Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W oświadczeniu nadanym przez radio niezidentyfikowana grupa terrorystów grozi spowodowaniem potężnego trzęsienia ziemi. Gubernator Kalifornii i policja ignorują ostrzeżenie. Czy warto przejmować się tak absurdalnie brzmiącą groźbą? Młoda agentka FBI Judy Maddox uważa, że tak i podejmuje intensywne śledztwo. Rozmowa z sejsmologiem Michaelem Quercusem przekonuje ją o możliwości planowego wywoływania zaburzeń sejsmicznych. Hipotezę tę zdaje się potwierdzać nieoczekiwany wstrząs zarejestrowany w odludnej części stanu. Czy spowodowali go terroryści, sygnujący swoje komunikaty jako Młot Edenu? Gdzie znowu uderzą? Judy ma zaledwie czterdzieści osiem godzin, by powstrzymać szaleńców. W przeciwnym razie gigantyczne trzęsienie ziemi obróci w ruinę wielomilionowe San Francisco...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 14 min
Lektor: Andrzej Ferenc
Wydanie elektroniczne
KEN FOLLETT
Światowej sławy pisarz brytyjski. Po ukończeniu studiów filozoficznych na University College w Londynie pracował jako reporter i bez większego sukcesu publikował powieści sensacyjne pod kilkoma pseudonimami. Jedenasta z kolei – thriller wojenny zatytułowany Igła – przyniosła mu zasłużoną sławę, została też natychmiast sfilmowana z Donaldem Sutherlandem w tytułowej roli niemieckiego szpiega. Follett wyspecjalizował się w thrillerach, najczęściej (choć nie tylko) osadzonych w realiach II wojny światowej (m.in. Klucz do Rebeki, Noc nad oceanem, Lot Ćmy, Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć) oraz powieściach historyczno-przygodowych (Niebezpieczna fortuna, Filary Ziemi, Świat bez końca, Upadek gigantów, Zima świata). Jego dorobek literacki spotkał się z zainteresowaniem twórców filmowych. Na kanwie kilku książek powstały filmy kinowe bądź seriale telewizyjne (Klucz do Rebeki, Trzeci bliźniak, Zamieć, Na skrzydłach orłów, Filary Ziemi, a ostatnio Świat bez końca).
Tego autora
Powieści historyczne
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
UCIEKINIER
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW
www.ken-follett.com
Tytuł oryginału:
THE HAMMER OF EDEN
Copyright © Ken Follett 1998 All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 1999
Polish translation copyright © Zbigniew A. Królicki 1999
Redakcja: Lucyna Lewandowska
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-048-9
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Kiedy kładzie się spać, ten widok zawsze staje mu przed oczami.
Wzgórza porasta sosnowy las, gęsty jak niedźwiedzie futro. W czystym górskim powietrzu niebo jest tak błękitne, że aż razi. Kilka mil od drogi leży ukryta dolina o stromych zboczach, z rzeką toczącą zimne wody po jej dnie. Tam, z daleka od niepowołanych oczu, na wykarczowanym, nasłonecznionym południowym stoku, w równych rzędach rośnie winorośl.
Kiedy przypomina sobie, jak tam pięknie, serce pęka mu z żalu.
Mężczyźni, kobiety i dzieci powoli idą winnicą, pieląc krzewy winorośli. To jego przyjaciele, kochanki, krewni. Jedna z kobiet śmieje się. Jest wysoka, ma długie czarne włosy i bardzo mu się podoba. Odchyla głowę w tył i szeroko otwiera usta, a jej perlisty śmiech rozchodzi się po dolinie jak ptasi trel. Niektórzy mężczyźni cicho powtarzają przy pracy mantry, modląc się do bogów doliny i winorośli o dobry plon. W ziemi tkwią pniaki potężnych drzew, przypominając o znojnej pracy, dzięki której przed ćwierćwieczem powstała ta winnica. Gleba jest kamienista, ale to dobrze, gdyż kamienie chłoną ciepło słonecznych promieni i ogrzewają korzenie winorośli, chroniąc je przed zabójczym mrozem.
Za plantacją widać grupkę chat, skromnych, ale solidnych i odpornych na kaprysy pogody. Nad kuchnią unosi się dym. Na placyku kobieta uczy chłopca, jak się robi beczki.
To święte miejsce.
Chronione przez tajemnicę i modlitwy pozostało czyste, a jego mieszkańcy wolni, podczas gdy świat na zewnątrz pogrążył się w korupcji i hipokryzji, chciwości i występku.
Jednak ten obraz zmienia się nagle.
Coś się stało z wartkim zimnym nurtem, który płynął zygzakiem przez dolinę. Jego cichy szmer ucichł, szybki bieg zwolnił. Zamiast spienionych bystrzyn stoi ciemna toń, spokojna i cicha. Woda wydaje się nieruchoma, lecz patrzący na dolinę mężczyzna po chwili zauważa, że jej poziom podniósł się. Niebawem jest zmuszony wejść wyżej, na zbocze.
Nie może zrozumieć, dlaczego inni nie widzą wzbierającej wody. Kiedy czarne fale zaczynają omywać pierwszy rząd winorośli, nadal pracują po kostki w wodzie. Budynki zostają podmyte, a potem zalane. Gaśnie ogień w kuchni, puste beczki pływają po szybko powstającym jeziorze. Dlaczego nikt nie ucieka? – zastanawia się i strach ściska mu gardło, zapierając dech.
Niebo przesłaniają ołowiane chmury i zimny wiatr szarpie ubrania pracujących, lecz oni wciąż krzątają się przy winorośli, pochylając się i prostując, uśmiechając do siebie i prowadząc spokojne rozmowy. Tylko on dostrzega niebezpieczeństwo i pojmuje, że musi chwycić dwoje albo nawet troje dzieci, żeby uratować je przed utonięciem.
Próbuje podbiec do swojej córki, lecz odkrywa, że nogi uwięzły mu w mule i nie może się ruszyć. Ogarnia go strach.
Woda sięga już pracującym w winnicy do kolan, potem do pasa i wreszcie po szyję. Mężczyzna usiłuje krzyczeć do ludzi, których kocha, chce ostrzec ich, że muszą zaraz coś zrobić, natychmiast, inaczej umrą – lecz chociaż otwiera usta i natęża krtań, z jego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.
Po chwili woda wpływa mu do otwartych ust i pozbawia go tchu.
Wtedy się budzi.
Mężczyzna zwany Priestem nasunął kowbojski kapelusz na czoło i spojrzał na pylistą, pustynną równinę południowego Teksasu.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół rozpościerał się gąszcz ciernistych ciemnozielonych krzewów i zarośli. Opodal biegł wyboisty i rozjeżdżony szlak wycięty w poszyciu, szeroki na dziesięć stóp. Meksykańscy operatorzy spychaczy, którzy wytyczali te drogi, nazywali je senderos. Po jednej stronie, w pięćdziesięciojardowych odstępach, trzepotały na wietrze jasnoróżowe plastikowe wstążki na krótkich metalowych prętach. Ciężarówka powoli jechała sendero.
Priest zamierzał ją ukraść.
Kiedy miał jedenaście lat, ukradł swój pierwszy samochód – nowiutkiego, śnieżnobiałego lincolna continentala rocznik 1961, zostawionego z kluczykami w stacyjce przed Roxy Theatre na South Broadway w Los Angeles. Priestowi, na którego wówczas wołano Ricky, głowa ledwie wystawała zza kierownicy. Był tak wystraszony, że o mało się nie posikał, ale przejechał kilka przecznic i dumnie wręczył kluczyki Jimmy’emu „Ryjowi” Rileyowi, który dał mu pięć dolców, a potem zabrał swoją dziewczynę na przejażdżkę i rozbił wóz na Pacific Coast Highway. W ten sposób Ricky stał się członkiem bandy Ryja.
Ale ta ciężarówka nie była zwykłym samochodem.
Na oczach patrzącego na to Priesta potężna maszyneria zamontowana za kabiną kierowcy powoli opuściła na ziemię grubą stalową płytę – kwadrat o boku sześciu stóp. Chwila przerwy, a potem głuchy łoskot. Wokół ciężarówki uniosła się chmura kurzu, gdy kafar zaczął rytmicznie uderzać w ziemię. Priest poczuł, jak grunt drży pod jego nogami.
Był to wibrator sejsmiczny, maszyna do wytwarzania drgań skorupy ziemskiej. Poza kradzieżą samochodów Priest niezbyt przykładał się do nauki, ale uważał się za bardzo sprytnego i rozumiał zasadę działania wibratora, podobną do zasady działania radaru i sonaru. Drgania odbijały się od warstw skorupy ziemskiej – stałych czy płynnych – i powracały na powierzchnię, gdzie wychwytywały je przyrządy nasłuchowe zwane geofonami albo dzbanami.
Priest pracował w zespole dzbaniarzy. Na obszarze jednej mili kwadratowej rozmieścili w regularnych odstępach ponad tysiąc geofonów. Przy każdym uderzeniu wibratora odbite drgania były wyłapywane przez „dzbany” i rejestrowane przez obserwatorium w przyczepie kempingowej, którą nazywano psią budą. Wszystkie te dane miały być później wprowadzone do superkomputera w Houston i wykorzystane do sporządzenia trójwymiarowej mapy złóż, która zostanie potem sprzedana firmie wiertniczej.
Wstrząsy przybierały na sile. Towarzyszył im narastający łoskot, przypominający huk silników statku pasażerskiego nabierającego prędkości. Nagle hałas umilkł. Priest pobiegł sendero do ciężarówki, mrużąc oczy w kłębach pyłu. Otworzył drzwi i wspiął się do kabiny. Za kierownicą siedział krępy czarnowłosy mężczyzna.
– Cześć, Mario – powiedział Priest, sadowiąc się na siedzeniu obok.
– Cześć, Ricky.
Zawodowe prawo jazdy (klasy B) przedstawiało Priesta jako Richarda Grangera. Dokument był podrobiony, ale nazwisko prawdziwe.
Priest miał pod pachą karton marlboro, które palił Mario. Rzucił je na deskę rozdzielczą.
– Masz, przyniosłem ci coś.
– Hej, człowieku, nie musisz mi kupować papierosów!
– Zawsze cię opalam.
Sięgnął po otwartą paczkę leżącą na desce, wyjął jednego papierosa i włożył go do ust. Mario uśmiechnął się.
– Dlaczego nigdy nie masz swoich fajek?
– Do licha, człowieku, nie stać mnie na palenie!
– Jesteś stuknięty – zaśmiał się Mario.
Priest zapalił. Zawsze łatwo dogadywał się z ludźmi i dawał się lubić. Na ulicy, która go wychowała, bito nielubianych, a on był mizernej postury. Dlatego nauczył się intuicyjnie wyczuwać, czego od niego oczekują – uległości, sympatii, poczucia humoru, czegokolwiek – i szybko spełniać te oczekiwania. Na polach naftowych człowiekowi bardzo pomagał też humor: czasem drwiący i inteligentny, ale najczęściej obsceniczny.
Chociaż Priest pracował tu dopiero od dwóch tygodni, zdążył już zyskać zaufanie kolegów. Jednak jeszcze nie wiedział, jak ukraść ten wibrator. A musiał to zrobić w ciągu kilku następnych godzin, gdyż jutro pojazd miał odjechać na nowy teren badań, do odległego o siedemset mil Clovis w Nowym Meksyku.
Postanowił zabrać się z Mariem. Podróż zajmie im dwa lub trzy dni, bo ważąca dwadzieścia ton ciężarówka nie mogła jechać z szybkością większą niż czterdzieści mil na godzinę. Przy pierwszej okazji upije Maria albo pozbędzie się go w jakiś inny sposób, a potem ucieknie ciężarówką. Miał nadzieję, że wymyśli jakiś lepszy plan, ale na razie nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Moja bryka dogorywa – oświadczył. – Może zabrałbyś mnie jutro do San Antonio?
Mario zdziwił się.
– Nie jedziesz z nami do Clovis?
– Nie – odparł Priest i wskazał ręką pustynny krajobraz. – Teksas jest tak piękny, człowieku, że nie chcę go opuszczać.
Mario wzruszył ramionami. W tej robocie często spotykało się takie niespokojne duchy.
– Jasne, podwiozę cię.
Wprawdzie zabieranie pasażerów było niezgodne z przepisami, ale kierowcy wciąż to robili.
– Spotkamy się przy śmietniku – dodał.
Priest kiwnął głową. Śmietnisko było odludną dolinką, pełną rdzewiejących furgonetek, rozbitych telewizorów i zawszonych materaców. Znajdowało się na przedmieściach Liberty – najbliższego miasteczka. Oprócz paru dzieciaków strzelających z dwudziestkidwójki do węży, nie będzie tam nikogo, kto mógłby ich zobaczyć.
– O której?
– Powiedzmy o szóstej.
– Przyniosę kawę.
Priest bardzo potrzebował tej ciężarówki. Od niej zależało jego życie. Swędziały go ręce, żeby złapać Maria, wypchnąć go z szoferki i odjechać, ale nie mógł tego zrobić. Po pierwsze, tamten był prawie o dwadzieścia pięć lat młodszy od niego i zapewne nie dałby się wypchnąć bez oporu. Po drugie, kradzież powinna pozostać niezauważona przez kilka dni. Musiał przeprowadzić ciężarówkę do Kalifornii i ukryć, zanim policjanci w całym kraju zaczną rozglądać się za skradzionym pojazdem. Pisk radiostacji oznajmił, że kontroler w przyczepie sprawdził dane po ostatnich wstrząsach i nie ma żadnych problemów. Mario podniósł płytę, wrzucił bieg i przejechał pięćdziesiąt jardów, ustawiając się dokładnie przy różowej chorągiewce. Potem ponownie opuścił płytę i wysłał sygnał gotowości. Priest obserwował go uważnie, jak to robił już kilkakrotnie, starając się zapamiętać kolejność, w jakiej Mario naciskał dźwignie i przełączniki. Jeśli o czymś zapomni, później nie będzie miał kogo pytać.
Czekał, aż z psiej budy wyślą sygnał, który zapoczątkuje kolejną serię wstrząsów. Kierowca ciężarówki mógł sam włączyć urządzenie, ale kontrolerzy zazwyczaj woleli osobiście wydawać polecenia i uruchamiać maszynę pilotem zdalnego sterowania. Priest skończył papierosa i cisnął niedopałek przez okno. Mario ruchem głowy wskazał samochód Priesta, zaparkowany ćwierć mili dalej, na dwupasmowej szosie.
– To twoja kobieta?
Priest spojrzał w tamtą stronę. Star wysiadła z ciemnoszarej hondy civic i oparta o maskę wachlowała się słomkowym kapeluszem.
– Tak – odparł.
– Pokażę ci zdjęcie – Mario wyjął z kieszeni dżinsów stary skórzany portfel. Znalazł fotografię i podał Priestowi.
– To jest Izabella – oznajmił dumnie.
Priest zobaczył śliczną Meksykankę po dwudziestce, w żółtej sukience i przepasce na głowie. Trzymała na rękach dziecko, a obok stał mały czarnowłosy chłopiec o nieśmiałym spojrzeniu.
– To twoje dzieci?
Mario skinął głową.
– Ross i Betty.
Priest z trudem powstrzymał uśmiech, słysząc typowo angielskie imiona.
– Ładne dzieciaki.
Pomyślał o swoich dzieciach i o mało nie powiedział o nich, ale w samą porę ugryzł się w język.
– Gdzie mieszkają?
– W El Paso.
W głowie Priesta już kiełkował pewien pomysł.
– Często ich widujesz?
Mario potrząsnął głową.
– Nic, tylko praca, człowieku. Oszczędzam, żeby kupić im dom. Ładny dom z wielką kuchnią i basenem w ogrodzie. Zasługują na to.
Pomysł urósł i zakwitł. Priest ukrył podniecenie i obojętnym tonem powiedział:
– Piękny dom dla pięknej rodziny, co?
– Właśnie…
Radiostacja ponownie pisnęła i ciężarówka zaczęła drgać. Huk był jak przetaczający się grzmot, tylko bardziej regularny. Zaczynał się basową nutą i szybko przechodził w wycie. Dokładnie po czternastu sekundach ucichł. Priest pstryknął palcami.
– Wiesz, mam taki pomysł… Nie, może nie.
– Co? – zainteresował się Mario.
– Nie wiem, czy to możliwe.
– Co takiego, człowieku?
– Pomyślałem sobie, no wiesz… twoja żona jest taka piękna, a dzieci takie ładne… Szkoda, że tak rzadko je widujesz.
– To jest ten twój pomysł?
– Nie. Pomyślałem sobie, że mógłbym odprowadzić ten wóz do Nowego Meksyku, a ty w tym czasie odwiedziłbyś ich, to wszystko. – Priest napominał się w duchu, żeby nie okazywać nadmiernego podniecenia.
– Ale pewnie nic by z tego nie wyszło – dodał tonem mówiącym: „A kogo to obchodzi?”.
– Nie, człowieku, to niemożliwe.
– Pewnie nie. Chociaż… gdybyśmy wyruszyli jutro wcześnie rano i razem pojechali do San Antonio, mógłbym wysadzić cię przy lotnisku i w południe byłbyś już pewnie w El Paso. Pobawiłbyś się z dziećmi, zjadł kolację z żoną, przespał noc w domu, a rano złapał następny samolot… Mógłbym cię odebrać z lotniska w Lubbock… Jak daleko jest z Lubbock do Clovis?
– Dziewięćdziesiąt, może sto mil.
– Moglibyśmy być w Clovis w nocy, najpóźniej rano i nikt nie wiedziałby, że nie prowadziłeś przez cały czas.
– Przecież chcesz jechać tylko do San Antonio.
Kurwa. Nie przemyślał tej bajeczki; improwizował.
– Wiesz, nigdy nie byłem w Lubbock – rzucił niedbale. – Tam urodził się Buddy Holly.
– Kim, do diabła, jest Buddy Holly?
Priest zanucił:
– I love you, Peggy Sue! Buddy Holly umarł, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, Mario. Lubiłem go bardziej od Elvisa. Tylko nie pytaj mnie, kim był Elvis.
– Pojechałbyś tak daleko dla mnie?
Priest niespokojnie zastanawiał się, czy Mario jest podejrzliwy, czy tylko wdzięczny.
– Jasne, że tak – powiedział. – Jeśli tylko pozwolisz mi palić twoje fajki.
Mario ze zdumieniem potrząsnął głową.
– Fajny z ciebie facet, Ricky, ale sam nie wiem… Zatem niczego nie podejrzewał. Po prostu bał się, więc lepiej go nie naciskać. Priest pokrył rozczarowanie udawaną nonszalancją.
– No nic, pomyśl o tym – mruknął.
– Gdyby coś poszło źle… rozumiesz, nie chcę stracić pracy.
– Masz rację – Priest opanował zniecierpliwienie.
– Wiesz co, pogadamy później. Będziesz wieczorem w barze?
– Jasne.
– Może wtedy powiesz mi, co postanowiłeś?
– W porządku, umowa stoi.
Radiostacja zapiszczała, sygnalizując gotowość do kolejnego pomiaru, więc Mario wcisnął dźwignię, unosząc płytę z ziemi.
– Muszę wracać do dzbaniarzy – oświadczył Priest.
– Do zmroku mamy rozwinąć jeszcze kilka mil kabla. Oddał kierowcy zdjęcie i otworzył drzwi.
– Mówię ci, człowieku, gdybym miał taką ładną żonę, nie wychodziłbym z domu – rzucił przez ramię, a potem wyskoczył z kabiny i zatrzasnął drzwi. Gdy ciężarówka ruszyła w kierunku następnej chorągiewki, Priest odszedł, wzbijając kurz kowbojskimi butami. Idąc po sendero do zaparkowanego samochodu, widział przechadzającą się tam i z powrotem Star, zniecierpliwioną i niespokojną.
Kiedyś, przez chwilę, była sławna. Podczas ery hipisów mieszkała koło San Francisco, w Haight-Ashbury. Priest nie znał jej wtedy – pod koniec lat sześćdziesiątych był zajęty zarabianiem swojego pierwszego miliona – ale słyszał różne historie. Nagrała płytę, na której recytowała wiersze z podkładem psychodelicznej muzyki zespołu Raining Fresh Daisies. Ten album stał się przebojem, a Star przez kilka dni cieszyła się wielką popularnością.
Jednak legendą stała się za sprawą swoich nienasyconych apetytów seksualnych. Uprawiała seks z każdym, kto wpadł jej w oko: z chętnymi małolatami i zaskoczonymi mężczyznami po sześćdziesiątce, z chłopcami uważającymi się za homoseksualistów i dziewczętami niemającymi pojęcia o miłości lesbijskiej, z wieloletnimi znajomymi i obcymi spotkanymi na ulicy.
Ale to było dawno. Teraz do pięćdziesiątych urodzin pozostało jej tylko kilka tygodni, a we włosach pojawiły się pasma siwizny. Wciąż miała niezłą figurę, chociaż już nie wyglądała tak, jak dawniej – ważyła sto osiemdziesiąt funtów. Mimo to pozostała niezwykle zmysłową kobietą. Kiedy wchodziła do baru, oglądali się za nią wszyscy mężczyźni.
Nawet tego dnia, chociaż zmęczona upałem i niespokojna, emanowała seksem, krążąc wokół taniego gruchota. Opięte bawełnianą sukienką ciało poruszało się zachęcająco i Priest miał wielką ochotę ją przelecieć.
– Co się stało? – zapytała, kiedy odjechali kawałek i stanęli.
Priest był niepoprawnym optymistą.
– Sprawa jest na dobrej drodze – oświadczył.
– To fatalnie – mruknęła sceptycznie. Wiedziała, że nie powinna wierzyć w jego przechwałki.
Opowiedział jej o propozycji, jaką złożył Mariowi.
– Najpiękniejsze jest to, że będą winili jego – zakończył.
– Jak to?
– Tylko pomyśl. Przyleci do Lubbock, zacznie mnie szukać, ale nie znajdzie ani mnie, ani ciężarówki. Domyśli się, że został wykiwany. Co wtedy zrobi? Pojedzie do Clovis i przyzna się, że zgubił gdzieś wóz? Nie sądzę. W najlepszym wypadku wylaliby go. W najgorszym – oskarżyli o kradzież i wsadzili do więzienia. Założę się, że nie pojedzie do Clovis. Wróci na lotnisko, poleci do El Paso, wsadzi żonę z dzieciakami w samochód i zniknie. Wtedy policja będzie przekonana, że to on ukradł samochód. I nikt nie będzie podejrzewał Ricky’ego Grangera.
Zmarszczyła brwi.
– Świetny plan, tylko czy on połknie przynętę?
– Myślę, że tak.
Jej niepokój jeszcze się pogłębił. Uderzyła dłonią w brudną podsufitkę.
– Cholera, musimy mieć tę przeklętą ciężarówkę!
Był równie niespokojny jak ona, ale pokrywał to pozorną pewnością siebie.
– Będziemy ją mieli – obiecał. – Tak czy inaczej. Włożyła na głowę słomkowy kapelusz, wysiadła i oparła się o samochód, zamykając oczy.
– Chciałabym w to wierzyć.
Stanął obok i pogładził policzek.
– Podwieźć panią?
– Tak, proszę. Zabierz mnie do motelu z klimatyzacją.
– To będzie kosztowało.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego z niewinną miną.
– Czy będę musiała robić brzydkie rzeczy, proszę pana? Wsunął dłoń w dekolt jej sukienki.
– Tak.
– Och, do licha – wymamrotała i uniosła sukienkę. Nie nosiła bielizny. Priest wyszczerzył zęby w uśmiechu i rozpiął dżinsy.
– Co sobie pomyśli Mario, jeśli nas zobaczy? – spytała.
– Będzie zazdrościł – mruknął Priest, wchodząc w nią. Byli prawie tego samego wzrostu, więc wpasowali się w siebie z łatwością i wprawą. Pocałowała go w usta.
Po chwili usłyszał nadjeżdżający samochód. Oboje obejrzeli się, nie przerywając tego, co robili. Drogą przejechała furgonetka z trzema robotnikami na przednim siedzeniu. Mężczyźni zauważyli, co się dzieje, i mijając ich pokrzykiwali i gwizdali przez otwarte okno.
Star pomachała im, wołając:
– Cześć, chłopaki!
Priest parsknął śmiechem. Chwilę później szczytowali.
***
Dokładnie trzy tygodnie wcześniej kryzys wszedł w ostatnią, decydującą fazę.
Siedzieli w kuchni, przy długim stole, jedząc obiad – pikantną potrawkę z soczewicy i warzyw oraz świeży chleb, prosto z pieca – kiedy wszedł Paul Beale, niosąc w ręku kopertę. Był to łysy, brodaty mężczyzna w skórzanej kurtce, przyjaciel Priesta jeszcze z czasów, gdy obaj byli czternastoletnimi łobuzami, obskubującymi pijaków w zaułkach LA na początku lat sześćdziesiątych.
Paul butelkował wino produkowane przez wspólnotę Priesta – ale robił też znacznie więcej. Był ich łącznikiem, dzięki któremu mieli kontakt ze światem, jednocześnie trzymając się od niego z daleka.
Priest domyślił się, że Paul dostał ten list rano, po czym natychmiast wsiadł w samochód i przyjechał do nich z Napa. Domyślał się też, co było w liście, ale czekał, aż Paul sam mu to powie.
– Z Urzędu Gospodarki Gruntami – zakomunikował ponuro Paul. – Adresowany do Stelli Higgins.
Podał go Star siedzącej u szczytu stołu naprzeciw Priesta. Naprawdę nazywała się Stella Higgins i właśnie pod tym nazwiskiem wydzierżawiła ich ziemię od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na jesieni 1969 roku.
Wokół stołu zapadła cisza. Nawet dzieci ucichły, wyczuwając lęk i niepokój dorosłych. Star rozerwała kopertę i wyjęła z niej kartkę. Przeczytała ją szybko.
– Siódmego czerwca – powiedziała po chwili.
– Za pięć tygodni i dwa dni – mruknął Priest.
Kilka osób jęknęło z rozpaczy. Kobieta zwana Song zaczęła cicho płakać. Jeden z synów Priesta, dziesięcioletni Ringo, zapytał:
– Dlaczego, Star, dlaczego?
Priest pochwycił spojrzenie Melanie, wysokiej, szczupłej dwudziestoośmioletniej kobiety o białej skórze, długich włosach koloru papryki i ciele modelki. Obok niej siedział jej pięcioletni syn, Dusty.
– Co? – spytała zdziwiona Melanie. – O co chodzi?
Wszyscy wiedzieli, co im grozi, ale było to zbyt przygnębiające, żeby o tym rozmawiać, więc jeszcze nie powiedzieli Melanie, która dopiero niedawno do nich dołączyła.
– Musimy opuścić dolinę – wyjaśnił Priest. – Przykro mi, Melanie.
Star odczytała fragment listu:
– „Po siódmym czerwca wyżej wymieniona posiadłość znajdzie się na terenie zagrożonym, tak więc dotychczasowa umowa dzierżawy zostaje wypowiedziana zgodnie z punktem dziewiątym, podpunkt b, paragraf drugi”.
Melanie wstała. Jej biała skóra poczerwieniała, piękną twarz wykrzywił grymas wściekłości.
– Nie! – krzyknęła. – Nie! Nie mogą mi tego zrobić… dopiero co was znalazłam! Nie wierzę, to nieprawda.
Obróciła swój gniew przeciw Paulowi.
– Kłamca! – wrzasnęła. – Pierdolony kłamca!
Jej dziecko zaczęło płakać.
– Hej, odczep się! – burknął urażony Paul. – Ja tu jestem tylko cholernym listonoszem.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Priest pospiesznie podszedł do Melanie, objął ją ramionami i szepnął do ucha:
– Wystraszysz Dusty’ego. Usiądź. Masz rację, że się złościsz, wszyscy jesteśmy źli jak diabli.
– Powiedz mi, że to nieprawda.
Delikatnie posadził ją na krześle.
– To prawda, Melanie. Prawda.
Kiedy się uspokoili, polecił:
– No już, teraz umyjmy naczynia i wracajmy do pracy.
– Po co? – zapytał Dale, który robił wino. Nie był jednym z założycieli, przyjechał tu w latach osiemdziesiątych rozczarowany skomercjalizowanym światem, ale był najważniejszym członkiem grupy po Prieście i Star. – Nie zdążymy zebrać plonów – dodał.
– Mamy stąd odejść w ciągu pięciu tygodni. Po co pracować?
Priest przeszył go hipnotycznym spojrzeniem, które wytrzymywali tylko ludzie o bardzo silnej woli. Zaczekał, aż w kuchni zapadnie cisza, po czym powiedział:
– Ponieważ zdarzają się cuda.
***
Miejscowe przepisy zabraniały sprzedaży napojów alkoholowych w teksańskim miasteczku Shiloh, ale tuż za przechodzącą przez nie granicą znajdował się bar „Doodlebug”, z tanim jasnym piwem, orkiestrą grającą country oraz kelnerkami w ciasnych dżinsach i kowbojskich butach.
Priest poszedł tam sam. Nie chciał, żeby Star się pokazywała, ryzykując, że ktoś ją rozpozna. Żałował, że przyjechała z nim do Teksasu. Ktoś jednak musiał mu pomóc przewieźć wibrator sejsmiczny do domu. Będą jechali dzień i noc, zmieniając się za kierownicą i łykając proszki, żeby nie zasnąć. Muszą wrócić, zanim ktoś zauważy brak maszyny.
Żałował, że po południu był tak nieostrożny. Mario widział Star z odległości ćwierć mili, a trzej robotnicy w furgonetce widzieli ją tylko przelotnie, ale rzucała się w oczy, więc pewnie potrafiliby opisać, jak wyglądała: wysoka biała kobieta, dobrze zbudowana, z długimi ciemnymi włosami…
Priest zmienił swój wygląd przed przyjazdem do Liberty. Wyhodował gęstą brodę i wąsy, a długie włosy wiązał w kucyk, który chował pod czapką. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem, nikt nie będzie pytał o rysopis jego czy Star.
Kiedy przyszedł do „Doodlebug”, Mario już tam był. Siedział przy stole z pięcioma czy sześcioma facetami od rozstawiania dzbanów oraz szefem ekipy – Lennym Petersenem, który kierował całym personelem prowadzącym badania.
Nie chcąc okazywać nadmiernego zainteresowania swoimi kolegami z pracy, Priest zamówił jedną butelkę Lone Star i przez chwilę stał przy barze, pijąc piwo z butelki i rozmawiając z barmanką, zanim usiadł przy stoliku Maria.
Lenny był łysawym mężczyzną z czerwonym nosem. Przyjął Priesta do pracy dwa tygodnie wcześniej. Priest spędził wtedy w barze cały wieczór, niewiele pijąc, rozmawiając z członkami ekipy i głośno śmiejąc się z żartów Lenny’ego. Następnego ranka znalazł go w biurze i zapytał o pracę.
– Przyjmę cię na okres próbny – powiedział Lenny.
Priest tylko tego potrzebował.
Ciężko pracował, szybko się uczył i dawał się lubić, więc po kilku dniach został zaakceptowany przez pozostałych członków ekipy. Kiedy usiadł teraz przy ich stoliku, Lenny zapytał tym swoim rozwlekłym teksańskim drawlem:
– A więc, Ricky, nie jedziesz z nami do Clovis?
– Zgadza się – odparł Priest. – Za bardzo lubię tutejszą pogodę.
– No cóż, chcę tylko powiedzieć, całkiem szczerze, że znajomość z tobą, chociaż tak krótka, była przyjemnością i zaszczytem.
Pozostali roześmiali się. Często tak rozmawiali. Teraz czekali na ripostę.
Priest przybrał poważny wyraz twarzy i powiedział:
– Lenny, jesteś dla mnie taki dobry i miły, że muszę zapytać cię jeszcze raz: wyjdziesz za mnie?
Wszyscy znów się zaśmiali. Mario klepnął Priesta w plecy. Lenny zrobił zmieszaną minę i powiedział:
– Wiesz, że nie mogę za ciebie wyjść, Ricky. Mówiłem ci już dlaczego… – przerwał dla zwiększenia efektu. Nadstawili uszu, czekając na pointę. – Jestem lesbijką.
Ryknęli śmiechem. Priest uśmiechnął się smętnie, akceptując odmowę, i zamówił piwo dla całej ekipy dzbaniarzy. Zaczęli rozmawiać o baseballu. Większość z nich wolała Houston Astros, lecz Lenny był z Arlington i kibicował Texas Rangers. Priest nie interesował się sportem, więc czekał niecierpliwie, od czasu do czasu wtrącając neutralne komentarze. Wszyscy byli we wspaniałych humorach. Skończyli pracę w terminie, dobrze zarobili i był piątkowy wieczór. Priest powoli sączył swoje piwo. Nigdy nie pił dużo – nie lubił tracić kontroli nad swoim ciałem. Patrzył, jak Mario osusza swój kufel. Kiedy Tammy, ich kelnerka, przyniosła mu następny, Mario tęsknie spojrzał na jej piersi pod kraciastą koszulą. Tak trzymaj, Mario. Jutro wieczorem mógłbyś być w łóżku z żoną.
Po godzinie Mario poszedł do ubikacji. Priest ruszył za nim. Do diabła z tym czekaniem, pora podjąć decyzję. Stanął obok Maria i powiedział:
– Tammy ma dziś na sobie czarną bieliznę.
– Skąd wiesz?
– Zerknąłem sobie, kiedy pochyliła się nad stołem. Uwielbiam koronkowe biustonosze.
Mario westchnął. Priest nie rezygnował:
– Lubisz patrzeć na kobietę w czarnej bieliźnie?
– W czerwonej – stwierdził zdecydowanie Mario.
– Tak, czerwona też jest piękna. Mówią, że kiedy kobieta wkłada czerwoną bieliznę, to znak, że cię pragnie.
– Naprawdę? – Mario zaczął oddychać odrobinę szybciej.
– Tak, gdzieś o tym słyszałem. – Priest zapiął spodnie.
– Słuchaj, muszę już iść. Moja kobieta czeka na mnie w motelu.
Mario uśmiechnął się i otarł pot z czoła.
– Człowieku, widziałem was dziś po południu.
Priest z udawanym wstydem potrząsnął głową.
– To moja słabość. Nie potrafię oprzeć się ładnej babce.
– Robiliście to na środku tej cholernej drogi!
– Taa… No wiesz, kiedy przez jakiś czas nie widzisz swojej kobiety, zaczyna jej tego brakować, rozumiesz, o czym mówię?
Mario, załap wreszcie, o co chodzi!
– Tak, wiem. Słuchaj, jeśli chodzi o jutrzejszy dzień… Priest wstrzymał oddech.
– No więc, jeśli nadal podtrzymujesz to, co powiedziałeś…
Tak! Tak!
– Zróbmy to.
Priest miał ochotę uścisnąć go. Mario zapytał niespokojnie:
– Wciąż chcesz, prawda?
– Jasne. – Priest położył mu rękę na ramionach i razem wyszli z ubikacji. – W końcu od czego ma się przyjaciół, no nie?
– Dzięki, człowieku – powiedział Mario ze łzami w oczach. – Wspaniały z ciebie facet, Ricky.
***
Umyli gliniane miski i drewniane łyżki w wielkiej balii z ciepłą wodą, po czym wytarli je ścierką zrobioną ze starej flanelowej koszuli. Melanie powiedziała do Priesta:
– No cóż, po prostu zaczniemy gdzie indziej. Znajdziemy kawałek ziemi, zbudujemy drewniane chaty, zasadzimy winorośl i będziemy robić wino. Dlaczego nie? Przecież tak zrobiliście przed laty.
– Owszem – przyznał Priest.
Postawił miskę na półce i wrzucił łyżkę do pudełka. Przez chwilę znów był młody, silny jak kuc i niestrudzony, przekonany, że rozwiąże każdy problem, jaki może postawić przed nim życie. Przypomniał sobie wspaniałe zapachy tamtych dni: zapach świeżo ściętych drzew i młodego ciała Star spoconego przy kopaniu ziemi, ostry zapach ich własnej marihuany uprawianej na leśnej polanie, słodki aromat miażdżonych winogron. Potem wrócił do rzeczywistości i usiadł przy stole.
– Przed laty – powtórzył za Melanie – wydzierżawiliśmy tę ziemię od rządu prawie za darmo, a potem zapomnieli o nas.
– Nigdy nie podnieśli czynszu, przez dwadzieścia dziewięć lat – wtrąciła Star.
Priest zignorował ją i mówił dalej:
– Wykarczowaliśmy ten las rękoma trzydziestu lub czterdziestu młodych ludzi, którzy zechcieli pracować za darmo, dwanaście i czternaście godzin dziennie.
Paul Beale uśmiechnął się.
– Do dziś boli mnie krzyż, kiedy o tym pomyślę.
– Pędy winorośli dostaliśmy w prezencie od pewnego miłego hodowcy z Napa Valley, który chciał zachęcić młodych ludzi, żeby zrobili coś konstruktywnego, zamiast siedzieć na tyłkach i ćpać przez cały dzień.
– Stary Raymond Dellavalle… – mruknął Paul. – Już nie żyje, niech go Bóg ma w swojej opiece.
– Ale najważniejsze, że chcieliśmy i mogliśmy żyć na krawędzi ubóstwa, przez pięć długich lat głodując, śpiąc na podłodze, chodząc w dziurawych butach, zanim zebraliśmy pierwszy plon nadający się do sprzedaży.
Star podniosła z podłogi raczkujące dziecko, wytarła mu nos i powiedziała:
– I nie mieliśmy dzieci, o które trzeba się martwić.
– Racja – przyznał Priest. – Gdybyśmy dziś byli w tej samej sytuacji, moglibyśmy zacząć od nowa.
Melanie nie uspokoiła się jednak.
– Musi być jakiś sposób! – zawołała.
– Owszem, jest – powiedział Priest. – Paul wie, jaki.
Paul skinął głową.
– Można założyć spółkę, pożyczyć z banku ćwierć miliona dolarów, wynająć robotników i stać się jeszcze jedną bandą chciwych kapitalistów, pilnujących zysków.
– A to – podsumował Priest – byłoby równoznaczne z poddaniem się.
***
W Liberty było jeszcze ciemno, kiedy Priest i Star wstali w sobotę. Priest poszedł po kawę do baru znajdującego się obok motelu. Gdy wrócił, Star ślęczała przy nocnej lampce nad atlasem dróg.
– Powinieneś wysadzić Maria przy międzynarodowym lotnisku w San Antonio dziś rano, między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą – oznajmiła. – Potem wyjedziesz z miasta międzystanową numer dziesięć.
Priest nawet nie spojrzał na atlas. Nie znał się na mapach. Będzie kierował się znakami I-10.
– Gdzie się spotkamy?
Star zastanawiała się przez chwilę.
– Powinnam być tam godzinę przed tobą – powiedziała i pokazała palcem jakiś punkt na mapie.
– Piętnaście mil od lotniska, przy I-dziesięć, jest miejsce, które nazywa się Leon Springs. Zaparkuję tak, żebyś zauważył samochód.
– Brzmi nieźle.
Byli spięci i podnieceni. Kradzież ciężarówki to dopiero pierwszy, ale decydujący punkt ich planu: od tego zależało wszystko. Star najbardziej martwiła się szczegółami.
– Co zrobimy z hondą?
Priest kupił jątrzy tygodnie wcześniej, za tysiąc dolarów gotówką.
– Ciężko będzie j ą sprzedać. Jeżeli skorzystamy z usług handlarza używanymi samochodami, dostaniemy za nią pięćset dolarów. Jeżeli nie, będziemy musieli znaleźć jakiś las przy międzystanowej i zostawić ją w nim.
– Stać nas na to?
– Pieniądze czynią człowieka biedakiem.
Był to jeden z Pięciu Paradoksów Baghrama, ich guru. Priest wiedział co do centa, ile mają pieniędzy, ale nie zdradzał tego pozostałym. Większość członków komuny nie miała pojęcia, że mają konto w banku. I nikt na świecie nie wiedział o awaryjnym funduszu Priesta – dziesięciu tysiącach dolarów w dwudziestkach, przyklejonych w środku odrapanej gitary, która wisiała na gwoździu na ścianie jego chaty.
Star wzruszyła ramionami.
– Nie przejmowałam się tym przez dwadzieścia pięć lat, więc chyba nie zacznę teraz.
Zdjęła okulary do czytania. Priest uśmiechnął się do niej.
– Ładnie ci w okularach.
Zerknęła na niego z ukosa.
– Nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz Melanie? – zapytała.
Wiedziała, że on i Melanie są kochankami. Wziął Star za rękę.
– Pewnie.
– Cieszę się, że jesteście razem. Ona daje ci szczęście.
W mózgu Priesta rozbłysło nagłe wspomnienie. Melanie leżąca twarzą do poduszki na łóżku, w porannym słońcu zaglądającym do chaty. Siedział pijąc kawę, obserwując ją, ciesząc oczy pięknem jej białej skóry, wypukłością pośladków, długimi rudymi włosami rozrzuconymi na pościeli. Za chwilę dziewczyna poczuje zapach kawy, obróci się na bok i otworzy oczy, a wtedy on przyjdzie do niej i będzie się z nią kochał. Na razie jednak rozkoszował się nadchodzącą chwilą, myśląc o tym, jak będzie ją dotykał i pieścił, smakując ten cudowny moment jak kielich dobrego wina. Kiedy ta wizja zniknęła, zobaczył czterdziestodziewięcioletnią twarz Star w tanim teksańskim motelu.
– Chyba nie jesteś zazdrosna o Melanie, prawda? – zapytał.
– Małżeństwo jest najgorszą ze zdrad – powiedziała, cytując inny z Paradoksów.
Skinął głową. Nigdy nie wymagali od siebie wierności. Dawniej to właśnie ona ani myślała poprzestać na jednym kochanku. Potem, kiedy skończyła trzydzieści lat i nieco ochłodła, Priest wystawił jej tolerancję na próbę, biorąc sobie inne dziewczyny. Jednak przez kilka ostatnich lat, chociaż nadal wierzyli w wolną miłość, żadne z nich nie korzystało ze swobody. Dlatego Melanie była dla Star pewnym zaskoczeniem. Nie szkodzi. Ich związek był aż nazbyt trwały. Priest nie lubił, aby ktokolwiek sądził, że potrafi przewidzieć, co on zrobi. Kochał Star, lecz źle skrywany niepokój w jej oczach dawał mu przyjemne poczucie panowania nad sytuacją. Bawiła się styropianowym kubkiem po kawie.
– Zastanawiałam się tylko, co o tym myśli Flower.
Flower była ich trzynastoletnią córką, najstarszym dzieckiem w komunie.
– Nie wychowała się w nuklearnej rodzinie – przypomniał. – Nie zrobiliśmy z niej niewolnicy burżuazyjnych konwenansów. To podstawowa rola naszej wspólnoty.
– Tak – przyznała Star. – Nie chciałabym tylko, żeby cię straciła, to wszystko.
Pogładził jej dłoń.
– Tak się nie stanie.
Uścisnęła jego palce.
– Dziękuję.
– Musimy iść – powiedział i wstał.
Ich skromny bagaż składał się z trzech plastikowych reklamówek ze sklepu spożywczego. Priest wziął je i zaniósł do hondy. Star poszła za nim. Zapłacili rachunek poprzedniego wieczoru. Recepcja była nieczynna, więc nikt nie widział, jak Star usiadła za kierownicą i odjechali w szarym brzasku poranka.
Shiloh było małą mieściną z jedną sygnalizacją świetlną na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic. O tak wczesnej godzinie sobotniego ranka jeździło po nich niewiele pojazdów. Star przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle i opuściła miasto. Parę minut przed szóstą dotarli do wysypiska.
Nie było tam żadnego drogowskazu, płotu czy bramy, tylko szlak wyjeżdżony kołami furgonetek w bylicy. Star wjechała na łagodne wzniesienie. Śmietnisko znajdowało się w niewidocznej z drogi kotlince. Zaparkowała obok sterty dymiących śmieci. Maria i wibratora sejsmicznego nigdzie nie było widać.
Priest widział, że Star wciąż się zamartwia. Muszę ją uspokoić, pomyślał. Akurat dziś nie wolno jej się rozpraszać. Gdyby coś poszło nie tak, powinna być opanowana i gotowa.
– Flower mnie nie utraci – oświadczył.
– To dobrze – odparła ostrożnie.
– Zostaniemy razem, wszyscy troje. Wiesz dlaczego?
– Ty mi powiedz.
– Ponieważ się kochamy.
Zobaczył, że ulga wygładza jej twarz. Z trudem powstrzymywała łzy.
– Dziękuję ci – powiedziała.
To podniosło go na duchu. Dał jej to, czego potrzebowała. Teraz wszystko będzie dobrze. Pocałował ją.
– Mario może pojawić się w każdej chwili. Ruszaj. Odjedź kilka mil.
– Nie chcesz, żebym zaczekała tutaj, dopóki nie przyjedzie?
– Nie powinien zobaczyć cię z bliska. Nie wiemy, co przyniesie nam przyszłość, więc nie chcę, żeby mógł cię zidentyfikować.
– W porządku.
Wysiadł z samochodu.
– Hej! – zawołała. – Zapomniałeś o kawie dla Maria!
Wręczyła mu papierową torbę.
– Dzięki.
Wziął od niej torbę i zatrzasnął drzwi. Samochód zawrócił szerokim łukiem i szybko odjechał, wzbijając kołami chmurę pyłu. Priest rozejrzał się wokół. To zdumiewające, że takie małe miasteczko potrafi wyprodukować tyle śmieci, pomyślał. Widział połamane rowery i zupełnie nowe wózki dziecięce, poplamione kanapy i staromodne lodówki oraz co najmniej dziesięć wózków z supermarketów. Wszędzie walały się puste opakowania: kartony po wieżach stereo, podobne do abstrakcyjnych rzeźb kawałki lekkiego polistyrenu, papierowe torby, polietylenowe worki i aluminiowe folie oraz mnóstwo plastikowych pojemników po substancjach, jakich Priest nigdy nie używał: płukankach, nawilżaczach, tonikach, środkach zmiękczających, tonerze do faksów. Zauważył bajkowy zamek z różowego plastiku, prawdopodobnie wyrzucony przez jakieś dziecko. Zadziwiło go takie marnotrawstwo.
W Silver River Valley prawie nie było śmieci. Nie używali wózków dla dzieci ani lodówek i rzadko kupowali coś, co sprzedawano w opakowaniach, a ich dzieci potrafiłyby zbudować baśniowy zamek z pnia, beczki lub sterty drewna.
Zasnute czerwoną mgiełką słońce wynurzyło się zza pagórka, rzucając długi cień Priesta na rdzewiejące łóżko. Przypomniało mu to wschód słońca nad ośnieżonymi szczytami Sierra Nevada i poczuł nagły przypływ tęsknoty za chłodnym, czystym górskim powietrzem.
Już niedługo, niedługo.
Coś zabłysło u jego stóp. Lśniący metalowy przedmiot, do połowy zakopany w ziemi. Machinalnie kopnął go czubkiem buta, otrząsając z suchej ziemi, a potem pochylił się i podniósł znalezisko. Był to ciężki klucz francuski.
Wyglądał na nowy. Może przyda się Mariowi – pomyślał. Ale chyba nie, oczywiście w ciężarówce będzie komplet narzędzi, nie zabraknie klucza do żadnej śrubki. Mario nie potrzebuje takiego klucza. Co za marnotrawne społeczeństwo.
Upuścił klucz.
Usłyszał nadjeżdżający samochód, ale nie był to warkot dużej ciężarówki. Obejrzał się. Po chwili zza wzgórza wyłonił się jasnobrązowy pick-up, podskakujący na wyboistej drodze. Był to samochód Maria – dodge z popękaną przednią szybą. Priest poczuł ukłucie niepokoju. Co to miało znaczyć? Mario powinien przyjechać w wibratorze sejsmicznym, a jego samochód miał odprowadzić na północ jeden z kolegów, jeśli nie postanowi sprzedać go tutaj i kupić inny w Clovis. Coś poszło nie tak.
– Kurwa – zaklął pod nosem Priest. – Kurwa.
Gdy Mario podjechał i wysiadł z pick-upa, z trudem stłumił złość i rozczarowanie.
– Przyniosłem ci kawę – powiedział, podając Mariowi papierową torbę. – Co się stało?
Mario nawet nie zajrzał do torby. Ze smutkiem potrząsnął głową.
– Nie mogę tego zrobić, człowieku.
Kurwa.
Mario mówił dalej:
– Naprawdę doceniam twoją propozycję, ale nie mogę.
O co chodzi, do diabła?
Priest zacisnął zęby i starał się mówić normalnym tonem:
– Co się stało, że zmieniłeś zdanie, kolego?
– Człowieku, kiedy wczoraj wyszedłeś z baru, Lenny palnął mi długą mówkę o tym, ile kosztowała ta ciężarówka i że nie wolno mi nikogo podwozić ani zabierać autostopowiczów, że ma do mnie zaufanie i w ogóle.
Wyobrażam sobie Lenny’ego, urżniętego jak świnia i bełkoczącego o zaufaniu i odpowiedzialności – pewnie doprowadził cię do łez, ty głupi skurwysynu.
– Wiesz, jak jest, Ricky. To niezła robota. Praca ciężka i od rana do nocy, ale dobrze płatna. Nie chcę jej stracić.
– No cóż, to żaden problem – powiedział z wymuszonym spokojem Priest. – Jeśli podrzucisz mnie do San Antonio.
Coś wymyślę, zanim tam dojedziemy.
Mario potrząsnął głową.
– Lepiej nie, nie po tym, co mi mówił Lenny. Nikogo nie wpuszczę do ciężarówki. Dlatego przyjechałem tu moim samochodem, żeby odwieźć cię do miasta.
I co ja mam teraz zrobić, do licha?
– No to co, chcesz jechać?
I co potem?
Priest wybudował zamek z piasku, a teraz patrzył, jak drży i rozsypuje się w lekkim podmuchu wyrzutów sumienia Maria. Spędził dwa tygodnie na tej rozprażonej, zapylonej pustyni, wykonując głupią i bezsensowną pracę, a przedtem stracił kilkaset dolarów na bilety lotnicze, motele oraz obrzydliwe jedzenie w barach szybkiej obsługi.
Pozostały mu tylko dwa tygodnie i jeden dzień. Nie miał czasu, żeby to powtórzyć.
Mario zmarszczył brwi.
– No, człowieku, ruszajmy.
***
– Nie zamierzam rezygnować z tego miejsca – oświadczyła Star Priestowi w dniu, kiedy przyszedł list.
Siedziała obok niego na dywanie sosnowych igieł na skraju winnicy, podczas południowej przerwy, pijąc zimną wodę i jedząc rodzynki zrobione z zeszłorocznych winogron. – To nie tylko winnica, dolina czy komuna… to całe moje życie. Przybyliśmy tutaj przed laty, ponieważ wierzyliśmy, że nasi rodzice stworzyli nieszczęśliwe, skorumpowane i skażone społeczeństwo. I mieliśmy rację, na Boga!
Poczerwieniała ze złości, a Priest pomyślał, że nadal jest piękna.
– Spójrz tylko, co stało się ze światem – powiedziała podnosząc głos. – Przemoc, brzydota i degradacja środowiska, prezydenci okłamujący naród i łamiący prawo, zamieszki, zbrodnie i ubóstwo. Tymczasem my żyliśmy tu w pokoju i harmonii, rok po roku, bez pieniędzy, bez seksualnych przesądów i konformizmu. Uważaliśmy, że wszystko, czego człowiek potrzebuje, to miłość, a oni nazwali nas naiwnymi. Ale to my mieliśmy rację, a oni się mylili. Wiemy, że znaleźliśmy naszą drogę życia. Dowiedliśmy tego.
Zawsze bardzo precyzyjnie wyrażała swoje myśli, co zdradzało staranne wykształcenie. Jej ojciec pochodził ze starej i bogatej rodziny, ale przez całe życie leczył mieszkańców pobliskich slumsów. Star odziedziczyła po nim idealizm.
– Zrobię wszystko, żeby uratować nasze domy i naszą drogę życia – ciągnęła. – Umrę za to, żeby nasze dzieci mogły tu pozostać.
Mówiła teraz ciszej, ale z głębokim przekonaniem.
– Nawet zabiłabym za to – dodała. – Rozumiesz mnie, Priest? Zrobiłabym wszystko.
***
– Słuchasz mnie? – zapytał Mario. – Chcesz jechać do miasta czy nie?
– Jasne – odparł Priest. Jasne, ty tchórzliwy draniu, ty parszywy tchórzu, ty śmieciu. Chcę jechać.
Mario odwrócił się. Priest spojrzał na klucz francuski, który upuścił kilka minut wcześniej.
I nagle w jego umyśle zrodził się nowy plan.
Zanim Mario przeszedł trzy kroki w kierunku samochodu, Priest schylił się i podniósł klucz. Narzędzie miało jakieś osiemnaście cali długości i ważyło prawie pięć funtów. Najcięższa była główka, z masywnymi nastawnymi szczękami do chwytania potężnych sześciokątnych śrub.
Priest spojrzał wokół i na pustą drogę za Mariem. Nikogo.
Żadnych świadków.
Ruszył naprzód w chwili, gdy tamten sięgnął ręką do drzwi furgonetki.
W nagłym rozbłysku przypomnienia ujrzał niepokojący obraz: śliczną młodą Meksykankę w żółtej sukience, z dzieckiem na ręku i drugim stojącym obok. Na moment zawahał się, gdy uświadomił sobie nieszczęście, jakie na nich sprowadzi.
Ale zaraz potem zobaczył jeszcze gorszy widok: jezioro czarnej wody, powoli zalewające winnicę, mężczyzn, kobiety i dzieci.
Podbiegł do Maria, trzymając klucz w podniesionej ręce.
Mario właśnie otwierał drzwi pick-upa. Pewnie zauważył coś kątem oka, bo kiedy Priest już go dopadał, wrzasnął przeraźliwie i szeroko otworzył drzwi, częściowo się nimi zasłaniając. Priest rąbnął w nie tak, że poleciały na Meksykanina. Były szerokie i ciężkie, więc odrzuciły go na bok. Mario stracił równowagę i upadł na kolana, twarzą do burty furgonetki. Czapeczka baseballowa z emblematem Houston Astros wylądowała na ziemi. Priest zatoczył się w tył i ciężko usiadł na kamienistej ziemi, wypuszczając klucz, który upadł na półgalonową plastikową butelkę po coli, odbił się i wylądował pół metra dalej.
– Ty stuknięty… – wysapał Mario.
Klęczał na jednym kolanie i wyciągnął rękę, żeby się czegoś chwycić. Złapał za krawędź ciężkich drzwi. Kiedy wstawał, Priest – wciąż siedząc na ziemi – podkurczył nogę i z całej siły kopnął w drzwi. Przytrzasnęły rękę Meksykanina i odskoczyły. Mario krzyknął z bólu i z powrotem osunął się na klęczki.
Priest zerwał się z ziemi.
Klucz lśnił srebrzyście w porannym słońcu. Sięgnął szybko po niego i spojrzał na Maria, czując gniew i nienawiść do tego człowieka, który pokrzyżował mu plany i zagroził jego sposobowi życia. Doskoczył do Meksykanina i podniósł klucz. Mario obrócił głowę. Na jego młodej twarzy malowało się zdumienie. Otworzył usta i zanim Priest zdążył uderzyć, wychrypiał pytająco:
– Ricky…?
Ciężki koniec klucza z obrzydliwym chrzęstem trafił go w głowę. Włosy Maria były gęste i lśniące, ale nie stanowiły żadnej osłony. Klucz przebił skórę, roztrzaskał czaszkę i wbił się w miękki mózg.
Jednak ten cios nie zabił ofiary.
Priest przestraszył się.
Mario patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Jego twarz zastygła w grymasie zaskoczenia i niedowierzania. Wydawało się, że próbuje jeszcze coś powiedzieć. Podniósł rękę, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę.
Priest cofnął się przerażony.
– Nie! – jęknął.
– Człowieku… – wymamrotał Mario.
Priest wpadł w panikę. Ponownie uniósł klucz nad głowę.
– Giń, pierdolcu! – wrzasnął i jeszcze raz uderzył Meksykanina.
Tym razem klucz wbił się głębiej. Wyciąganie go przypominało wydobywanie łopaty z mułu. Priest poczuł mdłości, gdy zobaczył szarą tkankę pokrywającą nastawne szczęki klucza. Żołądek podszedł mu do gardła i zakręciło mu się w głowie. Przełknął ślinę.
Mario opadł bezwładnie i oparł się o tylne koło. Szeroko rozrzucił ramiona i otworzył usta, ale wciąż jeszcze żył. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Krew tryskała z rozbitej głowy Meksykanina, spływając mu po twarzy i na kołnierzyk koszuli. Wyraz jego oczu przeraził Priesta.
– Umrzyj – poprosił go Priest. – Na litość boską, proszę, umrzyj.
Nic się jednak nie stało. Mario nie umarł.
Priest cofnął się. Meksykanin zdawał się błagać wzrokiem o dobicie, ale Priest nie mógł uderzyć jeszcze raz. Nie była to świadoma decyzja; po prostu nie potrafił podnieść klucza. Nagle Mario poruszył się. Szeroko otworzył usta, zadygotał, a z jego gardła wydobył się zduszony krzyk bólu.
Priesta ogarnęło szaleństwo. Wrzasnął, podbiegł do Maria i zaczął uderzać raz po raz, w to samo miejsce, ledwie widząc swoją ofiarę przez czerwoną mgiełkę, która zasnuła mu oczy.
Krzyk urwał się i skurcze ustały. Priest cofnął się, wypuszczając z ręki klucz. Ciało Maria powoli opadło na bok, aż roztrzaskana głowa uderzyła o ziemię. Priest osunął się na kolana i zamknął oczy.
– Boże Wszechmogący, wybacz mi – wyszeptał. Klęczał tak przez dłuższą chwilę, drżąc na całym ciele. Bał się, że jeśli otworzy oczy, zobaczy ulatującą duszę Maria. Aby uspokoić myśli, zaczął powtarzać mantrę: „Ley, tor, pur-doy-kor.”. Te słowa nie miały żadnego sensu, dlatego ich powtarzanie dawało uspokajający efekt. Podobny rytm miała dziecięca wyliczanka, którą pamiętał z dzieciństwa:
Raz, dwa, trzy,
Baba Jaga patrzy.
Pałka-zapałka, dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje!
Kiedy medytował, często zamiast mantry powtarzał sobie w myślach ten wierszyk. Miał podobne działanie.
Czując powracający wraz ze znajomymi sylabami spokój, myślał, jak powietrze wchodzi mu przez nos, wędruje do jamy ustnej, przechodzi przez gardło, tchawicę i oskrzela, by w końcu dotrzeć do pęcherzyków płucnych, skąd zacznie powrotną podróż: płuca, tchawica, gardło, usta, nos i na zewnątrz. Kiedy skoncentrował się na tej wędrówce powietrza, nie myślał o niczym innym – nie miał żadnych wizji, koszmarów, wspomnień.
Po kilku minutach wstał, z chłodem w sercu i ze zdeterminowanym wyrazem twarzy. Odepchnął od siebie wszelkie emocje: nie czuł żalu ani litości. Morderstwo to przeszłość, a Mario był śmieciem, którego należało się pozbyć.
Podniósł swój kowbojski kapelusz, otrzepał go z kurzu i włożył na głowę. Za siedzeniem kierowcy znalazł zestaw narzędzi. Wziął śrubokręt i odkręcił nim tablice rejestracyjne, przednią i tylną. Przeszedł kilka kroków i wepchnął je w stertę płonących śmieci. Potem włożył śrubokręt z powrotem do skrzynki narzędziowej.
Pochylił się nad zwłokami. Prawą ręką złapał za pasek dżinsów Maria, lewą za flanelową koszulę i dźwignął ciało z ziemi. Chrząknął, napinając mięśnie pleców – Mario nie był lekki.
Drzwi pick-upa stały szeroko otwarte. Priest rozkołysał zwłoki, chwytając rytm, a potem jednym potężnym zamachem wrzucił je do szoferki. Upadło na siedzenie tak, że obcasy butów sterczały z otwartych drzwi, a głowa zwisała na podnóżek fotela pasażera. Z rozbitej czaszki wciąż ciekła krew.
Priest cisnął klucz w ślad za ciałem.
Musiał spuścić benzynę z baku pick-upa. Potrzebował do tego długiego kawałka cienkiej rurki. Podniósł maskę wozu, odnalazł zbiornik płynu do mycia szyb i zerwał plastikowy przewód spryskiwacza. Podniósł zauważoną wcześniej półgalonową butelkę po coli, obszedł furgonetkę i odkręcił korek wlewu paliwa. Wsunął rurkę do baku, possał ją, aż poczuł smak benzyny, a potem włożył jej koniec do butelki po coli. Powoli napełniła się benzyną.
Paliwo rozlewało się po ziemi, gdy podszedł do drzwi pick-upa i wylał zawartość butelki na zwłoki Maria.
Usłyszał nadjeżdżający samochód.
Popatrzył na oblanego benzyną trupa w szoferce furgonetki. Jeśli go teraz przyłapią, w żaden sposób nie wywinie się od odpowiedzialności za ten czyn.
Odzyskany z takim trudem spokój znowu go opuścił. Priest zaczął dygotać, wypuścił z ręki plastikową butelkę i skulił się na ziemi jak przestraszone dziecko. Drżąc, patrzył na drogę prowadzącą do szosy. Czyżby jakiś ranny ptaszek przyjechał pozbyć się zepsutej zmywarki, plastikowego domku dla lalek, którym przestały bawić się córki, albo staromodnych garniturów po dziadku? Warkot silnika narastał. Priest zamknął oczy.
– Ley, tor, pur-doy-kor.
Samochód minął zjazd i pojechał dalej. Priestowi zrobiło się głupio. Wstał i próbował się uspokoić.
– Ley, tor, pur-doy-kor.
Ale strach dodał mu energii. Ponownie napełnił butelkę po coli i szybko oblał benzyną plastikowe fotele oraz całe wnętrze szoferki. Część płynu wylał cienką strużką na ziemię, tworząc szlak biegnący z kabiny do baku, a resztą opryskał bok pojazdu obok otworu wlewu paliwa. Wrzucił butelkę do kabiny i cofnął się o krok.
Zauważył na ziemi czapkę z emblematem Houston Astros. Podniósł ją i wrzucił do szoferki.
Wyjął z kieszeni dżinsów pudełko zapałek, zapalił jedną, a od niej wszystkie pozostałe; potem rzucił płonące pudełko do kabiny auta i pospiesznie wycofał się na bezpieczną odległość.
Buchnęły płomienie i czarne kłęby dymu – w mgnieniu oka szoferka zamieniła się w rozpalony piec. Po chwili płomienie prześlizgnęły się po ziemi do rurki, z której wciąż płynęła benzyna z baku. Zbiornik eksplodował z hukiem, aż cały pojazd podskoczył. Opony tylnych kół zajęły się ogniem i płomienie zaczęły lizać zachlapane olejem podwozie. W powietrzu rozszedł się obrzydliwy smród palonego mięsa. Priest gwałtownie przełknął ślinę i cofnął się kilka kroków dalej.
Po chwili płomienie trochę przygasły. Opony, fotele i ciało Maria paliły się powoli.
Priest zaczekał jeszcze kilka minut, obserwując płomienie, a potem ostrożnie podszedł bliżej, płytko oddychając ustami, żeby nie wciągać przykrego zapachu nosem. Zajrzał do kabiny. Zwłoki i fotel stopiły się w jedną czarną masę popiołu i zesmażonego plastiku. Kiedy ogień zgaśnie, samochód stanie się jeszcze jednym kawałkiem złomu, spalonym przez jakieś dzieciaki.
Wiedział, że nie pozbył się wszystkich śladów Maria. Pobieżne oględziny niczego nie ujawnią, ale jeśli gliny zbadają pick-upa, z pewnością znajdą klamrę pasa, plomby z zębów i zwęglone kości. Pewnego dnia Mario może powrócić, chociaż Priest zrobił wszystko, co mógł, żeby zatrzeć ślady zbrodni.
Teraz musiał ukraść wibrator sejsmiczny.
Odwrócił się plecami do płonącego samochodu i odszedł.
***
W komunie Silver River Valley była mała grupka zwana Zjadaczami Ryżu. Zostało ich siedmioro – niedobitki tych, którzy podczas okropnej zimy na przełomie 1972 i 1973 roku zostali odcięci przez śnieżycę i przez trzy tygodnie nie jedli niczego poza brązowym ryżem gotowanym w wodzie ze stopionego śniegu. Tego dnia, kiedy przyszedł list, Zjadacze Ryżu siedzieli w kuchni do późnej nocy, pijąc wino i paląc marihuanę.
Song, która w 1972 roku skończyła piętnaście lat i uciekła z domu, grała bluesa na gitarze akustycznej. Niektórzy członkowie grupy wyrabiali w zimie gitary. Zatrzymywali te, które najbardziej im się podobały, a inne Paul Beale zabierał do sklepu w San Francisco, gdzie sprzedawano je za spore pieniądze. Star śpiewała chrapliwym, zmysłowym kontraltem, improwizując:
– Nie pojadę tym pociągiem donikąd…
Miała najseksowniejszy głos na świecie, zawsze taki miała.
Melanie siedziała z nimi, chociaż nie należała do Zjadaczy Ryżu, ponieważ Priest pozwolił jej zostać, a inni nie kwestionowali jego decyzji. Cicho płakała, wielkie łzy ciekły jej po policzkach. Powtarzała raz po raz:
– Dopiero co was znalazłam.
– Nie zrezygnujemy – obiecał jej Priest. – Musi być jakiś sposób, żeby ten cholerny gubernator stanu Kalifornia zmienił zdanie.
Oaktree – cieśla, muskularny czarnoskóry mężczyzna w tym samym wieku co Priest – powiedział powoli:
– Wiecie co, wcale nie jest tak trudno zrobić bombę atomową.
Służył w piechocie morskiej, ale zdezerterował, kiedy podczas ćwiczeń zabił oficera, i od tej pory był z nimi.
– Potrafiłbym ją zrobić w jeden dzień, gdybym miał trochę plutonu. Moglibyśmy zaszantażować gubernatora… jeśli nie spełnią naszych żądań, zagrozimy wysadzeniem Sacramento.
– Nie! – zaprotestowała Aneth. Karmiła dziecko. Chłopczyk miał już trzy lata i Priest był zdania, że czas odstawić go od piersi, ale Aneth uważała, że należy pozwolić mu ssać, jak długo zechce. – Nie można ocalić świata bombami.
Star przestała śpiewać.
– My już nie próbujemy ocalić świata – powiedziała.
– Zrezygnowałam z tego w sześćdziesiątym dziewiątym roku, kiedy prasa obróciła cały ruch hipisowski w żart. Wszystko, czego teraz chcę, to uratować nasze życie tutaj, żeby dzieci mogły rosnąć w pokoju i miłości.
Priest, który już rozważył i odrzucił pomysł skonstruowania bomby atomowej, oświadczył:
– Bardzo trudno zdobyć pluton.
Aneth odsunęła chłopczyka od piersi i klepnęła go w plecy.
– Zapomnijcie o tym – powiedziała. – Nie chcę mieć nic wspólnego z tym świństwem. To śmierć!
Star znów zaczęła śpiewać.
– Pociąg, pociąg, pociąg donikąd…
Oaktree nalegał jednak.
– Mógłbym zatrudnić się w elektrowni jądrowej i znaleźć jakiś sposób, żeby obejść ich system zabezpieczeń.
– Zażądaliby twojego życiorysu – zauważył Priest.
– I jak wyjaśniłbyś, co robiłeś przez ostatnie dwadzieścia pięć lat? Zajmowałeś się fizyką nuklearną w Berkeley?
– Powiedziałbym, że mieszkałem z bandą dziwolągów, którzy teraz chcą wysadzić Sacramento, więc przyszedłem wziąć dla nich trochę tego radioaktywnego świństwa, człowieku.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Oaktree siadł na krześle i zaczął śpiewać razem ze Star:
– Nie, nie, nie wsiądę do tego pociągu donikąd…
Priest zmarszczył brwi, widząc ich dobre humory. Jemu nie było do śmiechu, jego serce przepełniał gniew. Wiedział jednak, że podczas takich swobodnych dyskusji czasem rodzą się natchnione pomysły, więc nie upominał rozbawionych towarzyszy. Aneth pocałowała synka w czubek głowy i powiedziała:
– Moglibyśmy kogoś porwać.
– Kogo? – spytał Priest. – Gubernator ma pewnie sześciu ochroniarzy.
– A może jego prawą rękę, tego całego Alberta Honeymoona?
Rozległ się pomruk aprobaty: wszyscy nienawidzili sekretarza gubernatora.
– Albo prezesa Coastal Electric…
Priest pokiwał głową. To mogło się udać.
Znał się na tym. Minęło sporo czasu, od kiedy żył na ulicy, ale pamiętał zasady: planuj starannie, zachowaj spokój, przestrasz przeciwnika, żeby nie zdołał zebrać myśli, działaj szybko i zjeżdżaj ile sił w nogach. Jednak coś go niepokoiło.
– To jest zbyt… no wiecie, zbyt skromne. Porwiemy kilka grubych ryb. I co z tego? Jeśli chcecie przerazić ludzi nie można się czaić, trzeba to zrobić tak, żeby posrali się ze strachu, tak…
Powstrzymał się i nie powiedział nic więcej. Kiedy gość jest na kolanach, płacze, moczy się i błaga, żebyś mu już nie robił krzywdy, dopiero wtedy mówisz mu, czego chcesz – a on jest ci tak wdzięczny, że po prostu kocha cię za to, że powiedziałeś mu, co ma zrobić, żeby go już nie bolało. Ale nie mówi się takich rzeczy komuś takiemu jak Aneth.
W tym momencie do rozmowy znów włączyła się Melanie.
Siedziała na podłodze, oparta plecami o krzesło Priesta. Aneth podała jej skręta, który krążył wkoło. Melanie otarła łzy, zaciągnęła się mocno i przekazała skręta Priestowi, a potem wydmuchnęła dym i powiedziała:
– Wiecie, w Kalifornii jest dziesięć czy piętnaście miejsc, gdzie na skorupę ziemską działa tak ogromne ciśnienie, że wystarczyłoby lekkie szturchnięcie, żeby płyty tektoniczne się rozsunęły, a wtedy bum! Coś jak olbrzym, który poślizgnął się na kamyku. To tylko mały kamyk, ale olbrzym jest taki wielki, że od jego upadku trzęsie się ziemia.
Oaktree przestał na chwilę śpiewać.
– Melanie, dziecino, o czym ty mówisz?
– O trzęsieniu ziemi.
Oaktree roześmiał się.
– Jedź, jedź tym pociągiem donikąd… – zanucił.
Priest nie śmiał się jednak. Miał przeczucie, że to może być ważne. Zapytał z naciskiem:
– Co masz na myśli, Melanie?
– Zapomnijcie o porwaniach i bombach atomowych – mruknęła. – Dlaczego nie zagrozić gubernatorowi trzęsieniem ziemi?
– Nikt nie zdoła wywołać trzęsienia ziemi – odparł Priest. – Wymagałoby to ogromnej ilości energii.
– I tu się mylisz. Wystarczyłoby bardzo niewiele energii, gdyby została użyta w odpowiednim miejscu.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał Oaktree.
– Ze studiów. Ukończyłam sejsmologię. Teraz powinnam wykładać na uniwersytecie. Ale wyszłam za profesora i to był koniec mojej kariery. Nie dali mi otworzyć doktoratu.
Mówiła to z rozgoryczeniem. Priest rozmawiał z nią o tym i wiedział, że nosiła w sercu głęboką urazę. Jej mąż należał do komisji uniwersyteckiej, która odrzuciła jej wniosek. Nie mógł uczestniczyć w posiedzeniu, na którym omawiano jej kandydaturę, co Priestowi wydawało się oczywiste, jednak Melanie uważała, że mąż powinien jakoś wpłynąć na pomyślny wynik głosowania. Priest domyślał się, że nie była dostatecznie dobra, aby zrobić doktorat – ale dziewczyna nigdy by w to nie uwierzyła, powiedział więc, że komisja pozazdrościła jej urody i intelektu, dlatego postanowiła ją odrzucić. A ona pokochała go za to, że pozwolił jej w to wierzyć.
Melanie mówiła dalej:
– Mój mąż – już niebawem były mąż – stworzył napięciową teorię trzęsień ziemi. W pewnych punktach wzdłuż linii uskoku przez całe dziesięciolecia ciśnienie narasta do bardzo wysokiego poziomu. Potem nawet stosunkowo słabe wstrząsy skorupy ziemskiej mogą spowodować przemieszczenie płyt i uwolnienie nagromadzonej energii, a w efekcie trzęsienie ziemi.
Priest słuchał jak urzeczony. Podchwycił spojrzenie Star. Ponuro kiwnęła głową. Zawsze wierzyła w nieprzewidziane. Była głęboko przekonana, że najdziwniejsza teoria może okazać się prawdziwa, niekonwencjonalny sposób życia najszczęśliwszy, a najbardziej zwariowany plan powiedzie się tam, gdzie zawiodą wszelkie rozsądne rozwiązania.
Priest przyglądał się twarzy Melanie. Biała skóra, zdumiewająco zielone oczy i rude włosy nadawały jej wygląd istoty z innej planety. Kiedy ją pierwszy raz zobaczył, powiedział urzeczony: „Przyleciałaś z Marsa?”.
Czy ona wie, co mówi? Była lekko odurzona, ale czasem najlepsze pomysły przychodzą ludziom na haju.
– Jeśli to takie łatwe, dlaczego jeszcze nikt tego nie spróbował? – zapytał.
– Och, wcale nie twierdzę, że to byłoby łatwe. Trzeba być sejsmologiem, żeby wiedzieć, w którym dokładnie miejscu uskoku tektonicznego panuje ciśnienie krytyczne.
Priest gorączkowo rozważał jej słowa. Kiedy ma się prawdziwe kłopoty, czasem najlepiej zrobić coś tak dziwnego, tak kompletnie nieoczekiwanego, żeby wroga sparaliżowało zaskoczenie.
– A jak wywołać wibracje skorupy ziemskiej?
– To byłoby najtrudniejsze…
Jedź, jedź, jedź….
Pojadę tym pociągiem donikąd…
***
Wracając pieszo do miasteczka, Priest obsesyjnie myślał o popełnionym morderstwie: o tym, jak klucz wbił się w mózg Maria, o wyrazie twarzy ofiary, o krwi cieknącej z roztrzaskanej głowy.
Niedobrze. Musi zachować spokój i zimną krew. Nadal nie miał wibratora sejsmicznego, który mógł uratować jego wspólnotę. Zabicie Maria było łatwe, powiedział sobie. Teraz musi jakoś omotać Lenny’ego. Tylko jak?
Dźwięk nadjeżdżającego samochodu gwałtownie przywołał go do rzeczywistości. Pojazd nadjeżdżał z tyłu i zmierzał w kierunku miasta. W tych stronach nikt nie chodził piechotą. Większość ludzi pomyśli, że zepsuł mu się samochód. Ktoś może się zatrzymać i zechce go podwieźć. Gorączkowo usiłował wymyślić jakiś powód swojej pieszej wędrówki do miasta o szóstej trzydzieści w sobotni ranek, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Usiłował wezwać na pomoc bogów, którzy podsunęli mu myśl, żeby zabić Maria – lecz bogowie milczeli. W promieniu pięćdziesięciu mil nie było żadnego miejsca, z którego mógłby wracać, oprócz tego jedynego, o którym nie mógł wspomnieć – wysypiska, gdzie na siedzeniu spalonego pick-upa leżały prochy Maria.
Podjeżdżając, wóz zaczął zwalniać. Priest z trudem oparł się pokusie naciągnięcia kapelusza na oczy.
Co tu robiłeś?
…Poszedłem na pustynię poobserwować naturę.
Taak, bylice i grzechotniki.
…Zepsuł mi się samochód.
Gdzie? Żadnego nie widziałem.
…Musiałem się odlać.
Tak daleko?
Mimo chłodnego porannego powietrza zaczął się pocić.
Samochód minął go powoli. Był to ostatni model dodge’a z metaliczną zieloną karoserią i tablicą rejestracyjną z Teksasu. W środku siedziała tylko jedna osoba – mężczyzna. Priest zobaczył, że kierowca przygląda mu się w lusterku. Czyżby gliniarz po służbie…?
Wpadł w panikę i z trudem powstrzymał chęć, by odwrócić się i rzucić do ucieczki. Samochód zatrzymał się i cofnął. Kierowca opuścił szybę. Był to młody Azjata w garniturze.
– Hej, koleś, podwieźć cię?
I co mu powiedzieć: „Nie, dzięki, uwielbiam spacery ”?
– Jestem trochę zakurzony – wymamrotał, spojrzawszy na swoje dżinsy. Usiadłem na tyłku, próbując zabić człowieka.
– A kto w tych stronach nie jest?
Priest wsiadł do samochodu. Trzęsły mu się ręce. Zapiął pas – tylko po to, żeby zająć się czymś i ukryć niepokój. Kiedy wóz ruszał, kierowca zapytał:
– Co pan robi na tej szosie, do licha?
Właśnie zamordowałem kluczem francuskim mojego kumpla Maria.
W ostatniej chwili udało mu się wymyślić wiarygodną bajeczkę.
– Pokłóciłem się z żoną – powiedział.
– Przystanąłem, wysiadłem i odszedłem kilka kroków. Nie spodziewałem się, że ona pojedzie dalej.
Podziękował bogom, którzy podsunęli mu ten pomysł. Ręce przestały mu drżeć.
– Czy to może była przystojna ciemnowłosa kobieta w niebieskiej hondzie, która minęła mnie piętnaście czy dwadzieścia mil stąd?
Jezu Chryste, co to za facet, człowiek encyklopedia?
Azjata uśmiechnął się i dodał wyjaśniająco:
– Kiedy się jedzie przez tę pustynię, każdy samochód wydaje się interesujący.
– Nie, to nie ona – odparł Priest. – Moja żona jedzie pick-upem.
– Nie widziałem żadnego.
– To dobrze. Może nie odjechała daleko.
– Pewnie zaparkowała na zjeździe do jakiejś farmy i wypłakuje sobie oczy, żałując, że pana zostawiła.
Priest uśmiechnął się z ulgą. Facet kupił jego historyjkę. Dojeżdżali do Shiloh.
– A pan? – zapytał Priest. – Czemu wstał pan tak wcześnie w sobotę rano?
– Wracam właśnie do domu. Mieszkam w Laredo. Sprzedaję ceramikę: ozdobne talerze, figurki, wywieszki z napisem „pokój dziecinny”. Bardzo ładne rzeczy.
Jak można tak marnować swoje życie.
– Gdzie to pan sprzedaje?
– Głównie w drogeriach.
– Ta w Shiloh będzie jeszcze zamknięta.
– I tak dziś nie pracuję. Może jednak zatrzymam się tu na śniadanie. Poleci mi pan jakiś lokal?
Priest wolałby, żeby komiwojażer przejechał przez miasto nie zatrzymując się i nie mając okazji napomknąć nikomu o brodatym facecie, którego spotkał w pobliżu wysypiska. Ale przejeżdżając główną ulicą, na pewno zobaczy szyld „Lazy Susan”, więc nie było sensu kłamać.
– Jest tu taka knajpa…
– Jakie żarcie?
– Dają dobry gulasz. Zaraz za skrzyżowaniem. Tam wysiądę.
Chwilę później samochód wjechał na niewielki parking przed restauracją. Priest podziękował komiwojażerowi i wysiadł.
– Smacznego! – zawołał odchodząc. Inie wdawaj się w rozmowy z miejscowymi, do licha.
Przecznicę dalej znajdowało się miejscowe biuro Ritkin Seismex, niewielkiej firmy sejsmologicznej, dla której pracował. Biuro mieściło się w długiej przyczepie stojącej na parkingu. Sejsmiczny wibrator Maria był zaparkowany obok wiśniowego pontiaca Lenny’ego.
Priest przystanął i przez chwilę patrzył na ciężarówkę. Dziesięciokołowa, z wielkimi oponami, przypominała dinozaura. Pod warstwą teksańskiego kurzu była jasnoniebieska. Priest miał ochotę wskoczyć za kierownicę i natychmiast odjechać. Spojrzał na skomplikowaną maszynerię z tyłu, na potężny silnik, masywną stalową płytę, zbiorniki, węże, rury i zawory. Mógłbym ją uruchomić w minutę, bez kluczyków. Ale gdyby ukradł ją teraz, po kilku minutach szukałaby go cała policja drogowa w Teksasie. Musi być cierpliwy. Sprawię, że zatrzęsie się ziemia, i nikt mnie nie powstrzyma.
Ruszył do przyczepy. W biurze był ruch. Obaj kierownicy zespołu dzbaniarzy stali przy komputerze, przy kolorowej mapie terenu wypluwanej przez ploter. Dziś pozbierają swój sprzęt i zaczną przewozić go do Clovis. Jakiś geodeta wykłócał się z kimś po hiszpańsku przez telefon, a sekretarka Lenny’ego, Diana, sprawdzała listę płac.
Priest wszedł przez otwarte drzwi do gabinetu szefa. Lenny pił kawę, trzymając przy uchu słuchawkę. Oczy miał przekrwione, a twarz obrzękłą po wieczornym pijaństwie. Powitał wchodzącego ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy.
Priest stanął przy drzwiach czekając, aż Lenny skończy rozmawiać. Serce podeszło mu do gardła. Wiedział, co powinien powiedzieć, ale czy tamten chwyci przynętę? Od tego wszystko zależało. Minutę później Lenny odłożył słuchawkę i zapytał gniewnym tonem:
– Hej, Ricky, widziałeś dzisiaj Maria? Powinien wyjechać pół godziny temu.
– Tak, widziałem – odparł Priest. – Przykro mi tak wcześnie rano przynosić złe wieści, ale wystawił cię…
– O czym ty mówisz?
Priest opowiedział mu naprędce wymyśloną historyjkę, która przyszła mu do głowy, zanim podniósł klucz i rzucił się na Maria.
– Tak bardzo stęsknił się za żoną i dzieciakami, że wsiadł do swojego starego pick-upa i wyjechał z miasta.
– O kurwa, to pięknie. Skąd wiesz?
– Minął mnie jakąś godzinę temu na ulicy. Pojechał do El Paso.
– Do diabła, czemu do mnie nie zadzwonił?
– Pewnie się wstydził, że cię wystawia do wiatru.
– No, mam nadzieję, że przejedzie przez granicę i nie zatrzyma się, aż wjedzie do oceanu – warknął Lenny i potarł knykciami oczy.
– Ma młodą żonę, nie bądź dla niego zbyt surowy.
– Surowy…? Mówisz poważnie? On już przeszedł do historii.
– Mario naprawdę potrzebuje tej pracy.
– A ja kogoś, kto zaprowadzi ten cholerny pojazd aż do Nowego Meksyku.
– Musi zarobić, żeby kupić sobie dom z basenem – improwizował Priest.
– Przestań, Ricky, bo się rozpłaczę – mruknął sarkastycznie Lenny.
– Może zróbmy tak… – Priest przełknął ślinę i starał się mówić obojętnym tonem: – Odprowadzę tę przeklętą ciężarówkę do Clovis, jeżeli obiecasz, że nie zwolnisz Maria.
Wstrzymał oddech. Lenny spoglądał na niego nie odzywając się.
– No wiesz, on nie jest złym facetem – ciągnął Priest. Nie gadaj tyle, nie okazuj zdenerwowania, spróbuj się rozluźnić!
– Masz zawodowe prawo jazdy klasy B? – zapytał Lenny.
– Od kiedy ukończyłem dwadzieścia jeden lat.
Priest wyjął portfel, wyciągnął prawo jazdy i rzucił je na biurko. Było sfałszowane. Star też miała takie i też fałszywe. Paul Beale wiedział, gdzie zdobyć tego rodzaju rzeczy. Lenny obejrzał dokument, a potem podniósł głowę i zapytał podejrzliwie:
– Czego ty właściwie chcesz? Myślałem, że nie zamierzasz jechać do Nowego Meksyku.
Nie pieprz głupot, Lenny, powiedz tak lub nie!
– Przydałoby mi się jeszcze pięćset dolców.
– Sam nie wiem…
Zabiłem człowieka, żeby dostać tę ciężarówkę, ty skurwysynu!
– A zrobiłbyś to za dwieście?
Tak! Tak! Dziękuję! Udał, że się waha.
– Dwieście to trochę mało za trzy dni pracy – Dwa dni, może dwa i pół. Dam ci dwieście pięćdziesiąt.
Zgoda! Tylko daj mi kluczyki!
– Słuchaj, zrobiłbym to i tak, bo Mario to fajny gość i chcę mu pomóc. Więc zapłać mi tyle, ile twoim zdaniem warta jest ta robota.
– W porządku, chytrusie, trzysta.
– Umowa stoi. A ja mam wibrator.
– Dzięki za pomoc – powiedział Lenny. – Naprawdę jestem ci wdzięczny.
Priest usiłował ukryć triumfalny błysk w oku.
– No pewnie.
Lenny otworzył szufladę, wyjął kartkę papieru i rzucił ją na biurko.
– Wypełnij ten formularz ubezpieczenia.
Priest zamarł.
Nie umiał czytać ani pisać.
Z przerażeniem spojrzał na formularz.
– No już, weź go, to nie grzechotnik! – mruknął niecierpliwie Lenny.
Przepraszam, ale te kreski i zakrętasy na papierze tańczą mi w oczach i nie chcą znieruchomieć!
Lenny spojrzał na ścianę i powiedział do nie istniejącej widowni:
– Jeszcze minutę temu przysiągłbym, że facet jest zupełnie przytomny.
Ley, tor, pur-doy-kor.
Priest powoli wyciągnął rękę i wziął formularz.
– Masz jakiś problem? – zapytał Lenny.
– Nie, tylko pomyślałem o Mariu. Nie wywalisz go?
– Zapomnij o nim. Wypełnij ten formularz i ruszaj. Chcę mieć ten wóz w Clovis.
– Dobrze – odparł Priest i wstał. – Zrobię to na zewnątrz.
– Jasne, daj mi się zająć siedemdziesięcioma siedmioma innymi problemami.
Priest wyszedł z gabinetu Lenny’ego do biura.
Przechodziłeś przez to już ze sto razy, więc uspokój się. Wiesz, co masz robić.
Przystanął przed drzwiami Lenny’ego. Nikt nie zwracał na niego uwagi – wszyscy byli zajęci. Popatrzył na formularz. Duże litery sterczą jak drzewa wśród krzaków. Jeśli wystają do dołu, trzymasz papier do góry nogami.
Trzymał go odwrotnie. Przekręcił formularz.
Czasem duże „x” wydrukowane grubą czcionką albo wpisane ołówkiem czy czerwonym atramentem wskazywało, gdzie wstawić nazwisko – jednak ten formularz nie miał takiego ułatwienia. Priest umiał napisać swoje nazwisko – prawie. Trwało to jakiś czas i wiedział, że strasznie gryzmoli, ale jakoś sobie z tym radził.
Jednak nie potrafił napisać nic więcej.
Kiedy był chłopcem, dzięki sprytowi nie musiał umieć czytać ani pisać. Umiał dodawać w myślach szybciej od innych, chociaż nie potrafił przeczytać cyfr na papierze. Miał niezawodną pamięć. Zawsze potrafił skłonić innych, żeby robili to, co chciał, i nie musiał niczego zapisywać. W szkole znajdował rozmaite sposoby, by unikać czytania na głos. Prace pisemne pisali za niego inni uczniowie, a jeśli nie, miał przygotowane tysiące wymówek, więc nauczyciele w końcu wzruszali ramionami i mówili, że jeśli ktoś nie chce pracować, to oni go do tego nie zmuszą. Miał opinię lenia, a kiedy wyczuwał, że nadchodzi kryzys, szedł na wagary.
Później udało mu się założyć kwitnący interes – hurtownię alkoholi. Nigdy niczego nie zapisywał, wszystko załatwiał telefonicznie lub osobiście. Kiedy jeszcze nie było go stać na sekretarkę, miał w pamięci tuziny numerów telefonów. Wiedział dokładnie, ile pieniędzy ma w towarze, a ile w banku. Jeśli sprzedawca podsuwał mu formularz zamówienia, mówił: „Powiem panu, czego potrzebuję, a pan niech wypełni formularz”. Zatrudniał księgowego i prawnika i w wieku dwudziestu jeden lat zarobił kilka milionów dolarów. Stracił wszystko, zanim razem ze Star dołączył do komuny – nie dlatego jednak, że był analfabetą, ale ponieważ okradał klientów, nie płacił podatków i pożyczał pieniądze od mafii.
Wypełnienie formularza ubezpieczeniowego to łatwizna.
Usiadł przy biurku sekretarki Lenny’ego, Diany, i uśmiechnął się do niej.
– Wyglądasz dziś na zmęczoną, kochanie – zauważył.
Westchnęła. Była pulchną blondynką po trzydziestce, miała męża robotnika i trójkę dzieci. Świetnie sobie radziła z obcesowymi zaczepkami przychodzących do biura mężczyzn, ale Priest wiedział, że nie jest obojętna na komplementy.
– Ricky, mam dziś tyle roboty, że przydałyby mi się dwa mózgi.
Zrobił zgnębioną minę.
– To fatalnie… bo właśnie chciałem cię prosić, żebyś mi w czymś pomogła.
Popatrzyła na niego żałośnie i uśmiechnęła się blado.
– W czym? – zapytała.
– Ja tak okropnie gryzmolę, że chciałem cię prosić, żebyś wypełniła za mnie ten formularz. Ale nie chcę cię niepokoić, skoro jesteś tak bardzo zajęta.
– No cóż, zawrzyjmy umowę. – Wskazała na stos stojących pod ścianą starannie opisanych kartonowych pudeł. – Pomogę ci z tym formularzem, jeśli zaniesiesz te dokumenty do zielonego chevroleta, który stoi na zewnątrz.
– Umowa stoi – odparł z wdzięcznością Priest i wręczył jej kartkę.
Zerknęła na formularz.
– Poprowadzisz wibrator sejsmiczny?
– Tak. Mario zatęsknił za domem i pojechał do El Paso.
Zmarszczyła brwi.
– To do niego niepodobne.
– Z pewnością. Mam nadzieję, że Lenny go nie wywali z roboty.
Wzruszyła ramionami i chwyciła pióro.
– No cóż, najpierw nazwisko i imię oraz miejsce urodzenia.
Priest podał jej swoje dane, a ona wypełniła puste rubryki. To takie łatwe. Czemu panikował? Po prostu nie spodziewał się niczego takiego. Lenny zaskoczył go i Priest na chwilę zgłupiał ze strachu.