Mówcie mi Kasandra - Marcial Gala - ebook + książka

Mówcie mi Kasandra ebook

Gala Marcial

3,0

Opis

Piękna, wysmakowana proza o przemocy, brutalności życia i niezrozumieniu.

Raul ma dziesięć lat i uwielbia czytać. Jest inteligentny i wrażliwy. Jednocześnie czuje, że nie jest zwykłym chłopakiem; wie, że urodził się w niewłaściwym ciele, że z tego powodu umrze w wieku osiemnastu lat jako żołnierz podczas interwencji kubańskiej w Angoli i że jest wcieleniem księżniczki trojańskiej Kasandry i tak jak ona potrafi przewidywać przyszłość. Dramat Rauliego polega na tym, że utkwił jak w pułapce między greckimi bogami a rewolucją, między ciałem, z którego pragnie uciec, a światem, który nie pozwala uciec takim jak on.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Shi­nere i She­nae Gala Ávila

Pamięci Reinalda Are­nasa

Niczym padły koń

przez przy­pływ wyrzu­cony na plażę.

Jorge Luis Bor­ges1

Frag­ment wier­sza Casi juicio final z tomu Luna de enfrente (1925). Jeśli nie zazna­czono ina­czej, cytaty z utwo­rów lite­rac­kich w prze­kła­dzie Woj­cie­cha Char­cha­lisa (przyp. red.). [wróć]

Siedzę i gapię się na morze

Siedzę i gapię się na morze.

Jesz­cze jest wcze­śnie i w domu wszy­scy śpią, dla­tego wsta­łem, otwo­rzy­łem drzwi i wysze­dłem na bal­kon. Dla wygody przy­nio­słem sobie krze­sło z dużego pokoju. Mam dzie­sięć lat i jest nie­dziela, dla­tego nie idę do szkoły, mogę spę­dzić cały ranek, gapiąc się na morze, i ta chwila wydaje mi się nie­skoń­czona, jed­nak nagle sły­szę za sobą głos mamy:

– Rauli, gdzie ty się podzie­wasz?

Czuję, że nie chcę być tym Rau­lem, chcę być Kasan­drą, nie Rau­lem. Nie chcę, żeby w szkole wołali na mnie Mię­czak, nie chcę, żeby mama wołała mnie Rauli, chcę gapić się na morze tak długo, aż wyblak­nie w moich oczach i będzie tylko wyci­ska­jącą łzy białą kre­ską. Jestem w Cien­fu­egos, jesz­cze nie jestem zmu­szo­nym do kłamstw żoł­nie­rzem tutaj, w Angoli, gdzie ni­gdy nie pada, jesz­cze kapi­tan nie wezwał mnie do swo­jego namiotu i nie powie­dział:

– Roz­bie­raj się, poba­wimy się w coś, co ci się spodoba.

Dowódca jest ze wschodu, w jego sło­wach nie wybrzmiewa „s”, a ja się uśmie­cham, bo się boję. Zawsze się uśmie­cham do tego, czego się boję, nie potra­fię się powstrzy­mać. Uśmie­cham się, kiedy prze­jeż­dżamy przez wio­ski i ludzie wycho­dzą popa­trzeć na kolumnę czoł­gów i cię­ża­ró­wek, ich oczy w zie­mi­stych twa­rzach są coraz więk­sze, patrzą na nas bosi, stopy mają ubru­dzone czer­woną zie­mią, a mi się wydaje, że te stopy chcą nam coś powie­dzieć, chcą coś opowie­dzieć kon­kret­nie mnie. Śnię o tych sto­pach, które mówią do mnie:

– Co ty tutaj robisz?

Jed­nak na całe szczę­ście jestem jesz­cze w domu i gapię się na morze, i roz­my­ślam, bo mając te dzie­sięć lat, wiele roz­my­ślam, myślę, że faj­nie by było roz­ło­żyć ramiona i sko­czyć, i spaść na bruk, a wtedy tata i mama bar­dzo by pła­kali, a José prze­stałby się na mnie gapić z tą miną mądrali. „Raúl się zabił”, powie­dzie­liby w szkole i tym razem byłaby to prawda, a ja był­bym szczę­śliwy, nie musiał­bym już wię­cej pod­bie­rać mamie pie­nię­dzy, żeby cho­dzić do księ­garni, kupo­wać książki i mówić:

– Pro­szę o książkę Edgara Allana Poe, bo mi ją ukra­dli w szkole.

– Poe się skoń­czył, mamy Roberta Louisa Ste­ven­sona – mówi księ­garz. – To śliczna książka, z czaszką na okładce, ale nie wiem, czy jest odpo­wied­nia dla chłop­ców w twoim wieku.

– Jest dla mojej mamy – mówię, więc księ­garz podaje mi ją, patrząc na mnie podejrz­li­wie.

– Dobra, ale nie noś jej do szkoły, bo od razu ci ją zabiorą, a jakby kto pytał, to ja ci jej nie sprze­da­łem. Jasne?

– Tak – odpo­wia­dam i widzę duchy.

Zaglą­dam przez drzwi szkoły i są tam, ubrane w mary­nar­skie mun­dury. Moja szkoła jest bar­dzo stara, kie­dyś były tu koszary, jej patro­nem jest Dio­ni­sio San Román, mary­narz, który zgi­nął w powsta­niu z wrze­śnia 1957 roku. Do domu wra­cam pie­szo. Za pie­nią­dze na auto­bus kupi­łem książkę i szu­ram sobie nogami, żeby wzbi­jać kurz, a potem go wdy­chać. Lubię zapach kurzu. „Popatrz, jakie ty masz buty”, mówi mama, kiedy wcho­dzę po scho­dach, pukam do drzwi naszego miesz­ka­nia i otwiera mi Nancy.

– Widzę zmar­łych – mówię, a im się to nie podoba. Nie jest dobrze widzieć zmar­łych, to ozna­cza sza­leń­stwo, teraz wszy­scy jeste­śmy mark­si­stami-leni­ni­stami, ate­istami, więc jeśli widzisz zmar­łych, to dla­tego, że jesteś waria­tem.

– Chcesz zostać waria­tem?

– Jasne, że nie – mówię i zaraz przy­tu­lam się do Nancy, i przy­tu­lam się do mamy. Jem pod­wie­czo­rek, który Nancy sta­wia na stole z uśmie­chem, dzię­kuję jej i idę do pokoju czy­tać Ste­ven­sona.

Potra­fię też prze­wi­dy­wać przy­szłość. Mój Zeu­sie, wiem, że umrę w wieku dzie­więt­na­stu lat, bar­dzo daleko od Cien­fu­egos, tutaj, w Angoli, zabije mnie kapi­tan, żeby nikt się o nas nie dowie­dział, widzę to w jego oczach, w jego wąsach, w spoj­rze­niu, kiedy na mnie patrzy.

– Żeby nikt się o nas nie dowie­dział, co, Oli­vio New­ton-John? – mówi do mnie, kiedy kucam, żeby mu obcią­gnąć. – Uwa­żaj, bo cię zabiję, żebyś przy­pad­kiem nie zje­bał mi kariery woj­sko­wej, bo zabiję cię jak psa, czy to jasne?

– Tak – mówię i pozwa­lam, by wło­żył mi penisa do ust, potem wyplu­wam to, co on w nich zosta­wia, i wstaję, i patrzę przez okno, skąd nie widać morza, tylko czer­woną, roz­pa­loną zie­mię Angoli.

– Czemu wsta­łeś tak wcze­śnie? – pyta mama, sta­jąc za mną. – Nie możesz spać?

– Tak, nie mogę spać.

I widzę, jak prze­szy­wają mnie kule, jak padam z dala od niej i od taty, który wyszedł i jesz­cze nie wró­cił. Wiem, gdzie jest tata, jest u Rosjanki, nauczy­cielki angiel­skiego, pozna­li­śmy ją na plaży Ran­cho Luna tego dnia, kiedy prze­zię­bie­nie zatrzy­mało mamę w domu, i tata zawiózł nas tam sta­rym che­vro­le­tem. Led­wie z bra­tem wło­ży­li­śmy kąpie­lówki, z krzy­kiem roz­ko­szy zanu­rzy­li­śmy się w cie­płej wodzie i po chwili z niej wyszli­śmy, tata już sie­dział na pia­sku i roz­ma­wiał z jakąś wysoką blon­dyną, która dziw­nie z nim kon­tra­sto­wała, bo była wiotka i miała wypie­lę­gno­wane dło­nie, a ręce taty zawsze są brudne. Przed­sta­wił nam ją i oka­zało się, że to Rosjanka i ma na imię Lud­miła.

– Jak ta Gur­czenko – wyja­śnił tata.

Bar­dzo dziwna ta Rosjanka, miała oczy mig­da­łowe, ogromne i tak gra­na­towe, że aż wyda­wały się czarne. Poca­ło­wała nas w mokre policzki i zapy­tała, w któ­rej jeste­śmy kla­sie i czy lubimy czy­tać.

– Jestem głodny – odpo­wie­dział mój brat.

– W pią­tej – odpo­wie­dzia­łem ja. – I bar­dzo lubię czy­tać.

– W pią­tej kla­sie? – zdzi­wiła się Rosjanka. – Wyda­jesz się młod­szy.

– Tak, tro­chę z niego kur­du­pel – rzu­cił tata i gło­śno zare­cho­tał. – Wdał się we mnie, ale męż­czy­zny nie mie­rzy się od głowy do nieba, tylko od nieba do głowy.

– A kobietę? – zapy­tała Rosjanka, która miała na sobie tak skąpe różowe bikini, że wszy­scy męż­czyźni spa­ce­ru­jący brze­giem morza odwra­cali głowy, żeby jej się przyj­rzeć, a tata miał oczy tak sze­roko otwarte, że wyda­wało się, że zmie­ści się w nich cały świat.

– Jestem głodny – maru­dził mój brat, więc tata, który był bez koszuli i obno­sił się z musku­łami byłego gim­na­styka, wycią­gnął port­fel z kie­szeni dżin­sów i podał nam pięć pesos.

– Idź­cie do baru i zamów­cie sobie, co tam chce­cie. Uwa­żaj na Rau­liego – rzu­cił jesz­cze do mojego brata, który skoń­czył już czter­na­ście lat, więc ma się za męż­czy­znę, i kiedy sie­dzimy w barze, mówi, że ta Ruska to kurwa, a tata to skur­wy­syn. Mówi to bez urazy, zwy­czaj­nie stwier­dza fakt. Zja­damy kro­kiety i wypi­jamy jogurt, a kiedy wra­camy na brzeg, wysoka kobieta i tata cią­gle roz­ma­wiają, więc brat oddaje mu resztę z pię­ciu pesos i znowu idziemy do wody. Ja nur­kuję, mój Zeu­sie, i kiedy jestem na dnie, otwie­ram oczy i widzę pod­pły­wa­jącą rybę, która mi się przy­gląda, i marzę, że jestem rybą i że patrzy na mnie chło­piec o imie­niu Raúl, i tro­chę robi na mnie wra­że­nie ta trans­mu­ta­cja rze­czy i istot, cho­ciaż nie znam tego słowa, jestem tylko dzie­się­cio­let­nim chłop­cem, który przy­szedł na plażę, i gdy w końcu wynu­rzam się z odmę­tów, tata cią­gle roz­ma­wia z tą nie­zna­jomą.

– Nic nie mów­cie mamie, bądź­cie męż­czy­znami – mówi tata, kiedy wsia­damy do che­vro­leta. – Jak jej powie­cie, wię­cej nie zabiorę was na plażę.

– Prze­stań nam gro­zić – odpo­wiada mój brat. – Dwa­dzie­ścia pesos i nic nie powiem.

– Myślisz, że możesz mnie szan­ta­żo­wać, gów­nia­rzu? – rzuca tata, ale potem się uśmie­cha i podaje mu dwa­dzie­ścia pesos. – Za szybko się uczysz.

Kiedy zamy­kam oczy, widzę, jak kła­dzie się na łóżku z Rosjanką i robi coś z jej cia­łem, a ja mam tylko dzie­sięć lat i nie wiem, co to takiego, ale nie mówię nic mamie, bo wiem, że jej się to nie spodoba, a dość już ma bie­daczka kło­po­tów, żeby jesz­cze słu­chać histo­rii o tacie i Lud­mile, która póź­niej pojawi się w upalny dzień z tale­rzem ziem­nia­ków z masłem i powie, że to prze­pis jej babci Ukra­inki, i będzie się dużo uśmie­chać, i pogła­dzi mnie po gło­wie, i popa­trzy na Josego z daleka, jakby się go bała. Mój brat ma złą opi­nię, Rosjanka czuje respekt do mojego brata, tata szep­nął jej, że to trudny chło­pak, o krok od popraw­czaka. Ja bar­dziej się jej podo­bam, wiem, jak umrze Rosjanka, na zawał serca spo­wo­do­wany bły­ska­wicz­nie roz­wi­ja­jącą się cukrzycą, w 2011 roku, na krótko przed sie­dem­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami, w pod­miej­skiej dziel­nicy Woł­go­gradu, daw­niej Sta­lin­gradu. W wieku dzie­się­ciu lat mogę zoba­czyć śmierć Rosjanki, mogę zoba­czyć, jak otwiera usta, żeby popro­sić o wodę, któ­rej Sier­giej, jej nasto­letni wnuk, jej nie poda. Oprócz goto­wa­nych ziem­nia­ków z masłem Rosjanka przy­nosi coś dla Josego i dla mnie, książkę Pusz­kina, którą składa w ręce mamy, jakby to był wielki skarb; mama się uśmie­cha, prze­glą­da­jąc ją, bo książka jest po rosyj­sku.

– Nic nie zro­zu­mieją, Swie­tłana – mówi do niej, choć wie, że Rosjanka ma na imię Lud­miła.

Mama już taka jest, jeśli cho­dzi o sztukę pod­kur­wia­nia, nikt jej nie pokona.

Mama jest sekre­tarką jakie­goś szefa, który spra­wia, że ona czuje się ważna, przy­naj­mniej waż­niej­sza od taty, zwy­kłego mecha­nika, bla­cha­rza, który nie­mal codzien­nie wraca do domu późno i tro­chę pod­pity, w kom­bi­ne­zo­nie tak wybru­dzo­nym sma­rem i ben­zyną, że ona musi się bar­dzo namę­czyć, żeby dopro­wa­dzić go do porządku. Tata mówi, żeby mu go nie prała, żeby go zosta­wiła tak jak jest, ale w każdą nie­dzielę rano mama szo­ruje mydłem i szczotką to robo­ciar­skie ubra­nie.

Na kre­den­sie w dużym pokoju tata trzyma medale z cza­sów, kiedy upra­wiał gim­na­stykę, i zdję­cie, na któ­rym stoi na podium pod­czas zawo­dów mło­dych spor­tow­ców obozu socja­li­stycz­nego.

Do obiadu sia­damy we czwórkę przy dużym stole i mama zmu­sza nas do jedze­nia sztuć­cami, ale tacie wystar­cza łyżka.

– Nie jesteś przy­kła­dem dla swo­ich dzieci – mówi mama.

– No, nie jestem – przy­znaje. – Jestem bydlę, nie to co ten twój szef, ten Mulat.

Tata nie­na­wi­dzi Ricarda, szefa mamy, który cza­sem poja­wia się w domu z butelką wódki w pre­zen­cie, żeby podzię­ko­wać swo­jej sekre­tarce za jej wiel­kie odda­nie. Mamie wil­got­nieją oczy, gdy przyj­muje alko­hol, któ­rego zresztą nawet nie pró­buje. Tata wypija wódkę i wcale jej nie dzię­kuje. Ona jest bar­dzo naiwna, bo pozwala sobie przed­sta­wić Rosjankę i nie mie­ści jej się w gło­wie, że ta kobieta, tak szczu­pła i dys­tyn­go­wana, że wydaje się wycięta z euro­pej­skiego żur­nala, mogłaby zwró­cić uwagę na takiego dzi­kusa jak tata.

Tata nazywa się José Raúl Iriarte Gómez i uro­dził się w Pla­ce­tas, wio­sce peł­nej zgorzk­nia­łych Guaji­rów pocho­dze­nia hisz­pań­skiego, któ­rzy nie­na­wi­dzą samych sie­bie za to, że zostali w wio­sce, i zazdrosz­czą tym, co wyje­chali. Dzia­dek José Igna­cio był zawzię­tym miło­śni­kiem walk kogu­tów oraz robot­ni­kiem rol­nym. Bab­cia Car­men mówiła po gali­syj­sku i upra­wiała kapu­stę i sałatę, które póź­niej sprze­da­wała wszyst­kim w Pla­ce­tas. Oprócz taty miała jesz­cze czte­rech synów, wszyst­kim na pierw­sze dała José i wszy­scy oni, poza tatą, zgi­nęli śmier­cią tra­giczną. Dwóch naj­star­szych wstą­piło do rebe­lianc­kiego woj­ska. José Edu­ardo został zła­pany w dro­dze do Sierra Maestra przez plu­ton straży wiej­skiej i roz­strze­lany na pobo­czu drogi. Josego Roberta zabili w Santa Clara pod­czas ataku na pociąg pan­cerny. Pozo­sta­łych dwóch uka­tru­pił pewien mał­żo­nek, który zastał naj­młod­szego, Josego Ricarda, w łóżku ze swoją żoną, pod­czas gdy następny w kolej­no­ści, José Felipe, oparty ple­cami o ścianę na tyłach domu, grał na gita­rze, śpie­wał ran­chery i stał na cza­tach. Chyba nie był zbyt dobrym straż­ni­kiem, bo nie usły­szał, jak nad­cho­dzi gospo­darz, znany w całym Pla­ce­tas jako „Juan I-Po-Zaba­wie”.

– Nóż ugo­dził Josego Felipe w nerkę – powie­dział lekarz mojej babci – gdyby nie to, prze­żyłby.

Josemu Ricar­dowi zazdro­śnik pode­rżnął gar­dło, a żonie zadał tyle pchnięć, że z tego, co opo­wiada tata, kiedy się upije i tęskni za braćmi, lekarz, jak zoba­czył tę kobietę całą we krwi, zemdlał i o mało nie umarł. Cza­sem dziad­ko­wie mieli do jedze­nia tylko mąkę kuku­ry­dzianą przy­pra­wioną solą i odro­biną sosu pomi­do­ro­wego, jeśli był sezon na pomi­dory. Kiedy zwy­cię­żyła rewo­lu­cja, tata, który był już nasto­lat­kiem, poświę­cił się spor­towi i mecha­nice, potem kupił che­vro­leta od jakie­goś bur­żuja z Punta Gorda, który wyemi­gro­wał, gdy tylko zro­zu­miał, że nasza piękna Kuba rzuca się w obję­cia komu­ni­zmu.

Mama nazywa się Mariela Fon­seca Lina­res i uro­dziła się w Cru­ces, które wtedy nie było zapy­ziałą wio­chą, jaką stało się póź­niej, ale małym kwit­ną­cym mia­stecz­kiem z kil­koma gaze­tami i sta­cjami radio­wymi oraz dość buj­nym życiem kul­tu­ral­nym. Mama mamy, Elena Elisa Lina­res Argüelles, wyszła za bar­dzo jasnego Mulata, Edu­arda Fon­secę Esco­bara, członka par­tii socja­li­stycz­nej i adwo­kata, absol­wenta jed­nego z tych uni­wer­sy­te­tów z Połu­dnia Sta­nów Zjed­no­czo­nych, na któ­rych stu­diują sami czarni. Rodzina mojej babci, plan­ta­to­rzy trzciny cukro­wej znani w całej pro­win­cji Las Vil­las jako Lina­resowie, ni­gdy nie wyba­czyła córce tej nie­szczę­snej miło­ści i wydzie­dzi­czyła ją, więc bab­cia została nauczy­cielką w szkole powszech­nej i razem z mężem zbu­do­wała drew­nianą chatkę, która cią­gle stoi w Cru­ces. Mieli córki bliź­niaczki. Moja ciotka Nancy uro­dziła się jasno­włosa i z nie­bie­skimi oczami, jak ja, a mama była taka sma­gła, że w szkole prze­zy­wali ją Cyganka. Były ze sobą bar­dzo zwią­zane, więc kiedy mama prze­pro­wa­dziła się do Cien­fu­egos, jej sio­stra podą­żyła za nią i miesz­kała z nami, aż zacho­ro­wała na raka i zmarła. Mia­łem jede­na­ście lat, kiedy to się stało, i mama zmie­niła się na zawsze, ja też.

Byłem tak bar­dzo podobny do Nancy, że bar­dziej wyda­wa­łem się jej dziec­kiem niż mojej mamy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Llámenme Casan­dra

Copy­ri­ght © Mar­cial Gala, 2019.

By arran­ge­ment with Lite­ra­ri­sche Agen­tur Mer­tin Inh. Nicole Witt e. K., Frank­furt am Main, Ger­many and Maca­da­mia Lite­rary Agency, Poland.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt, ilu­stra­cja i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Mów­cie mi Kasan­dra, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-728-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer