Papierowe pieniądze - Ken Follett - ebook + audiobook + książka

Papierowe pieniądze ebook i audiobook

Ken Follett

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tim Fitzpeterson, wiceminister, powinien lepiej dobierać sobie kochanki. Urocza rudowłosa nieznajoma jest bardzo piękna, ale niestety – podstawiona. Miejscowy gangster planuje skok na furgonetkę przewożącą banknoty przeznaczone do zniszczenia. Bogaty inwestor, Felix Laski, będzie musiał wybierać między
kłopotami osobistymi a biznesowymi. A młody reporter „Evening Post”, Kevin Hart, stanie przed łamigłówką, która może przynieść mu pierwszą stronę… albo kosztować karierę. Wszystko kręci się wokół kosztów… I wielkiego przekrętu, za który komuś przyjdzie słono zapłacić.
Wartka akcja i jej niespodziewane zwroty. Seks, pieniądze i gangsterka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 34 min

Lektor: Andrzej Ferenc

Oceny
3,7 (161 ocen)
46
47
41
24
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarekSzumega

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyzwoite czytadełko opisujące mechanizmy przenikania się świata polityki, biznesu i świata przestępczego. Nie można powiedzieć, że swoją narracją autor porywa czytelnika. Intryga jest dość przewidywalna. Jednak czas spędzony z tą książką uważam za nieźle spędzony.
10
piotrcel

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze napisana, trudno krytykować takiego mistrza pióra jak Ken Follet, a do tego świetnie przeczytana. Bardzo miło spędzony czas.
00
Adella60

Całkiem niezła

PRZEDAWNIONA. Nie porywa. Nie wnika w duszę
00
Ohacisujep

Z braku laku…

jakoś mnie nie przekonała
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Polecam
00

Popularność




Wydanie elektroniczne

O autorze

KEN FOL­LETT

Świa­to­wej sła­wy pi­sarz bry­tyj­ski. Po ukoń­cze­niu stu­diów fi­lo­zo­ficz­nych na Uni­ver­si­ty Col­le­ge w Lon­dy­nie pra­co­wał jako re­por­ter i bez więk­sze­go suk­ce­su pu­bli­ko­wał po­wie­ści sen­sa­cyj­ne pod kil­ko­ma pseu­do­ni­ma­mi. Je­de­na­sta z ko­lei – thril­ler wo­jen­ny za­ty­tu­ło­wa­ny Igła – przy­nio­sła mu za­słu­żo­ną sła­wę, zo­sta­ła też na­tych­miast sfil­mo­wa­na z Do­nal­dem Su­ther­lan­dem w ty­tu­ło­wej roli nie­miec­kie­go szpie­ga. Fol­lett wy­spe­cja­li­zo­wał się w thril­le­rach, naj­czę­ściej (choć nie tyl­ko) osa­dzo­nych w re­aliach II woj­ny świa­to­wej (m.in. Klucz do Re­be­ki, Noc nad oce­anem, Lot Ćmy, Trze­ci bliź­niak, Za­bój­cza pa­mięć, Za­mieć) oraz po­wie­ściach hi­sto­rycz­no-przy­go­do­wych (Nie­bez­piecz­na for­tu­na. Fi­la­ry Zie­mi, Świat bez koń­ca, Upa­dek gi­gan­tów, Zima świa­ta). Jego do­ro­bek li­te­rac­ki spo­tkał się z za­in­te­re­so­wa­niem twór­ców fil­mo­wych. Na kan­wie kil­ku ksią­żek po­wsta­ły fil­my ki­no­we bądź se­ria­le te­le­wi­zyj­ne (Klucz do Re­be­ki, Trze­ci bliź­niak, Za­mieć, Na skrzy­dłach or­łów, Fi­la­ry Zie­mi, a ostat­nio Świat bez koń­ca).

Tego au­to­ra

Po­wie­ści hi­sto­rycz­ne

NIE­BEZ­PIECZ­NA FOR­TU­NA

UCIE­KI­NIER

CZŁO­WIEK Z SANKT PE­TERS­BUR­GA

Fi­la­ry Zie­mi

FI­LA­RY ZIE­MI

ŚWIAT BEZ KOŃ­CA

Stu­le­cie

UPA­DEK GI­GAN­TÓW

ZIMA ŚWIA­TA

KRA­WĘDŹ WIECZ­NO­ŚCI

Thril­le­ry wo­jen­ne

IGŁA

KRYP­TO­NIM KAW­KI

LOT ĆMY

KLUCZ DO RE­BE­KI

NOC NAD OCE­ANEM

Thril­le­ry

MŁOT EDE­NU

ZA­BÓJ­CZA PA­MIĘĆ

TRÓJ­KA

ZA­MIEĆ

SKAN­DAL Z MO­DI­GLIA­NIM

TRZE­CI BLIŹ­NIAK

LWY PAN­SZI­RU

PA­PIE­RO­WE PIE­NIĄ­DZE

Li­te­ra­tu­ra fak­tu

NA SKRZY­DŁACH OR­ŁÓW

www.ken-fol­lett.com

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

PA­PER MO­NEY

Co­py­ri­ght © Ken Fol­lett 1977

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2011

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Zo­fia Uhry­now­ska-Ha­nasz 2011

Re­dak­cja: Lu­cy­na Le­wan­dow­ska

Ilu­stra­cja na okład­ce: Ama­na Ima­ges/Get­ty Ima­ges/Flash Press Me­dia

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-050-2

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Wprowadzenie

Po­wieść Pa­pie­ro­we pie­nią­dze zo­sta­ła na­pi­sa­na w 1976 roku, za­raz po Igle, i uwa­żam ją za naj­lep­szą z mo­ich nie­uda­nych ksią­żek. Opu­bli­ko­wa­łem ją pod pseu­do­ni­mem Za­cha­ry Sto­ne, tak samo jak Skan­dal z Mo­di­glia­nim, po­nie­waż te książ­ki są do sie­bie po­dob­ne: w obu głów­ne­go bo­ha­te­ra za­stę­pu­je kil­ka grup po­sta­ci, któ­rych hi­sto­rie się ze sobą spla­ta­ją, pro­wa­dząc do wspól­nej kul­mi­na­cji.

W Pa­pie­ro­wych pie­nią­dzach te związ­ki są mniej przy­pad­ko­we, bo książ­ka ma po­ka­zy­wać, jak prze­stęp­czość, duże pie­nią­dze i pra­sa są ze sobą w spo­sób ko­rup­cyj­ny po­wią­za­ne. Za­koń­cze­nie jest w po­rów­na­niu ze Skan­da­lem z Mo­di­glia­nim ra­czej po­nu­re, szcze­rze mó­wiąc, gra­ni­czy z tra­ge­dią. Jed­nak naj­bar­dziej po­ucza­ją­ce są za­rów­no róż­ni­ce, jak i po­do­bień­stwa mię­dzy Pa­pie­ro­wy­mi pie­niędz­mi a Igłą. (Czy­tel­ni­cy, któ­rym za­le­ży na cie­ście, a nie na prze­pi­sie, po­win­ni to opu­ścić i przejść od razu do pierw­sze­go roz­dzia­łu). In­try­ga Pa­pie­ro­wych pie­nię­dzy jest chy­ba naj­bły­sko­tliw­sza ze wszyst­kich, ja­kie kie­dy­kol­wiek wy­my­śli­łem, a kiep­ska sprze­daż książ­ki utwier­dzi­ła mnie tyl­ko w prze­ko­na­niu, że na­praw­dę in­te­li­gent­na in­try­ga znacz­nie bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­je au­to­ra niż czy­tel­ni­ków. Ak­cja Igły jest bar­dzo pro­sta – praw­dę mó­wiąc, moż­na by ją za­wrzeć w trzech aka­pi­tach. I tak też zro­bi­łem, kie­dy mi po­mysł na nią po raz pierw­szy przy­szedł do gło­wy. Igła ma tyl­ko tro­je czy czwo­ro głów­nych bo­ha­te­rów, pod­czas gdy Pa­pie­ro­we pie­nią­dze oko­ło dwu­na­stu. Jed­nak mimo skom­pli­ko­wa­nej in­try­gi i wie­lu po­sta­ci Pa­pie­ro­we pie­nią­dze są o po­ło­wę krót­sze. Jako pi­sarz za­wsze mu­sia­łem wal­czyć ze skłon­no­ścią do zbyt­niej la­ko­nicz­no­ści, ale w przy­pad­ku Pa­pie­ro­wych pie­nię­dzy czy­tel­ni­cy są świad­ka­mi mo­jej ewi­dent­nej po­raż­ki. Efekt jest taki, że licz­ni bo­ha­te­ro­wie tej książ­ki zo­sta­li na­szki­co­wa­ni szyb­ki­mi i dość nie­dba­ły­mi po­cią­gnię­cia­mi pędz­la, co spra­wia wra­że­nie nie­do­sta­tecz­ne­go po­chy­le­nia się au­to­ra nad ich pry­wat­nym ży­ciem, cze­go czy­tel­ni­cy be­st­sel­le­rów nie lu­bią.

Jed­ną z moc­nych stron tej książ­ki jest na­to­miast jej for­ma. Ak­cja za­my­ka się w jed­nym dniu pra­cy wie­czor­nej lon­dyń­skiej ga­ze­ty (pra­co­wa­łem w ta­kiej ga­ze­cie w la­tach 1973 i 1974), a każ­dy roz­dział do­ku­men­tu­je jed­ną go­dzi­nę tego dnia w trzech albo czte­rech sce­nach, przed­sta­wia­ją­cych to, co się dzie­je za­rów­no w re­dak­cji, jak i w ży­ciu, któ­re­go fak­ty ga­ze­ta opi­su­je bądź po­mi­ja. Igła ma może sztyw­niej­szą struk­tu­rę, cho­ciaż o ile wiem, nikt tego nie za­uwa­żył: za­wie­ra sześć czę­ści, z któ­rych każ­da ma sześć roz­dzia­łów (z wy­jąt­kiem ostat­niej, ma­ją­cej roz­dzia­łów sie­dem). Pierw­szy roz­dział każ­dej czę­ści mówi o szpie­gu, dru­gi o tych, któ­rzy go ła­pią, i tak da­lej, aż do szó­ste­go, w któ­rym za­wsze jest mowa o mię­dzy­na­ro­do­wych mi­li­tar­nych kon­se­kwen­cjach tego, co dzia­ło się wcze­śniej. Czy­tel­ni­cy ta­kich rze­czy nie za­uwa­ża­ją – bo niby dla­cze­go mie­li­by za­uwa­żać? – ale po­dej­rze­wam, że pew­na re­gu­lar­ność czy na­wet sy­me­tria nar­ra­cji przy­czy­nia­ją się do tego, iż uwa­ża­ją hi­sto­rię za do­brze opo­wie­dzia­ną.

Dru­gą rze­czą, któ­ra łą­czy Pa­pie­ro­we pie­nią­dze z Igłą, jest bo­gac­two dru­go­pla­no­wych po­sta­ci – dzi­wek, zło­dziei, głup­ko­wa­tych dzie­cia­ków, żon ro­bot­ni­ków i sa­mot­nych sta­rych męż­czyzn. Jed­nak w na­stęp­nych książ­kach od tego od­sze­dłem, po­nie­waż stwier­dzi­łem, że to tyl­ko od­wra­ca uwa­gę czy­tel­ni­ka od głów­nych bo­ha­te­rów i ich hi­sto­rii, choć czę­sto się za­sta­na­wiam, czy przy­pad­kiem nie po­peł­ni­łem błę­du.

Dziś już nie mam tej pew­no­ści co do po­wią­zań mię­dzy prze­stęp­czo­ścią, wiel­ki­mi pie­niędz­mi i pra­są, jaką mia­łem w 1976 roku, są­dzę jed­nak, że Pa­pie­ro­we pie­nią­dze są w inny spo­sób wier­ne wo­bec ży­cia. Po­wieść daje bar­dzo do­kład­ny ob­raz Lon­dy­nu lat sie­dem­dzie­sią­tych dwu­dzie­ste­go wie­ku, wraz z jego po­li­cjan­ta­mi i oszu­sta­mi, ban­kie­ra­mi i dziew­czyn­ka­mi na te­le­fon, re­por­te­ra­mi i po­li­ty­ka­mi, skle­pa­mi i slum­sa­mi, dro­ga­mi i rze­ką. Ko­cha­łem tam­ten Lon­dyn i mam na­dzie­ję, że wy tak­że go po­ko­cha­cie.

SZÓSTA RANO

1

Była to naj­lep­sza noc w moim ży­ciu.

Ta myśl przy­szła Ti­mo­wi Fitz­pe­ter­so­no­wi do gło­wy, kie­dy tyl­ko otwo­rzył oczy i w chłod­nym świe­tle lon­dyń­skie­go świ­tu zo­ba­czył śpią­cą obok sie­bie dziew­czy­nę. Nie po­ru­szył się, żeby jej nie obu­dzić, ale po­pa­trzył na nią ukrad­kiem. Le­ża­ła na wznak, cał­ko­wi­cie wy­lu­zo­wa­na, jak to po­tra­fią je­dy­nie małe dzie­ci. Przy­po­mi­na­ła Ti­mo­wi jego cór­kę Ad­rien­ne, kie­dy była mała. Ale szyb­ko od­su­nął od sie­bie tę nie­pro­szo­ną myśl.

Dziew­czy­na mia­ła rude wło­sy, któ­re przy­le­ga­ły jej do gło­wy cia­sno jak cze­pek, od­sła­nia­jąc małe uszy. Rysy też mia­ła drob­ne: nos, bro­dę, ko­ści po­licz­ko­we, na­wet zęby. W pew­nym mo­men­cie w nocy przy­krył jej twarz swo­imi wiel­ki­mi nie­zdar­ny­mi łap­ska­mi, de­li­kat­nie do­ty­ka­jąc pal­ca­mi po­wiek i po­licz­ków i roz­chy­la­jąc mięk­kie war­gi dziew­czy­ny, jak­by mógł po­czuć jej pięk­no przez skó­rę, tak jak się czu­je bi­ją­cy od ognia żar.

Jej lewa ręka spo­czy­wa­ła bez­wład­nie na koł­drze, zsu­nię­tej nie­co w dół i od­sła­nia­ją­cej szczu­płe, kru­che ra­mio­na i pła­ską pierś z mięk­kim od snu sut­kiem.

Le­że­li obok sie­bie, wła­ści­wie się nie do­ty­ka­jąc, cho­ciaż Tim czuł cie­pło uda dziew­czy­ny. Prze­niósł wzrok na su­fit, przez mo­ment pod­da­jąc się czy­stej roz­ko­szy za­pa­mię­ta­ne­go cu­dzo­łó­stwa, któ­rą od­bie­rał jak przej­mu­ją­cy dreszcz, po czym wstał.

Wpa­trzo­ny w dziew­czy­nę, przez chwi­lę nie od­da­lał się od łóż­ka, ale ona na­wet nie drgnę­ła. Praw­do­mów­ne świa­tło po­ran­ka w ni­czym nie umniej­szy­ło jej uro­dy – mimo zmierz­wio­nych wło­sów i roz­ma­za­ne­go ma­ki­ja­żu. Znacz­nie su­ro­wiej obe­szło się z nim – co do tego Tim nie miał wąt­pli­wo­ści. I wła­śnie dla­te­go nie chciał obu­dzić dziew­czy­ny – za­nim go zo­ba­czy, wo­lał naj­pierw sam spoj­rzeć w lu­stro.

Ru­szył do ła­zien­ki przez sa­lon, skra­da­jąc się po dy­wa­nie w ko­lo­rze spło­wia­łej zie­le­ni. Na­gle spoj­rzał na swo­je miesz­ka­nie, jak­by je wi­dział po raz pierw­szy w ży­ciu, i wy­da­ło mu się bez­na­dziej­nie nie­za­chę­ca­ją­ce. Na wy­pło­wia­łym dy­wa­nie sta­ła jesz­cze bar­dziej wy­pło­wia­ła zie­lo­na sofa, z po­dusz­ka­mi w le­d­wie wi­docz­ne kwia­ty. Ume­blo­wa­nia do­peł­nia­ły: pro­ste drew­nia­ne biur­ko, ja­kich peł­no we wszyst­kich biu­rach, sta­ry czar­no-bia­ły te­le­wi­zor, sza­fa na do­ku­men­ty oraz pół­ka z książ­ka­mi z za­kre­su eko­no­mii i pra­wa plus kil­ka to­mów Han­sar­da. Kie­dyś po­sia­da­nie pied-à-ter­re w Lon­dy­nie wy­da­wa­ło mu się czymś nie­sły­cha­nie szy­kow­nym.

W ła­zien­ce było duże lu­stro, ku­pio­ne nie przez Tima, tyl­ko przez jego żonę jesz­cze w cza­sach, za­nim cał­ko­wi­cie wy­co­fa­ła się z miej­skie­go ży­cia. Cze­ka­jąc, aż wan­na na­peł­ni się wodą, po­pa­trzył w lu­stro: za­sta­na­wiał się, co może być w cie­le męż­czy­zny w śred­nim wie­ku tak bar­dzo po­cią­ga­ją­ce­go dla pięk­nej – pew­nie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej? – dziew­czy­ny, żeby ją wpra­wić w pa­rok­sy­zmy po­żą­da­nia. Był zdro­wy, ale nie­wy­spor­to­wa­ny; w każ­dym ra­zie nie w tym sen­sie, w ja­kim się to ro­zu­mie, ma­jąc na my­śli męż­czyzn, któ­rzy re­gu­lar­nie od­wie­dza­ją sale gim­na­stycz­ne. Był też ni­ski, a jego krę­pą syl­wet­kę ob­cią­żał pe­wien nad­miar tłusz­czu, naj­wy­raź­niej wi­docz­ny na pier­siach, w pa­sie i na po­ślad­kach. Miał nie­złą kon­dy­cję jak na czter­dzie­sto­jed­no­let­nie­go męż­czy­znę, ale nie było to nic ta­kie­go, co mo­gło­by pod­nie­cać ko­bie­ty.

Lu­stro za­szło mgłą i Tim wszedł do wan­ny. Oparł gło­wę o brzeg i za­mknął oczy. Uświa­do­mił so­bie, że spał nie­ca­łe dwie go­dzi­ny, mimo to czuł się cał­kiem świe­żo. Wpo­jo­no mu prze­świad­cze­nie, że ból i zła for­ma fi­zycz­na czy na­wet cho­ro­ba są skut­kiem nie­prze­spa­nych nocy, tań­ców, cu­dzo­łó­stwa i ostre­go pi­cia. A wszyst­kie te grze­chy ścią­ga­ją karę bożą.

Ale prze­cież te grze­chy to sama roz­kosz. My­dląc się le­ni­wie, po­my­ślał: a wszyst­ko się za­czę­ło pod­czas jed­nej z tych kosz­mar­nych ko­la­cji – kok­tajl grejp­fru­to­wy, zbyt wy­sma­żo­ny bef­sztyk i „wiel­kie żar­cie” dla trzy­stu człon­ków bez­u­ży­tecz­nej or­ga­ni­za­cji. Prze­mó­wie­nie Tima było jesz­cze jed­ną pre­zen­ta­cją stra­te­gii rzą­du, tak wy­wa­żo­ną, żeby tra­fia­ła do okre­ślo­nych grup słu­cha­czy. Kie­dy ko­la­cja się skoń­czy­ła, zgo­dził się pójść na drin­ka z jed­nym z ko­le­gów, bły­sko­tli­wym mło­dym eko­no­mi­stą, i dwie­ma śred­nio in­te­re­su­ją­cy­mi oso­ba­mi spo­śród pu­blicz­no­ści.

Gdy we­szli do noc­ne­go klu­bu, gdzie ktoś opła­cił wstęp, Tim tak się roz­ocho­cił, że za­mó­wił bu­tel­kę szam­pa­na, pła­cąc kar­tą kre­dy­to­wą. Przy­łą­czy­ło się do nich kil­ku lu­dzi: dy­rek­tor wy­twór­ni fil­mo­wej, o któ­rym kie­dyś sły­szał, dra­ma­to­pi­sarz, o któ­rym nig­dy nie sły­szał, le­wi­co­wy eko­no­mi­sta uśmie­cha­ją­cy się iro­nicz­nie i uni­ka­ją­cy roz­mów na te­ma­ty za­wo­do­we oraz ja­kieś dziew­czy­ny.

Szam­pan i pro­gram roz­ryw­ko­wy roz­grza­ły go lek­ko. Kie­dyś za­brał­by Ju­lię w tym mo­men­cie do domu i ko­chał się z nią bru­tal­nie, co ona na­wet od cza­su do cza­su lu­bi­ła. Ale te­raz Ju­lia nie przy­jeż­dża­ła do mia­sta, a on nie cho­dził do noc­nych klu­bów, w każ­dym ra­zie nie zda­rza­ło się to zbyt czę­sto.

Ko­biet nikt nie przed­sta­wił, więc za­czął roz­ma­wiać z sie­dzą­cą obok nie­go rudą, pła­ską jak de­ska dziew­czy­ną w dłu­giej ja­snej su­kien­ce. Wy­glą­da­ła na mo­del­kę, ale po­wie­dzia­ła, że jest ak­tor­ką. Za­ło­żył, że wyda mu się nud­na – i na­wza­jem – ale szyb­ko uświa­do­mił so­bie, że ten wie­czór bę­dzie wy­jąt­ko­wy: dziew­czy­na uzna­ła go za in­te­re­su­ją­ce­go.

Po­chło­nię­ci roz­mo­wą, nie zwra­ca­li uwa­gi na resz­tę to­wa­rzy­stwa. W koń­cu ktoś za­pro­po­no­wał zmia­nę lo­ka­lu. Tim bez na­my­słu po­wie­dział, że idzie do domu, ale ruda zła­pa­ła go za rękę, pro­sząc, żeby jesz­cze zo­stał, a on, po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu lat ma­jąc szan­sę oka­zać ga­lan­te­rię wo­bec pięk­nej ko­bie­ty, na­tych­miast się zgo­dził.

Wy­cho­dząc z ką­pie­li, za­sta­na­wiał się, o czym tak dłu­go wte­dy roz­ma­wia­li. Sta­no­wi­sko wi­ce­mi­ni­stra w re­sor­cie ener­ge­ty­ki nie do­star­cza­ło chy­ba te­ma­tów do kon­wer­sa­cji pod­czas cock­ta­il par­ty – wszyst­ko było albo tech­nicz­ne, albo po­uf­ne. Może więc roz­ma­wia­li o po­li­ty­ce. Cie­ka­we, czy opo­wia­dał pi­kant­ne aneg­dot­ki o po­li­ty­kach z pierw­szych stron ga­zet ze śmier­tel­nie po­waż­ną miną? Nie mógł so­bie tego przy­po­mnieć. Pa­mię­tał tyl­ko, jak sie­dzia­ła: ca­łym cia­łem po­da­na w jego stro­nę.

Wy­tarł mgłę z lu­stra i ogo­lił się, oce­nia­jąc wzro­kiem swo­je dzie­ło. Miał ciem­ny za­rost i pew­nie miał­by gę­stą bro­dę – gdy­by ją chciał za­pu­ścić. Resz­ta jego twa­rzy była ra­czej zwy­czaj­na. Lek­ko cof­nię­ty pod­bró­dek, ostry, spi­cza­sty nos z dwie­ma sy­me­trycz­ny­mi bia­ły­mi pla­ma­mi po obu stro­nach bę­dą­cy­mi efek­tem trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nie­go no­sze­nia oku­la­rów, po­nu­ro wy­gię­te usta, zbyt duże uszy i in­te­li­gent­nie wy­so­kie czo­ło. Na pod­sta­wie ta­kiej twa­rzy trud­no oce­nić cha­rak­ter czło­wie­ka. Była to twarz, któ­ra mia­ła ukry­wać my­śli i uczu­cia.

Włą­czył ma­szyn­kę i za­czął go­lić lewy po­li­czek. Na­wet nie był brzyd­ki. Sły­szał, że nie­któ­re dziew­czy­ny gu­stu­ją w brzyd­kich fa­ce­tach – cóż, kie­dy nie mie­ścił się na­wet w tej nie­zbyt for­tun­nej ka­te­go­rii.

Może nad­szedł czas, żeby się nad tym za­sta­no­wić. Klub, do któ­re­go się prze­nie­śli, na­le­żał do tych, do ja­kich nig­dy by nie wszedł. Nie był wiel­bi­cie­lem mu­zy­ki, a je­śli już, to z pew­no­ścią nie ta­kie­go strasz­li­we­go ło­mo­tu za­głu­sza­ją­ce­go wszyst­kie roz­mo­wy. Mimo to tań­czył w takt tej mu­zy­ki, wy­ko­nu­jąc ner­wo­we, szar­pa­ne eks­hi­bi­cjo­ni­stycz­ne ru­chy, któ­re tu wy­da­wa­ły się cał­ko­wi­cie na miej­scu. Uznał, że nie od­sta­je od ogó­łu – nie za­uwa­żył iro­nicz­nych uśmiesz­ków na twa­rzach in­nych go­ści. Może dla­te­go, że wie­lu z nich było w jego wie­ku.

Di­dżej, bro­da­ty mło­dy męż­czy­zna w T-shir­cie z na­dru­kiem „Ha­rvard Bu­si­ness Scho­ol”, grał ja­kąś po­wol­ną bal­la­dę, któ­rą śpie­wał moc­no za­zię­bio­ny Ame­ry­ka­nin. Tim i dziew­czy­na byli w tym cza­sie na par­kie­cie. Part­ner­ka przy­tu­li­ła się do nie­go i ob­ję­ła go ra­mio­na­mi. Wte­dy się zo­rien­to­wał, że to nie żar­ty; musi zde­cy­do­wać, czy i on trak­tu­je ją rów­nie po­waż­nie. Czu­jąc na so­bie jej go­rą­ce, smu­kłe cia­ło, przy­le­ga­ją­ce do nie­go jak mo­kry ręcz­nik, szyb­ko pod­jął de­cy­zję. Po­chy­lił się – dziew­czy­na była nie­wie­le niż­sza od nie­go – i szep­nął jej do ucha: „Za­pra­szam cię do sie­bie na drin­ka”.

W tak­sów­ce za­czął ją ca­ło­wać – było to coś, cze­go nie ro­bił od lat. Po­ca­łu­nek tak go roz­pa­lił, że do­tknął pier­si dziew­czy­ny, cu­dow­nie ma­łych i jędr­nych pod luź­ną su­kien­ką. Po tym wszyst­kim trud­no było im się po­wstrzy­mać, kie­dy zna­leź­li się w domu.

Da­ro­wa­li so­bie zwy­cza­jo­we­go drin­ka. Mu­sie­li­śmy wy­lą­do­wać w łóż­ku chy­ba w cią­gu mi­nu­ty, po­my­ślał za­do­wo­lo­ny z sie­bie Tim. Skoń­czył go­le­nie i ro­zej­rzał się za wodą ko­loń­ską. W wi­szą­cej szaf­ce zna­lazł ja­kąś sta­rą bu­tel­kę.

Wró­cił do sy­pial­ni. Dziew­czy­na nadal spa­ła. Wziął szla­frok i pa­pie­ro­sy i usiadł na krze­śle przy oknie. By­łem fan­ta­stycz­ny w łóż­ku, po­my­ślał, choć wie­dział, że się oszu­ku­je – to do niej na­le­ża­ła ini­cja­ty­wa. To za jej spra­wą ro­bi­li rze­czy, któ­rych nie za­pro­po­no­wał­by Ju­lii na­wet po pięt­na­stu la­tach sy­pia­nia w jed­nym łóż­ku.

Ju­lia… Nie­wi­dzą­cym wzro­kiem pa­trzył z okna par­te­ru przez wą­ską uli­cę na wik­to­riań­ski bu­dy­nek szko­ły z czer­wo­nej ce­gły, z mi­zer­nym bo­iskiem po­kry­tym spło­wia­ły­mi żół­ty­mi pa­sa­mi do gry w siat­ków­kę. Jego sto­su­nek do Ju­lii się nie zmie­nił: je­śli ko­chał ją daw­niej, to ko­chał ją i te­raz. Ta dziew­czy­na to było co in­ne­go. Ale czy nie w ten spo­sób każ­dy du­reń tłu­ma­czy so­bie te spra­wy, pa­ku­jąc się w ro­mans?

Nie ma się co spie­szyć – po­wie­dział so­bie. Dla niej to może być nu­mer na jed­ną noc. Trud­no za­kła­dać, że bę­dzie chcia­ła się z nim jesz­cze spo­tkać. Mimo to wo­lał okre­ślić swo­je wła­sne cele, za­nim za­py­ta, ja­kie są jej ocze­ki­wa­nia. Pra­ca w rzą­dzie na­uczy­ła go, że każ­de spo­tka­nie musi być po­prze­dzo­ne brie­fin­giem.

W skom­pli­ko­wa­nych sy­tu­acjach trzy­mał się pew­nej sztyw­nej za­sa­dy. Py­ta­nie pierw­sze brzmia­ło: co mam do stra­ce­nia?

I znów Ju­lia: pulch­na, in­te­li­gent­na, po­god­na; z każ­dym ro­kiem ma­cie­rzyń­stwa jej ho­ry­zon­ty nie­uchron­nie się za­wę­ża­ły. Był czas, kie­dy żył tyl­ko dla niej: ku­po­wał ubra­nia, ja­kie lu­bi­ła, czy­tał po­wie­ści, bo Ju­lia in­te­re­so­wa­ła się po­wie­ścia­mi, a suk­ces po­li­tycz­ny, jaki od­niósł, cie­szył go głów­nie dla­te­go, że cie­szył ją. Ale śro­dek cięż­ko­ści jego ży­cia uległ prze­su­nię­ciu. Te­raz Ju­lia zaj­mo­wa­ła się tyl­ko bła­host­ka­mi. Chcia­ła miesz­kać w Hamp­shi­re, a że jemu było wszyst­ko jed­no, więc miesz­ka­li w Hamp­shi­re. Chcia­ła, żeby no­sił ma­ry­nar­ki w krat­kę, ale west­min­ster­ski szyk wy­ma­gał spo­koj­nych gar­ni­tu­rów, więc no­sił ciem­ne sza­ro­ści w de­li­kat­ne prąż­ki lub gra­na­ty.

Pró­bu­jąc ana­li­zo­wać swo­je uczu­cia, do­szedł do wnio­sku, że w grun­cie rze­czy nie­wie­le go z Ju­lią łą­czy. Z pew­no­ścią ja­kiś sen­ty­ment, no­stal­gicz­ny ob­raz mło­dej dziew­czy­ny z koń­skim ogo­nem, tań­czą­cej jive’a w wą­skiej spód­nicz­ce. Czy była to mi­łość, czy coś in­ne­go? Miał wąt­pli­wo­ści.

A dziew­czyn­ki? To zu­peł­nie inna spra­wa. Ka­tie, Pen­ny i Ad­rien­ne. Jed­nak tyl­ko Ka­tie była na tyle doj­rza­ła, żeby ro­zu­mieć, co to jest mi­łość i mał­żeń­stwo. Nie­czę­sto go wi­dy­wa­ły, ale wy­cho­dził z za­ło­że­nia, że tro­chę oj­cow­skiej mi­ło­ści jest lep­sze niż cał­ko­wi­ty brak ojca. Nie wi­dział tu miej­sca na dys­ku­sję: jego po­gląd był ugrun­to­wa­ny.

No i wresz­cie ka­rie­ra. Roz­wód mógł nie za­szko­dzić wi­ce­mi­ni­stro­wi, ale mi­ni­stro­wi już tak. Nig­dy też nie sły­szał o roz­wie­dzio­nym pre­mie­rze, a mie­rzył aż tak wy­so­ko.

Miał za­tem wie­le do stra­ce­nia – szcze­rze mó­wiąc, wszyst­ko, na czym mu na­praw­dę za­le­ża­ło. Po­pa­trzył na łóż­ko. Dziew­czy­na od­wró­ci­ła się na bok twa­rzą w dru­gą stro­nę. Strzy­gła się krót­ko, od­sła­nia­jąc smu­kłą szy­ję i ład­ne ra­mio­na. Jej ple­cy zwę­ża­ły się gwał­tow­nie i koń­czy­ły wą­ską ta­lią; resz­tę kry­ła sko­tło­wa­na koł­dra. Mia­ła lek­ko ogo­rza­łą skó­rę.

Z dru­giej stro­ny tak wie­le było do zy­ska­nia. Ra­dość – sło­wo, dla któ­re­go Tim rzad­ko do­tych­czas znaj­do­wał za­sto­so­wa­nie; te­raz jed­nak za­czął o nim my­śleć. Je­śli wcze­śniej w ogó­le za­znał ja­kiej­kol­wiek ra­do­ści, to nie pa­mię­tał kie­dy. Sa­tys­fak­cja, owszem – da­wa­ło ją na­pi­sa­nie wy­czer­pu­ją­ce­go spra­woz­da­nia, wy­gra­nie jed­nej z nie­zli­czo­nych po­ty­czek w róż­nych ko­mi­te­tach i w Izbie Gmin, war­to­ścio­wa książ­ka i do­bre wino. Ale dzi­ka przy­jem­ność, jaką prze­żył z tą dziew­czy­ną, była dla nie­go czymś no­wym.

Naj­waż­niej­sza za­sa­da brzmia­ła: zsu­muj wszyst­kie za i prze­ciw i do­ko­naj bi­lan­su. W tym wy­pad­ku jed­nak nie dzia­ła­ła. We­dług nie­któ­rych zna­jo­mych Tima nie dzia­ła­ła nig­dy. Być może mie­li ra­cję. Błę­dem by­ło­by są­dzić, że ra­cje moż­na po­li­czyć jak bank­no­ty. Przy­po­mnia­ło mu się jed­no z za­gad­nień oma­wia­nych na wy­kła­dach z fi­lo­zo­fii: „»usy­pia­nie« in­te­li­gen­cji za po­mo­cą ję­zy­ka”. Co jest dłuż­sze – sa­mo­lot czy jed­no­ak­tów­ka? Co wolę – sa­tys­fak­cję czy ra­dość? Po­czuł, że mąci mu się w gło­wie. Prych­nął z nie­sma­kiem i szyb­ko spoj­rzał na łóż­ko, żeby spraw­dzić, czy nie obu­dził dziew­czy­ny. Ale nie, spa­ła da­lej. To do­brze.

Tym­cza­sem na uli­cy, w od­le­gło­ści nie­ca­łych stu me­trów od nich, przy kra­węż­ni­ku za­trzy­mał się sza­ry rolls-roy­ce. Nikt z nie­go nie wy­siadł. Tim przyj­rzał się sa­mo­cho­do­wi i zo­ba­czył, że szo­fer roz­kła­da ga­ze­tę. Szo­fer, któ­ry pod­je­chał po ko­goś o szó­stej trzy­dzie­ści rano? Biz­nes­men, któ­ry je­chał przez całą noc i do­tarł do celu za wcze­śnie? Tim nie był w sta­nie prze­czy­tać ta­bli­cy re­je­stra­cyj­nej, wi­dział jed­nak, że kie­row­ca to po­tęż­ny męż­czy­zna, tak po­tęż­ny, że wnę­trze sa­mo­cho­du wy­da­wa­ło się cia­sne jak w mini co­ope­rze.

Wró­cił my­ślą do swo­je­go pro­ble­mu. Jak po­stę­pu­je­my w po­li­ty­ce, kie­dy sta­je­my wo­bec dwóch bar­dzo waż­nych, ale sprzecz­nych ze sobą po­trzeb? Od­po­wiedź na­rzu­ca­ła się sama: wy­bie­ra­my dzia­ła­nie, któ­re w spo­sób po­zor­ny albo rze­czy­wi­sty po­zwa­la osią­gnąć oba cele. Rów­no­le­głość jest czymś oczy­wi­stym. Po­zo­sta­nie w mał­żeń­stwie z Ju­lią i na­wią­że ro­mans z dziew­czy­ną. Ta­kie wyj­ście wy­da­wa­ło się bar­dzo po­li­tycz­ne i w peł­ni go sa­tys­fak­cjo­no­wa­ło.

Za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa i za­czął my­śleć o przy­szło­ści. Był to przy­jem­ny spo­sób spę­dza­nia cza­su. Cze­ka­ło go jesz­cze wie­le nocy w tym miesz­ka­niu; od cza­su do cza­su week­end w ma­łym ho­te­li­ku na wsi; może na­wet dwa ty­go­dnie na ja­kiejś za­cisz­nej pla­ży w pół­noc­nej Afry­ce czy w In­diach Za­chod­nich. W bi­ki­ni dziew­czy­na na pew­no bę­dzie wy­glą­da­ła re­we­la­cyj­nie.

Była to wspa­nia­ła wi­zja. Po­my­ślał, że zmar­no­wał so­bie do­tych­cza­so­we ży­cie, ale wie­dział, że to eks­tra­wa­ganc­ka myśl. No więc do­brze, może nie zmar­no­wał – miał jed­nak po­czu­cie, że w mło­do­ści, za­miast za­sto­so­wać ra­chu­nek róż­nicz­ko­wy, dzie­lił wie­lo­cy­fro­we licz­by „na pie­cho­tę”.

Zde­cy­do­wał, że omó­wi ten pro­blem z dziew­czy­ną i pro­po­no­wa­ne przez sie­bie roz­wią­za­nie. Ona oświad­czy, że to nie­moż­li­we, a on jej po­wie, że za­wie­ra­nie sku­tecz­nych kom­pro­mi­sów jest jego spe­cjal­no­ścią.

Tyl­ko od cze­go za­cząć? „Ko­cha­nie, chciał­bym to po­wtó­rzyć, ale nie raz – chciał­bym to po­wta­rzać czę­sto”. Tak, tak chy­ba bę­dzie w po­rząd­ku. Cie­ka­we, co ona na to po­wie. „I ja też”. Albo: „Za­dzwoń do mnie pod ten nu­mer”. Albo: „Przy­kro mi, Tim­my, ale je­stem dziew­czy­ną na jed­ną noc”.

Nie, nic z tych rze­czy; to nie­moż­li­we. Ta noc oka­za­ła się przy­jem­na dla nich oboj­ga. Był dla tej dziew­czy­ny kimś wy­jąt­ko­wym. Wy­raź­nie to po­wie­dzia­ła.

Wstał i zga­sił pa­pie­ro­sa. Po­dej­dę do łóż­ka, po­my­ślał, ścią­gnę z niej de­li­kat­nie koł­drę i przez chwi­lę po­pa­trzę na jej na­gość. A po­tem się obok niej po­ło­żę i będę ca­ło­wał jej brzuch, uda i pier­si, aż się obu­dzi i wte­dy znów za­cznie­my się ko­chać.

Od­wró­cił się i wyj­rzał przez okno, czu­jąc miły dresz­czyk ocze­ki­wa­nia. Rolls-roy­ce w dal­szym cią­gu stał tam, gdzie się za­trzy­mał – jak sza­ry śli­mak w rynsz­to­ku. Z ja­kie­goś wzglę­du jego obec­ność nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Wy­rzu­cił go jed­nak ze swo­ich my­śli i po­szedł obu­dzić dziew­czy­nę.

2

Fe­lix La­ski miał nie­wie­le pie­nię­dzy, mimo że był bar­dzo bo­ga­ty. Jego ma­ją­tek sta­no­wi­ły udzia­ły, zie­mia, bu­dyn­ki oraz pew­ne dość mgli­ste ak­ty­wa, jak na przy­kład pół sce­na­riu­sza fil­mo­we­go czy jed­na trze­cia wy­na­laz­ku, ja­kim było urzą­dze­nie do bły­ska­wicz­ne­go wy­ro­bu chip­sów kar­to­fla­nych. Ga­ze­ty czę­sto pi­sa­ły, że gdy­by wszyst­kie bo­gac­twa La­skie­go za­mie­nić na go­tów­kę, by­ły­by to mi­lio­ny fun­tów, a sam La­ski rów­nie czę­sto po­wta­rzał, że za­mia­na jego wa­lo­rów na go­tów­kę jest pra­wie nie­moż­li­wa.

Od sta­cji me­tra Wa­ter­loo do City szedł na pie­cho­tę. Uwa­żał, że przy­czy­ną więk­szo­ści za­wa­łów u męż­czyzn w jego wie­ku jest le­ni­stwo. Oba­wa o zdro­wie wy­da­wa­ła się bez­sen­sow­na u pięć­dzie­się­cio­lat­ka tak spraw­ne­go, że dru­gie­go ta­kie­go próż­no by szu­kać na Squ­are Mile. Ma­jąc pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i klat­kę pier­sio­wą jak rufa okrę­tu, był mniej wię­cej tak samo po­dat­ny na za­wał jak mło­dy by­czek.

Kie­dy szedł Black­friars Brid­ge w ostrym świe­tle wcze­sne­go po­ran­ka, wy­glą­dał na­praw­dę im­po­nu­ją­co. Miał na so­bie dro­gie ubra­nie – od błę­kit­nej je­dwab­nej ko­szu­li po ręcz­nie ro­bio­ne buty; we­dług stan­dar­dów City był ele­gan­tem. We wsi, w któ­rej się uro­dził, każ­dy męż­czy­zna no­sił ba­weł­nia­ne dre­li­chy i kasz­kiet. Dla­te­go tak bar­dzo raj­co­wa­ły go te­raz do­bre ciu­chy: przy­po­mi­na­ły mu, że to już prze­szłość.

Ale ubra­nie sta­no­wi­ło tyl­ko część wi­ze­run­ku La­skie­go. Jego in­te­re­sy były zwy­kle obar­czo­ne ry­zy­kiem albo opor­tu­ni­zmem, albo jed­nym i dru­gim. La­ski bar­dzo dbał o to, żeby in­nym wy­da­wa­ły się spryt­niej­sze, niż były w rze­czy­wi­sto­ści. Opi­nia czło­wie­ka o nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach była dla nie­go war­ta wię­cej niż bank ku­piec­ki.

Wła­śnie ta jego re­pu­ta­cja uwio­dła Pe­ter­sa. Mi­ja­jąc żwa­wym kro­kiem ka­te­drę Świę­te­go Paw­ła po dro­dze na miej­sce spo­tka­nia, my­ślał o tym ma­łym, ogra­ni­czo­nym czło­wiecz­ku. Pe­ters spe­cja­li­zo­wał się w ru­chach go­tów­ki – nie in­te­re­so­wa­ły go kre­dy­ty, ale pie­nią­dze w sen­sie fi­zycz­nym – jed­nym sło­wem, pa­pie­ro­we pie­nią­dze. Pra­co­wał w Bank of En­gland, głów­nym źró­dle le­gal­nych środ­ków płat­ni­czych. Od­po­wia­dał za two­rze­nie i nisz­cze­nie bank­no­tów i mo­net. W każ­dym ra­zie nie zaj­mo­wał się po­li­ty­ką fi­nan­so­wą – od tego był wyż­szy szcze­bel, może na­wet rzą­do­wy – ale do­brze wie­dział, ile pie­nię­dzy po­trze­bo­wa­li w Barc­lays Bank, żeby móc tę po­li­ty­kę pro­wa­dzić.

La­ski po­znał go na przy­ję­ciu z oka­zji otwar­cia no­we­go biu­row­ca, wy­bu­do­wa­ne­go przez bank dys­kon­to­wy. By­wał na ta­kich im­pre­zach wła­śnie po to, żeby po­zna­wać ta­kich lu­dzi jak Pe­ters – lu­dzi, któ­rzy pew­ne­go dnia mo­gli się oka­zać uży­tecz­ni. Pięć lat póź­niej Pe­ters rze­czy­wi­ście oka­zał się uży­tecz­ny. La­ski za­dzwo­nił do nie­go do ban­ku i po­pro­sił o po­le­ce­nie mu ja­kie­goś nu­mi­zma­ty­ka, któ­ry mógł­by mu coś do­ra­dzić w spra­wie za­ku­pu sta­rych mo­net. Pe­ters oświad­czył, że sam jest ko­lek­cjo­ne­rem i może obej­rzeć mo­ne­ty, je­śli to La­skie­mu od­po­wia­da. Fan­ta­stycz­nie – po­wie­dział La­ski i od razu sko­czył po mo­ne­ty. Pe­ters po­ra­dził mu, żeby je ku­pił, i zo­sta­li przy­ja­ciół­mi.

(Za­kup ten za­po­cząt­ko­wał ko­lek­cję, war­tą obec­nie dwa razy tyle co wte­dy. Był to efekt ubocz­ny, ale La­ski miał po­wo­dy do dumy).

Pe­ters oka­zał się ran­nym ptasz­kiem, czę­ścio­wo dla­te­go, że tak lu­bił, ale rów­nież dla­te­go, że naj­wię­cej ope­ra­cji prze­pro­wa­dza­no rano, więc naj­bar­dziej za­ję­ty był przed dzie­wią­tą. La­ski do­wie­dział się, że Pe­ters ma zwy­czaj pić swo­ją co­dzien­ną kawę w kon­kret­nej ka­wiar­ni oko­ło szó­stej trzy­dzie­ści, i za­czął się do nie­go przy­łą­czać, po­cząt­ko­wo od cza­su do cza­su, a po­tem re­gu­lar­nie. Uda­jąc ran­ne­go ptasz­ka, piał po­spo­łu z Pe­ter­sem pe­any na cześć ci­chych o tej po­rze ulic i rześ­kie­go po­ran­ne­go po­wie­trza. Tak na­praw­dę lu­bił wsta­wać póź­no, był jed­nak go­tów do naj­więk­szych ofiar na rzecz na­wet bar­dzo od­le­głe­go celu, je­śli tyl­ko wi­dział szan­sę jego re­ali­za­cji.

Wszedł do ka­wiar­ni, cięż­ko dy­sząc. W jego wie­ku na­wet tak spraw­ny czło­wiek jak on miał pra­wo do lek­kiej za­dysz­ki po dłu­gim spa­ce­rze. W lo­ka­lu pach­nia­ło kawą i świe­żym chle­bem. Ścia­ny były ob­wie­szo­ne pla­sti­ko­wy­mi po­mi­do­ra­mi i akwa­re­la­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi ro­dzin­ne mia­sto wła­ści­cie­la we Wło­szech. Za kon­tu­arem ko­bie­ta w ro­bo­czym kom­bi­ne­zo­nie i dłu­go­wło­sy chło­pak pro­du­ko­wa­li góry ka­na­pek dla se­tek klien­tów, któ­rzy wpa­da­li tu w po­rze lun­chu. Gdzieś gra­ło ra­dio, ale nie­zbyt gło­śno, a Pe­ters był już na swo­im sta­no­wi­sku przy oknie.

La­ski wziął so­bie kawę i ka­nap­kę z pasz­te­tów­ką i usiadł na­prze­ciw­ko Pe­ter­sa, któ­ry za­ja­dał pącz­ki. Naj­wy­raź­niej na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy nig­dy nie tyją.

– Za­po­wia­da się ład­ny dzień – za­ga­ił roz­mo­wę La­ski. Miał głę­bo­ki, dźwięcz­ny głos jak ak­tor, z lek­kim wschod­nio­eu­ro­pej­skim ak­cen­tem.

– Pięk­ny. O czwar­tej trzy­dzie­ści będę już w swo­im ogro­dzie – od­parł Pe­ters.

Po­pi­ja­jąc kawę, La­ski pa­trzył na swo­je­go to­wa­rzy­sza. Pe­ters miał bar­dzo krót­kie wło­sy, mały wą­sik i na­pię­tą twarz. Jesz­cze nie za­czął pra­cy, a już mó­wił o pój­ściu do domu. La­ski po­my­ślał, że to strasz­ne. Na mo­ment ogar­nę­ło go współ­czu­cie dla tego czło­wie­ka i wszyst­kich in­nych lu­dzi, dla któ­rych pra­ca była środ­kiem, nie ce­lem.

– Lu­bię swo­ją pra­cę – po­wie­dział Pe­ters, jak­by czy­tał w jego my­ślach.

La­ski ukrył zdzi­wie­nie.

– Ale wo­lisz swój ogró­dek, praw­da?

– W taką po­go­dę tak, owszem. Masz ogród, Fe­lix?

– Moja go­spo­dy­ni ho­du­je kwia­ty w skrzyn­kach. A ja nie mam ja­kie­goś szcze­gól­ne­go hob­by – od­parł La­ski.

Za­uwa­żył, że Pe­ters zwró­cił się do nie­go po imie­niu z lek­kim wa­ha­niem. Czu­je do mnie sza­cu­nek, po­my­ślał. To do­brze.

– Nie masz cza­su, tak? Pew­nie dużo pra­cu­jesz.

– Tak mó­wią. Po pro­stu wolę spę­dzać czas mię­dzy szó­stą wie­czo­rem a pół­no­cą, za­ra­bia­jąc pie­nią­dze, niż ga­pić się w te­le­wi­zor, na ak­to­rów uda­ją­cych, że się na­wza­jem za­bi­ja­ją.

Pe­ters par­sk­nął śmie­chem.

– Oka­zu­je się, że ob­da­rzo­ny naj­więk­szym w ca­łym City po­lo­tem umysł w ogó­le nie ma po­lo­tu.

– Nie ro­zu­miem.

– Nie czy­tasz po­wie­ści ani nie cho­dzisz do kina, praw­da?

– Praw­da.

– Wi­dzisz? Nie prze­pa­dasz za fik­cją. Moż­na to po­wie­dzieć o wie­lu naj­bar­dziej przed­się­bior­czych biz­nes­me­nach. Wy­da­je się, że to wy­ni­ka z ich więk­szej smy­kał­ki do in­te­re­sów. Ta smy­kał­ka to u nich coś ta­kie­go jak wy­ostrzo­ny słuch u śle­pych.

La­ski zmarsz­czył czo­ło. Pod­da­wa­nie go ana­li­zie sta­wia­ło go w nie­ko­rzyst­nej sy­tu­acji.

– Być może – mruk­nął.

Pe­ters wy­raź­nie wy­czu­wał jego dys­kom­fort.

– Fa­scy­nu­ją mnie ka­rie­ry wiel­kich przed­się­bior­ców – po­wie­dział.

– Mnie też – przy­znał La­ski. – Spe­cja­li­zu­ję się w wy­kra­da­niu do­brych po­my­słów.

– Od cze­go się za­czę­ło, Fe­lix?

La­ski się od­prę­żył. Zna­lazł się na bar­dziej zna­jo­mym grun­cie.

– To chy­ba było Wo­ol­wich Che­mi­cals – od­parł.

– Mała fa­bry­ka far­ma­ceu­tycz­na. Po woj­nie otwo­rzy­li na High Stre­et nie­wiel­ką sieć ap­tek, chcąc za­pew­nić zbyt dla swo­jej pro­duk­cji. Pro­blem po­le­gał na tym, że wie­dzie­li wszyst­ko o far­ma­ceu­ty­kach, ale nie mie­li zie­lo­ne­go po­ję­cia o sprze­da­ży de­ta­licz­nej, więc ap­te­ki po­chła­nia­ły więk­szość zy­sków z pro­duk­cji. Pra­co­wa­łem w tym cza­sie dla pew­ne­go ma­kle­ra gieł­do­we­go i gra­jąc na gieł­dzie, za­ro­bi­łem tro­chę pie­nię­dzy. Po­sze­dłem do sze­fa i za­pro­po­no­wa­łem mu pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wy udział w zy­skach w za­mian za sfi­nan­so­wa­nie trans­ak­cji. Ku­pi­li­śmy tę wy­twór­nię i na­tych­miast sprze­da­li­śmy ją ICI za pra­wie tyle samo, ile za­pła­ci­li­śmy za udzia­ły. A po­tem jed­ną po dru­giej sprze­da­li­śmy ap­te­ki. Wszyst­kie mia­ły fan­ta­stycz­ną lo­ka­li­za­cję.

– Nig­dy ta­kich rze­czy nie zro­zu­miem – stwier­dził Pe­ters. – Je­śli wy­twór­nia i ap­te­ki były tyle war­te, to dla­cze­go udzia­ły były ta­kie ta­nie?

– Bo przed­się­bior­stwo tra­ci­ło pie­nią­dze. Od lat nie otrzy­my­wa­li dy­wi­den­dy. Moż­na po­wie­dzieć, że za­rząd nie miał od­wa­gi wziąć tego, co mu się na­le­ża­ło. A my mie­li­śmy.

W in­te­re­sach naj­waż­niej­sza jest od­wa­ga – wy­ja­śnił La­ski i za­czął jeść ka­nap­kę.

– To fa­scy­nu­ją­ce – po­wie­dział Pe­ters i spoj­rzał na ze­ga­rek. – Mu­szę iść.

– Cięż­ki dzień? – za­py­tał La­ski lek­kim to­nem.

– Dziś jest je­den z tych dni. A to za­wsze ozna­cza ból gło­wy.

– Roz­wią­za­łeś pro­blem?

– Jaki?

– Tras. – La­ski odro­bi­nę ści­szył głos. – Two­ja ochro­na chcia­ła, że­byś za każ­dym ra­zem po­sy­łał kon­wój inną dro­gą.

– Nie. – Pe­ters był zmie­sza­ny. Mó­wiąc o tym La­skie­mu, po­peł­niał nie­dy­skre­cję. – Tak na­praw­dę ist­nie­je tyl­ko jed­na sen­sow­na tra­sa, któ­rą moż­na się tam do­stać. Cho­ciaż… – Wstał.

La­ski uśmiech­nął się, pró­bu­jąc za­cho­wać swo­bod­ny ton gło­su.

– To zna­czy, że dzi­siej­sza duża par­tia idzie sta­rą bez­po­śred­nią tra­są.

Pe­ters po­ło­żył pa­lec na ustach.

– Ochro­na – po­wie­dział.

– Ja­sne.

Po­tem się­gnął po płaszcz prze­ciw­desz­czo­wy.

– Do wi­dze­nia.

La­ski uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Do zo­ba­cze­nia ju­tro.

3

Ar­thur Cole wy­cho­dził z me­tra, cięż­ko dy­sząc; w pier­siach gra­ło mu nie­przy­jem­nie. Owio­nął go cie­pły po­dmuch do­cho­dzą­cy z wnę­trza ko­lei pod­ziem­nej, otu­la­jąc go szczel­nie i od­pły­wa­jąc. Kie­dy zna­lazł się na uli­cy, za­trzę­sło nim lek­ko.

Zdzi­wił go blask sło­necz­ny – gdy wsia­dał do po­cią­gu, le­d­wie za­czy­na­ło świ­tać. Po­wie­trze było rześ­kie, przy­jem­ne. Póź­niej bę­dzie do­sta­tecz­nie tru­ją­ce, żeby zwa­lić z nóg kie­ru­ją­ce­go ru­chem po­li­cjan­ta. Cole przy­po­mniał so­bie, kie­dy zda­rzy­ło się to po raz pierw­szy – re­por­taż na ten te­mat opu­bli­ko­wał „Eve­ning Post”.

Szedł wol­no, pró­bu­jąc uspo­ko­ić od­dech. Dwa­dzie­ścia pięć lat pra­cy w pra­sie zruj­no­wa­ło mi zdro­wie, po­my­ślał. Praw­dę mó­wiąc, każ­da inna dzia­łal­ność za­wo­do­wa też by do tego do­pro­wa­dzi­ła, bo Cole był po­dat­ny na stres, źle zno­sił al­ko­hol i miał sła­be płu­ca, ale zwa­le­nie ca­łej winy na dzien­ni­kar­stwo wy­raź­nie po­pra­wia­ło mu na­strój.

Tak czy in­a­czej, rzu­cił pa­le­nie. Nie pa­lił od – spoj­rzał na ze­ga­rek – stu dwu­dzie­stu ośmiu mi­nut, a je­śli do­li­czyć noc, wy­szło­by w su­mie osiem go­dzin. Miał już za sobą kil­ka sy­tu­acji obar­czo­nych ry­zy­kiem za­pa­le­nia: za­raz po tym, jak za­dzwo­nił na­sta­wio­ny na czwar­tą trzy­dzie­ści bu­dzik (zwy­kle wy­pa­lał jed­ne­go pa­pie­ro­sa w ubi­ka­cji), kie­dy wy­jeż­dżał swo­im for­dem z domu, wrzu­cał naj­wyż­szy bieg i włą­czał ra­dio, żeby po­słu­chać wia­do­mo­ści o pią­tej, kie­dy przy­spie­szał na pierw­szym od­cin­ku szyb­kie­go ru­chu na A12 – i wresz­cie na zim­nej otwar­tej sta­cji me­tra w East Lon­don, gdy cze­kał na pierw­szy po­ran­ny po­ciąg.

Wia­do­mo­ści BBC o pią­tej spe­cjal­nie go nie ucie­szy­ły. Sku­pi­ły na so­bie całą jego uwa­gę, ale tra­sa była tak zna­jo­ma, że za­krę­ty i ron­da brał au­to­ma­tycz­nie. Naj­waż­niej­sza in­for­ma­cja po­cho­dzi­ła z West­min­ste­ru: w par­la­men­cie przy­ję­to naj­now­szą usta­wę do­ty­czą­cą sto­sun­ków po­mię­dzy pra­co­daw­ca­mi i pra­cow­ni­ka­mi, cho­ciaż prze­szła mi­ni­mal­ną więk­szo­ścią gło­sów. Tę in­for­ma­cję po­da­li już po­przed­nie­go dnia wie­czo­rem w te­le­wi­zji, a to ozna­cza­ło, że bę­dzie w po­ran­nych ga­ze­tach. Ale „Post” nic z tym nie zro­bi, chy­ba że póź­niej w cią­gu dnia jesz­cze coś się w tej spra­wie wy­da­rzy.

Była też wia­do­mość o wskaź­ni­ku cen de­ta­licz­nych. Źró­dło – ofi­cjal­na sta­ty­sty­ka rzą­do­wa, a co za tym idzie, em­bar­go do pół­no­cy, więc wia­do­mość uka­że się w po­ran­nej pra­sie.

Bez zdzi­wie­nia przy­jął in­for­ma­cję, że nadal trwa strajk pra­cow­ni­ków prze­my­słu sa­mo­cho­do­we­go – mała szan­sa, że spra­wa zo­sta­nie za­ła­twio­na w cią­gu nocy.

Roz­gryw­ki kry­kie­to­we w Au­stra­lii roz­wią­za­ły pro­blem re­dak­to­ra dzia­łu spor­to­we­go, jed­nak ich wy­nik był za mało sen­sa­cyj­ny jak na pierw­szą stro­nę.

Cole za­czął się mar­twić.

Wszedł do bu­dyn­ku „Eve­ning Post” i wsiadł do win­dy. Re­dak­cja in­for­ma­cyj­na zaj­mo­wa­ła całe pię­tro. Było to ogrom­ne po­miesz­cze­nie bez ścian dzia­ło­wych, w kształ­cie li­te­ry I. Wej­ście znaj­do­wa­ło się u pod­sta­wy tej li­te­ry. Na lewo były ma­szy­ny i te­le­fo­ny ma­szy­ni­stek, któ­re za­pi­sy­wa­ły wia­do­mo­ści po­da­wa­ne przez te­le­fon; na pra­wo sza­fy na do­ku­men­ty i pół­ki dzien­ni­ka­rzy róż­nych dzia­łów – po­li­tycz­ne­go, prze­my­sło­we­go, kry­mi­nal­ne­go i in­nych. Cole prze­szedł wzdłuż sali po­mię­dzy rzę­da­mi biu­rek na­le­żą­cych do zwy­kłych re­por­te­rów i pod­szedł do dłu­gie­go biur­ka dzia­łu in­for­ma­cji, dzie­lą­ce­go po­miesz­cze­nie na dwie czę­ści. Za nim był stół ad­iu­sta­to­rów w kształ­cie li­te­ry U, a da­lej mie­ścił się dział spor­to­wy, na pół nie­za­leż­ne pań­stwo w pań­stwie, z wła­snym re­dak­to­rem na­czel­nym, re­por­te­ra­mi i ad­iu­sta­to­ra­mi. Cole od cza­su do cza­su opro­wa­dzał po re­dak­cji cie­kaw­skich krew­nych, któ­rym za­wsze mó­wił: „To po­win­no dzia­łać jak li­nia pro­duk­cyj­na, ale bar­dziej przy­po­mi­na bur­del”. Była to prze­sa­da, jed­nak za­wsze wy­wo­ły­wa­ła śmiech.

Ja­sno oświe­tlo­ne po­miesz­cze­nie wy­da­wa­ło się zu­peł­nie pu­ste. Jako za­stęp­ca re­dak­to­ra na­czel­ne­go dzia­łu in­for­ma­cji Cole miał część biur­ka dla sie­bie. Otwo­rzył szu­fla­dę i wy­jął mo­ne­tę, a po­tem pod­szedł do znaj­du­ją­ce­go się w dzia­le spor­to­wym au­to­ma­tu z na­po­ja­mi i wy­stu­kał her­ba­tę z mle­kiem i cu­krem. Au­to­mat za­ter­ko­tał, za­kłó­ca­jąc ci­szę.

Kie­dy Cole wró­cił z pa­pie­ro­wym kub­kiem do sie­bie, trza­snę­ły drzwi w dru­gim koń­cu re­dak­cji i po­ja­wił się w nich ni­ski, siwy męż­czy­zna w pu­cho­wej kurt­ce i spodniach spię­tych ro­we­ro­wy­mi klip­sa­mi. Cole po­ma­chał mu ręką na po­wi­ta­nie.

– Sie­masz, Geo­r­ge.

– Cześć, Ar­thur. Czy jest ci zim­no?

Geo­r­ge za­czął zdej­mo­wać kurt­kę. Cia­ło we­wnątrz niej było małe i chu­de. Mimo jego wie­ku na­zy­wa­no go Głów­nym Goń­cem – był sze­fem ze­spo­łu re­dak­cyj­nych ku­rie­rów. Miesz­kał w Pot­ters Bar i do­jeż­dżał do pra­cy ro­we­rem, co dla Ar­thu­ra było nad­zwy­czaj­nym wy­czy­nem.

Od­sta­wił ku­bek, strzą­snął z sie­bie płaszcz prze­ciw­desz­czo­wy, włą­czył ra­dio i usiadł. Ra­dio za­czę­ło mru­czeć. Po­pi­ja­jąc her­ba­tę, pa­trzył pro­sto przed sie­bie. Po­miesz­cze­nie wy­glą­da­ło nie­chluj­nie – krze­sła po­usta­wia­ne byle jak, biur­ka za­wa­lo­ne ga­ze­ta­mi i ar­ku­sza­mi pa­pie­ru ma­szy­no­we­go. Z po­wo­du ubie­gło­rocz­ne­go pro­gra­mu oszczęd­no­ścio­we­go zre­zy­gno­wa­no z re­mon­tu, ale oto­cze­nie było zbyt zna­jo­me, żeby do­strze­gać ta­kie rze­czy. My­śli Cole’a krą­ży­ły wo­kół pierw­sze­go wy­da­nia ga­ze­ty, któ­re mia­ło się po­ja­wić na uli­cach za trzy go­dzi­ny.

Dzi­siej­sze pierw­sze wy­da­nie bę­dzie mia­ło szes­na­ście stron. Czter­na­ście z nich ist­nia­ło już w po­sta­ci wy­pu­kłych me­ta­lo­wych płyt w pra­sie dru­kar­skiej na dole. Za­wie­ra­ły re­kla­mę, ar­ty­ku­ły, pro­gra­my te­le­wi­zyj­ne i wia­do­mo­ści po­da­ne w taki spo­sób, żeby czy­tel­ni­cy nie zwró­ci­li uwa­gi na ich ak­tu­al­ność – przy­najm­niej ta­kie były za­ło­że­nia. Dzię­ki temu ostat­nia stro­na po­zo­sta­wa­ła dla re­dak­cji spor­to­wej, a pierw­sza dla Ar­thu­ra Cole’a.

Par­la­ment, strajk, in­fla­cja – to wszyst­ko były wczo­raj­sze hi­sto­rie. Każ­dą z nich da­ło­by się ubrać w dzi­siej­szy wstęp, jak na przy­kład: „W dniu dzi­siej­szym Rada Mi­ni­strów wsz­czę­ła do­cho­dze­nie w spra­wie nie­mal pew­nej wpad­ki rzą­du…”. Za­wsze moż­na coś ta­kie­go zro­bić. Wczo­raj­sza ka­ta­stro­fa sta­wa­ła się dzi­siej­szym new­sem: „Dzi­siej­szy świt ujaw­nił cały hor­ror.”. O wczo­raj­szym mor­der­stwie moż­na było na­pi­sać: „De­tek­ty­wi prze­trzą­snę­li dziś Lon­dyn w po­szu­ki­wa­niu męż­czy­zny, któ­ry…”. Pro­blem Ar­thu­ra ro­dził dzie­siąt­ki ba­na­łów. W cy­wi­li­zo­wa­nym spo­łe­czeń­stwie, gdy­by nie było new­sów, nie ist­nia­ły­by ga­ze­ty. Ze znie­cier­pli­wie­niem wy­rzu­cił z gło­wy tę wy­świech­ta­ną myśl.

Wszy­scy się zga­dza­li, że przez trzy dni na sześć pierw­sze wy­da­nie to śmie­cie. Nie była to jed­nak żad­na po­cie­cha, po­nie­waż dzię­ki temu Ar­thur Cole miał pra­cę. Od pię­ciu lat pia­sto­wał sta­no­wi­sko za­stęp­cy re­dak­to­ra in­for­ma­cyj­ne­go. W tym cza­sie sta­no­wi­sko na­czel­ne­go dwu­krot­nie wa­ko­wa­ło, ale za każ­dym ra­zem da­wa­no je młod­sze­mu kan­dy­da­to­wi. Ktoś zde­cy­do­wał, że by­cie nu­me­rem dwa to szczyt jego moż­li­wo­ści, z czym Ar­thur ab­so­lut­nie się nie zga­dzał.