Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Interpretacyjna przenikliwość przeplata się w tej książce z zachętą do podjęcia „ćwiczenia z ponownego nazywania”.
Na początku XX wieku Irlandczycy – podobnie jak wiele innych narodów – stanęli przed wyzwaniem zredefiniowania własnej tożsamości i znalezienia dla niej form wyrazu. Terry Eagleton, Fredric Jameson i Edward W. Said obierają to zagadnienie za centralny temat swoich rozważań, a doświadczenie irlandzkie jawi im się jako historia kolonialna, nie tracąc przy tym osobnego rysu.
Kolonializm jest procesem wywłaszczania, stopniowym wykorzenianiem narodu z jego własnej kultury i języka. Dlatego wielkim zadaniem irlandzkiego modernizmu było nie tyle dawanie gotowych tożsamościowych wzorców, ile poszukiwanie tego, co utracone. Paradoksalnie jednak, gdy odkrywamy i nazywamy owo nieokreślone doświadczenie, wymyka się ono na zawsze. Z próby pogodzenia tej sprzeczności zrodziła się literatura nowoczesna, w tym powieści Jamesa Joyce’a czy poezja Williama Butlera Yeatsa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 144
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Trzy pomieszczone w niniejszym tomie eseje łączy ze sobą i z inicjatywą Field Day[1] przekonanie, że do ustanowienia nowej relacji między naszym wyobrażeniem ludzkiego podmiotu i naszym wyobrażeniem ludzkich wspólnot potrzebujemy nowego dyskursu. Obecne wydarzenia w Irlandii, osobliwie zaś w Irlandii Północnej (konstytucyjnie integralnej części Zjednoczonego Królestwa) to tylko jedne z wielu kryzysów, jakie o taki dyskurs się dopominają. W Afryce, Ameryce Południowej, na Bliskim Wschodzie, w Związku Radzieckim i w Europie Wschodniej natura tego kryzysu objawia się z większą wyrazistością, a jego konsekwencje wydają się równocześnie bardziej złowieszcze i niepokojące. Niemniej konflikt irlandzko-angielski ma swoje szczególne znaczenie. Irlandia to jedyny kraj Europy Zachodniej, który zmagał się z doświadczeniami zarówno wczesnego, jak i późnego kolonializmu. Od nich wychodząc, w pierwszych trzech dekadach obecnego dwudziestego stulecia stworzyła niezwykłą literaturę, której kierunek nadawała próba przezwyciężenia kolonialnej historii i zastąpienia jej czymś innym, czymś „natywnym”, a przy tym nie prowincjonalnym. Tak samo jak nie ulega wątpliwości ostateczne niepowodzenie owej próby wyobrażenia sobie autentycznie wyzwalającej kulturowej alternatywy, tak i niewątpliwy jest rozmach pierwotnego przedsięwzięcia. Obecnie, gdy panujący system znów jest kwestionowany – do tego stopnia, że musi ulec poważnej przemianie lub upaść – literatura irlandzka, powstająca w cieniu tamtego wcześniejszego dążenia czy też podążająca jego śladami, kolejny raz podnosi kwestię przedstawienia jednostkowego podmiotu w relacji do społeczności, historii i możliwej przyszłości.
W swojej analizie nacjonalizmu Terry Eagleton rozpoznaje zasadnicze sprzeczności, jakie z natury rzeczy charakteryzują tę orientację. Przeciwstawne pojęcia, którymi się posługuje, są tymi samymi, które musi ostatecznie znieść. Takie unieważnienie nie jest jednak bezrefeksyjnym czy arbitralnym gestem. Podziały na Anglików i Irlandczyków, protestantów i katolików muszą stanowić treść przeżywanej aktualności. Chodzi zatem o to, by stale mieć je na uwadze, wpisawszy je w ironiczny nawias. W przeciwnym razie opresyjne warunki, których są świadectwem, będą wciąż powielane. W Europie kategoria estetyki staje przed wyzwaniem pogodzenia tego, co konkretne, z tym, co uniwersalne. Tak rozumiana estetyka nie ma zastosowania w Irlandii, gdzie radykalna i abstrakcyjna oświeceniowa wizja jednostki i lokalnie uwarunkowany partykularyzm dziewiętnastowiecznego irlandzkiego nacjonalizmu pozostają rozłączne, brak wizji totalnej, która zamykałaby czy godziła w sobie obie tendencje. Odnosi się to nawet do pisarstwa Jamesa Joyce’a, w którym proces scalający ostatecznie prowadzi do homogenizacji różnicy – nie tyle uobecnia się poprzez opozycje, takie jak przeciwstawienie wspólnoty kosmopolitycznej wspólnocie narodowej, ile je zaciera. Wszelka polityka transformacyjna musi dysponować wizją, choćby negatywną, takiej wolności i jednostkowej autonomii, których osiągnięcie uczyniłoby ową politykę zbędną. Nie jest to paradoks czysto teoretyczny. To warunek, który należy z zaangażowaniem urzeczywistniać.
Przedmiotem eseju Fredrica Jamesona jest, omawiana również w innych jego pracach, sprzeczność między ograniczonym doświadczeniem jednostki a rozproszonymi warunkami, które nią rządzą. W każdym systemie imperialnym podmiot zamieszkujący własny kraj jest pozbawiony jakiegokolwiek żywego dostępu do odległego systemu, który umożliwia jego własną egzystencję. Jameson dowodzi, że to w próbach uzgodnienia jednostkowej egzystencji z realiami globalnego instytucjonalnego aparatu imperializmu należy upatrywać bodźca, który dał początek wielu eksperymentalnym formom w literaturze nowoczesnej. Joyce’owskie eksperymenty z przedstawieniem oraz sposób, w jaki rozmontowuje on tradycyjne formy i założenia reprezentacji, są zdaniem Jamesona szczególnie wyrazistym przykładem na to, jak zamknięte społeczeństwo w rodzaju dublińskiego, dostępne wciąż indywidualnej świadomości jako autonomiczna kultura, musiało sobie przedstawić własną relację z metropolitarnym i imperialnym centrum, takim jak Londyn, jako paralityczną, wręcz katatoniczną. Brak mu własnej siły napędowej. Jest obiektem działań poza jego kontrolą, a tym samym niedostatecznie poznanych czy uświadomionych – imperialnych systemów światowych, brytyjskiego oraz rzymskokatolickiego. Czytając Joyce’a w kontrapunkcie do takiego angielskiego pisarza jak E.M. Forster, Jameson ujawnia powody dezintegracji monadycznego podmiotu powieści mieszczańskiej przez autora Ulissesa. Niepowodzenie Forstera w tym względzie nie jest jedynie porażką formalną; świadczy o klęsce politycznego credo liberalizmu, z jego osobliwym i gorliwym dowartościowaniem autonomicznego podmiotu ludzkiego i wynikającą z tego porażką w zrozumieniu i uchwyceniu sposobu działania systemu, który pierwotnie zrodził ów podmiot, a który ostatecznie go zdradza.
Edward W. Said skupia się na W.B. Yeatsie, w którego dziełach widzi wzorcowy oraz wczesny przykład procesu dekolonizacji, wyzwolenie reprezentowanej przez poetę wspólnoty z jej wrodzonej i opresyjnej służalczości, prowadzące ku nowej, potencjalnie rewolucyjnej sytuacji. Recepcja Yeatsa w innych krajach kolonialnych niekoniecznie pokrywa się z aktualnym odbiorem Yeatsa w samej Irlandii. Chociaż ostatecznie być może popadł w ślepy prowincjonalizm, to jego próbę ucieczki z niewoli druzgocącego dziewiętnastowiecznego irlandzkiego doświadczenia powielano później i udoskonalano w wielu innych krajach i kulturach. Duszące aspekty regionalnego natywizmu, jakkolwiek stale obecne w jego twórczości i dochodzące do głosu coraz częściej w jej późniejszych fazach, nie anulują radykalnie wyzwolicielskich elementów tego pisarstwa. Naśladowali je lub usiłowali prześcignąć pisarze afrykańscy, palestyńscy i południowoamerykańscy, czytający Yeatsa jako poetę, którego sposób re-konstrukcji siebie i własnej wspólnoty stanowi wzór dla ich własnych projektów – oddających głos i historię tym, których pozbawiono świadomości obojga.
Niniejsze eseje opublikowała pierwotnie, jako wydawnictwa interwencyjne, założona w 1980 roku Field Day Theatre Company. Obecny kryzys polityczny w Irlandii Północnej trwał już wówczas od dwunastu lat. Kryzys ten wciąż się utrzymuje i wszystko wskazuje na to, że nieprędko się skończy. Odpowiedzią na tę sytuację jest Field Day. Swoją siedzibę ma w Derry (znanym też jako Londonderry), drugim największym mieście Irlandii Północnej; sześciu z siedmiu reżyserów pochodzi z Północy, a wszelkie jej przedsięwzięcia – teatr, druki ulotne oraz antologia literatury irlandzkiej[2] – mają związek z naturą i genezą współczesnego impasu. Chociaż miejscem, w którym rozgrywa się konflikt, jest Irlandia Północna, to uwikłana jest weń cała wyspa wraz z Republiką Irlandii oraz Zjednoczone Królestwo.
Proponowana przez Field Day analiza tej sytuacji wyrasta z przekonania, że jest to, przede wszystkim, kryzys kolonialny. Pogląd ten nie cieszy się popularnością wśród politycznego i akademickiego establishmentu w Irlandii. Zwłaszcza historycy, od przeszło dwudziestu lat, mają swój udział w czymś, co bywa określane rewizją irlandzkiej historii, której głównym celem było skompromitowanie nacjonalistycznej mitologii funkcjonującej przez ponad pół wieku, mniej więcej od 1916 do 1966 roku. Tę polemiczną ambicję udało im się w znacznej mierze zrealizować. Narracja narodowościowa, opowiadająca historię nadużyć w ciągu siedmiuset lat brytyjskich rządów (którym kres położyła nareszcie heroiczna rebelia 1916 roku oraz akty przemocy kolejnych sześciu lat; Północ i wciąż otwarta kwestia jej statusu to punkt kulminacyjny tej historii), zasadniczo nie jest już uznawana ani za atrakcyjną, ani uprawnioną poza kręgami zwolenników IRA i walki zbrojnej. Rzecznicy rewizjonizmu odpierają zarzuty tych, którzy widzą w nim po prostu jeszcze jedną ortodoksję, stworzoną w odpowiedzi na uwarunkowania polityczne chwili i bronią swojego stanowiska, twierdząc, że wydobyło na jaw niepodlegającą systematycznemu wyjaśnieniu złożoność sprawy irlandzkiej i angielsko-irlandzkiej. W praktyce sprowadzili interpretację do stanowisk poszczególnych grup, interesów, klas i okresów historycznych; każda próba uchwycenia tych problemów jako wariantów widmowego paradygmatu, takiego jak kolonializm, określana jest mianem „ideologicznej” i jako taka skazana jest na porażkę. Na dobrą sprawę czegoś takiego jak kolonializm mogło nigdy nie być. Zdaniem wielu historyków byłby on jednym z upiorów stworzonych przez nacjonalizm, sam w sobie fantazmatyczny.
Field Day nie odnosi się przychylnie do tej nowej ortodoksji, wykazującej znikomą lub zgoła zerową skłonność do autoanalizy. Obalenie nacjonalizmu, którego dokonuje, obraca się przeciwko niej samej. Ponadto w jej ramach nie zajmowano się na poważnie dziedziną kultury, uznając ją za poniekąd odrębną od polityki. Postawę tę wspierało wielu z tych, którzy wciąż wierzą w autonomiczność artefaktów kultury, a tym samym zgadzają się z Arnoldowskim[3] poglądem, że dzieło sztuki, któremu najskuteczniej udaje się uwolnić od specyficznych uwarunkowań własnego pochodzenia i warunków wytworzenia, jest, z racji owego „uwolnienia”, w sposób najpełniejszy i najczystszy samym sobą. Jest „uniwersalne”, jak przystało na sztukę. Wychodząc od odmiennych założeń, Field Day postrzega wprawdzie sztukę jako aktywność swoistą, aczkolwiek taką, w którą głęboko wpisana jest cała historia danej kultury. Interpretacja kultury nie wychodzi od przekonania, że istnieje pewna uniwersalna jakość czy esencja, którą uchwycić i zgłębiać jest zdolna tylko jedna kultura. Pogląd taki jest już sam w sobie przekonaniem politycznym i odegrał on zasadniczą rolę w irlandzkim doświadczeniu. Jednym ze szczegółowych celów, jakie wyznaczyła sobie Field Day, jest wyciąganie na światło dzienne historii i funkcji tej idei autonomiczności sztuki oraz opisywanie jej wypaczających skutków.
W tym celu musieli ponownie skierować uwagę na pojęcie nacjonalizmu. W kontekście irlandzkim zjawisko to nie ogranicza się bynajmniej do Irlandczyków, jako że wyspa, a zwłaszcza Północ, od co najmniej dwustu lat zaznaje nacjonalizmu brytyjskiego w postaci dominującego wpływu politycznego i kulturowego. Tak naprawdę nacjonalizm irlandzki jest u podwalin pochodną swego brytyjskiego odpowiednika. Niemal wszystkie ruchy nacjonalistyczne spotykały się z szyderstwami jako prowincjonalne, faktycznie bądź potencjalnie rasistowskie, przywiązane do elitarystycznych czy doktrynerskich postaw i retoryki. Określenia te doskonale opisują też nacjonalizm brytyjski, o czym dobitnie świadczą wypowiedzi jego zwolenników w kwestii irlandzkiej: Edmunda Spensera, sir Johna Daviesa, sir Williama Temple’a, Samuela Taylora Coleridge’a, Thomasa Carlyle’a, Matthew Arnolda, Enocha Powella i Iana Paisleya. Znamienne cechy irlandzkiego nacjonalizmu, stanowiące o tym, że nie może się on stać ruchem dążącym do wyzwolenia, biorą się stąd, że jest on, mutatis mutandis, kopią ideologii, od której sam zaznawał ucisku. Zmowa nacjonalizmów irlandzkiego z brytyjskim wytworzyła oparte na kontrastach stereotypy, a w swej najbardziej szkodliwej odsłonie położyła kulturowe podwaliny pod izolacjonizm religijny. Bodaj oczywistością będzie stwierdzenie, że konkurujące ze sobą nacjonalizmy zawsze definiowały siebie w relacji do protestantyzmu albo katolicyzmu. Każda próba odejścia od takiej definicji – zarówno ta podjęta przez Towarzystwo Zjednoczonych Irlandczyków pod koniec XVIII wieku, jak i ta zainicjowana przez ruch związkowy na początku wieku XX – ponosiła klęskę wobec bezwzględnych i połączonych wysiłków niechętnych jej stronnictw. W Irlandii Północnej nie oglądamy wcale jakiejś anachronicznej bitwy między sektami religijnymi, dla której właściwe miejsce widzielibyśmy w wieku XVII. Jesteśmy tu raczej świadkami skutków współczesnego kolonializmu, który podtrzymał i rozwinął ideologię dominacji i poddaństwa wewnątrz idiomu podziału religijnego, będącego zawsze na wyciągnięcie ręki. U swych podstaw Wielka Brytania jest, jak przypomina nam przypadek Irlandii Północnej, krajem wyraźnie protestanckim. Ów fundacyjny „anachronizm” (którego korzenie wyrastają w Londynie, a wybujałe odrośle – w Belfaście) staje się rzeczywistością polityczną, kiedy kwestionowany jest brytyjski ład konstytucyjny.
Wszystkie nacjonalizmy mają wymiar metafizyczny, albowiem wszystkie je napędza ambicja urzeczywistnienia ich nieodrodnej esencji w jakiejś określonej i namacalnej formie. Formą taką może być struktura polityczna albo tradycja literacka. Problemy, jakie rodzi dążenie do realizacji tej ambicji, same w sobie są nie lada wyzwaniem, a trudność tylko się zwiększa, urastając wręcz do rangi absurdu, w sytuacji, kiedy żywiący nacjonalistyczne wyobrażenie o sobie uznają je za idealny wzorzec, do którego wszyscy inni powinni się dostosować. Jest to charakterystyczna cecha narodów kolonialnych i imperialnych. Jako że wyniosły siebie do rangi powszechnika, każdy skierowany przeciwko nim bunt traktują jako z konieczności prowincjonalny. Za to przeciwstawiające się im nacjonalizmy zbuntowanych starają się stworzyć na własne potrzeby pewną wersję historii, w jakiej ich nieodrodna esencja miała się zawsze uobecniać, przynosząc w efekcie odczytania przeszłości równie monolityczne jak te, które starają się wyprzeć. Na ogół, jak w Irlandii, na ich niekorzyść działa dodatkowo to, że ich przeszłość została w dużej mierze zniszczona, uciszona, wymazana. Dlatego też wytwarzany przez nie amalgamat jest podatny na ataki i szyderstwa.
Niemniej nacjonalizm w obu wydaniach okazał się wyjątkowo skuteczny w dobie nowoczesnej właśnie dlatego, że mieści w sobie wspomniany metafizyczny esencjonalizm. Z tej racji zdołał opowiedzieć swoiście nowoczesną (czy też modernistyczną) historię, ze swadą i siłą przekonywania, które również dzisiaj zdobywają sobie posłuch. W rezultacie otrzymujemy narrację o upadku nowoczesnej ludzkości ze stanu szczęśliwości w specyficznie nowoczesną kondycję alienacji. Imperialna nacjonalistyczna Wielka Brytania opowiadała tę historię wielokrotnie, tworząc ciąg doskonałych i pomysłowych przypowieści mających wskazać moment, od którego rozpoczynał się schyłek. W historii literatury, od Coleridge’a, przez Arnolda, T.S. Eliota i F.R. Leavisa, nowa narracja odkrywała ponownie siedemnastowieczny Eden, po którym następował upadek, z ostatnim jego aktem rozgrywającym się współcześnie. W swoich powieściach Joseph Conrad, Rudyard Kipling, Ford Madox Ford, E.M. Forster i D.H. Lawrence medytowali nad klęską angielskości na ziemiach imperium i innych zamorskich terytoriach. Imperialny natywizm właśnie w czasie minionym szukał pociechy wobec problemów teraźniejszości i często konstatował, że obecna porażka jest konsekwencją rozkładu „charakteru narodowego”, być może najbardziej uporczywie przywoływanej i najmniej realnej kreacji spośród wszystkich mitologii nacjonalizmu. W Irlandii, właśnie przeżywającej literackie odrodzenie, Eden lokowano w przeszłości przedchrześcijańskiej (i tym samym w czasie sprzed podziału na wyznania), a modelowymi figurami, które urosły do rangi prototypów tożsamości irlandzkiej, stały się, z konieczności, postacie legendarne – jak Cúchulainn[4] – ze swej natury dające się wpisać w niemal każdą formułę. Najistotniejszy jest tu fakt, że sytuacja polityczna w Wielkiej Brytanii w ostatnich dekadach wieku XIX i w Irlandii we wczesnych latach XX stulecia zaczęła się upominać o skonstruowane na nowo wersje ich charakterów narodowych i tradycji literackich. Jest to jeden z przykładów, aczkolwiek kluczowy, interakcji strefy politycznej i kulturalnej, a także interakcji Brytyjczyków i Irlandczyków, która tak bardzo przyczyniła się do wytworzenia zawikłanej sytuacji, w jakiej tkwimy obecnie.
W opublikowanych dotąd drukach Field Day podejmował próby ustosunkowania się do tego odziedziczonego położenia, pokazując, że splot sił politycznych i kulturowych (w znacznej mierze literackich) jest dziś przedmiotem nowej analizy, stymulowanej przez trwający konflikt polityczny. Truizmem jest stwierdzenie, że nie ma niewinnego języka. Trudniej jest w retoryce dyskursów politycznych i literackich wytropić te formy i odmiany oskarżenia, buntu, unikowych wybiegów i stereotypizacji, które określają nasze dawniejsze i współczesne interpretacje lub są przez nie określane.
Kolonializm w najpełniejszej postaci jest procesem radykalnego wywłaszczenia. Narodowi skolonizowanemu brak określonej historii, a nawet – jak w przypadku Irlandii – określonego języka. Dochodzenie do siebie po utracie języka irlandzkiego przybrało postać nieomal mściwej biegłości w użyciu angielszczyzny, dążenia do tego, by irlandzki angielski uczynić językiem z prawdziwego zdarzenia, aby nie był tylko przyrostkiem do angielskiej mowy. Wirtuozeria wczesnonowoczesnej irlandzkiej twórczości literackiej i jej niedookreślona relacja z ruchem odrodzenia gaelickiego stanowią przykład tego niepewnego położenia. Jej cechy charakterystyczne najpełniej realizują się u Yeatsa, Joyce’a i Johna Millingtona Synge’a, ale i u innych – Oscara Wilde’a, George’a Moore’a, George’a Bernarda Shawa i Samuela Becketta – pojawiają się one w niewiele tylko mniejszym zakresie. Lecz kwestia językowa, choć istotna, wydawała się drugorzędna w porównaniu z kwestią przejęcia, a mianowicie przejęcia tych (i innych) autorów na rzecz interpretacji podyktowanej odczytaniem warunków, w których powstawały ich dzieła, oraz warunków irlandzkich, w których były czytane. Siłą rzeczy to na Yeatsie i Joysie skupiła się z początku w przeważającej mierze nasza uwaga, jako że to ich, bardziej niż kogokolwiek innego, (błędnie) interpretowano w kontekście tego, co rozumiano pod pojęciami literatury angielskiej czy też brytyjskiej, międzynarodowego modernizmu lub człowieczej doli w XX wieku. Nasza lektura tych autorów miała na celu przywrócić ich kulturze, w której nadal odczuwano ich obecność, poddać interpretacji interpretacje, poprzez które są nam przekazywani, przejąć ich moc rewolucyjną i autorytatywną dla tu i teraz Irlandii doby współczesnej.
Mamy tu do czynienia z pewną nieuchronną monotonią, przed którą w warunkach kolonialnych nie sposób uciec. Owo z pozoru niekończące się poszukiwanie utraconej zbiorowej czy choćby osobistej tożsamości jest skazane na porażkę w dwójnasób. Samo tylko wywołanie jej z nazwy wskazuje na jej utratę; a raz nazwana, nie będzie już więcej bezimienną. Przy tym tożsamość taka jest całkowicie nierzeczywista. Można ją przywoływać tylko dopóty, dopóki będziemy udawać, że na niej skończy się poszukiwanie, któremu dała początek. Kiedy Yeats stwarzał irlandzką tradycję literacką w języku angielskim, wcale nie odkrył u Jonathana Swifta czy Edmunda Burke’a i innych esencji irlandzkiej protestanckości, której poszukiwał; poszukiwał u nich tej esencji, którą następnie odkrył. To samo można powiedzieć o wersjach historii literatury angielskiej, dostrzegających u Williama Shakespeare’a i Johna Keatsa pierwotny, wyrosły na angielskiej ziemi geniusz, który u Johna Miltona i Alexandra Pope’a miałby się jakoś od tego źródła oddalać. Zajmowanie się podobnymi kwestiami prowadzi do roztrząsania zagadnień charakteru narodowego, pytań o język, w którym charakter ów zyskuje właściwy wyraz, a więc, idąc dalej, do stereotypizacji grup, klas, ras w zależności od tego, jaką literaturę (muzykę, architekturę; dziedziny można mnożyć) wytwarzają. Jednak niezależnie od monotonii tego zadania nie sposób się uchylać przed jego podjęciem. W przeciwnym razie, koncentrując się na pojedynczych natywnych drzewach, nie dostrzeżemy, że znajdujemy się w kolonialnym lesie.
Dążenie do odkrycia swojej „prawdziwej” tożsamości wspólnota często rozpoczyna od demontażu fałszywych stereotypów, w potrzasku których tkwiła. Jest to proces skomplikowany, stereotypom bowiem dobrze się powodzi właśnie dlatego, że zostały uwewnętrznione. Nie są to jedynie kalki, w które skolonizowanych wtłaczają kolonizatorzy. Nie od dziś wiadomo, że jedne stereotypy rodzą inne, jak w przypadku Anglików i Irlandczyków. Jakkolwiek inicjatywa stereotypizacyjna, by tak rzec, znajduje się po stronie wspólnoty, która sprawuje władzę, to jej przedstawiciele muszą wraz ze stereotypem innych stworzyć stereotyp samych siebie. W istocie jest to jeden ze sposobów definiowania inności. Definicja inności – czyli to, w jakim stopniu można przekonująco pokazać innym, że odbiegają od domniemanej normy – stanowi uzasadnienie podboju. Krnąbrność Irlandczyków, z jaką odmawiali identyfikacji z karykaturą portretującą ich jako barbarzyńskich czy niecywilizowanych, równocześnie zdemaskowała fałszywość angielskiego uzasadnienia i zbrutalizowała proces podporządkowywania. Jednakże w ciągu ostatnich stu lat warunki tego dialogu uległy przemianie. W najróżniejszych miejscach – u Renana, u Arnolda, u Havelocka Ellisa, w popularności Shawa – odkrywano nagle, że oto angielski charakter narodowy niedomaga i potrzeba mu charakterów irlandzkiego czy też celtyckiego, które by go dopełniały i umożliwiały mu przetrwanie. Wszyscy teoretycy degeneracji rasowej, tacy jak Francis Galton, Max Nordau, Cesare Lombroso czy Oswald Spengler, dzielili z krytykami literackimi, poetami i prozaikami przekonanie, że do zatrzymania upadku Zachodu potrzeba zastrzyku czy transfuzji energii z jakiegoś „nieskalanego” źródła. Irlandczycy wydawali się odpowiadać angielskim celom. Byli biali, wiedli życie wiejskie i stronili zarówno od dekadencji, jak i intelektualizmu. Tak naprawdę nie byli wcale Irlandczykami; byli Celtami. Ich ojczyzna była tym samym, czym była Europa, nim podbili ją Rzymianie – miejscem nieznającym złożonych struktur politycznych, gospodarczych i militarnych, zamieszkiwanym przez dzikie, wiedzione wyobraźnią poetyckie plemię. Obecnie, w obliczu diametralnej rewizji białej europejskiej historii, Irlandczycy, którzy wyraźnie skłaniali się ku angielskiej wizji samych siebie, nareszcie zawładnęli stereotypem, zamienili Celta w Gaela i ustanowili nową interpretację temu wyobrażeniu o samych sobie znaną jako Irish literary revival. Odrodzenie to, tak jak rebelia i wojna o niepodległość, traktat angielsko-irlandzki (który wprowadził obowiązujący do dzisiaj podział administracyjny Irlandii) i wybuchła wskutek jego zawarcia wojna domowa, było jednocześnie przyczyną i konsekwencją wielotorowego wysiłku na rzecz odnowienia idei charakteru narodowego i misji narodu. Dopiero gdy Anglicy dostrzegli w Celcie niezbędne dopełnienie własnego charakteru narodowego, Irlandczycy mogli przejść od pojęcia komplementarności do pojęcia radykalnej różnicy. To klasyczny przypadek sytuacji, w której nacjonalizm zostaje stworzony przez siły go tłumiące i może, na tym etapie, przekształcić się w narzędzie wyzwolenia.
Wyzwolenie, które osiągnięto – dokonanie zresztą niebagatelne – miało siłą rzeczy swe