Morderstwo z malinką na deser - Monika B. Janowska - ebook
NOWOŚĆ

Morderstwo z malinką na deser ebook

Monika B. Janowska

4,6

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Co jeszcze może się przydarzyć pechowej Sylwanie? W ostatnich kilku miesiącach mąż zostawił ją dla młodszej, doprowadził do bankructwa jej firmę i próbował okraść z resztek pieniędzy, a córka sprzedała ich dom i zniknęła za granicą. Chociaż zaproszenie od dawnej przyjaciółki na pogrzeb jej małżeństwa brzmiało podejrzanie, kobieta postanowiła je przyjąć i wyjechać do Niemiec. Okazało się jednak, że koleżanka jak knuła w przeszłości, tak knuje nadal, więc Sylwana spakowała swoje rzeczy i uciekła z przypadkowo poznanym taksówkarzem. Nie wiedziała, że w jej niedawnym pokoju hotelowym wkrótce zostanie znaleziony zakrwawiony nóż, a fajtłapowaty niemiecki policjant ruszy jej śladem.

Czy coś w końcu przerwie tę serię nieszczęść i niefortunnych zdarzeń?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (27 ocen)
20
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinga9600

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Polecam gorąco 😍 Sylwanę cały czas prześladuje niesamowity pech. Przyciąga nieszczęścia niczym magnes. Po latach dostaje zaproszenie na pogrzeb małżeństwa. Decyduje się wybrać na tak niecodzienne wydarzenie. Późniejszy splot wydarzeń powoduje, iż zostaje zaplątana w próbę morderstwa. Jej nocna ucieczka powoduje jeszcze więcej komplikacji, które koniec końców stają się szczęśliwym happy endem.
00

Popularność




Text Co­py­ri­ght © by Mo­nika B. Ja­now­ska
Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
Re­dak­cja i ko­rekta: Ju­styna Ja­kub­czyk
Gra­fika na okładce: Pe­tra Ho­li­kova (stock.adobe.com)
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-67787-82-6
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Upiory prze­szło­ści wy­sy­łają za­pro­sze­nie

Ze­gar na ka­te­dral­nej wieży wy­bił dwu­na­sty raz, a z po­bli­skiego ra­tu­sza wła­śnie wy­brzmie­wał le­gnicki hej­nał, gdy Syl­wana sie­dząca na jed­nej z ła­wek przy placu Sło­wiań­skim ock­nęła się z chwi­lo­wego za­my­śle­nia. Od­ru­chowo spoj­rzała na swój ze­ga­rek, jakby nie­do­wie­rza­jąc do­kład­no­ści i punk­tu­al­no­ści le­gnic­kich in­sty­tu­cji świec­kich i du­chow­nych. Rze­czy­wi­ście – po­łu­dnie! Te­raz krę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową, że spę­dziła w tym miej­scu całe dwie go­dziny, tępo wpa­tru­jąc się w świeżo na­sa­dzo­nego pla­tana i od­da­jąc się na pa­stwę po­nu­rym my­ślom! W pierw­szym od­ru­chu na­wet za­mie­rzała się ze­rwać w słusz­nym obu­rze­niu na ta­kie mar­no­traw­stwo czasu, ale się po­wstrzy­mała. Prze­cież nie ma już gdzie, do kogo i po co się spie­szyć! Ży­cie Syl­wany Pro­so­ło­wicz roz­pa­dło się na drobne ka­wałki, i to w tak krót­kim cza­sie, że zu­peł­nie nie było co zbie­rać. I gdyby zja­wiło się w tym do­kład­nie miej­scu i o tym cza­sie z ty­siąc te­ra­peu­tów z in­nym prze­ko­na­niem, to Syl­wana i tak po­zo­sta­łaby naj­niesz­czę­śliw­szą, naj­bo­le­śniej zra­nioną i opusz­czoną ko­bietą na świe­cie. Za­tem cóż in­nego wy­pada ta­kiej ko­bie­cie czy­nić? Ano tylko po­zo­stało trwa­nie w jed­nej po­zy­cji ni­czym jasz­czurka na roz­grza­nym przez słońce ka­mie­niu i mar­no­wa­nie czasu, który po­zo­stał jej jesz­cze na tym łez pa­dole. Co się jesz­cze może zda­rzyć w ży­ciu ko­biety odro­binę po czter­dzie­stce, która zo­stała zmu­szona przez naj­bliż­szych do roz­po­czę­cia swego ży­cia od nowa? No i znów po­nure my­śli roz­po­częły swój ga­lop w gło­wie nie­szczę­snej Syl­wany.

Kto wie, ilu jesz­cze ta­kich po­łu­dnio­wych hej­na­łów z ra­tu­sza i ude­rzeń ka­te­dral­nego ze­gara przy­szłoby wy­słu­chać zroz­pa­czo­nej ko­bie­cie na ławce przed pla­cem Sło­wiań­skim, gdyby nie wy­baw­czy te­le­fon. Ry­sun­kowa po­stać Lady Pank co­raz gło­śniej roz­brzmie­wała z to­rebki i gdy do­szła do ta­kiej skali, że z po­bli­skiego ra­tu­sza z nie­po­ko­jem wy­glą­dali pra­cow­nicy, Syl­wana wresz­cie ode­brała po­łą­cze­nie „Pani Ka­sia – BANK”.

– Dzień do­bry, pani Syl­wio! – usły­szała prze­sym­pa­tyczny głos i nie miała już na­wet ochoty po raz nie­skoń­czony po­pra­wiać brzmie­nia swego imie­nia.

– Dzień do­bry – wy­dała z sie­bie po­wi­ta­nie ni­czym cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Ja bar­dzo prze­pra­szam, że pa­nią nie­po­koję, ale... no mu­sia­łam za­dzwo­nić... – Pani Ka­sia mó­wiła szybko, lecz na­gle ści­szyła głos do le­d­wie sły­szal­nego szeptu: – Wie pani, taki we­wnętrzny głos się we mnie ode­zwał i tak mę­czył i mę­czył, że mu­sia­łam.

Boże! Jesz­cze na­wie­dzona wa­riatka z banku mnie mu­siała dzi­siaj do­paść? – jęk­nęła w my­ślach Syl­wana i z nie­mym wy­rzu­tem spoj­rzała w bez­chmurne kwiet­niowe niebo.

– Co ten głos pani po­wie­dział? – spy­tała, sama nie do­wie­rza­jąc, że tak sfor­mu­ło­wała to py­ta­nie.

Pani Ka­sia wy­dała z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Żeby do pani za­dzwo­nić! – nie­mal wy­krzyk­nęła, ale po chwili po­wró­ciła do szeptu: – Pani mąż, Woj­ciech, wła­śnie wy­szedł z banku. Był u nas i chciał pod­jąć wszyst­kie pie­nią­dze z wa­szego konta. Tro­chę dziw­nie się za­cho­wy­wał. Tak roz­glą­dał z nie­po­ko­jem i nie­cier­pli­wił, że nie mamy tyle go­tówki. A na de­li­katne py­ta­nie, czy to ja­kaś in­we­sty­cja, a może nie daj Boże cho­roba, omal wy­lewu nie do­stał, zro­bił się taki czer­wony jak in­dyk.

Syl­wana czuła, jak też bły­ska­wicz­nie pą­so­wieje, choć z zu­peł­nie in­nych po­wo­dów. Osza­lałe serce pom­po­wało wzbu­rzoną krew chyba tylko do twa­rzy, gro­żąc fa­tal­nymi skut­kami. Do tego do­szedł szum w uszach i mroczki przed oczyma, które za­kłó­ciły dal­szy od­biór in­for­ma­cji szep­ta­nej przez pa­nią Ka­się.

– Prze­pra­szam, ale czy może pani po­wtó­rzyć? – po­pro­siła Syl­wana, gdy już nieco się opa­no­wała.

Pani Ka­sia od­chrząk­nęła i już bez szep­ta­nia, ale spo­koj­nym to­nem, jakby wy­łusz­czała nie­roz­gar­nię­temu klien­towi za­sady opro­cen­to­wa­nia kont in­dy­wi­du­al­nych w ofer­cie banku, po­wtó­rzyła:

– Otóż pan Woj­ciech pod­jął wszystko, co mo­gli­śmy mu dać w for­mie go­tówki. Aku­rat mie­li­śmy w sej­fie trzy­dzie­ści pięć ty­sięcy, ale sama pani ro­zu­mie, te­raz w ban­kach nie ma go­tówki. Tylko on się tak za­cho­wy­wał... krę­cił nie­spo­koj­nie, jakby go ktoś ob­ser­wo­wał, spie­szył się... że od razu uru­cho­mił się mój we­wnętrzny głos. Mu­sia­łam za­dzwo­nić do pani i spy­tać wprost: pani Syl­wio, czy was ktoś nie na­cią­gnął na wnuczka albo po­li­cjanta?

Syl­wana nie mo­gła od razu od­po­wie­dzieć, bo­wiem w pierw­szej re­ak­cji za­nie­mó­wiła. Po­woli, po­woli do­cie­rało do niej, co na­prawdę się stało w banku. I kiedy ostat­nie słowa pani Kasi wy­świe­tliły się w gło­wie ni­czym na­pisy koń­cowe filmu, wów­czas Syl­wana znie­nacka par­sk­nęła śmie­chem, ob­fi­cie oplu­wa­jąc chod­nik przed sobą. Za­pewne myśl o to­tal­nym nie­zrów­no­wa­że­niu psy­chicz­nym ni­czym piłka w grze zna­la­zła się te­raz po dru­giej stro­nie po­łą­cze­nia, bo­wiem pani Ka­sia za­mil­kła na dłuż­szą chwilę. Sza­leń­czy śmiech Syl­wany prze­pło­szył go­łę­bie spa­ce­ru­jące spo­koj­nie po placu i za­nie­po­koił nie­licz­nych prze­chod­niów. Rów­nie mocno za­nie­po­ko­jona pani Ka­sia, kie­ru­jąc się tym ra­zem bar­dziej tro­ską niż we­wnętrz­nym gło­sem, wy­czuła mo­ment na zła­pa­nie od­de­chu i spy­tała:

– Czy wszystko w po­rządku, pani Syl­wio?

Syl­wana prze­stała ner­wowo re­cho­tać i po­waż­nie, a na­wet gro­bowo, od­po­wie­działa:

– Nie. Nie jest w po­rządku. Mój mąż wła­śnie mnie okradł. Opu­ścił, po­rzu­cił, wy­rzu­cił i na ko­niec okradł!

– O rany! – jęk­nęła w szcze­rym współ­czu­ciu pani Ka­sia, czu­jąc jed­nak na so­bie spoj­rze­nie wła­snej prze­ło­żo­nej, znie­cier­pli­wio­nej prze­dłu­ża­jącą się roz­mową, naj­wy­raź­niej to­wa­rzy­ską, przy­brała pro­fe­sjo­nalną pozę i po­wró­ciła do szeptu: – Prze­pra­szam. To zmie­nia po­stać rze­czy, pani Syl­wio. Na szczę­ście nie mie­li­śmy tyle go­tówki. Zo­stała pani jesz­cze druga po­łowa i całe szczę­ście, że wła­śnie pani za­blo­ko­wała te pie­nią­dze i zmniej­szyła mak­sy­malną kwotę trans­ak­cji na kar­cie i wy­płat w ban­ko­ma­tach do stu zło­tych. Żeby wy­brać z konta resztę pie­nię­dzy, trzeba bę­dzie po­stać przy ban­ko­ma­cie przez trzy dni. Czego to oszu­ści nie wy­my­ślą, pro­szę pani?! Pro­szę tylko bez­zwłocz­nie przyjść do na­szej pla­cówki, aby do­peł­nić for­mal­no­ści. Dzi­siaj pra­cuję do trzy­na­stej. Uda się pani do­trzeć do nas czy umó­wić pa­nią na spo­tka­nie na ju­tro?

Pro­fe­sjo­nalne brzmie­nie głosu pra­cow­nicy banku spra­wiło, że Syl­wana aż przy­brała wy­pro­sto­waną po­stawę i uważ­nie wsłu­chi­wała się w każde słowo. Sku­piała się na dzia­ła­niu, a nie roz­pa­mię­ty­wa­niu, i za­raz po skoń­czo­nym po­łą­cze­niu spo­koj­nie, acz­kol­wiek ener­gicz­nie, ru­szyła w stronę banku. Tym­cza­sem pani Ka­sia, od­kła­da­jąc te­le­fon na biurko, po raz ko­lejny so­bie po­gra­tu­lo­wała, że po­siada ten swój we­wnętrzny głos, tak nie­do­ce­niany przez kie­row­nic­two, a tak przy­datny! Wy­na­gro­dziła się sze­ro­kim uśmie­chem w od­bi­ciu szyby dzie­lą­cej ją od są­sied­niego sta­no­wi­ska i w do­sko­na­łym na­stroju za­pro­siła ko­lej­nego klienta.

Syl­wana, prze­ko­nana, że w po­przed­nim ży­ciu po­peł­niła ja­kieś strasz­liwe zbrod­nie, po któ­rych obec­nie musi po­ku­to­wać, mo­zol­nie i z nie­ma­łym wy­sił­kiem wspi­nała się po scho­dach, dźwi­ga­jąc cięż­kie torby z za­ku­pami zle­co­nymi przez mamę. Nie spie­szyła się z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze, nie cze­kał na nią z utę­sk­nie­niem na­pa­lony ko­cha­nek go­towy po­rwać ją w ra­miona i ukoić ból ist­nie­nia, ale sie­dem­dzie­się­cio­let­nia ko­bieta. Po dru­gie, cięż­kie za­kupy spo­wal­niały ru­chy i owe prze­winy z po­przed­niego ży­wota do­dat­kowo przy­gnia­tały do ziemi. Zresztą ta cała wę­drówka aż na czwarte pię­tro bloku przy ulicy Ko­zio­rożca na osie­dlu Ko­per­nika I przy­po­mi­nała jej lata dzie­ciń­stwa, gdy no­siła na ple­cach ciężki tor­ni­ster w pod­sta­wówce albo spor­tową torbę na pod­ręcz­niki w ogól­niaku. Te same schody, po­rę­cze i za­pa­chy obia­dowe od wszyst­kich są­sia­dów. Ten sam zwy­czaj roz­my­śla­nia pod­czas po­ko­ny­wa­nia każ­dego stop­nia, choć ener­gia tam­tych cza­sów zu­peł­nie się wy­tra­ciła. No i my­śli nie no­siły już opty­mi­stycz­nego cha­rak­teru. Tak się bo­wiem po­ro­biło, że Syl­wana w wieku mocno doj­rza­łym po­wró­ciła do ma­łego M3, które w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku Wie­sława i Wie­sław Mrucz­ko­wie, wów­czas młode mał­żeń­stwo z dziec­kiem w dro­dze, otrzy­mali i któ­rego nie zmie­nili do tej pory. Prze­pro­wa­dził się je­dy­nie Wie­sław i już od pięt­na­stu lat zaj­mo­wał kwa­terę na po­bli­skim cmen­ta­rzu. Na­to­miast Wie­sława – wierna swemu wdo­wień­stwu i pie­lę­gnu­jąca pa­mięć o swym wy­jąt­ko­wym mężu – na­wet nie chciała sły­szeć o zmia­nie miej­sca za­miesz­ka­nia ani ni­żej, ani bli­żej, ani z żad­nych in­nych po­wo­dów. Uwiel­biała osie­dle, są­siedz­two, a czwarte pię­tro trak­to­wała jak gim­na­stykę ko­nieczną, aby ko­ści się nie za­stały.

No i te­raz iden­tyczną „gim­na­stykę” upra­wiała Syl­wana, która nie­spo­dzie­wa­nie po­wró­ciła na mat­czyne łono.

Pierw­sze pię­tro po­ko­nała siłą roz­pędu i tak chciała po­ko­nać dru­gie, lecz – nie­stety – jedna z re­kla­mó­wek pę­kła na dnie i za­war­tość roz­sy­pała się z hu­kiem na scho­dach. Całe szczę­ście, że to same puszki, które nie spo­wo­do­wały strat. Syl­wana po­spiesz­nie zgar­niała za­kupy do po­zo­sta­łych to­reb. Wresz­cie się pod­nio­sła, zdy­szana. Lo­ka­to­rzy po­zmie­niali się od cza­sów jej dzie­ciń­stwa, ale w środ­ko­wych drzwiach na­dal miesz­kała nie­śmier­telna, nie­znisz­czalna i nie­za­ta­pialna Re­nata Pa­cio­rek, zwana Wiedźmą albo Stasi. Od­kąd Syl­wana się­gała pa­mię­cią, była to osoba po­su­nięta w la­tach, a te­raz mo­gła spo­koj­nie li­czyć so­bie setkę. Nie­jedna dwu­dzie­sto­latka mo­głaby jed­nak po­zaz­dro­ścić pani Re­na­cie ży­wot­no­ści. Wszę­dzie jej było pełno, a jej wścib­ski nos i nie­wy­pa­rzony ję­zyk sły­nęły na całe osie­dle. Nikt z wła­snej woli nie wcho­dził w pa­radę Re­na­cie Pa­cio­rek, by nie na­ra­żać się na jej gniew czy na­trętne py­ta­nia. Dla­tego Syl­wana nie ocią­gała się dłu­żej w przy­mu­so­wym po­stoju i po­spiesz­nie wspi­nała na ko­lejne pię­tra. Choć i tak mo­gła być pewna, że szpie­gow­skie czujne oko sta­rej wiedźmy wy­pa­trzyło ją z wi­zjera w drzwiach. Cud, że nie wy­sko­czyła z miesz­ka­nia z awan­turą albo ze swym zwy­cza­jo­wym py­ta­niem: „A co się stało?”.

Na trze­cim pię­trze, gdzie miesz­kali lo­ka­to­rzy spo­kojni i przy­jaź­nie na­sta­wieni do świata, Syl­wana mo­gła za­trzy­mać się dłu­żej dla zła­pa­nia od­de­chu. Wła­śnie z jed­nego z miesz­kań wy­cho­dziła Ame­lia, we­soła na­sto­latka, córka jej szkol­nej ko­le­żanki Be­atki.

– Dzień do­bry, po­móc pani? – spy­tała uprzej­mie.

Syl­wana za­pa­trzyła się w wiel­kie do­kle­jane rzęsy dziew­czyny i nie od razu mo­gła od­po­wie­dzieć.

– Dzień do­bry, nie, dzię­kuję.

A na­sto­latka już zbie­gała po scho­dach w dół, jed­no­cze­śnie wpa­tru­jąc we wła­sny smart­fon.

Syl­wana pod­nio­sła cięż­kie za­kupy, by po­ko­nać ostatni od­ci­nek tej gór­skiej wspi­naczki. Wła­śnie do­tarła pod drzwi, gdzie od pierw­szego dnia za­miesz­ka­nia wciąż wi­siała mo­siężna ta­bliczka z wy­gra­we­ro­wa­nym: „W.W. Mrucz­ko­wie”. Nie­ludzko zdy­szana, po­sta­wiła za­kupy na wy­cie­raczce i już się­gała po klucz, gdy drzwi nie­spo­dzie­wa­nie otwo­rzyła mama. Na twa­rzy, z po­mi­nię­ciem oczu i ust, miała roz­ma­zaną zie­loną maź. W ze­sta­wie­niu z na­ta­pi­ro­wa­nymi krót­kimi wło­sami wy­glą­dała ni­czym zjawa z in­nego świata. Syl­wana wy­dała okrzyk prze­ra­że­nia, ale Wie­sława mach­nęła ręką, ba­ga­te­li­zu­jąc ta­kie za­cho­wa­nie, i do­dała:

– Dziecko, skocz jesz­cze do skrzynki na li­sty, bo ja już nie dam rady. No i, jak sama wi­dzisz, nie tak. – Co po­wie­dziaw­szy, wska­zała na swoją twarz, po czym wrę­czyła klucz do skrzynki i za­mknęła drzwi jesz­cze szyb­ciej, niż je otwo­rzyła.

– Dzień do­bry, jak się masz, dziecko? – po­wie­działa do sie­bie Syl­wana. – Jak ci mi­nął dzień?

I już nie roz­trzą­sa­jąc ani kwe­stii grzecz­no­ścio­wych po­wi­tań, ani eg­zo­tycz­nego wy­glądu Wie­sławy, po­woli ze­szła na par­ter, gdzie wi­siała skrzynka na li­sty wszyst­kich lo­ka­to­rów. Otwo­rzyła tę z nu­me­rem czter­na­stym. Z wnę­trza wy­cią­gnęła wi­do­kówkę z Byd­gosz­czy ad­re­so­waną do Wie­sławy i list ad­re­so­wany do... niej. Z nie­do­wie­rza­niem i za­sko­cze­niem przy­glą­dała się po­dłuż­nej czar­nej ko­per­cie, na któ­rej zło­tym mar­ke­rem na­pi­sano ad­re­sata jako Syl­wanę Mru­czek. Czarna ko­perta nie su­ge­ro­wała opty­mi­stycz­nych wia­do­mo­ści i wy­wo­łała nie­po­kój. Kto przy­słał do niej list na stary ad­res do­mowy i w do­datku z pa­nień­skim na­zwi­skiem? Od­wró­ciła ko­pertę, ale na dru­giej stro­nie nie było nadawcy. Może to ja­kiś list zna­le­ziony przez pocztę po la­tach? Ale aż po dwu­dzie­stu, bo tyle mi­nęło, od­kąd no­siła pa­nień­skie na­zwi­sko! Nie­by­wałe, że mają tam taki ba­ła­gan! Osta­tecz­nie Syl­wana po­rzu­ciła bez­owocne roz­wa­ża­nia na te­mat kon­dy­cji Poczty Pol­skiej i ro­ze­rwała ko­pertę. W środku zna­la­zła zło­żoną na trzy ozdobną kartkę z mo­ty­wem kwia­to­wym zu­peł­nie nie­pa­su­ją­cym do ty­tułu: „Za­pro­sze­nie na po­grzeb”. Ciarki na ple­cach, dziwny nie­po­kój i prze­strach po­ja­wiły się bły­ska­wicz­nie w cia­snej prze­strzeni klatki scho­do­wej na par­te­rze. Syl­wana otwo­rzyła za­pro­sze­nie i prze­czy­tała:

Sza­nowna Pani Syl­wano Mru­czek, Da­ria i Ma­te­usz Po­wer­niccy za­pra­szają na uro­czy­stość po­grze­bową swego dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego mał­żeń­stwa. To wła­śnie w gro­nie osób, wśród któ­rych na­ro­dziło się na­sze uczu­cie, pra­gniemy je uro­czy­ście po­że­gnać. Wszel­kie koszty po­dróży i po­bytu zo­staną po­kryte przez za­pra­sza­ją­cych. Uro­czy­stość od­bę­dzie się w zamku...

Syl­wana prze­bie­gła po­spiesz­nie dal­szą część za­pro­sze­nia i pełna naj­gor­szych prze­czuć, gu­biąc pocz­tówkę z Byd­gosz­czy, biła re­kord świata w biegu po scho­dach na czwarte pię­tro.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki