Moja Wyspa Ślady Boga - Mariusz Surmacz - ebook

Moja Wyspa Ślady Boga ebook

Mariusz Surmacz

0,0

Opis

Magia i czar dzikiej, nadwiślańskiej plaży, budzi wspomnienia ważnych, dawno minionych czasów. Tańczące płomienie nocnego ogniska i wzlatujące w niebo złote skry, przywołują obrazy, zapisane w bożym planie życia. Wspomnienia przeradzają się w poszukiwanie sensu, szukanie odpowiedzi, szukanie Boga. Porównanie obrazu rzeczywistego świata, odbieranego zmysłami z ideałami młodzieńczego życia. Istniejąca w rzeczywistości wiślana Wyspa jest magiczną klamrą, spinającą wszystkie przeplatające się wątki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mariusz Surmacz

Moja Wyspa Ślady Boga

© Mariusz Surmacz, 2020

Magia i czar dzikiej, nadwiślańskiej plaży, budzi wspomnienia ważnych, dawno minionych czasów. Tańczące płomienie nocnego ogniska i wzlatujące w niebo złote skry, przywołują obrazy, zapisane w bożym planie życia. Wspomnienia przeradzają się w poszukiwanie sensu, szukanie odpowiedzi, szukanie Boga. Porównanie obrazu rzeczywistego świata, odbieranego zmysłami z ideałami młodzieńczego życia. Istniejąca w rzeczywistości wiślana Wyspa jest magiczną klamrą, spinającą wszystkie przeplatające się wątki.

ISBN 978-83-8221-969-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Są w życiu chwile, gdy wszystko wokół nas staje się mało istotne, obce, wręcz absurdalnie nierealne. Każdy z nas ma wspomnienia, o których chciałby zapomnieć oraz te, które chciałby zatrzymać na zawsze. to wielki bagaż, który dźwigamy przez życie. Przytłacza, męczy, dusi, zasmuca, wzbudza emocje, uszczęśliwia. Budzi więc tak skrajne uczucia, że niejednokrotnie bardzo trudno je udźwignąć. Bez wspomnień stracilibyśmy coś, co niezależnie od wagi, tworzy naszą historię. Naszą własną, małą cegiełkę w wielkiej piramidzie życia. Wielokrotnie wartościowałem własne wspomnienia. Zastanawiając się nad tym, które z nich są najważniejsze. Te miłe, powodujące mimowolny uśmiech, słodkie i pachnące? Czy równie ważne są te, które przywołują złe chwile, powodują smutek i melancholię? Każdy z nas wspomina i nie mamy wpływu na to, czy chwile z przeszłości, które do nas wróciły są miłe, czy wręcz przeciwnie. Fakt, że nie mamy wpływu na to, kiedy i jakie wspomnienie właśnie do nas powraca, jest mimo wszystko niesamowicie ciekawy i intrygujący. Zbieramy więc wspomnienia, przechowujemy je, pielęgnujemy i czcimy. Jeśli zapominamy o niektórych, one prawdopodobnie i tak, prędzej czy później do nas powrócą.

Magia i czar dzikiej, nadwiślańskiej plaży, budzi wspomnienia ważnych, dawno minionych czasów. Tańczące płomienie nocnego ogniska, bajecznie kolorowe ogniki i wzlatujące w niebo złote skry, przywołują obrazy, ludzi i zdarzenia, zapisane w bożym planie życia. Odżywają historie z czasów młodości, przeplatane wydarzeniami życia codziennego.

Konfrontacja marzeń z rzeczywistością, powoduje porównywanie tego, jak widzą świat oczy z tym, jak „widzi” go serce. Pojawiają się rozważania na tematy egzystencjalne. Narrator stawia retoryczne pytania. Wspomnienia przeradzają się w poszukiwanie sensu, szukanie odpowiedzi, szukanie Boga. Przemyślenia zmieniają się w swego rodzaju rozmowę zwykłego człowieka z wszechwiedzącym, ponadczasowym Panem wszystkiego. Powoduje to próby pogodzenia tego, co czujemy z tym, co widzimy. Podejmuje próby porównania obrazu rzeczywistego świata, odbieranego zmysłami z ideałami młodzieńczego, buntowniczo pojmowanego życia. Istniejąca w rzeczywistości Wyspa jest niemalże metafizyczną klamrą, spinającą wszystkie przeplatające się wątki.

I. Marzenia i rzeczywistość

Siedzę na ciepłym jeszcze nadwiślańskim piasku, mieszając bosymi stopami jego piszczące ziarenka. Palące, słoneczne promienie ogrzewały go od świtu do zmierzchu. Teraz oddaje mi swe ciepło, delikatnie pieszcząc zagłębione w nim bose stopy. Wielki, czerwony, słoneczny krąg powiedział już dobranoc, kryjąc za horyzontem swe urzekające oblicze. Najpierw on, a teraz ogień hipnotyzują mnie, powodując nieustającą, wciąż narastającą chęć ciągłego wpatrywanie się weń. Jakże magicznie piękne jest to ognisko. Odkąd jestem w stanie sięgnąć pamięcią, zawsze lubiłem patrzeć w ogień. Już będąc małym brzdącem, podglądałem babcię, podpalającą smolne drzazgi pod wielką, żeliwną kuchnią. Patrzyłem jak ruchliwe płomyki, już po krótkiej chwili zajmowały całą przestrzeń pod okrągłymi fajerkami. Jesienią, gdy niedawno zwiezione do domu ziemniaki, spoczywały już w wielkiej, ziemnej piwnicy, jechaliśmy z dziadkiem w pola. Podpalaliśmy zebrane w stosy, pozostałe na kartoflisku suche łęgi i zajadaliśmy się pieczonymi w czerwonym żarze, małymi kartofelkami. Teraz po latach przymykam lekko oczy i wpatrując się w żar rozpalonego przed chwilą ogniska, widzę znów tego samego, małego chłopca. Zamykam okno wspomnień. Płomienie zdają się wić, przeplatać, kłębić w opętańczym tańcu. Eksplodują, by po chwili umknąć w przestrzeń. Mieszając się ze sobą, pochłaniają się, znikają, pojawiają się ponownie, żyją. Wywołują halucynacje, przybierając kształty i barwy niemożliwe do opisania w kilku słowach. Oddać je może tylko wprawna ręka profesjonalnego fotografika, lub pędzel artysty — malarza. By zapaść w ten hipnotyczny stan, wystarczy tylko kilka wyrzuconych na brzeg rzeki, wyschniętych gałęzi, zapałka, gwiaździste niebo, piasek i szum wody, przelewającej się tuż obok. Płomienie ogniska, są często lepsze niż hipnoza i działają niemalże jak narkotyk. Wpatrując się w nie dostatecznie długo, można odlecieć nagle w nieokreśloną, nierealną, magiczną dal. Patrząc w wijące się płomienie, zapadam w przedziwny stan ni to odrętwienia, ni to oddzielenia, ni to upojenia. Zmysłowego, zmodlonego zaczarowania. Magia tańczących tuż przed oczyma kolorów, których nie podejmuję się nazwać, uchyla okno wyobraźni. Ponownie otwiera wrota wspomnień. Przybliża to, co odległe, a odrzuca to, co uwiera, boli, przytłacza. Chciałoby się zanurzyć w niej i pozwolić na to, by ta zaczarowana, kolorowa, ognista przestrzeń wchłonęła mnie i połączyła w jedno z całym wszechświatem. Ta z pozoru niepasująca kombinacja płomieni, gwiazd, rzeki, wyspy, piasku, miejsca, nastroju to swego rodzaju modlitwa o przyszłość. Słyszałem o ortodoksyjnych, mocno wierzących ludziach, którzy tak bardzo zapamiętywali się w modlitwie, że potrafili wpaść w modlitewny trans, który łączył ich w jedno z Ziemią, z kosmosem, z Bogiem. Choć wielokrotnie tego próbowałem, nigdy nie doświadczyłem podobnych doznań. Być może niedostatecznie starałem się zagłębić i oddać w pełni modlitwie? Jako dziecko, klepałem bezmyślnie wyuczone słowa pacierza. Gdy dorastałem i kształtował się powoli mój własny światopogląd, zacząłem zastanawiać się nad sensem tych słów. Widząc w kościele setki ludzi bezmyślnie powtarzających znany na pamięć tekst, pomyślałem, że być może to właśnie jest właściwa droga. Być może takie właśnie powtarzanie słów, zdań, sekwencji zwrotów, przemawia do Niego. Do nich. Przecież niezależnie od wyznawanej religii, większość modlitw polega właśnie na tym. Jeśli to jest sposób na skuteczne obcowanie z Bogiem, właśnie tak trzeba działać, tego należy próbować. Może On, Oni tylko taką modlitwę rozumieją. Niestety w moim przypadku to nie zadziałało. Starałem się, wczuwałem, oddawałem bez reszty modlitwie. Nic. Nie chciałem jednak zaprzestać modlitw. Pragnąłem choć przez chwilkę w pełni obcować z wszechmocną siłą. Zacząłem więc szukać własnej drogi i po prostu rozmawiałem z Bogiem po swojemu. Krok ten był to dziwny i trudny do wyjaśnienia, ponieważ ja sam miałem spore kłopoty w nawiązywaniu kontaktów. Trudno było mi nawiązywać je z ludźmi, a co dopiero z ponadczasowym, wszechpotężnym bytem. Nie umiałem. Nikt nie powiedział mi jak to robić. Nauczenie się na pamięć jakiejkolwiek modlitwy, litanii czy pieśni to pestka w porównaniu z potrzebą prawdziwego, pełnego kontaktu, rozmowy. Okazało się, że wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Szukałem miejsc, w których mógłbym bez przeszkód oddać się kontemplacji. Z nieznanych mi powodów nie umiałem skupić się w świątyni. Obecność setek ludzi dekoncentrowała mnie i wydawała mi się zaprzeczeniem idei skupienia i spokojnej modlitwy. Skoro automatyczne powtarzanie oklepanych słów, nie przynosiło efektów, zacząłem szukać takiego miejsca, w którym byłoby mi łatwiej. To ja jestem nadajnikiem — pomyślałem. Muszę mieć lepsze miejsce do nadawania, a wtedy moje sygnały łatwiej dotrą do odbiornika. Potrzeba samotnej kontemplacji narastała we mnie coraz bardziej. Chciałem tego całym sobą. Nie rozumiałem przyczyny tego pragnienia, ale też nie szukałem jej. Dążyłem jedynie do tego, by znaleźć się gdzieś, gdzie bez przeszkód oddam się modlitwie. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Nie myślałem o konsekwencjach. Szukanie stało się stałym elementem każdego dnia. Co ciekawe, nie wiedziałem czego tak naprawdę szukam. Było to coś nieokreślonego. Trudno wyjaśnić mi stan mojego umysłu w tamtej chwili. Młody, zbuntowany chłopiec szukający Boga? Przecież to stereotyp. Ponadczasowa norma. Niejeden człowiek niezależnie od wieku, płci, nacji i wyznania boryka się z takimi problemami. Jedni radzą sobie z tym sami, inni szukają pomocy, jeszcze inni gubią się w gąszczu niezrozumiałych teorii, domysłów i twierdzeń. Gdybym wtedy powiedział o tym komuś znajomemu, byłbym zapewne wykpiony. Oddaliłem się od kolegów. Nikomu się nie zwierzałem. Nawet najbliżsi nie mieli pojęcia o tym, co działo się w mojej głowie. Nie wiem też jakim cudem udawało mi się to wszystko ukrywać. Prócz szkoły i domu były jeszcze treningi, wycieczki, imprezy, dziewczyny. Wszystko to, co zazwyczaj wypełnia życie młodego chłopaka.

Wreszcie znalazłem. Stało się to nagle, bez żadnych symptomów wskazujących na to, że coś się wydarzy. Bywałem już w tym miejscu i nie działo się wtedy nic ponad to, co zwykle. Owszem, zawsze lubiłem takie miejsca. Dzikie, odosobnione, kolorowe i pachnące. Teraz jednak stało się coś, dzięki czemu miejsce to stało się jeszcze bardziej dzikie i być może właśnie dlatego, bardziej dla mnie ważne. Pamiętam, to dokładnie. Siedziałem wtedy prawie w tym samym punkcie, w którym jestem teraz. Rozmyślałem nad tym, jak rozpocząć z Nim rozmowę i miałem w głowie wielką pustkę. Nie potrafiłem wydusić z siebie pierwszego słowa. Nie mogłem zebrać myśli. Cieszyłem się jak małe dziecko gdy jechałem moim małym motorkiem nad ukochaną Wisłę. Później, przeprawiając się na zarośniętą, dziką Wyspę, byłem nieprawdopodobnie szczęśliwy. Byłem niemal pewien, że znalazłem rozwiązanie. To musiało się udać. Pragnęła tego każda komórka mojego ciała. Jadąc, układałem sobie w głowie pierwsze słowa, którymi chciałem się do Niego zwrócić. Wchodząc do wody, byłem tak zaaferowany, że zapomniałem zdjąć spodnie. Zauważyłem to dopiero, gdy poziom rzeki sięgał mi już do pasa. Cóż szedłem dalej, a gdy dno uciekło mi spod stóp, płynąłem. Gdy znalazłem się wśród pięknej, dzikiej roślinności, zebrałem sporą wiązkę suchych gałęzi i rozpaliłem tak jak dzisiaj, piękne ognisko. Na wbitej w piasek gałęzi, rozwiesiłem przemoczone ubranie, usiadłem na pniu, rozejrzałem się wokół i zachwyciłem widokiem. Bóg ma naprawdę dobry gust — pomyślałem. Kolory, zapachy, odgłosy współistniały tu w idealnej harmonii, a ja byłem w tamtej chwili jej częścią. Czując się tak małym składnikiem tej wielkiej, cudownej całości zacząłem:

„Boże, gdybym miał pewność, że mnie słyszysz… Gdybym wiedział, że odpowiesz… Nie musi to byś już tu i teraz… Wystarczy, że coś poczuję, że będę wiedział… Poczekam…

Patrzyłem w przelewającą się tuż obok spienioną wodę i poddałem się jej magii. Przenosząc wzrok na ogień, zarośla, zachodzące Słońce, pomyślałem, że rzucę w przestrzeń kilka banalnych pytań. Jeśli On rzeczywiście tam jest, na pewno je usłyszy. Byłem o tym przekonany. To było właściwe miejsce i ten właśnie moment.

Kim jestem?

Kim Jesteś Ty?

Dlaczego każesz nam tak właśnie żyć?

Czy wszystko faktycznie zaczęło się od Adama?

A jeśli nie, to skąd przybyliśmy?

Dokąd zmierzamy?

Dlaczego żyję właśnie tu i teraz?

Jaki jest Twój plan dla wszechświata?

Jaki jest Twój plan dla mnie?

Do tego czasu mogłem jedynie marzyć o tym, a teraz? Zdziwiłem się bardzo, jak łatwo i tak nagle przyszły mi do głowy te właśnie słowa. Potem poszło już łatwiej. Nie były to tylko pytania, ale też zwykłe słowa, płynące z głębi młodzieńczego serca. To właśnie tam, wtedy naprawdę poczułem jego obecność. Coś utwierdzało mnie w przekonaniu, że moje słowa nie płyną w bezmierną pustkę. Od tej chwili rozmowa nie wydawała mi się już taka trudna, choć początkowo niezdarnie dobierałem pytania, słowa i zwroty. Mówiłem właściwie jakby do siebie. Gdy to spostrzegłem, zmieniłem styl, przestałem tak namiętnie i skrycie marzyć. Otworzyłem się, przestałem zastanawiać się nad doborem słów. Po prostu mówiłem. Mówiłem do Niego. Czy była to modlitwa? Tak! Ja się modliłem! Modliłem się tak, jak umiałem najlepiej. Nie klepałem bezmyślnie, wciśniętych w pamięć formułek. Używałem własnych słów. Składałem je we własne zdania, które kierowałem wprost do Niego. Nie miałem potrzeby „włączenia przekaźnika”. Czułem bardzo wyraźnie, że właśnie w tamtej chwili, On mnie słucha. Niemalże wyczuwałem jego fizyczną obecność. Jakby siedział tuż obok na zwalonej kłodzie i razem ze mną zachwycał się pięknem ogniska, Wyspy, rzeki, nocy, wszystkiego wokół. To było cudowne, nieznane mi wcześniej doznanie. Poczułem się wreszcie ważny. Nie tak, jak jedna z duszyczek wśród tłumu wiernych, namiętnie przekręcająca słowa, nigdy do końca nierozumianej modlitwy. Byłem tylko ja i On. ON, mój Bóg. Cieszyłem się jak małe dziecko. Choć w istocie byłem wciąż dzieckiem, wykonałem pierwszy krok w dorosłość. Nie chodzi mi tu o inicjację seksualną, pierwsze piwo czy poważny egzamin. Stało się coś zupełnie innego. Pokonałem blokadę, trzymającą duszę w klatce ciała. Odnalazłem drogę, prowadzącą z cienia w światło. Nie potrafiłem jeszcze w pełni tego docenić, ale miałem pewność, że w moim życiu wydarzyło się coś, co zmieni je nieodwracalnie. Od tej chwili byłem pewien, że ON naprawdę istnieje. Jest przy mnie i czuwa nade mną. Niestety świadomość Jego istnienia nie niosła ze sobą jedynie samych pozytywów. Natychmiast pojawiły się kolejne pytania i to zupełnie innej natury. Te, które w pewnych momentach życia, zadaje sobie/Jemu każdy wierzący człowiek. Naturą tych pytań jest to, że tak naprawdę, nie ma na nie odpowiedzi. Pociąga to za sobą, powstawanie wątpliwości. Często dzieje się tak, gdy nasze pytania odbijają się jedynie od ściany i spadając w dół, rozbijają się jak szkło o twardy grunt. Oczywiście są namiastki odpowiedzi na niektóre pytania. W pewnych okolicznościach one wystarczają. Niestety nie mnie. Na tym właśnie polega przecież istota wiary. Nie zobaczyć, nie poczuć, nie usłyszeć, nie dotknąć, nie posmakować, a uwierzyć. Nie zmienia to faktu, że wciąż z Nim rozmawiam, pytam, modlę się. Dziękując za jedno, marudzę na coś innego, mam pretensje za kłopoty, porażki i nieszczęścia. Takie to były moje początki. Od tej pory bardzo często komunikowałem się z Nim. Robię to z różnym skutkiem do dzisiaj. Robi to większość ludzi na Ziemi. Każdy na swój sposób rozmawia z Bogiem. Jedni potrzebują do tego strzelistego pałacu z księciem, prowadzącym ceremonię i tłumu wyznawców. Inni samotnego zacisza z dala od oczu i uszu. Myślę, że niezależnie od miejsca, czasu i okoliczności, On usłyszy każdego, kto mówi do Niego z wiarą, nadzieja i miłością. Przecież tego nikomu z nas nie brakuje. Wszyscy mamy w sobie te cnoty. Wystarczy je odnaleźć i spowodować, by zadziałały. Istnieje na to przecież miliony sposobów. Z czasem nawet ich przybywa. Wtedy, gdy uczyłem się skutecznie wysyłać do Niego wiadomości, nie istniały jeszcze urządzenia działające w sieci, wszędzie, niemalże w każdym miejscu i czasie.

Dzisiaj telefony nie mają już korby. Nie mają też obracającej się tarczy i sprężynowych kabli. Informacje krążą wszędzie. Są sms-y, maile, messenger i portale społecznościowe. Nawet kościoły i parafie mają własne wydawnictwa i strony internetowe, a niektórzy księża są bardzo aktywnymi internautami. Czy to pomaga? Czy ułatwia kontaktowanie się z Nim? Moje pytania kierowane wtedy w przestrzeń, krążą w niej być może do dzisiaj. Możliwe, że nie potrzeba żadnych technologicznych gadżetów, by zostać przez Niego wysłuchanym. Ludzie rozmawiają przecież Bogiem od zarania dziejów. Od kiedy zdali sobie sprawę i istnienia wszechpotężnej siły, będącej pond wszystkim, co znamy i rozumiemy. Wtedy, w tamtej magicznej chwili, miałem głęboką świadomość jego istnienia. Skąd jednak wiadomo, że On nas słucha? Że nie ma On w danej chwili czegoś o wiele ważniejszego do zrobienia? Niektórzy twierdzą z wielkim przekonaniem w głosie, że On wysłuchuje każdej modlitwy. Czy istotnie tak jest? Być może. W końcu to wszechwiedząca, nieskończenie mądra siła. Jeśli tak, to powinien wiedzieć, kto i kiedy zanosi do niego modły. Powinien pamiętać wszystkie modlitwy, które zostały wypowiedziane. Musiałby też przewidywać wszystkie, które kiedykolwiek wypowiedziane zostaną. Czy z punktu widzenia prostego człowieka, ma to jakiś sens? Czy modląc się, postępujemy dobrze dla nas, dla innych, dla Niego? Po co się modlić, skoro On i tak już wie, kto, kiedy i o co go poprosi?

Kim jednak jesteśmy, by mówić to, co musi, co powinien, co może? Czy mamy do tego prawo? Jak możemy zastanawiać się nad czymś, czego tak naprawdę w ogóle nie rozumiemy? Jak można przykładać do Niego naszą, ludzką miarę? Wszystkie miary, jakimi dysponuje człowiek nie są w stanie zmierzyć, zważyć, opisać ogromu Jego mocy. Skoro jednak pozwolił nam się rozwijać, myśleć… Możemy marzyć, śnić, pytać, wątpić. Wybierać to, kiedy myśleć racjonalnie, a kiedy instynktownie, lub wcale nie myśleć, „płynąć z prądem”. Dokonywać wyborów, mylić się, popełniać błędy, wygrywać i przegrywać. Czy to jest właśnie ten cudowny plan dla nas? Dla mnie?

Po co nam ten racjonalizm? Może powinniśmy pewne sprawy przyjmować bez dogłębnej analizy? Czy tak się da? Być może, ale skoro Jego plan przewidywał wyposażenie człowieka w rozum, który działa, myśli, docieka, analizuje, ma to sens. SENS — być może inny dla nas, inny dla Niego. Gdybyśmy byli skazani na egzystencję bez sensu, nic nie mogłoby uchronić nas przed zagładą, niepamięcią, NIEBYTEM. Od tych niby prostych pytań może rozboleć głowa. Czy należy je zadawać? Przecież gdyby tego nie chciał, „wyłączyłby” nam tą funkcję. Skoro jednak cały czas ją mamy, oznacza to, że On tego chce!!! Zadajemy więc coraz więcej pytań. Szukamy odpowiedzi. Bezustannie robimy to, co przybliża nas do prawdy. Czy jednak istotnie przybliża?

Pytania.

Kto z nas nie zadawał ich sobie? Kto z nas nie zadawał ich innym? Pytania zadawane szeptem. Pytania wykrzyczane w ciemną przestrzeń gwiaździstej nocy. Pytania dziecinnie naiwne. Pytania wstydliwe.

Pytania:

Czy chcemy?

Czy możemy?

Czy musimy?

Czy zdołamy?

Co odróżnia je od siebie?

Czego dotyczą?

Czy istnieją na nie jakiekolwiek, sensowne odpowiedzi?

Jeśli tak, to gdzie ich szukać? Przecież tak wiele razy zadawałem je sobie. Nie znajdując na nie odpowiedzi, zadawałem je innym. Zadaję je nadal. Robię to prawie tak często, jak często marzę, a marzenia są dla mnie tym, dzięki czemu mogę zachować spokój. Są tym, co daje promyk nadziei. Co pozwala na oddychanie pełną piersią. Są w końcu tym, co daje mi przewagę nad… No właśnie, nad czym? Nad kim? Czy rzeczywiście jest to przewaga? Dlaczego o czymkolwiek pomyślę, o czym zamarzę, będzie to tylko kolejne, rzucone w bezmierną przestrzeń pytanie? Jak mają się te marzenia do stawianych wcześniej pytań? Czy można odnaleźć w nich, choć maleńką cząstkę prawdy? Czy przestrzeń, w którą płyną, jest bezimienna? A może ma ona imię? Czy to imię faktycznie brzmi — BÓG? Jeśli tak, przestaje ona być bezimienna. Czy na pewno?

Nie! Ona ma imię!

Z całą pewnością ma!

Czy jednak z całą pewnością?

Czy można w ogóle mieć coś, co zdefiniujemy jako: „cała pewność”?

Marzenia to przecież bezcenna, dana nam zapewne z góry rzecz, która pozwala uniknąć, lub przynajmniej odwlec szaleństwo. To droga do normalności. To jedyne w swoim rodzaju doznanie prawdziwej wolności. Tak, wolności przez duże „W”. Wolności przez wielkie „W”. Przez ogromne, monstrualne „WUUUUU”. Jedynej, prawdziwej i możliwej do osiągnięcia WOLNOŚCI. Bez uzależnień. Bez warunków. Bez jakichkolwiek ograniczeń.

Gdy patrzyłem w hipnotyczne odbicie Księżyca w cichym nurcie rzeki, wróciły do mnie, dawno zapomniane obrazy z dzieciństwa. Piasek, Księżyc, samotne rozmyślania, poszukiwania, czekanie na coś, na kogoś, młodzieńcze marzenia o wolności.

Odkąd pamiętam marzyłem, śniłem o niej. O wolności w jej najczystszej postaci. Wolność była moim celem, moim sensem wszystkiego, moim mottem. Motywem przewodnim mojego postępowania. Nie miałem pojęcia jak można ją posiąść. Nie wiedziałem czy kiedykolwiek będzie to możliwe. Były w moim życiu chwile, gdy czułem jej smak, zapach, jej bliskość. Gdy ogarniało mnie nieopisane uczucie niezależności. Gdy czułem niemal namacalnie, że panuję nad moimi słabościami i lękami. To właśnie dawało mi namiastkę szczęścia. Pozwalało na spokojny sen, na czerpanie radości z prozaicznych ludzkich działań. Miałem złudną nadzieję, że realizuję się poprzez naukę, sport, hobby. Z czasem przełożyło się to na pracę, życie osobiste, intymne. Z jednej strony wciąż szukałem sposobu na zaspokojenie wiecznej tęsknoty za czymś bliżej niezdefiniowanym. Z drugiej jednak, natłok obowiązków i aktywny tryb życia, nie pozwalał mi na pielęgnowanie w sobie tej tęsknoty. Chwilami wydawało mi się nawet, że osiągam stan wewnętrznego spokoju, równowagi, wyciszenia. Niestety po jakimś czasie znów zaczynałem szukać, pytać, burzyć to, co już prawie udało mi się zbudować. Dlaczego wciąż czegoś poszukujemy? Gdyby świat oferował nam wszystko, czego tak naprawdę pragniemy, nie musielibyśmy szukać.

Tak też było za każdym razem, gdy ciałem i duszą wracałem do niej. Do mojej Wyspy. Po przebudzeniu i rozprostowaniu kości, bardzo uważnie rozglądałem się zawsze wokół. Szukałem wzrokiem, hmm… sam nie wiem czego. Niezależnie od pogody, pory patrzyłem na niebo, wodę, w głąb Wyspy, na plażę. Czułem się nierozerwalną częścią wszystkiego, co mnie otaczało. Pamiętam, gdy pewnego razu siedząc przy ognisku, popijając gorącą herbatę, patrzyłem w wartki nurt rzeki i zauważyłem skuloną postać, siedzącą w przepływającej obok łodzi. Długa, szara łódka ślizgała się cicho po szarozielonej tafli, skrzącej się pierwszymi promykami wschodzącego Słońca. Przyglądając się prozaicznemu na pozór widokowi, doznałem wtedy oszałamiającego wręcz olśnienia. Patrzyłem na coś, co zupełnie nieoczekiwanie rozświetliło, mglisty jeszcze poranek. Człowiek w łódce to ja. Sama łódź to mój mały, własny świat. Nurt rzeki to życie, z którego prądem płynę. Sama rzeka i całe jej magiczne otoczenie, to wszechświat. Im dalej patrzę, tym więcej do obejrzenia, poznania, porównania, zrozumienia. Czy to jest w ogóle możliwe? Znowu pytania. Męczące, kłopotliwe, beznadziejnie prostackie i pretensjonalne. Człowiek w łódce nie ma przecież pojęcia o tym, że jestem tu i patrzę na niego. Ognisko przygasło i nie widać prawie dymu. Ja siedzę na tle niskich, powykręcanych drzew, więc jestem dla niego tylko punktem na tle rozmytych w porannej mgle, zielonoszarych zarośli. On i ja istniejemy jakby w równoległych światach. Tak blisko i tak daleko zarazem. On płynie z nurtem, ja siedzę nieruchomo, ale patrząc z drugiej strony, to być może on stoi w miejscu, a ja się przemieszczam. Czy mnie też obserwuje ktoś, o kogo istnieniu nie mam w tej chwili pojęcia? Czy obserwuje mnie On? Być może tak jest. Być może nie. Przecież gdyby Bóg miał patrzeć na każdego szaraka… Nie, nie należy go oceniać naszymi, ludzkimi kategoriami. To przecież Bóg. Może patrzeć, na kogo chce, kiedy chce i jak długo chce. Patrzeć na wszystkich szaraków jednocześnie i na każdego z osobna. Zna nasz początek, teraźniejszość i nasz koniec. On może wszystko. Kiedyś postanowił przecież stworzyć wszechświat. Pstryk i już. Przy tym wielkim przedsięwzięciu, boska inwigilacja kilku miliardów ludzi to pestka.

Tak, pestka. Ale przecież musi na to wszystko istnieć jakiś plan.

Czy oznacza to zmuszanie nas do ciągłego poszukiwania?

Czy taki jest Jego plan dla mnie?

Czy szukać znaczy żyć?

Człowiek w łódce zniknął za zakrętem rzeki. Odpłynął w nieznane, nie mając pojęcia o moim istnieniu. W swojej własnej rzeczywistości spełniał przecież jakąś rolę. Zmierzał z punktu A do punktu B. Coś robił, coś planował. Może kłusował, może odwiedzał kogoś w górze rzeki, może wracał do domu? Może po prostu pływał sobie, czerpiąc przyjemność z samego obcowania z przyrodą lub jak ja, uciekał w samotność by pomyśleć w spokoju i poczuć się jej częścią. Jeśli tak, to odnalazłem właśnie pomost, łączący nasze, równoległe rzeczywistości. Jakie to szczęście, że są jeszcze miejsca, gdzie można bez przeszkód odnaleźć spokój i chwile niczym niezmąconej, szczerej radości.

Czy możliwe jest odnalezienie tu na Ziemi pełni spokoju, szczęścia, samorealizacji? Nie ma przecież stanu wiecznej szczęśliwości. To mrzonka dla rozchwianej psychiki. Jeśli potrafimy sobie to wmówić, oznacza to posiadanie cennej, unikalnej umiejętności oszukiwania samego siebie. Wmawianie sobie tego, że taki stan jest możliwy, to bardzo dobrze działający mechanizm kontroli nad emocjami, uczuciami, pragnieniami.

Obietnica czegoś, czego i tak nie jesteśmy w stanie doświadczyć tu i teraz jest mocno naciągana. My jednak, chyba tego właśnie chcemy. W pewnych okolicznościach akceptujemy to, że jesteśmy oszukiwani. Cóż więc dziwnego w tym, że dążymy do osiągnięcia choćby namiastki szczęścia? Dla mnie tą właśnie namiastką, było pragnienie poczucia wolności. Tej, której tak naprawdę zawsze mi brakowało. To o niej marzyłem i śniłem. Nie o takiej jednak, o której śni skazaniec odbywający karę w więziennej celi. Nie o takiej, o której może tylko pomarzyć człowiek bez własnego miejsca, domu, czy kraju. Moja wyśniona wolność jest zupełnie inna. Bardziej duchowa i bezcielesna niż zwykłe, swobodne wyjście z domu, wyjazd nad morze, w góry czy za granicę. Nie łączyłem nigdy wolności z możliwością swobodnego wypowiadania się, czy nieograniczonego żadnymi uwarunkowaniami podróżowania. Moja wolność dotyczy bezpośrednio mojej duszy. Gdzieś głęboko zawsze czułem, że to ona jest zamknięta, zakajdaniona, uwięziona w swojej doskonałej formie w niedoskonałym ciele. Zawsze było jej tam za ciasno. Zawsze wyrywała się gdzieś daleko, za horyzont. Tam widziałem dla niej inny od naszego, lepszy świat. Taki świat, który pozwala żyć, swobodnie oddychać, wyciągać ręce wysoko i rozganiać chmury.

Dusza… Odkąd pamiętam, zawsze miałem świadomość jej posiadania. Byłem przekonany, że to ona jest najważniejsza. To ona daje możliwość rozumienia, pojmowania i próby tłumaczenia rzeczy niezrozumiałych i niepojętych. To ona wreszcie pozwala nam marzyć o sprawach nierealnych, nawet nieracjonalnych. Kochałem ją, cieszyłem się z jej posiadania, polemizowałem z ludźmi poddającymi w wątpliwość jej istnienie. Broniłem jej przed zbrukaniem. Dbałem o jej czystość. Karmiłem ją tak, jak umiałem najlepiej. Czasami, gdy leżałem w ciemności tuż przed zaśnięciem, próbowałem ją uwolnić z więzienia ciała. Oczyma wyobraźni widziałem, jak wyzwala się i unosi nade mną, wędrując gdzieś daleko w zaświaty. W swojej, niczym niezmąconej podróży, ukazuje mi to, co niewidzialne, pozwala zrozumieć niezrozumiałe, odgadnąć nieodgadnione. Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy to moja wyobraźnia podsuwała mi te odczucia, czy było to kolejne niewytłumaczalne, nierzeczywiste doznanie, przygotowane specjalnie dla mnie przez tą jedyną, wielką, ponadczasową siłę? Siłę, która nadaje sens, wypełnia, nakręca, wystukuje rytm życia. Kończyło się to zazwyczaj porannym przebudzeniem, niesmakiem i ogromnym niezadowoleniem z przedwczesnego zaśnięcia.

Tak bywa zresztą do dzisiaj. Nawet teraz, gdy siedzę wpatrując się w przygasające ognisko wiem, że poranne przebudzenie będzie obarczone posmakiem zmarnowanego na sen czasu i żalem, że zasnąłem tak szybko i nie przyglądałem się dłużej drodze mlecznej i „spadającym gwiazdom”.

Potrzeba zrozumienia istoty wydarzeń, które spowodowały późniejsze przemiany, nakazuje mi sięgnąć pamięcią do starych, niemal zapomnianych czasów młodzieńczego przedsionka mojego życia. To właśnie tam należy szukać fundamentów dawno zapomnianych budowli, często burzonych wichrami czasu. To one mogą pozwolić na pobudzenie pamięci i odkurzenie tego, co dawno pokrył kurz zapomnienia. Przebywając na mojej Wyspie, bardzo często powracałem myślami do dawno zapomnianych zdarzeń. Prawdopodobnie to właśnie magia tego miejsca z wielką mocą pobudzała pamięć i pozwalała sięgać nią w jak najdalsze zakamarki wspomnień. Byłem w miejscu, w którym z łatwością powracają, dawno zapomniane obrazy. Miejsce, gdzie dotąd tkwiły, było bardzo głęboko ukryte. Nagle pojawił się obraz małego chłopca, który nie wiedząc jeszcze o życiu prawie nic, nie mógł usiedzieć na miejscu, chłonąc wszystko, co niósł ze sobą każdy nowy dzień. Bardzo wcześnie, bo już w przedszkolu i w początkowym okresie szkoły podstawowej zacząłem szukać tak zwanych wrażeń. Uczyłem się dobrze. Miałem bardzo dobre oceny. Do szkoły chodziłem w czasie, kiedy nie było jeszcze szóstek, ani jedynek. Sam sposób nauczania oraz wchłaniania wiedzy był jakże różny od tego, co dyktują nam obecne czasy. Skala ocen nie była jednak w moim przypadku zbyt istotna. Mimo, iż nie przywiązywałem do niej wielkiej wagi, nauka nie sprawiała mi większych problemów. Właściwie, wystarczało mi to, co wynosiłem z samych lekcji. W domu nie poświęcałem na naukę zbyt wiele czasu. Dzięki temu miałem go więcej tylko dla siebie. Byłem dobrym sportowcem. Działałem też prężnie w popularnym wówczas wśród młodzieży harcerstwie. Mimo, że była to organizacja na wskroś ideowa, to namiastka wojskowego drylu pozwalała mi wędrować, wyrywać się z domu, z miasta, i mimo wielu harcerskich ograniczeń, szukać upragnionej wolności daleko, za horyzontem. W wyobraźni małego chłopca świat wydawał się wtedy o wiele większy, niż teraz. Eskapada na morze była w moich oczach podróżą na miarę wyprawy Kolumba. Wyjeżdżając na wakacyjne, harcerskie stanice i obozy, uwielbiałem wymykać się w środku nocy z terenu obozowiska, omijając przysypiających wartowników. Biegłem po omacku na plażę i czekałem na świt. Patrzyłem, jak z wielkiej wody w welonie kolorowych blasków, rodzi się najpierw iskra, potem pojedynczy błysk i wreszcie piękna, oślepiająca tarcza wschodzącego Słońca. Patrzyłem urzeczony i zafascynowany czarodziejską magią tego zjawiska. Wracałem potem szybko do obozu. Skradałem się bezszelestnie do namiotu, kładłem się cicho w śpiworze i marzyłem. Moje marzenia nie były obleczone w jakąś konkretną formę. Było to raczej uwalnianie nieokreślonej energii, którą nagromadziłem, podziwiając wschód Słońca. Nigdy nie byłem w stanie narkotycznego amoku, ale podejrzewam, że moje doznania były wówczas bardzo podobne. Była to jakby modlitwa, która przeradzała się w swego rodzaju trans, trwający aż do ponownego zaśnięcia. Tak bardzo pragnąłem wolności. Tak mocno wciąż marzyłem o niej. Te małe ucieczki dawały mi jej namiastkę. To była właściwa karma dla mojej skołatanej duszy. Czułem jak śmieje się ona w mym wnętrzu, gdy oczy dostarczały jej tych cudownych obrazów, towarzyszących narodzinom nowego dnia. Rygor obozu harcerskiego i wszechobecna nijakość późno-komunistycznych czasów, pogłębiały tylko to pragnienie. Buntowałem się przeciwko zakazom i nakazom harcerskiej rzeczywistości, co dodawało skrzydeł mojemu pragnieniu wyrwania się z ram i form, przygotowanych dla mnie prze system. Nie pasowałem do nich, a one nie pasowały do mnie. Nie znałem innego świata, innego życia, ale już wtedy podświadomie wiedziałem, że muszę za wszelką cenę wyrywać się z nich i szukać wolności. Walczyć o każdą, nawet najmniejszą jej cząstkę. Nie miałem innej możliwości wakacyjnych wyjazdów, korzystałem więc z tego, co podsuwał mi los. Zawsze jednak, gdy nadarzała się ku temu okazja, zrywałem więzy obozowych, regulaminowych, indoktrynujących nas zachowań i pędziłem przed siebie, zostawiając w tyle wszystko, co ucieleśniało narzucone z góry normy, zasady i mechanicznie przyjmowane wzorce.

Wiąże się z tym pewna historia, która wydostała się nagle z zakamarków pamięci. Nic nadzwyczajnego. Jeszcze jedna z wielu przygód młodego chłopca. W tamtym jednak czasie, stała się ona bardzo istotnym elementem mojego, młodzieńczego pojmowania rzeczywistości. Fascynacja wschodem Słońca, jego niemalże baśniowym charakterem, została wkrótce wystawiona na wielką próbę. Podczas jednej z wielu moich małych, nocnych eskapad, siedząc samotnie na zimnym piasku i czekając, aż pierwszy promyk pogłaszcze mnie leciutko po twarzy, doczekałem się lodowatego wiatru i ulewy. Nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw. Ten zaskakujący zwrot akcji nakazał mi wracać biegiem do obozu. Wielka ciemna chmura przywędrowała nagle zza ściany, porastających wydmy, powykręcanych wiatrem sosen. Schwytała mnie w swe wilgotne macki i przemoczyła do suchej nitki. Były to czasy niewyobrażalne dla dzisiejszej młodzieży. Telefonia komórkowa nie istniała. Technologia połączeń satelitarnych dostępna była pewnie tylko w NASA, a internet jeszcze się nie narodził. Nie było możliwości sprawdzenia prognozy pogody, a na terenie harcerskiego obozu niewielu posiadało choćby działające radio. Gdy kładłem się wieczorem do łóżka, nic nie zapowiadało, porannego załamania pogody. Kilometrowej długości trasę z plaży do obozowiska, pokonałem biegiem, a gdy dobiegałem już do namiotu, stanąłem jak wryty. Moja rozpacz eksplodowała, gdy spostrzegłem komendanta obozu, stojącego przed namiotem w wielkiej, zielonej pelerynie. Zrozumiałem, że przemoczenie i przemarznięcie nie są w tym momencie moim największym zmartwieniem. Jego spojrzenie i potok niekoniecznie cenzuralnych słów, nie pozostawiał żadnych niedomówień. W umyśle dziesięciolatka właśnie wtedy pojawiła się jedna z pierwszych oznak buntu. Do tej chwili przyjmowałem wszystko bardzo lekko. Poza ukrytym w mym wnętrzu nieustannym pragnieniem wolności, życie wydawało się proste i łatwe. Poczułem nagle wielką niesprawiedliwość i bynajmniej nie dotyczyła ona konieczności spędzenia dnia na karnej służbie w obozowej kuchni. Obieranie ziemniaków, rąbanie drewna, palenie pod wielkim kotłem i zmywanie okopconych saganów było poniżającym, budzącym śmieszność, ale chwilami nawet ciekawym zajęciem. Nietypowym urozmaiceniem codziennego, bardzo schematycznego planu zajęć. Oczywiście bardzo żałowałem tego, że nie mogłem pojechać na wycieczkę, czy pójść wieczorem do kina na film z Bruce`m Lee. Moje myśli zaprzątało wtedy coś zupełnie innego. Prawdopodobnie poczułem to tak mocno po raz pierwszy. Stało się wtedy jasne dla mnie to, że Słońce nie wstaje dla wszystkich tak samo. Nowy dzień wcale nie musi budzić się do życia w kolorowej pierzynie podświetlonych obłoków. Nowy dzień może być nieprzyjazny, przykry, mokry, zimny i smutny. Może być ciężki do zniesienia, beznadziejny, makabrycznie beznamiętny. W tym, co dotąd wydawało mi się cudownie piękne, inni odnaleźli jedynie zwykły wybryk niesfornego dzieciaka, szukającego wrażeń. Zrozumiałem, że to, co było dla mnie ważne, dla innych może być zupełnie nieistotne. To, co ja widziałem, jako piękne, inni ośmieszali. To, co dla mnie cudownie pachniało i smakowało, inni bez zmrużenia oka besztali i mieszali z błotem. Umysł młodego chłopca zaczął tworzyć obrazy, które znał dotąd tylko z opowieści, filmów lub książek. Nigdy nie przenosił ich jednak do rzeczywistego życia. Ówczesna świadomość nie dopuszczała do siebie tego, że to właśnie mnie może spotkać coś złego. Przecież spotyka to zazwyczaj kogoś innego. To inni mają kłopoty, są samotni, nieszczęśliwi, chorują. Tracą coś lub kogoś. To inni umierają. Doznałem ciężkiego szoku, gdy to pierwsze małe zło, spotkało właśnie mnie. Niby nic wielkiego. Drobiazg. Bzdura. Jednak wtedy doznałem bolesnego objawienia. Ten z pozoru błahy i niewiele znaczący incydent uzmysłowił mi to, że nie jestem nietykalny. Że nie jestem nieomylny. Że nie jestem… szczęśliwy. Z perspektywy czasu, tamte kłopoty ważą dzisiaj zupełnie inaczej. Wtedy jednak był to dla mnie kosmicznie wielki i ciężki problem.

Tak zacząłem poznawać życie. Jego zarówno dobre, jak i złe strony. To zgoła prozaiczne, harcerskie przeżycie, pozwoliło mi na znaczne poszerzenie dziecinnego sposobu widzenia świata. Tak też zacząłem odczuwać pustkę, która jakkolwiek zawsze obecna w moim życiu, jeszcze nigdy dotąd nie dawała o sobie znać tak dotkliwie. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem tak mocno, niesamowitą tęsknotę za moim ojcem. Zawsze brakowało mi go, ale wtedy odczułem wielką, niemal fizycznie bolesną pustkę, która pozostała po nim w moim młodym życiu. Byłem jedynakiem, wychowywanym tylko przez mamę. Ojciec zginął tragicznie w wypadku, gdy miałem niecałe trzy lata. Rodzice ciesząc się z posiadania nowego motocykla, postanowili wybrać się nim w odwiedziny do dziadków. Podróż zakończyła się w przydrożnym rowie. Jak spod ziemi, tuż przed pędzącym motocyklem, pojawił się człowiek. Zataczający się pijak, który nagle wtargnął na drogę, dokonał nieodwracalnej zmiany w moim życiu. W życiu całej rodzimy. Mama szczęśliwie przeżyła. Tata już nigdy więcej nie miał wziąć mnie na ręce. Nie złowił ze mną ani jednej ryby. Nie uczył mnie jazdy na rowerze, nie tłumaczył, po co są na świecie dziewczynki. Nie przylał mi pasem za pierwszego, ukradkiem wypalonego papierosa i nie pozwolił spróbować jak smakuje pierwsze w życiu piwo. Właściwie niewiele pamiętam z tego, wczesnego okresu mojego życia. Pamięć o Ojcu ogranicza się jedynie do kilku sytuacji, których autentyczności nie jestem do końca pewien. Zazwyczaj utożsamiałem go z kilkoma czarno białymi fotografiami i marmurowym, cmentarnym postumentem gdzieś daleko od domu. Kwiatami, wieńcami i cmentarnymi lampkami zapalanymi kilka razy w roku. Gdy mama, próbując ukryć wzruszenie, wspominała dawne czasy, ja udawałem, że nie widzę ukradkiem ocieranych łez. Coś jednak ściskało gardło, spłycało oddech i dziwny, wszechogarniający smutek zabierał mnie wtedy w odległą przeszłość, której pamięć, zaklęta w kilku czarno-białych fotografiach, boleśnie raniła młodzieńcza duszę.

Życie jednak nie pozwala nigdy tak do końca zapomnieć. Nigdy nie pozostawia szczelnie zamkniętych drzwi. Musiało minąć jeszcze kilka lat żeby gdzieś tam, na Mierzei Wiślanej młody chłopiec zrozumiał, czym tak naprawdę jest niesprawiedliwość. Dlaczego jedni mają tak wiele, podczas gdy inni nie mają prawie nic? Coś krzyczało we mnie i buntowało się przeciwko wszystkiemu, co oczywiste. Przeciwko z góry narzuconemu i akceptowanemu przez innych porządkowi świata. Wtedy zrozumiałem, że tracąc ojca, straciłem nie tylko część rodzinnego życia, ale przede wszystkim cząstkę samego siebie. Odebrano mi wielką część mojej własnej historii, którą powinienem tworzyć i łączyć właśnie razem z nim. Bezsilność młodego chłopca wobec tego faktu paliła wnętrzności żywym ogniem. Niemal fizycznie odczuwałem wielki ból duszy. To ona cierpiała najbardziej. Odkryłem w sobie wielką, pustą przestrzeń. Brakującą część mnie samego. Pustka, z której właśnie zaczynałem zdawać sobie sprawę, nigdy nie została zapełniona. Nikt nie potrafił wytłumaczyć mi tego, dlaczego spotkało to właśnie mojego ojca. Dlaczego to właśnie ja musiałem zostać sam z mamą? Przecież od tego czasu życie moje i moich bliskich zostało bezpowrotnie odmienione. Jeśli Bóg mnie kocha, czemu mnie tak zranił? Nie umiałem, nie potrafiłem tego zrozumieć. Ukryłem ten żal głęboko w sercu. Nikt nie miał do niego dostępu. Życie toczyło się dalej, a ja nauczyłem się z tym żalem funkcjonować. Wtedy też poczułem ogromne pragnienie posiadania własnego wzorca. Żywego, namacalnego przykładu godnej naśladowania męskości. Wszystkie synowskie uczucia przelałem na mamę i najbliższego mi mężczyznę w rodzinie — dziadka. On stał się dla mnie najmądrzejszym, najlepszym i jedynym prawdziwym mężczyzną na świecie. W tym czasie również zacząłem zastanawiać się nad sensem życia. Nad jego początkiem i końcem. Wtedy też zdałem sobie sprawę z tego, że ja też kiedyś umrę. Świadomość tego faktu odmieniła moje pojmowanie świata. Nakazała jeszcze bardziej drążyć, szukać, dociekać. Zgłębiać to, czego dotychczas prawie zupełnie nie zauważałem. Tak zacząłem szukać sensu we wszystkim, co tylko, choć przez chwilę skupiło na sobie moją uwagę. Myślę, że ta największa w moim życiu strata, odcisnęła we mnie pierwszy tak mocno odczuwalny ślad. Noszę go ze sobą wszędzie, gdzie tylko zaprowadza mnie moje drogi. Jest i już będzie ze mną zawsze, bowiem odciśnięty jest w moim sercu.

Jeden zimny, deszczowy poranek gdzieś nad Bałtykiem spowodował to, że w mojej głowie pojawiło się miliony nowych, nieznanych mi dotąd myśli. Byłem tym tak zaskoczony i uszczęśliwiony zarazem, że z trudem pojmowałem ogrom i istotę przemian, jakie wtedy we mnie zachodziły. Nie zmieniło się tylko jedno. Nadal cieszyłem się z posiadania duszy. Nadal próbowałem zrozumieć, po co ją mam i nadal starałem się dostarczać jej duchowej strawy. Poszukiwałem wciąż nowych ścieżek, którymi podążałem z ogromną ciekawością zastanawiając się, co kryją za zakrętem. To właśnie nieustanne dążenie do zaspakajania ciekawości, doprowadzało mnie wielokrotnie do sytuacji, które jeżyły włos na głowie i powodowały dreszcze. W miarę upływu lat wielokrotnie wracałem myślami do czasów, gdy słowo życie, zaczynało nabierać zupełnie innego znaczenia. Tak jak niemowlę chwiejnie stawia pierwsze kroki, tak ja zataczając się, zaczynałem na nowo swoją własną wędrówkę przez życie, inne niż dotąd. Życie wśród ludzi w niesprawiedliwym świecie, gdzie wszystko dokoła nie ma jednej tylko natury, a każdy napotkany na drodze człowiek ma dwie lub nawet więcej twarzy. Ogrom i znaczenie faktów, które wtedy do mnie docierały, powodował niesamowity mętlik w głowie i bolesną rozterkę w sercu. Znów powróciła chęć ucieczki z klatki ciała. Wyrwania się z więzienia w ludzkim kształcie i przeniesienia się tam, gdzie nie ma zmartwień. Gdzie słowo tak znaczy tak, a czarne jest czarne? Gdzie radość jest szczera i prawdziwa jak śmiech małego dziecka, które nie zna jeszcze takiego życia, jakie ja wtedy zaczynałem poznawać. To właśnie wtedy zorientowałem się, że nie istnieje tylko biel i czerń. Dostrzegłem to, że w zwykłym życiu, pomiędzy nimi jest mnóstwo miejsca na nieskończoną ilość odcieni i szarości. Tylko gdzieniegdzie mają swoje malutkie miejsce, kolorowe błyski radości i szczęścia.

Pamięć Ojca determinowała odtąd resztę mojego życia. Działała na mnie, jako nieskończenie głęboki żal, za tą wielką niesprawiedliwość. Próbowałem zrozumieć, wytłumaczyć sobie — DLACZEGO? Niestety do dzisiaj nie udało mi się znaleźć odpowiedzi. W takich kwestiach nie ma sensu szukać jej nawet, wśród rozsądnie brzmiących wniosków. Tutaj nie ma mądrych. Pewnych spraw nie można wytłumaczyć opierając się głównie na ludzkim doświadczeniu i historycznych przykładach. Ratunkiem może być ucieczka w głęboką wiarę, niezależnie od wyznawanej religii czy światopoglądu. Pozycja społeczna, intelekt czy wykształcenie nie mają tu większego znaczenia. Są sprawy, które czynią nas wszystkich równymi i jednocześnie bardzo malutkimi. Równymi, ale wobec jakiej miary? Co takiego można by tu przyłożyć, aby odnaleźć wzorzec, do którego dałoby się porównać własną drogę? Obawiam się, że uporczywe poszukiwanie takiego wzorca doprowadziłoby większość myślących ludzi jedynie do granic obłędu. Dlatego też większość z nas, również ja, przyjmuję wygodne dla psychiki dogmaty wiary i stara się, nie rozumiejąc większości z nich, z różnym skutkiem, stosować je we własnym życiu. Jest to tym łatwiejsze, że większość z nas, nie jest w swym działaniu osamotniona. Tak postępują prawie wszyscy w naiwnym przeświadczeniu, że wiara, faktycznie czyni cuda. Pewnie tak jest, szkoda tylko, że prawie wszystkie, najważniejsze i największe cuda wydarzyły się ponad dwa tysiące lat temu, a ich sprawcą był jeden człowiek. Jednak ta właśnie świadomość, pozwala łatwiej żyć znosząc ból, cierpiąc, kochając, pragnąc, tęskniąc, żałując…

Zrozumiałem to po raz pierwszy, gdy dotarło do mnie, że tak naprawdę jestem sam. Sam nie znaczy jednak — samotny. Moja samotność nie jest taka, jaką odczuwają zwyczajnie samotni, opuszczeni czy wyobcowani ludzie. Jest to samotność myśli, samotność snów, samotność duszy. Bywa, że taka samotność potrafi popchnąć człowieka do czynów, których zazwyczaj sam nigdy by nie zaakceptował. Uświadomiłem sobie to, jak bardzo trudno z taką samotnością walczyć, jeszcze trudniej ją zrozumieć i przyswoić jej kształt. Życie z nią u boku staje się nieprzerwanym ciągiem, postępujących po sobie zdarzeń, które potrafią wywrócić je do góry nogami w jednej chwili słabości. Taka niby mała chwilka, taki niby moment raniąc, pozostawia blizny, które szpecą nas do końca życia.

Żyjąc z tą świadomością zawsze szukałem miejsc, w których można schować się przed tym wszystkim, co właśnie docierało do mnie i powoli zmieniało chłopca w młodzieńca. Nieuchronnie też zmieni z czasem młodzieńca w mężczyznę. Prężna istotę zdobywającą szczyty, pokonującą przeszkody, wygrywającą bitwy. Chwila, w której wszystko to do mnie dotarło, nakazywała mi schować się przed tym wszystkim, co mogłoby mnie skrzywdzić. Dotarło do mnie też to, że zmiany będą trwały nadal i z czasem przemienią mężczyznę w nieokreśloną, starczą namiastkę tego, co przez całe życie było człowiekiem. Poszukiwanie kryjówek przed światem i ludźmi pozostało mi do dzisiaj. Być może właśnie dlatego tak bardzo pokochałem Wisłę. Cudowną rzekę ze swoimi przepięknie dzikimi brzegami. Z nieprzebranym bogactwem najróżniejszych roślin i zwierząt. Żeglując po jej wodach kajakiem, poznawałem przybrzeżne wioski, gdzie czas jakby się zatrzymał. Gdzie rytm życia ludzi wyznacza wiosenna odwilż i powódź, oraz letnia lub jesienna susza? Małe, wiejskie sklepy rodem z zapominanego powoli PRL — u. Brązowe, malowane olejna farbą lamperie, marnie świecąca żarówka, zawieszona na zwykłym kablu, wysoko pod sufitem. Wieczorem małe, czarne muchy wywijały w jej słabym blasku swoje esy i floresy. Na odrapanym blacie, stara waga z wielką, zawsze obowiązkowo, nieznacznie przekrzywioną wskazówką. W takim miejscu piwo lub tanie wino postawione bezinteresownie, przypadkowo napotkanemu człowiekowi, powoduje otwarcie serca i konieczność wysłuchania jednej z wielu historii jego życia. Ileż takich opowieści słyszałem, bywając w różnych nadwiślańskich wioskach i małych miasteczkach. Przechowuję je w pamięci, lecz nie przytoczę ich tutaj, bowiem są dla mnie tak cenne, że zasługują z pewnością na oddzielną, tylko dla nich przeznaczoną księgę.

Tak, to właśnie Wisła i kajak stały się dla mnie pierwszą udaną ucieczką od realnej rzeczywistości w mój własny, nieco nierealny świat. Świat, który doskonale wpisywał się w nadwiślański, dziki krajobraz. To była niemalże idealna kryjówka. Całymi dniami można patrzeć wokół i nie widzieć żywego ducha, a dla napotkanych przypadkowo tubylców nie jest ważne to, kim jestem, gdzie mieszkam, pracuję, i ile zarabiam. Czy i na kogo głosowałem w wyborach, jaki mam samochód i konto w banku? Co robi mój sąsiad, którą żonę ma mój szef i z kim ją zdradza? Wielkiej wagi nabiera wtedy proste pytanie — jak się płynie? Gdzie byłem wczoraj, czy jadłem i piłem do syta, czy nie zmokłem w czasie ostatniej burzy, przemarzłem w nocy lub czy nie spaliło mnie Słońce? Proste pytania, a jakże głębokie. Płynące z serca, nie z rozumu. Tam proporcje między sercem i umysłem są prawidłowe. Takie właśnie powinny być. Tam je odnalazłem. To było dla mnie koleje odkrycie na miarę Kolumba. Ja jednak nie chciałem mojej „Ameryki” oddać innym. Pragnąłem, aby pozostała nietknięta jak najdłużej. Wara od niej supermarkety, autostrady i lotniska. Niech najgłośniejszym dźwiękiem będzie łamanie się kry wczesną wiosną, a letnią nocą niech mnie usypia szum płynącej wody, rechot żab i śpiew świerszczy. Mało ważne dla mnie samego było wtedy to, czy spaliło mnie słońce, przemokłem czy przemarzłem. Ważna była Wisła i kajak, a w nim ja. W półleżącej pozycji poddawałem się jej nurtowi, podziwiając niemalże wszystko, co było z nią związane i rozmyślając nad sprawami, które tylko tu i teraz miały wielkie, ponadczasowe znaczenie.

Taki spływ z prądem rzeki mogłem idealnie porównać do swojego życia. Ja także płynąłem z prądem. Czasami miotały mną wiry lub przyspieszałem na ostrych zakrętach, gdzie cudem omija się pojawiające się znienacka kamienie, korzenie i konary zatopionych drzew. Nieraz jednak poruszałem się leniwie, meandrując w rozległym zakolu lub wpływałem na mieliznę w zapomnianym starorzeczu.

Teraz, gdy po latach, leżę samotnie na wiślanej plaży, wspominając dawne czasy, nie mogę oprzeć się pewnemu wrażeniu. Patrząc na przepływającą tuż obok szarozieloną wodę myślę, że nasze życie układa się tak, a nie inaczej tylko po to, byśmy w pewnym momencie dostrzegli, że stwierdzenie — jesteśmy tylko igraszką w rękach Boga — nie jest jedynie banalnym sloganem. Tak naprawdę tylko wydaje się nam, że mamy wielki wpływ na bieg wydarzeń. Owszem można wstać wcześnie rano, lub przeleżeć w łóżku cały dzień. Możemy zjeść pyszną kolację w przemiłym towarzystwie albo wybrać samotny wieczór przed telewizorem z puszką piwa i miską chipsów w ręku. Te małe wybory nie są jednak istotne. To tak jakby przechodząc ścieżką kopnąć kamyk leżący nam na drodze albo obejść go bokiem. Czy pójdziemy prosto, zawrócimy, kopniemy kamyk czy nie, ścieżka nadal będzie tą samą ścieżką? Ma gdzieś początek, gdzieś się kończy. Połączy się z inną lub zaprowadzi na manowce. To, czy po niej przejdziemy nie będzie miało dla niej samej większego znaczenia. Ani dla niej, ani dla łąki po lewej czy zarośli po prawej stronie. Nawet gdybym padł na niej trupem, nic by to nie zmieniło prócz tego, że ja sam przestałbym oddychać. Ścieżka byłaby nadal ścieżką, łąka łąką, zarośla zaroślami. Liczy się tu coś znacznie ważniejszego, szerszego. Liczy się sama świadomość tego, jakże tragicznego faktu. Kto tę świadomość posiądzie, otrzyma szansę? Wtedy dopiero można mówić o jakiejkolwiek możliwości wyboru. Wykorzystać ją, czy też płynąc dalej z prądem, biernie obserwując przesuwający się obok krajobraz. Wtedy dopiero widocznym staje się wrażenie, że możemy jednak wpływać na swój los. Zakres tego wpływu jest co prawda bardzo ograniczony, jednakże jest to już COŚ, właśnie COŚ przez DUŻE „C”.

Wiślana plaża z piszczącym piaskiem, szumiąca woda, krzykliwe mewy, dostojne łabędzie, niedostępne urwiste brzegi, czy cokolwiek innego, związanego jednak silnie z samą rzeką, zawiera w sobie jakąś wielką, magiczną moc. Czy ta moc przemówiła do mnie tym niepojętym, telepatycznym językiem natury? Być może właśnie to pozwoliło mi spojrzeć na siebie i innych z zupełnie innej strony. Od tej chwili widzę wszystko zupełnie inaczej, a perspektywa mojego spojrzenia, stała się o wiele szersza. Niestety ta właśnie perspektywa pociąga za sobą nieszczęsne, przysłowiowe skutki uboczne. Prócz szerszego spojrzenia na rzeczywistość, jest jeszcze jej obiektywna ocena, a o nią niestety jest bardzo trudno. Czasami mam nieodparte wrażenie, że lepiej nie próbować patrzeć na świat obiektywnie. Nie dość, że jest to bardzo trudne, to niestety próby takiego zrozumienia świata, potrafią doprowadzić do granic absurdu to, co zazwyczaj pojmowane powierzchownie, wydaje się w miarę normalnym zjawiskiem.

Tak oto z małego maminsynka, stawałem się powoli chłopcem, obciążonym wielkim ciężarem nieznanych mi dotąd myśli, problemów, doznań i wrażeń. Spadły one na mnie tak nagle, że z trudem próbowałem je unieść, utrzymując przysłowiowy pion. Niestety z niektórymi z nich borykam się do dzisiaj. Upływ czasu i bagaż doświadczeń życiowych nie pomógł mi ich do końca zrozumieć i rozwiązać. Moje wewnętrzne przemiany, trwają nieustannie po dziś dzień. Paradoksalnie mam nadzieję odczuwać je jeszcze bardzo długo. Czekam też niecierpliwie na kolejne. Niepodważalnym faktem jest to, że wiek dziesięciu lat był granicznym dla mnie czasem wyjścia z cienia matczynych skrzydeł i wypłynięcia na szerokie i burzliwe wody coraz bardziej dorosłego życia. Czy taki właśnie był dla mnie Jego plan?

II. Jawa czy sen

Zatrzymam się nieco przy historii moich wiślanych spływów. To one bowiem były główną przyczyną mojej wewnętrznej przemiany. Mojej metamorfozy, która trwa nadal i trudno powiedzieć czy zakończy się jutro, czy za dziesięć lat. Możliwe, że będzie trwała do końca moich dni, niezależnie od tego, kiedy ten koniec nastąpi. Pierwsza myśl o przemierzaniu rzeki w jakiejś łupinie, zaświtała mi w głowie już bardzo dawno. Jednak zanim dojdę do samego obcowania z rzeką, z jej nieokiełznaną, dziką naturą i wszystkimi tego konsekwencjami, muszę nieco naświetlić podłoże mojego pędu ku nieznanemu. Odkąd pamiętam, ciągnęło mnie do czegoś, co dla innych nieosiągalne. Co innym nie przyjdzie do głowy, a jeśli nawet, to boją się rozwijać tę myśl, w obawie przed śmiesznością, zakazami lub brakiem środków na realizację przedsięwzięcia? Jestem człowiekiem, który często śmieje się z samego siebie, wobec tego pierwsza przeszkoda została pokonana zanim jeszcze powstała. Zakazy wywierają na mnie wręcz odwrotny skutek, więc druga przeszkoda, paradoksalnie stała się motorem napędowym do dalszego działania. Brak środków — tak — to był problem. Nauczyłem się jednak pokonywać go podczas dosyć długiego już życia. Sięgając pamięcią wstecz zauważyłem, że przecież nigdy w mojej rodzinie nie było na tyle zasobów, by można było poczuć zupełną niezależność i stabilizację finansową. Mama samotnie wychowująca mnie, nauczyła się radzić sobie z wiecznymi kłopotami i ciągłym brakiem gotówki. Wynagrodzenia w tak zwanej budżetówce nigdy nie były wysokie. W bardzo ciężkich czasach, panujących na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mama potrafiła zdobyć i urządzić mieszkanie. Założyła w nim telefon, co w tamtych czasach było swego rodzaju luksusem. Kupowała mi przeróżne zabawki, komiksy i książki. W mojej, ówczesnej ocenie rzeczywistości, nigdy niczego mi nie brakowało. Nie miałem zresztą wielkich wymagań. Miałem dom, kochającą mamę, która dbała o mnie. Gotowała smaczne obiady i ubierała mnie tak, że nigdy nie odstawałem od rówieśników. Miałem szkołę, klasę z kolegami i harcerstwo. Miałem piękne hobby — lotnictwo. Pierwszą większą zachcianką, jaka przyszła do głowy niesfornemu nastolatkowi, była nieprzeparta chęć posiadania motocykla. Jednoślady zawsze budziły we mnie wielka fascynację. Pragnąłem poczuć wiatr we włosach i pęd powietrza na twarzy. Ucieleśnieniem moich młodzieńczych pragnień była przepiękna JAWA w wersji sportowej. Cud techniki rodem z nieistniejącej już, komunistycznej Czechosłowacji. Mimo, iż mocno komunistyczna i ateistyczna Czechosłowacja, była miejscem narodzin mojej Jawy, to fakt, iż stałem się jej posiadaczem, odczytywałem, jako największy z możliwych dopust Boży. Czasy były wtedy przedziwne. Szusta, czy siódma klasa szkoły podstawowej. Kilku kolegów miało popularne Komary — polskie motorowery rozwijające zawrotną prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę. Niektóre z nich posiadały jeszcze rowerowe korby, którymi można było pedałować, gdy zabrakło benzyny. Benzyna natomiast była wtedy towarem bardzo deficytowym, załatwianym często po tak zwanej „znajomości”. Więksi szczęśliwcy dosiadali innych, nowocześniejszych wersji tego samego Komara, różniące się szczegółami, które w oczach nastolatka urastały do szczytowych osiągnięć motoryzacji. Na przykład trzy biegi zamiast dwóch, zmieniane nogą, jak w prawdziwym motocyklu, zamiast dziwnej, śmiesznej dźwigni w kierownicy. Wąski, opływowy zbiornik paliwa i siodełko stylizowane na „cafe racer`a”. Takie szczegóły konstrukcyjne powodowały zachwyt i podziw wśród kolegów i koleżanek ze szkoły lub osiedla. Niektóre Komary miały miejsce dla pasażera. To był już totalny kosmos. Można było pojechać na przejażdżkę po okolicy, na którą mogłem zabrać kolegę, a niekiedy nawet koleżankę. Oczywiście wcześniej należało zorganizować trochę grosza na benzynę i w drogę. Ja oczywiście postanowiłem pójść nieco dalej. Zwykły Komarek mnie nie zadowalał. Nie zaspokajał moich oczekiwań, a przede wszystkim wyobrażeń o własnym pojeździe. Musiałem mieć coś lepszego, szybszego, prezentującego się jak rasowy motor. Zapragnąłem mieć Jawę. Tak, Jawa była moją pierwszą wielką zachcianką w życiu, a mama mimo wielkiego, wewnętrznego sprzeciwu postanowiła ją zrealizować. Korzeni tego sprzeciwu należy szukać dawno temu, gdy jako niespełna trzylatek straciłem to, co dla malucha najcenniejsze — straciłem Ojca. Jak silna i odważna musiała być mama, gdy wbrew samej sobie, postanowiła spełnić moje marzenie? Spełniła je. Oszczędzając na wszystkim, na czym tylko mogła, zaciągała pożyczkę i wręczała łapówkę sprzedawcy w sklepie motoryzacyjnym. Tak oto stałem się dumnym właścicielem sportowej wersji Jawy. Czerwony zbiornik paliwa, szare błotniki, chromowane, szprychowe koła i wydech. Po prostu cudeńko. Z nabożeństwem strząsałem każdy pyłek i trawkę. Po przejażdżce myłem ją i wycierałem do sucha szmatką, a potem polerowałem do połysku. Była dla mnie wszystkim. Bardzo szybko nauczyłem się wykorzystywać jej atuty, ujarzmiać narowisty charakter i radzić sobie z wadami. Zapałałem do mojej Jawki przeogromną wręcz miłością. Traktowałem ją jak coś znacznie więcej, niż tylko maszynę, służącą przemieszczaniu się z punktu A do punktu B. Rozmawiałem z nią, dbałem o stan techniczny, jak o zdrowie najlepszego przyjaciela. Mijały miesiące, lata. Jawka sprawowała się całkiem dobrze zważywszy, że nie miała ze mną łatwego życia. W miarę, jak poznawałem tajniki motoryzacji, budowę i zasady działania silnika i skrzyni biegów, postanowiłem moją Jawkę tuningować. Prócz zmiany błotników i opon, rozebrałem silnik, gaźnik i przeniesienie napędu, próbując wykrzesać z niej więcej mocy i szybkości. Wyglądała imponująco. Wszyscy patrzyli z podziwem, zazdrością, a niektórzy być może nawet i z zawiścią. Czasy były ciężkie i taki tuning nie był wtedy ani łatwy, ani popularny, ani przede wszystkim tani. Dopiąłem jednak swego. Patrząc na nią pytałem często sam siebie: „Jawa to czy sen?” Byłem wdzięczny całemu światu za to, że miałem ją, moją Jawę. Dziękowałem mamie, dziękowałem Bogu.

Moja radość i szczęście nie mogły jednak trwać wiecznie. Dzisiaj wiem, że w życiu bywa tak bardzo często. Wszystko, co dobre nie trwa zbyt długo. Pewien autor napisał kiedyś: „nic nie trwa wiecznie… niebezpiecznie jest myśleć, że coś trwa wiecznie” Tak też musiało być i tym razem. Pewnego letniego, sobotniego poranka, ciesząc się z niedawno ustanowionych „wolnych sobót”, postanowiłem wyciszyć zbyt głośny moim zdaniem wydech. Dla dzisiejszych nastolatków pięciodniowy tydzień pracy jest czymś naturalnym. Pełne towarów sklepy to norma, a kilkadziesiąt kanałów telewizyjnych są czymś zupełnie zwykłym. W tamtych, zaiste dziwnych czasach, sklepy świeciły pustkami, towary pierwszej potrzeby sprzedawane były za okazaniem kartek. Kartki te upoważniały też każdego posiadacza pojazdu do zakupu benzyny. Takie to były czasy. Mimo wszystko wspomina się je z nutą nostalgicznego rozmarzenia. Rozdźwięk pomiędzy nauką w szkole, a nauką kościoła nie przeszkadzał wcale w normalnym funkcjonowaniu. W szkole ewolucja, w kościele cud stworzenia. Większości z nas w ogóle to nie przeszkadzało. Dorośli albo biernie walczyli, albo biernie żyli. Młodzież po prostu nie znała innego życia, więc poruszała się w miarę sprawnie w tej jakże schizofrenicznej rzeczywistości. Blokowiska rządziły się tak jak i dzisiaj, własnymi prawami. Główna różnica polegała na tym, że wszechobecne media używały innej filozofii do robienia ludziom wody z mózgu. W tych historycznych z dzisiejszego punktu widzenia czasach ja, mały, szary chłopiec z prowincjonalnego miasteczka, stałem się posiadaczem pięknego, stylizowanego crossa.

Mieszkałem wtedy w czteropiętrowym bloku. Moją crossową Jawę garażowałem oczywiście w piwnicy. Poszedłem więc tam i zacząłem przy niej grzebać, stale pielęgnując, moje coraz większe do niej uczucie. Dawało mi to zawsze wielką satysfakcję. Wtedy również praca szła bardzo gładko. Zdemontowałem wydech, sam dorobiłem azbestowe uszczelki, zamontowałem je, skręciłem wszystko i przyszedł czas na próbę. Muszę tu przypomnieć, że były to lata osiemdziesiątych minionego wieku. Jak już wspominałem, czasy bardzo ciekawe. Dla większości obecnie żyjących nastolatków — czysto abstrakcyjne, wyrwane jakby z innego świata. Z innej, niemożliwej do pełnego zrozumienia rzeczywistości. „Komuna”, mimo iż był to już jej schyłek, trzymała się jeszcze całkiem mocno. Szczególnie w takich niewielkich miasteczkach, niby żywcem wyjętych z poprzedniej dekady. W sklepach były pustki, a wieczne kłopoty z benzyną, zmuszały użytkowników aut i motocykli do robienia sporych zapasów. Takie prywatne zapasy przechowywano właśnie w piwnicach. Beczki, kanistry i wszelkiej maści pojemniki wypełniały niejedną piwniczną klitkę w każdym blokowisku. Nie muszę mówić, że benzyna to bardzo niebezpieczna substancja, a jej opary to łatwopalna i w połączeniu z powietrzem, wybuchowa mieszanka. Gdybym tylko mógł przewidzieć to, co po chwili nastąpiło. Niestety, nigdy nie byłem i nadal nie jestem jasnowidzem, a młodzieńczy umysł nie potrafił jeszcze wtedy, unikać łatwych do przewidzenia niebezpieczeństw i związanych z nimi problemów. Moja piwnica była swego rodzaju świątynią. „Mieszkała” tam w końcu moja Jawa. Miałem tam również mały warsztat. Był to mój własny, mały świat. Uwielbiałem tam siedzieć i majstrować przy niej. Z nabożeństwem odkręcałem, a następnie wkręcałem każdą śrubę i wkręt. Nabrałem przekonania, że jest to, tak jak każda inna świątynia, miejsce nietykalne. Nic złego nie mogło tam spotkać ani mnie, ani jej. Nic nie zapowiadało strasznych wypadków, które nastąpiły w następnym momencie. Nie otrzymałem żadnego znaku, nie miałem też przeczucia ani snu. Pracowałem wiec w pocie czoła, przygotowując moją ukochaną Jawę do zaplanowanej wcześniej przejażdżki. Przecież wystarczyło wyprowadzić motorek na zewnątrz i tam go odpalić. Wtedy nic by się ani jemu, ani mnie nie stało. Ja jednak postanowiłem zrobić to na dole, w piwnicy. Odkręciłem kranik paliwa, przepompowałem gaźnik, nacisnąłem kopniak i stało się. W ułamku sekundy piwniczny półmrok rozbłysnął tysiącem żarówek. Zrobiło się jasno i gorąco. Nagle wszędzie wokoło pojawiły się płomienie. Były dziwne, ponieważ nie widziałem źródła ognia. W jednej chwili zrobiło się bardzo duszno. Nie mogłem oddychać. Upadłem na podłogę i bardziej podświadomie niż racjonalnie, zacząłem czołgać się do wyjścia. Zanim dotarłem do schodów, spojrzałem za siebie i zobaczyłem rzecz jeszcze bardziej dziwną. W całej piwnicy płonął sufit. Tak, właśnie sufit. Nie rozumiałem, dlaczego tak właśnie się dzieje. Widok był bardzo groźny, ale zarazem fascynujący i piękny. Nie zamierzałem jednak przyglądać się temu dłużej. Wyczołgałem się po schodach w górę pośród buchających już wszędzie wokół, szukających dla siebie drogi na zewnątrz gęstych tumanów czarnego, gryzącego dymu. Rozmawiając później ze strażakami i milicją dowiedziałem się, że to płonęły, unoszące się wszędzie opary benzyny. Zanim dobiegłem do domu i zadzwoniłem po strażaków, ogień strawił już ponad połowę mojej ślicznej Jawki, a czarny jak smoła, cuchnący dym z palących się opon znalazł sobie drogę z piwnicy na klatkę schodową, którą szybko pokonał, mknąc w górę aż do czwartego piętra i przez uchylone tam okno pięknym, gęstym, czarnym słupem wydostawał się na zewnątrz. Widok był zaiste niepowtarzalny. Dzisiaj byłbym pewnie królem You Tube. Internet wtedy jeszcze nie istniał. Nikt nie miał „komórki”. Ci, którzy reagując na głośne syreny wylegli ze swoich mieszkań, długo potem wspominali wysoki na kilkadziesiąt metrów słup czarnego dymu, widoczny z bardzo daleka. Wielokrotnie potem starałem się wyjaśnić przyczynę zapłonu. Szukałem odpowiedzi, pytałem. Nikt nie wierzył w moją wersję wydarzeń. A przecież to była jedyna, prawdziwa wersja. Innych nie znałem. Nie paliłem papierosów, nie zaprószyłem też w żaden sposób ognia. Dopiero, gdy strażacy ugasili pożar, przyjechała ówczesna milicja i zabrała się ostro za podpalacza, czyli za mnie. Przekonywali mnie żebym się przyznał do podpalenia, a oni łagodniej mnie potraktują. Gdy dostatecznie długo i uporczywie trzymałem się swojej wersji, wmawiali mi, że sprawdzałem poziom paliwa w zbiorniku, przyświecając sobie zapałką. Można było mnie posądzać o najróżniejsze, nieracjonalnie głupie występki, ale głupoty takiego kalibru, nawet ja nie mogłem wymyślić. Oczywiście przyznałem się tylko do tego, o czym pisałem wcześniej. Wzywali mnie jeszcze kilka razy na posterunek w celu uzupełnienia zeznań. Piwnicę odmalowałem sam z pomocą kolegów z sąsiedztwa. Ponieważ nikt nie udowodnił mi żadnej winy, klatkę schodową malowali już malarze, zatrudnieni przez Spółdzielnię Mieszkaniową. Cała historia opowiadana była jeszcze długo, a głodni sensacji ludzie dopisywali do niej coraz to nowe wątki. Od prozaicznego palenia papierosa nad otwartym zbiornikiem z benzyną, do sensacyjnych opowieści o celowym podpaleniu lub próbie samobójczej. Papierosów wtedy nie paliłem, o piromanach nie miałem zielonego pojęcia, a do samobójstwa jeszcze nie dojrzałem. Wróćmy jednak do pożaru. Dopiero, gdy dym się rozwiał, poczułem ostry ból obydwu rąk. Okazało się, że na dłoniach i przedramionach pojawiły się wielkie pęcherze. Najpierw straż, potem milicja, na koniec pogotowie. Lekarz opatrzył mnie, gapie z osiedla, a było ich zatrzęsienie, powoli zaczęli się rozchodzić do domów, a ja mogłem wreszcie zejść na dół do piwnicy i zobaczyć jak to wszystko wygląda po katastrofie. Istotnie widok jak po wojnie. Ściany i sufit czarne, drewniane drzwi do kilku piwnic zwęglone. Ale najgorsze było to, co zobaczyłem po środku tego pogorzeliska. W słabym świetle nowo wkręconej żarówki, stała moja Jawka, a właściwie stało to, co jeszcze pół godziny wcześniej nią było. Zalana mokrą, śmierdzącą pianą, dogorywała, a wraz z nią ja. Wiedziałem, że razem z nią, odchodzi w nicość kawałek mnie samego. Rozpacz i kolejny już w moim młodym życiu wielki zawód sprawił, że nie byłem w stanie ustać o własnych siłach. Osunąłem się na schody i wpatrując się w pogorzelisko, pytałem siebie.

Dlaczego znów ja?

Co takiego złego zrobiłem, że spotyka to właśnie mnie?

Czy taki właśnie zapis, przygotowany był w moim planie?

Kto w ten właśnie sposób zaplanował dla mnie ten sobotni poranek?

Boże, dlaczego?

Siedząc na schodach, zacząłem szlochać. Po jakimś czasie, przełamując się, podszedłem bliżej. Była jeszcze