Narodziny bohatera - Jin Yong - ebook + książka

Narodziny bohatera ebook

Yong Jin

3,9

Opis

W świecie średniowiecznych Chin, w którym kung fu to magia, a królestwa bezwzględnie

walczą o władzę, toczy się batalia o tytuł najlepszego wojownika i rodzi się niezwykły

bohater

Po tym, jak jego ojciec – wierny dynastii Song patriota – zostaje zamordowany przez wysłanników

cesarstwa Jin, Guo Jing wraz z matką uciekają na równiny, gdzie rządzi założyciel imperium

mongolskiego Czyngis-chan, by u niego i jego ludu szukać schronienia. Pewnego dnia Guo Jing będzie

musiał stawić czoło swojemu śmiertelnemu wrogowi podczas walki w Gospodzie Pijanego

Nieśmiertelnego, ale zanim się to stanie pod opieką Czyngis-chana i Siedmiorga Bohaterów z Południa

doskonali swoje umiejętności w sztukach walki. Skromny, oddany, choć nie zawsze mądry, Guo Jing

mierzy się ze swoim zarówno wspaniałym, jak i przerażającym przeznaczeniem. W podzielonym kraju,

nie znając swojej przyszłości, Guo Jing musi lawirować pomiędzy miłością a wojną, honorem i zdradą,

zanim stanie twarzą w twarz z własnym losem i zostanie bohaterem, którym przeznaczone było mu

się stać.

„Powieści Louisa Cha, znanego powszechnie pod pseudonimem literackim Jin Yong, w

chińskojęzycznym świecie niosą kulturową wartość porównywalną do Harrego Pottera i Gwiezdnych

wojen razem wziętych”.

„The New Yorker”

„W pełnej szlachetnych bohaterów i zażartych bitew opowieści Jin Yonga pojawiają się nie tylko

niepokonani mistrzowie miecza i wojownicy o fantastycznych umiejętnościach, którzy potrafią latać

czy chodzić po wodzie, ale także złożone postacie i wątki wplecione w dramatyczne wydarzenia

historyczne. Iście epicki rozmach”.

CNN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (28 ocen)
10
8
8
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MoniaaaKu

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. i szybko się czytało
10
AniaMM88

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia w prawdziwym chińskim stylu.
00
DonPedro1954

Całkiem niezła

Fabuła ciekawa, minusem jest ogromna ilość terminów określających sekwencję ruchów w różnych stylach sztuk walki oraz trudne do śledzenia w skomplikowanej historii chińskie i mongolskie nazwiska.
00
Mamaala

Dobrze spędzony czas

co dalej ciekawe
00
Merol93

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się ją czytało. Nie mogę doczekać się drugiego tomu :).
00

Popularność




Jin Yong Narodziny bohatera Tytuł oryginału Shediao Yingxiong Zhuan ISBN Copyright © Jin Yong (Louis Cha) 1959, 1976, 2003 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022 Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Marta Stołowska Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1. Niespodziewana burza śnieżna

Rozległe wody rzeki Qiantang dniem i nocą niestrudzenie płynęły przez region Liangzhe Xilu, okrążając jego stolicę Lin’an oraz Krowią Wioskę, i wpadały do morza na wschodzie. Na brzegu, w równym rzędzie rosło kilkadziesiąt czarnych cyprysów, a ich liście płonęły czerwienią ognia — to znak, że był sierpień. Trawa wokół wioski dopiero zaczęła żółknąć, ale w blasku zachodzącego słońca sprawiała wrażenie mocno wyniszczonej. Pod dwiema ogromnymi sosnami zebrali się wieś­niacy: mężczyźni, kobiety i kilkanaścioro dzieci, by z uwagą wysłuchać, co ma do powiedzenia pewien szczupły, starszy mężczyzna.

Mówca miał ponad pięćdziesiąt lat i ubrany był w niegdyś granatową, a dziś wyblakłą szaroniebieską szatę z białym pasem. Kilka razy stuknął o siebie nawzajem dwiema klepkami z gruszy, a potem bambusowym patyczkiem trzymanym w lewej ręce zaczął monotonnie uderzać w bębenek jie i śpiewać.

Brzoskwinka bezwiednie wypuszcza kwiaty,

wieczorne kruki obsiadły tytoniowe pola,

zniszczone mury otaczają studnię,

przy której zbiera się rodzina.

Po czym uderzył jeszcze kilka razy klepkami i przemówił:

— Ten siedmiozgłoskowiec opowiada o tym, jak po wojennej zawierusze domostwa przemieniły się w rudery z zapad­łymi ścianami i zniszczonymi dachówkami oraz o Starym Ye i jego rodzinie, która nieustannie była rozdzielana i na powrót się łączyła. Ostatnim razem rozstali się przez wojska dynastii Jin1. Z wielkim trudem udało im się wzajemnie odnaleźć, a kiedy wrócili do swojego rodzinnego Weizhou, okazało się, że ich dom został spalony przez dżurdżeńskich żołnierzy. Nieszczęśnicy nie mieli innego wyjścia, jak udać się do stolicy, Kaifengu, i tam spróbować szczęścia. Fortuna kołem się toczy, a nieszczęścia chodzą parami. Ledwie weszli do miasta, trafili na oddział żołnierzy. Bystre oko dowódcy natychmiast dostrzegło piękną córkę starego Ye, wojak zeskoczył więc z konia, pochwycił ją i śmiejąc się rozgłośnie, posadził dziewczynę w siodle.

— Panienko, zabieram cię do domu. Zostaniesz moją żoną — powiedział.

Ale jakże ona mogła się na to zgodzić? Walczyła z nim ze wszystkich sił.

— Jeśli nie będziesz mi powolna, zabiję twoją rodzinę — straszył oficer, po czym uniósł maczugę z „wilczymi zębami” i uderzył nią w głowę brata panny Ye, zabijając go na miejscu.

Podziemny świat wzbogacił się o jedną duszę,

z ziemi zniknął młody człowiek!

Stary Ye i jego żona zamarli ze strachu. Rzucili się, by objąć ciało syna, i zalali się łzami. Dowódca ponownie wzniósł maczugę i uderzył nią najpierw matkę, a potem ojca, wieńcząc swoje dzieło.

— Powstrzymaj gniew, panie — nie roniąc ani jednej łzy, rzekła panna Ye. — Pojadę z tobą do domu.

Zadowolony, szykował się, by zabrać ją ze sobą, gdy nagle panna Ye, wykorzystując nieuwagę oficera, zbliżyła się, wyciągnęła mu zza pasa szablę i wymierzyła prosto w jego serce. Szybciej niż pomyślała, pchnęła bronią, chcąc zemścić się za swoją rodzinę. Niestety oficer miał spore doświadczenie wojenne i był biegły w sztukach walki, bez trudu odparł więc jej atak. Dziewczyna upadła.

— Zdzira! — zbluzgał ją żołnierz.

Panna Ye wbiła broń we własną szyję. Biedaczka.

Zjawiskowo piękna, niczym kwiat czy księżyc,

Smutna dusza odchodzi w zaświaty.

Chwilami mówił, chwilami śpiewał, a jego słuchacze zgrzytali zębami i dyszeli ze złości, słuchając tej opowieści.

— Przysłowie powiada: nie oszukuj innych, dumnie podnoś głowę, jeśli przestępstwa nie zostaną ukarane, świat opanują złoczyńcy.

Ale armia Jin zawładnęła naszym światem, zabijając, paląc, gwałcąc i rabując. Nie ma takiej zbrodni, której by nie popełnili jej żołnierze. I nigdy nie widziałem, by spotkała ich za to jakakolwiek kara. Winę ponoszą władze, które nie spełniły oczekiwań swego ludu. Nie brakuje w Chinach żołnierzy ani przywódców, ale oni, gdy tylko zobaczą, że nadchodzi armia Jin, uciekają gdzie pieprz rośnie, zostawiając ludzi na pastwę losu. Rodzin, które przeżyły taką tragedię jak bliscy panny Ye, jest na północy tyle, ile ziaren ryżu. Wy, na południu, żyjecie jak w raju, ale kto wie, pewnego dnia i tutaj pojawią się dżurdżeńscy żołnierze. Tak właśnie jest: lepiej być psem w czasach pokoju niźli człowiekiem w chaosie wojny. Nazywam się Zhang Piętnasty. Dziś mijałem w drodze wasze wspaniałe domostwa, więc mogłem podzielić się z wami „Opowieścią o niezłomnej i czystej pannie Ye”. Tu historia się kończy, można się rozejść.

Znów zastukał klepkami z gruszy i wystawił talerz. Niektórzy słuchacze wysupłali po dwa, trzy miedziaki i wrzucili do drewnianego naczynia. Po chwili Zhang Piętnasty uzbierał sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt taeli. Podziękował, schował pieniądze do torby i zaczął zbierać się do dalszej wędrówki. Z grupy wieśniaków wyłonił się dwudziestokilkuletni mężczyzna.

— Panie Zhang, przybywa pan z północy? — zapytał z północnym akcentem.

— W rzeczy samej — odparł Zhang, widząc przed sobą człowieka słusznej budowy, o gęstych brwiach i dużych oczach.

— Czy mógłbym zaprosić pana na kilka czarek?

— Zupełnie się nie znamy, nie chciałbym pana kłopotać — odpowiedział Zhang, ale było widać, że ucieszyło go zaproszenie.

— Jak się razem napijemy, nie będziemy już sobie obcy — zaśmiał się tamten. — Nazywam się Guo Xiaotian. I wskazując na stojącego obok człowieka o jasnej cerze, dodał: — A ten to mój brat, Yang Tiexin. Wysłuchaliśmy twojej „Opowieści o niezłomnej i czystej pannie Ye” i bardzo nam się podobała, ale chcielibyśmy zadać ci kilka pytań.

— W porządku, w porządku — zgodził się Zhang. — To pewnie los postawił mi dzisiaj na drodze panów Guo i Yanga.

Guo Xiaotian zabrał Zhanga do gospody znajdującej się w wiosce i siedli tam za stołem. Kulawy właściciel przybytku, podpierając się dwoma kijami, powoli podgrzewał dwa dzbanki wina ryżowego. Postawił przed nimi po talerzu bobu, solonych orzeszków ziemnych, suszonego tofu, podał też trzy pokrojone marynowane jajka, a potem usiadł na drewnianym stołku przy drzwiach i podniósł głowę, by podziwiać zachodzące za góry słońce, i nie przyglądał się już trzem gościom.

Guo Xiaotian rozlał alkohol i przepił do Zhanga.

— Tutaj na wsi tylko drugiego i szesnastego dnia miesiąca sprzedaje się mięso. Proszę wybaczyć, że nie ma zakąsek do alkoholu — tłumaczył.

— Wystarczy mi wino — odpowiedział Zhang. — Po akcencie wnosząc, wy też jesteście z północy.

— Pochodzimy z Shandongu — wyjaśnił Yang Tiexin. — Nie mogliśmy znieść obecności tych brudnych dżurdżeńskich psów, więc trzy lata temu przybyliśmy do Krowiej Wioski. Spodobała nam się serdeczność miejscowych, więc się tu osiedliliśmy. Powiedział pan wcześniej, że my na południu żyjemy jak w raju, ale nie wiadomo, kiedy i w te strony dotrze armia Jin. Myśli pan, że rzeczywiście przekroczy Jangcy?

— Południe jest urodzajne, gdzie nie spojrzysz, piękne kobiety, a ziemia jakby rodziła złoto i srebro. Z pewnością nadejdzie dzień, w którym Jinowie tutaj przybędą. Ale decyzja o tym nie zależy od władców dynastii Jin, tylko od cesarskiego dworu w Lin’an.

— Co pan mówi?! — zawołali zaskoczeni Guo i Yang.

— Ludzi w Chinach jest ponad sto razy więcej niż Dżurdżenów. Gdyby tylko dwór chciał wykorzystać umiejętności lojalnych doradców i dobrych generałów, setka z nas atakowałaby jednego. Żołnierze Jinów nie mieliby szansy. Północną połowę naszego kraju podarowali Jinom trzej cesarze: Huizong, Qinzong i Gaozong. Ci władcy powoływali zdradzieckich ministrów, uciskali lud, usuwali ze stanowisk tych generałów, którzy cały wysiłek wkładali w odparcie Jinów, i skracali ich o głowę. Taki piękny kraj wydali w obce ręce. Byłoby niegrzecznie, gdyby Dżurdżeni odmówili, więc przyjęli ten dar. Jeśli w przyszłości władza nadal pozostanie w rękach skorumpowanych urzędników, będzie to równoznaczne z proszeniem na klęczkach Jinów, by wkroczyli. Czyż w tej sytuacji mogliby odmówić?

Guo Xiaotian walił ręką w stół tak mocno, że podskakiwały czarki, pałeczki i talerze.

— Masz rację! — wykrzyknął.

— Jedyne, czym zaprzątał sobie głowę cesarz Huizong przez lata, było to, jak stać się nieśmiertelnym i zmienić się w bóstwo. Podstępni politycy, których zatrudniał, jak Cai Jing, Zhu Mian czy Wang Fu, bezwstydnie pomagali mu wyciskać z ludu każdy tael. Tong Guan czy Liang Shicheng to byli zwykli eunuchowie, którzy potrafili jedynie przechwalać się i schlebiać innym. Z kolei te obiboki, Gao Qiu i Li Bangyan, zabawiali się razem z cesarzem, odwiedzając z nim domy publiczne. A on sam ignorował wszelkie sprawy państwowe, cały dniami myśląc o zdobyciu nieśmiertelności i zrozumieniu dao2, kaligrafowaniu znaków albo rozsyłaniu ludzi na cztery strony świata w poszukiwaniu niezwykłych okazów flory lub kamieni. A kiedy armia Jin dotarła pod mury stolicy, był bezradny w obliczu zagrożenia, wycofał się i natychmiast przekazał tytuł cesarski swojemu synowi Qinzongowi. Miasta strzegł wtedy wierny Li Gang. W każdej uliczce postawił generała z wojskiem gotowym chronić władcę i wróg nie zdołał się wedrzeć, musiał odpuścić. Niestety Qinzong dał posłuch zdrajcom i usunął Li Ganga ze służby. Nie pozwolił zasłużonym, doświadczonym w bitwach weteranom prowadzić żołnierzy do walki, tylko zaufał Guo Jingowi — kłamcy, który twierdził, że jest w stanie wezwać na pomoc niebiańską armię i używać magicznych mocy — i rozkazał mu wraz z owymi boskimi zastępami bronić miasta. Niebiański generał zlekceważył jednak prośbę, jak więc stolica miała nie upaść? Ostatecznie i Hui­zong, i Qinzong zostali pojmani przez Jinów. Ci dwaj nieudolni władcy zebrali plon tego, co sami zasiali, i to im się należało, ale przy okazji skrzywdzili tysiące zwykłych ludzi.

Im dłużej opowiadał, tym większy gniew wzbierał w sercach Guo Xiaotiana i Yang Tiexina.

— Schwytanie obu cesarzy przez armię Jin to był wielki wstyd, sporo o tym słyszeliśmy — powiedział Guo Xiaotian. — O tym Niebiańskim Generale również, ale myśleliśmy, że to żart. Coś takiego naprawdę się zdarzyło?

— Sądzisz, że to zmyśliłem? — spytał Zhang.

— Potem król Kang3 ulokował się w Nankinie i ogłosił cesarzem, a pod jego dowództwem znaleźli się tacy odważni generałowie jak Han Shizhong czy pan Yue4 — dodał Yang Tiexin. — Mógł zorganizować wyprawę na północ. Nawet gdyby nie uporał się z wszystkimi problemami, to odbicie samego Kaifengu nie byłoby trudne. Ale ten znienawidzony zdrajca, Qin Hui, który miał negocjować pokój, zabił pana Yue.

Zhang Piętnasty nalał wszystkim wina, jednym łykiem osuszył swoją czarkę i kontynuował:

— Pan Yue zawsze powtarzał: „Jeśli snujesz wielkie plany, gdy jesteś głodny, jedz ciała barbarzyńców, a gdy jesteś spragniony, pij ich krew”. Te słowa odzwierciedlają to, co w sercach mają wszyscy Chińczycy. Niestety Qin Huiowi, temu zdrajcy, los sprzyja, a my możemy tylko żałować, że urodziliśmy się o sześćdziesiąt lat za późno.

— A gdybyśmy urodzili się sześćdziesiąt lat wcześniej, to co by się stało? — dopytywał Guo Xiaotian.

— Wtedy, z dwoma takimi dziarskimi bohaterami jak wy, ruszyłbym do Lin’anu, złapał tego zdrajcę i we trójkę pożywilibyśmy się jego ciałem i pili jego krew, zamiast zajadać bób i popijać wino!

Wszyscy się roześmiali.

Yang Tiexin zauważył, że wino się kończy, więc zamówił kolejny dzban i dalej z towarzyszami wyrzekali na Qin Huia. Gospodarz przyniósł jeszcze po talerzu bobu i orzeszków ziemnych i słysząc, o czym rozmawiają, nagle zaśmiał się złośliwie.

— Co jest, San Qu? Uważasz, że niesłusznie przeklinamy Qin Huia? — spytał Yang Tiexin.

— Ależ jak najbardziej słusznie, czemu by nie? — odpowiedział. — Ale słyszałem, jak ludzie mówili, że to wcale nie Qin Hui był głównym winowajcą śmierci pana Yue.

— Nie Qin Hui? W takim razie kto? — dopytywali zdumieni.

— Qin Hui był tylko kanclerzem. Czy zawarłby pokój, czy nie, i tak zachowałby swoje stanowisko. Ale jedynym życzeniem pana Yue było zmiecenie państwa Jin z powierzchni ziemi i odbicie cesarzy Huizonga i Qinzonga. A gdyby ci dwaj powrócili, co zrobiłby Gaozong? — Zadawszy to pytanie, pokuśtykał ponownie do swojego drewnianego stołka, spojrzał w niebo, znieruchomiał i zamyślił się. San Qu mógł mieć około czterdziestu lat. Ale chodził przygarbiony, włosy na skroniach miał posiwiałe. Gdy patrzyło się na niego od tyłu, wyglądał jak starzec.

Nagle zza drzwi dał się słyszeć dziewczęcy głosik.

— Zabiję tygrysa, zabiję trzy tygrysy, by tatuś miał czym zagryzać do wina! Chodźcie, tygrysy, chodźcie! — wołała.

Do środka wpadł kogut, za którym wbiegła pięcio­-, może sześcioletnia dziewczynka, trzymając oburącz gorący pogrzebacz. Włosy uczesano jej w dwa warkoczyki, a buzię i ubrania miała tak brudne, jakby przed chwilą wyszła z bagna.

— Tatku, tatku, zabiję dla ciebie tygrysa! — śmiejąc się, zawołała na widok San Qu.

— Dzieciątko, skarbie. — Na twarzy San Qu pojawił się tkliwy uśmiech, świadczący o jego miłości do córki. — Ile ich zabijesz?

— Trzy wielkie tygrysy dla tatusia na przekąskę. Córeczka też jednego zje! — wołała, wznosząc pogrzebacz i znowu pogoniła za kogutem, który wyskoczył za drzwi.

— Racja, racja! — po dłuższej chwili odezwał się Zhang Piętnasty. — Ten człowiek słusznie prawi. Obawiam się, że główną przyczyną nieszczęścia, jakim była śmierć pana Yue, wcale nie był Qin Hui, tylko cesarz Gaozong. Ten człowiek nie ma wstydu, z pewnością byłby zdolny zrobić coś takiego.

— Co masz na myśli? — zapytał Guo Xiaotian.

— Tamtego roku pan Yue wygrał kilka bitew. Krew zabitych przez niego żołnierzy armii Jin rozlewała się jak rzeka, a z ciał można było ułożyć wielki stos. Ci, którzy mieli siłę uciekać, zmykali, nie stawiając oporu, a sprawiedliwi ludzie żyjący na północy Chin chwytali za broń i wyłapywali uciekinierów. Skołowani Dżurdżeni czmychali w takim pośpiechu, że prawie nogi pogubili, gdy nagle cesarz Gaozong wysłał notę z informacją, że się poddaje i chce pokoju. Władca Jinów naturalnie oszalał z radości i odpowiedział, że owszem, może rozmawiać o zawarciu pokoju, ale najpierw trzeba zlikwidować Yue Feia. Qin Hui przygotował więc zbrodniczy plan i zamordował pana Yue w Pawilonie Sztormu w ostatnim miesiącu jedenastego roku ery Shaoxing5, a miesiąc później traktat pokojowy był już podpisany. Granicę między państwami wyznaczał środkowy bieg rzeki Huai. Cesarz Gaozong uznał się za poddanego państwa Jin. Wyobrażasz sobie, że był w stanie podpisać coś takiego?

— Rzeczywiście, nie ma ani krztyny wstydu — skomentował Yang Tiexin.

— Prawda? Pamiętam ten dokument. Prywatne nazwisko i imię Gaozonga brzmi Zhao Gou, na traktacie napisał więc: „Poddany Gou oświadcza: obdarowany łaską i pozwoleniem na stworzenie wasalnego państwa zapewniam, że kolejne pokolenia będą przestrzegać prawa i strzec zasad suwerena. Każdego roku w dniu urodzin cesarza i w pierwszym dniu pierwszego miesiąca wysyłać będą delegację z życzeniami i co roku ofiarują 250 tysięcy taeli6 srebra i 250 tysięcy sztuk jedwabiu”. Nie tylko z siebie uczynił niewolnika, lecz także włas­nych potomków skazał na podległość wobec cesarza państwa Jin. I nawet jeśli on chce być czyimś sługusem, to dlaczego cały naród ma za nim podążać?

Guo Xiaotian z hukiem walnął ponownie w stół, aż przewróciła się jedna czarka, a wino rozlało się po całym blacie.

— Bezwstydnik, bezwstydnik! — zawołał z gniewem. — Ten przeklęty cesarz taki właśnie jest!

— Gdy po kraju rozeszła się ta wiadomość, wszyscy byli oburzeni. Ludzie mieszkający na północ od rzeki Huai z każdym spojrzeniem na rzekę i góry coraz silniej odczuwali swoje beznadziejne, rozpaczliwe położenie i z oczu płynęły im łzy. Gaozong, upewniwszy się, że odtąd jego tron będzie stabilny jak góra Tai, całą zasługę przypisał Qin Huiowi. I nie dość, że wcześniej nadał mu tytuł księcia państwa Lu, to teraz jeszcze awansował go na Wielkiego Mentora7, czyniąc go nieporównywalnie uprzywilejowanym i potężnym. Gaozonga zastąpił Xiaozong, tego z kolei Guangzong, a tymczasem Jinowie zajęli pół Chin. Guangzong przekazał władzę w ręce obecnego Syna Niebios8, który wysługuje się kanclerzem Han Tuozhou. Jak od teraz będzie wyglądać nasze życie, trudno powiedzieć. Trudno powiedzieć! — Zaśmiał się gorzko i pokręcił głową.

— Tutaj możesz mówić to, co myślisz. Jesteśmy na wsi, nikt na ciebie nie doniesie. To nie Lin’an, gdzie musisz się obawiać, że ludzie, usłyszawszy, co mówisz, przysporzą ci kłopotów. Nie ma tu ani jednej osoby, która nie nazwałaby kanclerza Han Tuozhou zdrajcą — przekonywał Guo Xiaotian. — Jeśli chodzi o rujnowanie kraju i uciskanie ludzi, może podać rękę Qin Huiowi.

Gdy zaczęli dyskutować o najnowszych wydarzeniach, Zhang Piętnasty nie był już tak odważny i nie śmiał wypowiadać się dosadnie.

— Skoro zabrałem wam tyle czasu — powiedział, wypiwszy czarkę — to chciałbym udzielić wam rady. Jesteście nieustępliwi i silni zarówno w słowach, jak i w czynach, ale musicie być ostrożni i uważać, by nie wpaść w tarapaty. Sytuacja jest, jaka jest, i my, zwykli ludzie, możemy tylko wieść nasz skromny żywot i jakoś brnąć do przodu. — Po czym zaśpiewał:

Za górą zielona góra, za pagodą pagoda,

Kiedy ustaną śpiewy i tańce nad Jeziorem Zachodnim?

Wiatr z południa upaja wędrowców,

mogliby pomylić Hangzhou9z Kaifengiem.

— O czym opowiadają te cztery wersy? — spytał Yang Tiexin.

— O niczym — odparł Zhang Piętnasty. — Mówią tylko, że władcę tego kraju i jego ministrów zajmują wyłącznie przyjęcia urządzane nad Jeziorem Zachodnim, podziwianie tancerek i śpiewaczek. Cesarz chce, by Hangzhou na wiele pokoleń stało się stolicą państwa. W ogóle nie próbuje odzys­kać utraconych terytoriów i wrócić do dawnej siedziby władców w Bianliang10.

Kompletnie pijany Zhang pożegnał się i na chwiejnych nogach ruszył na wschód, w stronę Lin’anu. Mrucząc pod nosem, recytował napisany przez Yue Feia wiersz Rzeka wypełniona czerwienią: „Upokorzenie z ery Jingkang wciąż boli, kiedy skończy się cierpienie poddanych cesarza?”.

Guo Xiaotian zapłacił za wino i ramię w ramię ruszyli z Yang Tiexinem do domu. Mieszkali po sąsiedzku i mieli do przejścia tylko kilkadziesiąt metrów, więc po chwili byli już na miejscu. Żona Guo, pani Li, zaganiała właśnie kury do klatek.

— Znowuście się popili — powiedziała ze śmiechem. — Drogi sąsiedzie, przyjdź z żoną do nas na obiad, ubijemy kurczaka.

— Dobrze, dziś wieczorem znowu skorzystamy z twojej gościnności. Na próżno hodujemy kury i kaczki we własnym obejściu, nie mogę ich zabić i ciągle zjadam twoje — zaśmiał się Yang.

— Twoja żona ma dobre serce. Chowa je od pisklęcia i nie jest potem w stanie się przemóc, by je zarżnąć — powiedziała pani Li.

— Kiedy mówię, że to załatwię, wybucha płaczem. To takie zabawne — odpowiedział Yang. — Pójdę dziś wieczorem upolować jakiegoś dzikiego zwierza i jutro w rewanżu zapraszam brata i bratową do nas.

— Jesteśmy braćmi, co to znowu za odwdzięczanie się? Razem pójdziemy dziś coś upolować — zaoponował Guo Xiao­tian.

Tej nocy, o trzeciej straży, Guo i Yang siedzieli ukryci w lesie znajdującym się siedem wiorst na zachód od wioski. W rękach trzymali łuki, strzały i trójząb i czekali, aż dzik lub mundżak wyjdą na nocny żer. Siedzieli tak już ponad dwie godziny i przez cały ten czas nie usłyszeli żadnego odgłosu. Zaczęli się trochę niecierpliwić, gdy nagle spoza lasu dotarło do nich dzwonienie. Serca im zamarły i obaj uznali ten dźwięk za dziwny. Co to mogło być?

W tym samym momencie usłyszeli nawoływania kilkorga ludzi.

— Dokąd leziesz?

— Chodź, stój tu obok mnie.

Potem cienie się zakołysały i jeden z nich wszedł pomiędzy drzewa. Gdy oświetliły go promienie księżyca, Guo i Yang mieli okazję mu się przyjrzeć i nie mogli ukryć zdziwienia: człowiek ów wspierał się na dwóch drewnianych kulach i był to nie kto inny, jak właściciel gospody znajdującej się w wiosce, kaleka Qu San. Zobaczyli, jak wbija w ziemię kij trzymany w lewej ręce, opiera się o niego i hop, daje susa za drzewo, niczym najbardziej sprawny mistrz techniki „lekkiego ciała”. Bezwiednie obaj bracia chwycili się za ręce, zdumieni tym widokiem. „Któż by pomyślał, że kulawy Qu San jest tak biegły w sztukach walki” — dziwili się i kryli w wysokiej trawie, bojąc się choćby drgnąć.

Następnie na brzeg lasu dotarło troje ludzi. Ściszonymi głosami wymienili kilka zdań, a potem krok po kroku zanurzyli się w kniei. Ubrani byli w wojskowe mundury, a każdy trzymał w dłoni szablę błyskającą zielonym światłem.

— Hej, kaleko! — krzyknął donośnie jeden z nich. — Widzę cię, podnieś się i poddaj.

Qu San uparcie klęczał nieruchomo za drzewem, a trzej mężczyźni, wymachując ze świstem bronią, podchodzili coraz bliżej. Nagle Qu San wysunął zza pnia kulę i z impetem uderzył jednego z nich prosto w pierś. Żołnierz krzyknął, poleciał do tyłu i upadł na ziemię. Pozostali dwaj wywijali szablami, chcąc dosięgnąć Qu Sana. Ten wbił trzymaną w prawej ręce kulę w ziemię i podpierając się na niej, odskoczył kilka stóp na lewo, unikając ataku, a lewą kulą wymierzył w twarz przeciwnika, który szablą próbował zablokować cios. Qu San nie pozwolił jednak, by ostrze dotknęło kuli, skręcił w lewo i wylądował na ziemi, a drugą uderzył w biodra kolejnego napastnika. Jego kule poruszały się nieustannie w górę i w dół, z olbrzymią prędkością, i choć przez cały czas potrzebował jednej z nich, by podeprzeć swoje ciało, a do walki z przeciwnikiem mógł wykorzystać tylko tę drugą, to ani przez chwilę nie ustępował pola atakującym.

Guo i Yang widzieli, że właściciel gospody niesie na plecach jakiś pakunek, który jest dość nieporęczny. Po krótkiej wymianie ciosów jedna z szabli dosięgła tobołka, rozcięła go z brzękiem, a ze środka wypadła na ziemię cała masa przedmiotów. Korzystając z chwili roztargnienia przeciwnika, Qu San prawą kulą uderzył go w czubek głowy, powalając na ziemię. Zaskoczony takim obrotem sprawy, trzeci mężczyzna zaczął uciekać. Był naprawdę szybki i w jednej chwili odbiegł na odległość kilkudziesięciu stóp, ale wtedy Qu San sięgnął za pazuchę, wyjął jakiś przedmiot i rzucił nim. W świetle księżyca widać było jedynie lecący czarny dysk, który po chwili wbił się w tył głowy wojskowego, a ten wydał przeciągły jęk, upuścił szablę, zamachał rękoma, powoli upadł twarzą do góry, wykręcił się kilka razy, znieruchomiał i po chwili był martwy.

Guo i Yang widzieli, jak kulawy Qu San w krótkim czasie zabił troje ludzi. Nigdy w życiu nie spotkali się z takim mistrzostwem w sztukach walki. Serca waliły im, jakby miały zaraz wyskoczyć z piersi, nie odważyli się nawet zaczerpnąć tchu, ale obaj myśleli to samo: „Ten człowiek właśnie zabił urzędników państwowych. Popełnił straszną zbrodnię. Jeśli odkryje, że tu jesteśmy, nas również zabije, by pozbyć się świadków, mimo że nie jesteśmy jego wrogami”. Ale Qu San odwrócił się i rzekł:

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki