał­tow­nie i spoj­rzała na córkę po­dejrz­li­wie.

– Zrób coś ze sobą – po­wie­działa Cu­shla, od­wra­ca­jąc wzrok, gdy matka za­częła z tru­dem wcią­gać bie­li­znę, a po­tem za­pro­wa­dziła Ginę do sy­pialni i po­pchnęła w stronę łóżka.

– Co się tak na mnie zło­ścisz? – za­py­tała matka.

– Prze­stań się nad sobą uża­lać – od­parła Cu­shla. Chwy­ciła pa­pie­rosy i za­pal­niczkę z szafki przy łóżku i zbie­gła po scho­dach do Davy’ego.

Roz­dzie­lił ciastko prze­kła­dane kre­mem i dol­nymi zę­bami ze­skro­by­wał wła­śnie śmie­tan­kowe na­dzie­nie.

– Czy pani mama jest chora? – za­py­tał.

– Coś w tym stylu.

Wci­snął do ust pro­sto­ką­cik su­chego her­bat­nika. Cu­shla na­lała mu szklankę mleka, a on za­nu­rzył w niej po­zo­stały ka­wa­łek.

– A więc tak żyją elity – po­wie­dział. A po­tem to po­wtó­rzył, bo się ro­ze­śmiała. Sto me­trów od domu Cu­shli znaj­do­wał się za­kręt – za któ­rym po­przed­niej nocy znik­nął Mi­chael Agnew – a za nim za­czy­nała się droga po­nad mia­stem. Przez nie­cały ki­lo­metr wi­dać z niej było oka­załe domy w oto­cze­niu zie­leni i par­ków, a po le­wej stro­nie roz­cią­gały się po­ła­cie tra­wia­stych pól gol­fo­wych. Szar­pa­nina z Giną za­jęła tyle czasu, że przy wjeź­dzie na osie­dle, gdzie miesz­kał Davy, stały już na­sto­latki w li­ce­al­nych mun­dur­kach. Chłopcy w opusz­czo­nych ni­sko spodniach i dżin­so­wych kurt­kach na­rzu­co­nych na szkolne bluzy; dziew­częta, wy­glą­da­jące na dużo star­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści, miały po­wieki uma­lo­wane nie­bie­skim cie­niem i smugi różu na bla­dych po­licz­kach.

Cu­shla włą­czyła świa­tła i po­cze­kała, aż prze­je­dzie sznur wo­zów opan­ce­rzo­nych, zmie­rza­ją­cych do bry­tyj­skich ko­szar, które znaj­do­wały się da­lej przy tej sa­mej dro­dze. Z prze­ciw­nej strony zbli­żał się chło­piec w czar­nej ma­ry­narce ka­to­lic­kiego gim­na­zjum po­ło­żo­nego na pe­ry­fe­riach Bel­fa­stu. Pre­zen­to­wał się bar­dzo schlud­nie, miał sta­ran­nie ucze­sane włosy i wy­pa­sto­wane buty.

– To nasz Tommy – wy­ja­śnił Davy.

Gdy to mó­wił, po­zo­stali za­częli ota­czać jego star­szego brata. Tommy od­su­nął się od nich o krok, ale je­den z chłop­ców przy­ło­żył mu dło­nie do klatki pier­sio­wej i po­pchnął. Chło­pak za­chwiał się i zszedł z chod­nika na jezd­nię. Cu­shla skrę­ciła za róg i przy­sta­nęła obok niego, po czym otwo­rzyła okno.

– Pod­rzu­cić cię? – za­py­tała.

Twarz chłopca ob­lała się pur­purą – w pierw­szej chwili Cu­shla po­my­ślała, że to ze wstydu – ale po chwili na­sto­la­tek od­po­wie­dział: „Nie”. Wście­kłość wręcz z niego ki­piała.

Davy wy­chy­lił się tak bar­dzo, że nie­mal się na niej po­ło­żył.

– Spływa po nim jak po kaczce – po­wie­dział.

Udała, że po­pra­wia lu­sterko, żeby le­piej przyj­rzeć się Tommy’emu. Szedł po­woli chod­ni­kiem z wy­soko unie­sioną głową.

Davy po­pro­wa­dził ją przez sieć be­żo­wych do­mów, wzdłuż kra­węż­ni­ków wciąż po­kry­tych czer­woną, białą i nie­bie­ską farbą z ubie­głego lata. Dom McGe­ow­nów znaj­do­wał się na sa­mym skraju osie­dla, tuż przed po­lami ziemi po­ro­śnię­tej krze­wami ja­nowca. Przy drzwiach wej­ścio­wych wi­siały trzy worki na wę­giel, a wszyst­kie okna były za­sło­nięte fi­ran­kami. Słowa „ka­tole won” wid­niały na ni­skim murku, który ota­czał ogró­dek od frontu.

Davy uparł się, żeby we­szła do środka. Cze­kali na progu, aż ktoś otwo­rzy całe mnó­stwo zam­ków. Szczu­pła ko­bieta z utle­nio­nymi wło­sami po­chy­liła się nad Da­vym i zło­żyła na jego czole po­ca­łu­nek. Była młod­sza, niż Cu­shla się spo­dzie­wała, do­piero po trzy­dzie­stce, ale far­tuch z nie­bie­sko-po­ma­rań­czo­wego ny­lonu do­da­wał jej lat.

– Co ja ci mó­wi­łam o kurtce? – za­py­tała.

– Głowę mam jak sito – od­parł Davy. – Ale pani La­very mnie pod­wio­zła.

– Betty – przed­sta­wiła się matka chłopca.

– Na pie­chotę szyb­ciej by do­tarł – tłu­ma­czyła Cu­shla. – Ale nie zdą­żył jesz­cze do końca wy­schnąć po po­ran­nym ob­la­niu. Mu­sia­łam wpaść na chwilę do domu i za­jęło mi to wię­cej czasu, niż za­kła­da­łam.

– Mama pani La­very kiep­sko się czuła – wtrą­cił Davy.

– Tak? – spy­tała Betty.

– Le­dwo trzy­mała się na no­gach.

Betty otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Nie ga­daj głu­pot, Davy – po­wie­działa, roz­glą­da­jąc się uważ­nie po ulicy. Jej twarz zła­god­niała w uśmie­chu, gdy na ścieżkę wszedł Tommy.

– Jak ci mi­nął dzień, skar­bie? – za­py­tała.

– Świet­nie – od­parł Tommy i po­zdro­wił Cu­shlę lek­kim ru­chem pod­bródka.

Betty za­częła grze­bać w prze­past­nej kie­szeni far­tu­cha.

– Za­dy­sza­łeś się – po­wie­działa.

Tommy chwy­cił Davy’ego i wbił mu palce mię­dzy że­bra.

– Jak tam w szkole, młody? – spy­tał.

Davy wy­krę­cił się i pi­snął.

– Ksiądz Slat­tery dzi­siaj przy­szedł – od­parł.

– Ksiądz Sra­tery – mruk­nął Tommy.

– Uwa­żaj, co mó­wisz – upo­mniała syna Betty, po­da­jąc mu in­ha­la­tor.

Par­sk­nął śmie­chem i psik­nął so­bie do ust, za­my­ka­jąc oczy i wstrzy­mu­jąc od­dech, do­póki ręce nie prze­stały mu drżeć. Reszta jego ciała po­zo­sta­wała w bez­ru­chu, nie­mal ema­nu­jąc spo­ko­jem. Po­woli zro­bił wy­dech.

– Niech zgadnę – ode­zwał się. – Pój­dziesz do pie­kła, bo je­steś pół­ka­to­li­kiem i miesz­kasz na tym osie­dlu.

Prze­drzeź­niał księ­dza, nie spusz­cza­jąc wzroku z Cu­shli.

– Jak­bym go sły­szała – po­wie­działa Cu­shla, z tru­dem wy­trzy­mu­jąc jego spoj­rze­nie.

– Opo­wie­dział nam hi­sto­ryjkę, prawda, psze pani? – wtrą­cił Davy. – O ma­łej dziew­czynce, którą po­cięli bu­telką.

– Se­rio? – rzu­cił Tommy. W jego to­nie sły­chać było taką po­gardę, że Cu­shla za­pra­gnęła zna­leźć się jak naj­da­lej od niego.

– Czas na mnie – po­wie­działa, krzy­wiąc się na dźwięk pi­skli­wej nuty, która wkra­dła się do jej głosu. – Jesz­cze chwila, a spóź­nię się do pracy.

Ru­szyła ścieżką, sły­sząc, jak za jej ple­cami za­trza­skują się ko­lejne zamki w drzwiach. Wsia­dła do sa­mo­chodu i spoj­rzała na dom.

Fi­ranka w oknie na dole była od­su­nięta i Tommy pa­trzył, jak Cu­shla od­jeż­dża. Na­pis na mu­rze do­okoła ogródka do­dat­kowo po­głę­bił jej nie­po­kój. Chło­pak nie zdra­dził matce, co go spo­tkało po dro­dze do domu. Davy też o tym nie wspo­mniał. Tommy słusz­nie się z niej na­śmie­wał. Sie­działa na tyłku i po­zwa­lała Slat­tery’emu za­stra­szać jego młod­szego brata do­cin­kami, któ­rych sam do­świad­czał w tym wieku.

Eamonn spo­dzie­wał się jej o czwar­tej. Spóź­niała się już kwa­drans. Po­my­ślała o matce sie­dzą­cej na se­de­sie, z głową zwie­szoną na piersi. Skrę­ciła na pod­jazd, za­par­ko­wała, wbie­gła do środka i ru­szyła po­spiesz­nie na górę. Gina le­żała w łóżku nie­przy­tomna, z prawą ręką dra­ma­tycz­nie wy­cią­gniętą na po­duszce po stro­nie ojca Cu­shli. Szczu­płość koń­czyny nie­po­ko­jąco kon­tra­sto­wała z opuch­niętą od al­ko­holu twa­rzą. Od­dech wy­do­by­wał się z jej ust w po­staci chra­pli­wych, nie­re­gu­lar­nych wes­tchnień. Cu­shla mu­siała z nią zo­stać. Ze­szła na dół do te­le­fonu i wy­krę­ciła nu­mer pubu.

Eamonn się wściekł.

– To nie ja pro­si­łem, że­byś tu pra­co­wała, sama chcia­łaś – po­wie­dział. – Do­bra, Le­onardo cię za­stąpi. Te­raz będę go mu­siał za­trzy­mać na dłu­żej, cho­ciaż nie­wiele z niego po­żytku.

Le­onardo tak na­prawdę miał na imię Terry. Był bez­ro­bot­nym ma­la­rzem i de­ko­ra­to­rem. Je­dy­nym ele­men­tem pracy, do któ­rego wy­ka­zy­wał ja­ki­kol­wiek en­tu­zjazm, było wno­sze­nie to­waru, bo dzięki temu miał oka­zję ra­czyć się cy­drem z bu­telki, kiedy nikt nie pa­trzył.

Cu­shla zwy­kle umniej­szała skalę pi­cia Giny, nie po to, by chro­nić Eamonna – od­kąd pa­mię­tała, matka prze­ja­wiała skłon­no­ści do pi­jac­kiej me­lan­cho­lii – ale z po­czu­cia po­rażki; miała opie­ko­wać się Giną, a nie po­tra­fiła utrzy­mać jej w trzeź­wo­ści. Na­gle za­częła mu wszystko opo­wia­dać. O Gi­nie po­cią­ga­ją­cej z bu­telki. O prze­peł­nio­nej po­piel­niczce oto­czo­nej pe­tami silk cu­tów. O tym, że szminka, którą matka w pew­nym mo­men­cie pró­bo­wała na­ło­żyć, przy­lgnęła głów­nie do jej zę­bów. Cu­shla przy­po­mniała so­bie minę Betty, gdy Davy po­wie­dział, że Gina le­dwo trzyma się na no­gach. Nie wy­glą­dała, jakby ją to szcze­gól­nie za­sko­czyło. Gina wpraw­dzie sta­rała się ukryć, ile pije, nie cho­dziła do baru, nie ru­szała się z domu bez ma­ki­jażu i fu­trza­nego płasz­cza, ale lu­dzie i tak wie­dzieli. Na pewno czuli od niej al­ko­hol w sa­lo­nie fry­zjer­skim, u rzeź­nika. Przy oł­ta­rzu, kiedy otwie­rała usta do ko­mu­nii.

– Prze­sa­dzasz – stwier­dził Eamonn.

– Ona jest w roz­sypce – po­wie­działa Cu­shla. – Nie mogę jej tak zo­sta­wić.

– Słu­chaj, mu­szę koń­czyć. Przy­szło już parę osób.

– Kto tam te­raz jest?

– Minty. I Jimmy. I ta twoja niańka z wczo­raj.

Cu­shla odło­żyła słu­chawkę i spoj­rzała w lu­stro w przed­po­koju. Z od­bi­cia pa­trzyła na nią ko­bieta, którą była go­towa stać się dla Mi­cha­ela Agnew. Wście­kła.