Miłość - Kem Frydrych - ebook

Miłość ebook

Kem Frydrych

0,0

Opis

Miłość, Ufność i Oddanie,
ale nie takie, jakie znamy na co dzień.


Książka „Miłość”, jest kontynuacją pierwszej części „Wielki Nieobecny” opisującej historię chłopaka, na którego drodze los stawia dwie oryginalne dziewczyny, rozpoczynając w ten sposób jego niesamowitą wędrówkę w świecie, którego do tej pory nie uznawał. Bohater otwiera się na Miłość, która wywraca do góry nogami jego dotychczasowe życie. Do Karla zaczyna docierać, że można spoglądać na świat nie tylko fizycznymi oczami. Aby być z dziewczyną, musi zaakceptować fakt, że ludzie i spotykające go sytuacje nie do końca są takimi, jakie się z pozoru wydają i nic w życiu nie jest przypadkowe. Ale czy, gdy wszystko rozumie, będzie gotowy zostać ojcem wyjątkowego dziecka?

W kolejnych tomach ukażą się: „Pełnia” oraz „Kuszenie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 719

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Miłość sama w sobie jest nie do pojęcia,

ale dzięki miłości możemy pojąć wszystko”.

J. Tischner

Moi Drodzy,

Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli ochotę albo pomysł na napisanie czegoś małego, a nawet bardzo malutkiego, nie wahajcie się, p i s z c i e, bo może zdarzyć się, że porwie Was nieoczekiwanie fala natchnienia i powstanie coś niebywałego, czego nigdy byście się po sobie nie spodziewali. To nie jest fantazja, takie rzeczy naprawdę się zdarzają.

Tym razem dziękuje bardzo Kasi, że mogłam zamieścić w książce jej piękne wiersze i za to, że odbierała prawie każdy mój telefon, szczególnie, gdy tego bardzo potrzebowałam. Dziękuję również Wioli, że zawsze miała czas mnie gościć, a szczególnie, gdy pragnęłam podzielić się z nią tym, co przeżywałam, pisząc coraz bardziej zadziwiające fragmenty. A także Ładzie, że pewnego dnia, po powrocie z Tybetu wylądowała u mnie na wsi w jaskrawym, kiczowatym, cudnym swetrze i miała czas i siłę na nocne pogaduchy.

Kem+Frydrych

Projekt okładki:

Kem Frydrych

Wydawca:

Wielo-Ryba

Adres do korespondencji: [email protected]

www.wielkinieobecny.pl

Druk:

Sowa Sp. z o.o.

ISBN 978-83-944059-1-5

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kem Frydrych,

WIELO-RYBA Warszawa 2016

Tajemnice

Im dogłębniej pojmujesz swoje życie,

tym mniej wierzysz w zniweczenie go poprzez śmierć.

Lew Tołstoj

1. Małe tajemnice

Karl wracał z zakończenia roku szkolnego w ulubionej „Jedynce”. Sekcji sportowych, którymi się zajmował, było już tak dużo, że z trudem obsa­dził chłopakami wszystkie szkoły. Gdyby mu ich zabrakło, musiałby chyba prosić o pomoc Franka.

– Starszy pan wśród dzieciaków – roześmiał się i z satysfakcją uświadomił, że przed nim dwa miesiące wakacji.

Zadowolony spojrzał w niebo. Od kilku dni było wyjątkowo ciepło, więc zaraz po­myślał o wycieczce, którą planował od dłuższego czasu. Jego zegarek wskazywał dokładnie południe, a żołądek dawał znać, że rano wlał do niego jedynie kawę. Było dosyć wcześnie, ale postanowił zjeść wcześniejszy obiad, ponieważ przypomniał sobie o ryżu z warzywami, który stał w lodówce. Na jego wspomnienie odruchowo docisnął pedał gazu.

Miał dziś w planie pojechać po Anmarie, ale parkując pod domem, w porę przypomniał sobie, że kiedy ostatnio roz­mawiał z nią, prosiła, aby w poniedziałek nie przyjeżdżał po nią. Tłumaczyła, że chce sobie coś przemyśleć i będzie wracała pieszo. „Trudno, w takim razie pojadę do niej do domu” – pomyślał nie tracąc humoru. Dzisiaj kończyła opiekę o drugiej, więc spokojnie zdąży ze wszystkim, nawet z obiadem.

Wchodząc do domu skierował się do kuchni, a dokładnie do lodówki. Wyjął chińszczyznę i przełożył na patelnię. Kiedy jego ulubione danie pod­grzewało się, nastawił płytę, którą dostał od An­marie na Wigilię. Słuchając jej, dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że pierwszy utwór „Nella fantsia” pochodzi z „Misji”. Nie od razu go rozpoznał, ponieważ wprowadziła go w błąd zmieniona aranżacja i głos młodej wykonawczyni.

Siedząc na kanapie z talerzem w ręku, przypo­mniał sobie pierwszą wizytę u Anmarie, mając wra­żenie, jakby od tamtego dnia upłynęły nie dwa miesiące, a co najmniej kilka lat.

W pewnej chwili zastanowił się, ile czasu się znają. Dwa lata od potrącenia w metrze, rok od uratowania podczas wybuchu oraz dzie­więć miesięcy, od kiedy zaczęli się regularnie spotykać. Obliczył to błyskawicznie, mając dziwne odczucie, że intensywność ich znajomości stopniowana jest jak gdyby odgórnie. Aż trudno było mu uwierzyć, że wszystkie sytuacje, które go do tej pory spotykały, mające związek z dziewczyną, były przypadkowe.

Już przy Natalie przestawał wierzyć w przypadkowość zdarzeń, a przy Anmarie wskoczył chyba szczebel wyżej. Przeczuwał, że sytuacje związane z nią, coś oznaczają, w czym stale utwierdzała go jego przyjaciółka. Nauczony doświadczeniem wolał jednak o nic nie pytać, tylko uzbroić się w cierpliwość i poczekać na dalszy rozwój „wypadków”, które ostatnio były dla niego bardzo obiecujące.

Po pamiętnej wycieczce do lasu i jego osobliwych przeżyciach, pojawiło się ze strony Anmarie większe pragnienie bycia razem, a trzymanie się za rękę, stało nieodłącznym elementem ich spacerów, z czego przy każdej nadarzającej się okazji skwapliwie korzystał. Zrodziło się też większe zaufanie, zniknęła ostrożność i dystans.

Karl nie ukrywał, że przebywanie z dziewczyną było dla niego prawie tak ważne jak oddychanie czy jedzenie, mimo że przy każdym jej dotknięciu czuł się dziwnie. Na szczęście nie zwalało go już tak z nóg, jak na samym początku. Odkrył, że zamieniło się to w bardziej intymne przeżycie. Zauważył też, że podczas ich spotkań, jej spokój, pogoda ducha udzielały mu się prawie automatycznie. Żałował tylko, że ten stan nie mógł utrzymać się na stałe.

Pamiętał, że gdy pewnego dnia zapytał ją, czemu tak długo zwlekała z decyzją, aby wreszcie traktować go jak swojego chłopaka i chociażby trzymać go za rękę, odparła zdziwiona:

– Dlaczego krok po kroku dawałam ci się poznawać?

– ...?

– Pomyśl, co by się stało, gdybym na samym początku podała ci rękę, a ty byś się osunął na ziemię? Co byś wtedy o mnie pomyślał?

Karl nie musiał się nawet nad tym zastanawiać.

– Masz rację, pewnie to, co wszyscy.

– Albo dowiedział się o mnie tych wszystkich niecodziennych rzeczy od kogoś zupełnie obcego i nie zrozumiał ich znaczenia?

Pokiwał głową, wiedząc doskonale, co ma na myśli.

– Na początku mojej przemiany byłam przerażona, widząc, jak niektó­rzy ludzie reagują na mój dotyk. Mimo że dla mnie ten stan był cudowny, to miałam świadomość, że mogę pozostać do końca życia sama. Kto chciałby przebywać z takim „niebezpiecznym cudakiem”.

– Nigdy tak nie mów! – zawołał zbulwersowany. – Jesteś najcu­downiejszą istotą, jaką w życiu spotkałem i pewnie jedyną, bo… bo – tu zawiesił głos, zastanawiając się, co powiedzieć, aby nie przesadzić – bo innej już nie chcę szukać. Ja niedowiarek i ateista, przynaj­mniej uważający się za takiego, jeszcze chwilę, a zacznę dziękować temu… Bogu za to, że pojawiłaś się w moim życiu – zapewnił ją gorąco.

Anmarie roześmiała się z jego żywiołowej reakcji, a ponieważ siedzieli w jej ma­łej kuchni, wyciągnęła rękę ponad stołem i pogłaskała go po głowie. Chwycił ją i pocałował. Zrobił to z zamkniętymi oczami, bo już dawno zauważył, że wtedy bardziej czuje jej delikatną, fiołkową woń. Śmiał się, że jeśliby zgasły wszystkie światła, łącznie ze słońcem i księżycem, to zawsze odnajdzie ją po zapachu.

Karl skończył jedzenie i uznał, że pora zakończyć wspominki. Musi się opanować, bo jeszcze trochę, a sam uzna się za czubka i dobrowolnie podda leczeniu. Pokrzepiony tą „optymistyczną” myślą, postanowił wziąć prysz­nic. Korzystając z tego, że był sam i nigdzie się nie spieszył, przedłużył toaletę,

bo rano zaspał i nie zdążył się ogolić.

Skontrolował czas i stwierdził, że ma go jeszcze sporo. Musi przecież dać Anmarie dojść do domu i trochę odpocząć. Wychodząc z łazienki, uśmiechnął się, bo przypomniał sobie, jak ostatnio zastrzegała się, że nie chce, aby w lato stale ją odwoził. – Przyzwyczaję się do jeżdżenia i zapomnę, co to spacer. Muszę jak ty, dbać o kondycje – oświadczy­ła kategorycznie, co w jej ustach zabrzmiało dość zabawnie. W efekcie usta­lili, że będzie przyjeżdżał po nią jedynie w środy i piątki oraz zawsze, gdy pada deszcz. Dziś jednak był poniedziałek i na opady się nie zanosiło, mu­siał, więc cierpliwie czekać do godziny wpół do trzeciej.

– O kurcze! Dziś jest poniedziałek! – jęknął, bo przypomniał sobie o czymś istotnym. Akurat ten dzień Anmarie spiskując z Natalie, ustaliły dniem bez samochodu i czekał go spacer. – Tak to jest, kiedy ma się na głowie dwie „baby” – mruknął, ale na dobrą sprawę nie miał im tego tak bardzo za złe. Tyle lat obywał się bez auta, że przechadzka dobrze mu zrobi. Ponieważ było zbyt gorąco na bieg, żeby zdążyć, musiał wyjść z domu dużo wcześniej. Nie chciał wpaść do niej cały spocony. Jeszcze nie byli na tym etapie znajomości, żeby brał u Anmarie prysznic.

Szykując się do wyjścia, przypomniał sobie jeszcze, że coraz częściej mówiła mu otwarcie o swoich odczuciach. Wyszło na jaw, że prawie stale postrzega ludzi w ten niesamowity sposób, otoczonych mgłą.

Na początku sądził, że jest to niebywała frajda, wiedzieć, co skrywa ser­ce każdego człowieka. Ona jednak szybko wyprowadziła go z błędu: – A jeśli ci powiem, że jedynie niewielka garstka ludzi jest w miarę jasna, a reszta nieprzyjemnie ciemna, to jak myślisz, przyjemny jest to dla mnie widok?

Gdy mu to uświadomiła, od razu zmienił zdanie i był pełen podziwu dla niej, że mimo swoich umiejętności, nigdy nikogo nie osądza, cho­ciaż mogłaby to robić, widząc ludzi od środka, to znaczy ich wady. Mówiła mu o nich jedynie po to, aby uświadomić pewne procesy zachodzące w życiu człowieka.

– Często człowiek prosty, wyglądający śmiesznie, a na­wet groźnie ma jaśniejsze wewnętrzne światło od wykształconego czy du­chownego. I dlatego nieraz wolę zwrócić do takiego niezbyt eleganckiego niż tego, który jeździ limuzyną, a wewnątrz jest cały czarny – wyjaśniła mu. Gdy tylko to usłyszał, natychmiast przypomniał sobie jej zasłabnięcie podczas jednego z ich pierwszych spacerów. Teraz był już pewien, że miała wtedy kontakt z takim człowiekiem i to z jego powodu zrobiło jej się słabo. Był nim zapewne mężczyzna, który wysiadł z eleganckiego Volvo i szedł obok nich przez chwilę.

Karl przerwał rozmyślania i podszedł do szafy, zastanawia­jąc się, jaką ma włożyć koszulę. Zdecydował się na niebieską, bo ostatnio przy Anmarie polubił ten kolor.

Kiedy był gotowy do wyjścia wsunął do kieszeni oku­lary przeciwsłoneczne, a to z powodu Natalie. Wczoraj wieczorem wygłosiła mu wykład o szkodliwych niektórych promieniach słonecznych, wiercąc dziurę w brzuchu, aby zaczął je nosić. Wiedział o tym wszystkim, ale do tej pory nie zawracał sobie głowy okularami. Przynajmniej do momentu, kiedy mieszkał sam. Odkąd pojawiła się jego „bratnia dusza”, wiele się zmieniło, a kiedy dołączyła jeszcze Anmarie, to prawie wszystko.

Idąc ulicą, wpadł na pomysł, aby i Anmarie kupić na lato okulary. Nigdy nie chciała przyjąć czegokolwiek, więc postanowił po­wtórzy jej wszystko, co usłyszał od Natalie i wtedy nie będzie mogła mu odmówić.

Kiedy pół godziny później skręcił w jej ulicę, stwierdził, że spacer dobrze mu zrobił. Ostatnio zbyt często jeździł autem i odstawienie go, było dobrym pomysłem. Dochodząc do kamienicy, już z daleka dostrzegł Anmarie spacerującą po chodniku. Gdy tylko go zobaczyła, ruszyła bez namysłu w jego stronę, w efekcie czego, spotkali się na środku trawnika.

– Co panienka robi tu sama? – zapytał, całując ją w czu­bek głowy. – Albo kogo tak wypatruje? Można wiedzieć?

– Och, takiego jednego odważnego, co to niczego się nie boi – odparła ze śmiechem, biorąc go pod ramię.

– To niby ja jestem tym odważnym? – ucieszył się z komplementu. – Skąd wiedziałaś, że się zjawię?

– Przeczuwałam, że przyjdziesz– przy­znała, spoglądając na niego swym czarującym błękitem.

– Miło mi – zamruczał, przytulając ją do siebie. Ponieważ na­tychmiast poczuł jej delikatną „falę” i lekkie kołysanie, szepnął jej do ucha: – Jeśli będziesz tak na mnie spoglądała, to obawiam się, że będę miał trud­ności z dotarciem tam, gdzie zaplanowałem dziś z tobą iść.

– A dokąd idziemy? – zaciekawiła się, spuszczając szybko wzrok.

– W stronę centrum, ale nie zbyt daleko. Mam nadzieje, że nie masz nic przeciwko temu?

– Nie. Oczywiście, że nie. Przy tobie zachowuje się normalnie, a nie jak dzikuska .

– To tu – wskazał ręką, kiedy dotarli do sklepu. – Niedawno był Dzień Dziecka, a ponieważ nic ci nie kupiłem, postanowiłem to nadrobić. Podaruję ci okulary – stwierdził, otwierając drzwi i przepuszczając Anmarie, która tym razem nie oponowała.

– Dzień Dziecka? Ach rzeczywiście, był trzy tygodnie temu.

– Natalie zrobiła mi wykład na temat szkodliwości promieni słonecz­nych na oczy i kazała je nosić – mówiąc to, wyciągnął swoje i założył. – Jak wyglądam?

Roześmiała się.

– Co? Aż tak źle? – zapytał, marszcząc brwi.

– Nie skąd. Wyglądasz jak bohater filmu akcji.

– A nie filmu grozy?

– Nie. Wyglądasz tajemniczo.

– Nie mogę przecież kupić sobie różowych. Już i tak mam fioletowy

sa­mochód, a gdy idę z tobą, wszystko wydaje mi się różowe.

Kiedy Anmarie dała się wreszcie przekonać i wybrała okulary, sam jej założył.

– Wyglądasz interesująco i również tajemniczo. Będę musiał bar­dziej cię strzec – zażartował, całując ją szybko w czubek nosa.

– Bardzo dziękuję za prezent. Mogą być?

– Wyglądasz, jak mawia Natalie – super! – odparł i biorąc ją za rękę, zapytał: – W którą stronę ruszamy?

Anmarie rozejrzała się najpierw w prawo, a potem w lewo. Widział, że się zastanawia. – Idziemy w prawo!

– OK. W prawo.

Szli, milcząc. Anmarie rozglądała się, próbując zapew­ne przyzwyczaić wzrok do szkieł.

– Dawno tu nie byłam i widzę, że sporo się zmieniło. O! W tym miejscu był kiedyś bar mleczny, a teraz już go nie ma! Zawsze wpadałam do nie­go na pierogi z serem oraz na czerwony barszcz.

– Ja też byłem w nim kilka razy, ale wybierałem naleśniki.

Idąc, Karl nagle poczuł zapach piwa i papierosów. Odruchowo objął Anmarie ramie­niem. – Karl, wszystko w porządku – szepnęła.

Mijali właśnie piwiarnię, ze środka której wyszła akurat grupa mężczyzn. Zachowywali się głośno, a kilku z nich zataczało się. Nagle sto­jących najbliżej, spojrzał na dziewczynę i zawołał: – Właśnie takiej panience chcę się przedstawić! – I złapał Anmarie za rękę, pociągając do siebie. Karla reakcja była natychmiastowa. Szybciej, niż usłyszał krzyk Anmarie, chwycił mężczyznę i zawiany piwosz zrobił obrót w powie­trzu, lądując jak długi na chodniku. Wszystkich zamurowało, szczególnie towarzystwo z piwiarni. Niedoszły adorator oszołomiony powoli i niezgrabnie zbierał się z beto­nu, nie bardzo wiedząc, co się stało.

– Karl, wszystko dobrze – szepnęła Anmarie. – Daj mi z nim chwilkę porozma­wiać – dodała, zdejmując okulary i podchodząc do mężczyzny.

– Bądź ostrożna!

– Przepra­szam, mój chłopiec myślał, że ma pan wobec mnie złe zamiary – tłumaczy­ła nieznajomemu, pomagając mu wstać. W chwili, gdy spojrzała na niego, mężczyzna znieruchomiał i zaczął się tak wpatrywać w Anmarie, jakby nic innego dla niego nie istniało. Stał niczym zahipnotyzowany, nie odrywając od niej oczu.

Karl chciał do nich podejść, ale czuł zdumiony, że nie może się ruszyć. Miał odczucie, jakby nogi wrosły mu w chodnik albo każda ważyła, co najmniej tonę. Dodatkowo, jak w kalejdoskopie przewijała mu się przed oczami podobna scena, w której Anmarie jemu pomaga wstać. Scena ze snu, który śnił wiele razy.

Kiedy mógł się już poruszyć, został na miejscu, ponieważ zdał sobie sprawę, że coś ważnego dzieje się między jego dziewczyną, a mężczyzną. Gdy podała mu rękę, Karl wiedział, że pomaga mu, w inny sposób, niż się to wszystkim wydawało.

Zdarzenie trwało może minutę, może dwie, ale dla niego zostało rozciągnię­te w czasie, jakby miał bardzo dokładnie zobaczyć każdy szczegół tej sceny. Kiedy Anma­rie puściła ramię mężczyzny, a on wrócił do swoich kolegów, zapytał szeptem:

– Możemy już iść, nic ci nie jest?

– Tak, wszystko w porządku.

– Nawet go nie przeprosiłem – westchnął.

– Nie przejmuj się, nawet by nie usłyszał twoich przeprosin – odparła cicho Anmarie.

– Pomagałaś mu się podnieść, ale on zachowywał się tak, jakbyś go za­czarowała. Czy przypadkiem nie działo się coś więcej?– zapytał, gdy ode­szli już spory kawałek i grupa mężczyzn zniknęła im z oczu.

Anmarie chwyciła Karla za ramię i odpowiedziała z uśmiechem:

– Jesteś bardzo spostrzegawczy, mój kochany.

Karl zerknął, nie wiedząc, z czego bardziej się cieszyć. Czy z tego, że pierwszy raz powiedziała do niego „kochany” czy ze swojej intuicji.

– Nigdy nie wiadomo, co w człowieku drzemie. Ten płomyk, o którym ci kiedyś mówiłam, często w ludziach agresywnych czy brutalnych ledwo się tli. Ale nieraz jest odwrotnie. Człowiek wyglądający zewnętrznie na nieokrzesanego w środku jest inny, a w jego wnę­trzu świeci mocne światło. Dlatego nie osądzam nikogo po wyglądzie, czy po tym, co mówi, albo jak się zachowuje. Jest to często mylące.

– I ten, którego właśnie spotkaliśmy, był taki? – spytał, oglądając się mimo woli za siebie, jakby sprawdzał, czy mężczyzna przypadkiem nie idzie za nimi.

– Nie, ten nie. Jego światło paliło się bardzo słabo, ale na tyle mocno, że kiedy przechodziliśmy obok, poczuł potrzebę kontaktu z kimś, kto mógłby mu pomóc. Ponieważ nieraz mam tego świadomość, to taki z pozoru chuligański wybryk postrzegam inaczej. Jego głęboko skryte światło ostatkiem sił popchnęło go do takiego zachowania. Trafił akurat na mnie, chociaż mogła to być równie dobrze inna osoba. Przez to, że złapał mnie za rękę, popłynęła pomoc dla niego.

– Domyśliłem się tego, widząc, jak na ciebie patrzył.

– Tamta dziewczyna w szpitalu, o której ci opowiadałam, pomagała w ten właśnie sposób umierającej osobie. Przez to, co wtedy widziałam, ja również postanowiłam spróbować pomagać ludziom. Powoli się tego uczę. Jest wiele sposobów na to, a ja nie jestem tu kimś wyjątkowym.

– Myślałem, że pomaga się tylko umierającym?

– Ależ skąd. Można pomagać wszystkim, ale w większość tylko ciężko chorzy zdają sobie sprawę, w jakim są stanie, w odróżnieniu do ludzi zdro­wych i na pierwszy rzut oka dobrze funkcjonujących. Ci najczęściej nie są świa­domi swego stanu.

– Dopóki nie powali ich choroba?

– Tak, dopóki nie zostaną ostrzeżeni.

– Ale wtedy też nie zawsze coś z tym robią.

– Jak sądzisz, jak zareagowałby człowiek idący ulicą, do którego podeszłabym mówiąc, że potrzymam go za rękę, aby pomóc jego wewnętrznemu światłu?

– Zapewne dziwnie i lepiej, abym znajdował się wtedy w pobliżu! – zawołał, niby żartują, ale z nutą niepokoju w głosie.

– Dlatego jestem uważna, kiedy ktoś do mnie podchodzi i coś chce. Pró­buję wówczas wyczuć jego potrzeby, niestety, takich osób jest niewiele.

Nagle Karl zadał Anmarie pytanie, które już od dawna chodziło mu po głowie: – Wytłumacz mi, czemu unikasz pewnych ulic i miejsc?

– To, że ludzie nie zdają sobie sprawy ze swojego stanu, to jedno, a to, że ich własny stan wzbudza w nich agresję do innych, to drugie – odpo­wiedziała, spoglądając w skupieniu na Karla, jakby chciała sprawdzić, czy rozumie o co jej chodzi.

– Sama twoja obecność tak na nich działa?

– Prawdopodobnie – odparła zadowolona, że nie musi mu nic więcej tłumaczyć.

– Ale teraz częściej wychodzisz na spacery? Czyżby to dzięki mnie? – zapytał, chcąc bardzo, aby tak było.

– Tak, dokładnie.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – zawołał, przystając i obejmując ją uradowany.

2. Czarna noc

Były wakacje i Karl postanowił zrobić porządek w do­kumentach. Pootwierał wszystkie teczki i potrzebne papiery odkładał, a niepotrzebne wrzucał do kosza. Siedząc przy biurku, jednocześnie zastanawiał się nad swoim życiem, w którym najważniej­sze miejsce zajmowała Anmarie, potem była przyjaźń z Natalie i Alexem, a następnie praca z dzieciakami i dopiero na samym końcu jego treningi.

Uśmiechnął się, bo nigdy nie przypuszczał, że takie będą kiedyś jego priorytety. Spoglądając wstecz, doszedł do wniosku, że bardzo dużo zmieniło się z chwilą odejścia jego mat­ki, a praktycznie wszystko. Jak gdyby z jej śmiercią zrobiło się miejsce dla innych osób i innych spraw. „Umarł król, niech żyje król” – przyszła mu do głowy słynna maksyma, gdy wynosił kosz z papierami.

Wracając, odruchowo spojrzał w niebo. Cały tydzień była piękna sło­neczna pogoda, a teraz powoli zaczęły pojawiać się chmury. Ponieważ od niedzieli zapowiadali zmianę aury, postanowił, że jutro koniecznie wybierze się gdzieś z Anmarie.

– Miałam sen, śniły mi się ruiny, do których jeszcze nie udało nam się dotrzeć – poinformowała go już na początku rozmowy, gdy po obiedzie zadzwonił do niej.

– Nie ma sprawy, możemy się tam wybrać, tylko pamiętaj, że to jest kawałek drogi. Z opisu wynikało, że prawie dwie godzin marszu, w jed­ną stronę. Powinniśmy zabrać ze sobą prowiant i wodę.

– Doskonale! – ucieszyła się. – Zrobimy postój na drugie śniadaniem. Może po drodze będzie polanka albo szałas?

– Jeśli nie, to ci go zbuduję – roześmiał się.

Kończąc rozmowę, wiedział, że następny dzień zapowiadał się wręcz cu­downie.

Dobry humor Karla od razu udzielił się Natalie i po powrocie z pracy zrobiła pyszną kolację.

– Co nowego powiedziała ci ostatnio twoja ukochana? Dawno nic mi nie opowiadałeś – oznajmiła, jakby skarżąc się.

– Wracasz późno, do tego zmęczona. Nie chce mi się gadać do kogoś, kto przysypia przy stole i do tego pochrapuje.

– Wiesz, że nie chrapie, najwyżej posapuje – odparła urażona, wydyma­jąc policzki niczym obrażona dziewczynka.

Udał, że tego nie widzi i zaczął opowiadać:

– Ostatnio mówiła mi, że gdy widzi ludzi otoczonych mgłą, najczęściej ma ona ciemny kolor i spowodowana jest najgorszymi cechami człowieka. Im mniej ich w nim, tym mgła jest jaśniejsza.

– Rozumiem, że gdy ich nie ma wcale, to z serca wybija jasne światło?

– Skąd wiesz?

– Czytałam o tym. To jest wiedza, którą można znaleźć, jak się wie, gdzie jej szukać – odparła. – Ponieważ do tej pory nie spotkałam takiej osoby, to mam nadzieję, że kiedyś zabierzecie mnie ze sobą, abym i ja mogła porozmawiać z twoją Anmarie. Jak się już nią nacieszysz i odstąpisz na trochę.

– Zastanowię się, a teraz opowiem ci, co ostatnio nam się przydarzyło. Szliśmy ulicą i w pewnym momencie z piwiarni wyszła grupa podchmielonych mężczyzn, z których jeden złapał Anmarie za rękę. Domyślasz się oczywiście, jaka była moja reak­cja? Nawet nie zdążyłem pomyśleć, a facet leżał na chodniku.

– Szkoda, że mnie tam nie było. Chyba powinnam zacząć was śledzić, bo zaczynają mnie omijać, co ciekawsze kawałki z two­jego życia, mój ty rozbójniku.

– Wprawdzie Anmarie zawołała, abym tego nie robił, ale zrobiła to zbyt późno. Gdy jegomość zbierał się z chodnika, podeszła do niego i żebyś widziała jego oczy! Patrzył na nią jak zahipnotyzowany.

– Czyli dokładnie tak jak ty – zachichotała.

– Bądź przez chwilę poważna, mówię całkiem serio. Czułem, że wpływa na niego w jakiś szczególny sposób. Wszystko trwało nie więcej niż minutę. Potem on poszedł w swoją stronę, a my w swoją.

– A zapytałeś ją o to?

– Oczywiście. Odpowiedziała, że kiedy wewnętrzne światło człowieka zaczyna słabnąć, to motywuje go, aby poprosił o po­moc.

– I dlatego on tak się zachował?

– Tak. Chciał się jej przedstawić, a ona odebrała to, jako prośbę. Wyobrażasz sobie?

– Rozumiem, że w inny sposób nie był w stanie dać jej znać, że z jego światłem jest kiepsko – zrozumiała w lot i roześmiała się. – To znaczy, że jeśli ktoś mnie zwymyśla, to będzie znak, że mam mu pomóc i potrzymać za rękę?

Karl zastanawiał się przez chwilę. Spostrzeżenie dziewczyny było cał­kiem trafne, tylko jak to zastosować w życiu? Nagle zaczął się śmiać.

– Wyobraziłem sobie rozróbę na rynku, gdy między ciosami zaczynam opowiadać kolesiom o ich wewnętrznym świetle

– To chyba nawet nie musiałbyś ich nokautować, zapewne sami by padli z wrażenia.

Nagle cała wesołość Karlowi przeszła. Zmarkotniał i odparł z westchnie­niem:

– To samo powiedziała Anmarie. Nikt nie zdaje sobie sprawy, w jakim jest stanie. Powiedziała nawet, że gdyby zaczęła napotkanym na ulicy ludziom mówić o tym, to zapewne zostałaby wzięta za nawiedzoną albo szaloną. Co na jedno wychodzi.

– Tak, trudno jest zmieniać świat na lepszy, gdy nie chcą tego sami lu­dzie – stwierdziła Natalie. – Karl, koniec na dzisiaj, idę spać. Nie zapomnij zapytać An­marie, kiedy zabierzecie mnie na wycieczkę – przypomniała sobie, gdy zegar w korytarzu wybijał jedenastą, a oni rozchodzili się do swoich pokoi.

– OK. Podanie zostanie rozpatrzone w odpowiednim terminie – od­rzekł, znikając za drzwiami sypialni.

Karl leżąc w łóżku, przypomniał sobie scenę sprzed piwiarni. Tym razem jednak, na co innego zwrócił uwagę. Jeśli on odczuł pożądliwe pragnienia pijanego faceta, to widocznie ma je w sobie. Czuł prawie namacalnie jego podniecenie. Anmarie natomiast dostrzegła w nim zupełnie, co innego, potrzebę pomocy.

Po tym odkryciu dłuższą chwilę zastanawiał się nad swoją reakcją. An­marie miała w sobie miłość, więc usłyszała wołanie o pomoc. A co z nim? Co on ma w swoim wnętrzu? Jeśli odczuł u mężczyzny jedynie pożądanie, oznaczało, że cały czas ma je w sobie. Każde z nich zareagowało na co innego. On na pożądanie, Anmarie na miłość.

– O cholera – zaklął i wypuścił powietrze z płuc, aby zaczerpnąć go ponow­nie. Zawsze, kiedy coś bardzo mocno go zaskakiwało, czuł, że brakuje mu tchu. A to, do czego właśnie doszedł, zaskoczyło go kompletnie. Sądził, że ma już za sobą fazę namiętnego pragnienia dziewczyny, ale widocznie tak mu się tylko wydawało. Możliwe, że były to jedynie jego pobożne życzenia czy raczej wyobrażenia o sobie. Nagle przypomniał sobie, co powiedział mu kiedyś Frank. – Nieraz na­sza ciemna strona tak się schowa i zakamufluje, że sądzimy, iż nie mamy jej już w sobie, a ona jest, ale mocno ukryta. Czeka.

– Cholera! – A co się stanie, jeśli to wszystko wybuchnie w nim i to przy niej? Czy zdoła się opanować? Od niedawna wydawało mu się, że będąc z Anmarie, jest już prawie doskonały, a oto zostało mu ukazane, jak jest z nim naprawdę. Gdyby nie miał w sobie tego pragnienia, nie odebrałby go u nieznajomego i nie nastąpiłby w nim natychmiastowy rezonans. „Uderz w stół, a nożyce się odezwą” – po­myślał podłamany, bo oto stanęły mu przez oczami sceny z przeszłości. Wyraźnie odczuł w sobie wszystko to, co go wówczas tak silnie opanowało, wręcz osaczyło.

– Oto kłania się mroczna strona mojej osoby – jęknął, zakrywając twarz ramieniem. Doskonale pamiętał satysfakcję z pokonania przeciwnika i pokazania światu swojej sił. Zwierzęce odczucie władzy – samca przewodzącego w stadzie. Pozostałych emocji, które miały związek z Moniką, nie miał odwagi wspominać.

Wzdrygnął się i czując ciarki na całym ciele, próbował natychmiast usu­nąć sprzed oczu tamte wspomnienia. Z oczami nie było problemu, wy­starczyło, że je otworzył. Gorzej było z tym, co miał w głowie i w środku. „Żeby tylko Anmarie nie do­wiedziała się o tym” – rozmyśla gorączkowo, mając nadzieję, że może już trochę się zmienił.

Przebywając z nią bardzo się starał, ale i sam odczuwał, że jest spokojniejszy, bardziej delikatny i to nie tylko w stosunku do niej. Nie od­bierał już tych wszystkich emocji, które kiedyś stale mu towarzyszyły i stale nim szarpały. Podniecenia, dzikiej euforii oraz irytacji czy wręcz złości. Emocje, które teraz zaczęły się pojawiać, były całkiem inne. Przypo­minały deszcz padający w upalny dzień i przynoszący ulgę, radość. Obmywający ciało z trudu i chaosu, który odświeża i daje wy­tchnienie. Pojawiały się owszem i pragnienia, ale zupełnie innej natury, o którą by się nawet nie podejrzewał.

Kiedy tak rozmyślał, przypominając sobie uczucia, które mu coraz częściej towarzyszyły, odkrył, że to Anmarie budzi w nim ten nowy stan. Może radość, którą wtedy odczuwa, podsyca i karmi jego wewnętrzne światło? Mówiła przecież, że każdy je ma. W trakcie swoich nocnych rozważań doszedł do wniosku, że jeszcze da­leka droga przed nim. Zmęczony i rozbity usnął dopiero nad ranem.

3. Z nieba czy z kosmosu?

– Nie możesz zabawić się w pogodynkę i powiedzieć, czy mamy obawiać się deszczu na zakończenie naszej wędrówki? – zapytał, wysiadając z auta i rozglądając się po niebie.

– Nie, ponieważ nie wiem – odparła Anmarie, podając mu rękę, kiedy otworzył jej drzwi. – Karl, każda pogoda jest dobra. Jeśli spadnie deszcz, też będzie przyjemnie. Jest bardzo ciepło, więc jeśli nawet trochę zmokniemy, ubrania szybko nam wyschną.

– Najwyżej założę ci moją judogę. Zabawnie będziesz w niej wyglądała.

– Na pewno ciekawie bym się prezentowała w czymś, cztery numery za dużym – śmiała się, idąc w kierunku ścieżki, prowadzącej na skarpę.

Karl niósł plecak, który tym razem był bardziej obciążony niż zwykle. Natalie przy­gotowała mu kilka frykasów, tak samo jak Anmarie.

Stosunkowo szybko pokonali podejście i kiedy stanęli nad urwiskiem, ukradkiem przypatrywał się dziewczynie. Bardziej niż widoki ciekawiło go jej zacho­wanie. Nieustanny zachwyt na jej twarzy był dla niego czymś niepojętym. Patrząc na nią, zastanawiał się, jak długo będzie trwał?

Kiedyś porównał ją do dziecka i pomyślał, że obrazy ukazywane są jak coraz to nowe zabawki, które nigdy jej się nie znudzą. Cieka­wiło go, czy on też mógłby stać się taki jak ona?

Przyłapywał się nieraz na tym, że pragnął tego, jednocześnie obawiając się, czy jego coraz większa wrażliwość i delikatność w stosunku do Anmarie, nie wpłynie na jego oce­nę, jako mężczyzny. Będąc czułym w stosunku do dziewczyny, liczył, że nadal będzie odbierany, jako stuprocentowy facet.

Zastanawiając się nad tym, odkrył nagle, że czułość i delikatność można połączyć z od­wagą i siłą. Po przeżyciach wczorajszej nocy, bardzo chciał, aby nie było już w nim miejsca na dawne niskie pragnienia, które tak dobrze znał z przeszłości. Westchnął, ponieważ trochę się jeszcze ich obawiał. Zerknął dyskretnie na dziewczynę, mając nadzieję, że nie zdaje sobie sprawy z jego rozterek. Nieste­ty mylił się, a przekonał się o tym nieco później.

– Widzę, że jesteś czymś zmartwiony. Mam nadzieję, że wycieczka po­prawi ci humor – odezwała się, odwracając w jego stronę.

– Nie mogłem w nocy spać, ale poza tym wszystko ze mną w porządku – zapewnił ją, próbując uśmiechem zatuszować zmieszanie.

– To ruszajmy! – zawołała, kierując się na zielony szlak.

Zawsze, gdy szli przez las, opowiadała mu o różnych roślinach rosną­cych przy drodze. Tak było i tym razem. Znała je prawie wszystkie.

– Wydaje mi się, że na świecie nie ma rośliny, która by do czegoś nie służyła – powiedziała, zrywając zielony listek z żółtym kwiatkiem. – Pro­blem tkwi jedynie w tym, że nie wiemy, do czego została stworzona. Na przykład ta: Glistnik – jaskółcze ziele, doskonale nadaje się do leczenia miejsc na skórze, które zaczynają nas niepokoić. Na przykład, gdy swędzi nas między palcami stóp lub przybłąka się nam kurzajka.

– Gdy mamy grzybicę? – zapytał wprost, uśmiechając się pod nosem, ponieważ już dawno zauważył, że Anmarie prawie zawsze opisuje rzeczy nieprzyjemne w delikatny sposób.

– Tak też można powiedzieć, ale ja wolę po swojemu – roześmiała się.

Kiedy skończyła mówić, Karl zaczął pogwizdywać melodie, którą An­marie szybko podchwyciła i zaczęła nucić.

– Znasz ją?

– Oczywiście, to „Deszczowa piosenka” – odparła zadowolona, po czym zerwała kolejny liść i znowu zaczęła mu tłumaczyć:

– Kiedy mocno się uderzysz, obłóż to miejsce listkami Babki Lancetowa­tej. Zapewniam, że pomoże i nie będzie siniaka.

– A jak będę miał podbite oko, to też? – zaczął żartować.

– Tego nie wiem, ale kiedy już będziesz miał je w takim stanie, to zasto­suj moją metodę, wtedy się przekonamy – odparła, biorąc go za rękę.

– Nie jesteś przypadkiem głodna? – zapytał, z przyjemnością odczuwając cie­pło jej dłoni.

– Jeszcze nie, ale jeśli ty masz ochotę, to możemy się zatrzymać.

– A może chcesz odpocząć?

– Nie, ale pamiętam, że obiecałeś zrobić mi szałas – Zerknęła na niego prawie kokieteryjnie.

Przekomarzając się i śmiejąc, nawet nie wiedzieli, że przeszli cały szlak. Kiedy dostrzegli prześwity między drzewami, Anmarie ucieszyła się: – Chyba jesteśmy na miejscu.

Miała rację, bo oto ich oczom ukazała się wspaniała polana. Nie wyszli całkiem z lasu, gdy dziewczyna zatrzymała się i unosząc głowę, spojrzała zachwycona do góry. Karl spojrzał w tę samą stronę, ale nic szcze­gólnego nie zobaczył. Anmarie stała wpatrzona w niebo dobrych kilka minut.

Czekał cierpliwie, ale w końcu nie wytrzymał i zapytał:

– Kochanie, co tam ciekawego zobaczyłaś?

– A, no tak... – szepnęła, odwracając się powoli i spoglądając na niego błyszczącymi oczami – ty tego nie widzisz.

Zaprzeczył, chociaż nie miał pojęcia, co ma na myśli. Ponownie zerknął do góry i wtedy poczuł, jak bierze go za rękę i coś cicho mówi.

Nie odzywał się, czekając, co będzie dalej. Lekko zawirowało mu w głowie i zaskoczony spostrzegł w górze słup świa­tła, który spływał wprost z nieba. Z każdą chwilą robił się coraz jaśniejszy albo może on widział go wyraźniej? Miał barwę opalizującej bieli z odrobi­ną złotych przebłysków i spływał na ziemie niczym żywa, połyskująca, mleczna struga, znikając między konarami drzew. „To płynie chyba z kosmosu?” – pomyślał zdumiony.

– Widzisz to światło?

– Dziwne, ale widzę – odparł oszołomiony, czując się podobnie jak wte­dy, gdy oglądał z jej pomocą na skarpie wiosenną moc ziemi i budzącej się przyrody.

Anmarie najwyraźniej odbierała wszystko w doskonały i czysty sposób, bez żadnych barier czy zahamowań spowodowanych ciemną zasłoną, którą osnuci byli ludzie. Docierał do niej prawdziwy obraz rzeczywistości i otaczającego ją świata. Zarówno ten piękny jak i ten mniej ciekawy.

– Chodź! Zobaczymy, dokąd ono płynie – powiedziała i pociągnęła Karla za sobą.

– Nie musisz mnie zachęcać, sam jestem ciekawy.

Trzymając się za ręce ruszyli przed siebie. Po paru minutach stanęli na środku łąki. Polana nie wyróżniała się niczym szczególnym, może jedynie tym, że była duża i prawie idealnie okrągła.

Nagle Anmarie zawołała: – Spójrz tam! – I wskazała ręką skraj lasu.

Dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym stali, zobaczyli wśród drzew stare ruiny.

– To pewnie ten zabytek z opisu – powiedział Karl i zerknął do góry, gdzie dziwne światło znikało, aby pojawić się znowu. Teraz już wyraźnie widzieli, że płynęło do ruin. Tuż nad dachem podobne było do tęczy, tyle że przeplecione złotymi promieniami.

Zafascynowani przeszli polanę i stanęli przed zniszczoną przez czas i przy­rodę małą kaplicą. Świadczył o tym drewniany krzyż na szczycie dachu.

– Chcesz tam wejść? – zapytał Karl, zerkając na dziewczynę.

– Nie wiem. Może poczekajmy – poprosiła niezdecydowana i w tym momencie z oddali dał się słyszeć stukot kopyt i męski głos poganiający konia. Spojrzeli na siebie i ruszyli szybko do pobliskich zarośli.

Po paru minutach na piaszczystej drodze pojawił się konny zaprzęg i przed kaplicę zajechał wóz. Wysiadł z niego młody mężczyzna i kobieta trzymająca w ramionach niewielkie zawiniątko. Nie wiedzieliby co to, gdyby nie rozległo się kwilenie dziecka. Para podeszła do starych drzwi i zakołatała w nie. Anmarie zerknęła w gorę i szepnęła:

– Spójrz!

Snop światła płynący z nieba zaczął się powiększać, a jego barwa zmieniać. Po chwili cały był złoty i Karl z wrażenia, aż westchnął. Nie odrywał od niego wzroku, czując się powoli jak w bajce Disneya. Obserwował, jak spływa na dach starej budowli niczym kaskada wody ze złotego kosmicznego strumienia.

Nagle coś odwróciło ich uwagę od niezwykłej jasności. Było to skrzyp­nięcie drzwi, które powoli się otworzyły i z wnętrza wyszedł ktoś w długiej, ciemnej szacie.

– Zobacz, to pewnie zakonnik – szepnęła przejęta dziewczyna. – Wi­działam raz takiego w szpitalu.

Mężczyzna w habicie wpuścił przybyłych do środka, pozostawiając otwarte drzwi.

– Podejdziemy bliżej – poprosił Karl i pociągnął Anmarie za sobą.

Zajrzeli do środka. Złota poświata przenikała dach i rozświetlała mrok, dzięki czemu widzieli dokładniej, co działo się wewnątrz. Rodzice dziecka stali na środku tuż przed niewielkim stołem zbitym z dwóch grubych bali, na którym stał krzyż i dwie zapalone świece. Przez niewielkie okno z witra­żem, umieszczone prawie pod sufitem, wpadało do środka trochę koloro­wego światła.

Zakonnik podszedł do pary z dzieckiem i zaczął coś mówić. Nie słyszeli słów, bo wypowiadał je cicho, ale za to widzieli, jak złote światło staje się bardziej migoczące. Spływało w dół, otulając stojącą na środku trójkę. Po chwili prawie zniknęli w jego blasku.

Karl miał świadomość, że jest świadkiem czegoś niezwykłego.

– To jest chyba chrzest dziecka? – szepnęła zachwycona Anmarie. – Pierwszy raz widzę coś tak cudownego.

– Ja tym bardziej i to w takich ruinach – odparł cicho nie mogąc ode­rwać wzroku od światła, które powoli zaczęło zmieniać barwę. W zależności od wypowiadanych słów dochodziły nowe kolory: błękitu, różu, zieleni. Złoto przeplatały kolory tęczy i teraz wszystko sprawiało wrażenie migoczą­cej i pulsującej życiem substancji. Karlowi wydawało się nawet, że słyszy bardzo odległy śpiew czy może raczej bardzo odległe i delikatne dźwięki.

– Czy oni to wszystko widzą?

– Chyba nie, ale nie jestem pewna – szepnęła Anmarie, nie puszczając jego ręki.

Stali zapatrzeni, mimo woli słuchając religijnych formułek wypowiada­nych coraz głośniej przez zakonnika. Karl nic z nich nie rozumiał, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Liczyła się jedy­nie ich słodka melodia i ta dziwna wibracja, jaką odczuwał. Obydwoje ani na sekundę nie odrywali wzroku od tego osobliwego zjawiska, aby nic nie uronić. Karl patrząc na światło, sam poczuł się w pewnej chwili jak dziecko. Opanowała go niezmierna radość i uczucie szczęścia. Miał odczucie, jakby tworzył się przed nim nieznany mu zupełnie świat. A najbardziej za­skakujące było w tym to, że te nowe odczucia płynęły z jego wła­snego serca! Był szczęśliwy, że to, co widzi, wpływa również i na niego. Czuł się lekki, jakby pusty i przeźroczysty. Bez trosk, kłopotów i lęku. Nigdy wcześniej nie przeżywał podobnego stanu.

Oszołomiony zerknął na Anmarie, stała zapatrzona jak on, w to niezwykłe światło, które nieste­ty, po pewnym czasie zaczęło blednąc. Jego barwa stała się biała, a potem przejrzysta, aby na koniec całkiem zniknąć. Kiedy spojrzał na zegarek, okazało się, że wszystko trwało niecałe pół godziny, chociaż jemu wydawało się, że o wiele dłużej.

Nie chcąc, aby wzięto ich za ciekawskich turystów, pospiesznie odeszli spod drzwi i skryli się za rozłożystym dębem rosnącym nieopodal. Obser­wowali z daleka parę rodziców, która razem z zakonnikiem wyszła na ze­wnątrz. Karlowi wydało się, że mnich rozgląda się wokoło, jak gdyby kogoś wypatrywał. Ponieważ jednak było pusto, pomachał odjeżdżają­cym i zniknął we wnętrzu kaplicy, zamykając stare drzwi.

Gdy zapadła cisza, wyszli zza drzewa i bez słowa usiedli na trawie. Po tym, co zobaczyli, nie mieli ochoty rozmawiać. Karl sięgnął po plecak i wyjął z niego pled i butelkę z wodą. Odkręcił ją i podał dziewczynie, w mię­dzyczasie sam robiąc miejsce, aby mogli się wygodnie rozłożyć.

– Zapraszam – odezwał się, gdy odstawiła butelkę. Uśmiechnęła się i przysunęła do niego. – Dziękuję – szepnął, mając na myśli wizję, której był świadkiem, po czym przygarnął ją do siebie i pocałował w skroń.

Kiedy sam również się napił, poczuł, że jest dziwnie senny. Spojrzał na Anmarie, siedziała wtulona w niego z przymkniętymi powiekami. Wiedząc, że potrafi momentalnie usnąć, był prawie pewien, że śpi.

– Chyba się zdrzemnę – szepnął i nie musiał długo czekać, bo już po paru minutach oczy mu się zamknęły i odpłynął.

W pewnej chwili ocknął się i rozejrzał. Siedział pod drzewem z dziewczyną przy boku i nic wokoło się nie zmieniło, oprócz tego, że od ich przyjścia upłynęły dwie godziny. Dwa razy sprawdzał zegarek, nie chcąc wierzyć, że to możliwe.

Anmarie przytulona nadal pogrążona była we śnie. Słyszał jej spokojny oddech. Nie poruszał się, wolał poczekać, aż się obudzi. Niestety inne zdanie miał na ten temat jego organizm. Po pół godzinie za­częło mu burczeć w brzuchu i po kilku takich odgłosach, na które nie miał wpływu, dziewczyna poruszyła się i uniosła głowę. Spojrzała na niego za­spanym wzrokiem.

– Pora wstawać śpiochu – szepnął, głaszcząc ją po policzku. – Wiesz ile spałaś?

– Ile? – zapytała nie do końca jeszcze obecna.

– Ponad dwie godziny. Nieźle!

– O matko! Zapewne dodałeś mi coś do wody – za­żartowała, powoli siadając.

– Chciałoby się. Może wtedy powiedziałabyś mi wreszcie to, czego nie chcesz zdradzić?

– A co cię tak bardzo interesuje? – zapytała, przypatrując mu się z zacie­kawieniem.

– Właściwie, to podstawowe rzeczy już wiem – odparł, po krótkim namyśle.

– Jakie mianowicie?

– Że mogę trzymać cię w nieskończoność za rękę, że mogę przytulać bardzo długo i najważniejsze, że nie ma nikogo innego w twoim życiu poza mną. To na razie mi wystarczy, reszta przyjdzie w swoim czasie – odparł, spoglądając jej w oczy. – Wszystko jest, więc tak, jak powinno być.

– Jesteś tego pewien?

– Jak najbardziej – odpowiedział bez namysłu, pewny, że jest gotowy stawić czoła prawie wszystkiemu, nawet gdyby było to coś zaskakującego. Pamiętał doskonale ostatnią noc i swoje odkrycia oraz późniejsze przemy­ślenia. Był więc pewien, że najgorsze ma za sobą.

Anmarie tymczasem usiadła naprzeciw niego i opierając dłonie na jego piersi, powiedziała z pewnym wahaniem:

– Wiem, że miałeś ciężką noc i wiem, co zostało ci ukazane oraz czego doświadczyłeś.

Karl spojrzał na nią zdumiony, czując, jak jego serce zamiera, a zaraz potem błyskawicznie przyspiesza. Był zdumiony jej przenikliwością i tym, iż wie o nim więcej, niż się spodziewał. Westchnął. Wyglądało, że nie miał innego wyjścia, jak zaakceptować fakt, że ona w jakiś niepojęty sposób czuje i wie prawie wszystko, co dotyczyło jego osoby.

Kiedy siedział zamyślony, usłyszał nieśmiały głosik dziewczyny:

– To może teraz coś zjemy?

Ocknął się i zapytał udając zdziwienie: – A kto tu jest głodny?

– Ja, ja i jeszcze raz ja! – zawołała, jak nigdy.

Roześmiał się, po czym zaczął wyjmować z plecaka cały prowiant.

Anmarie rozpostarła niewielki obrusik i ustawiała na nim wszystko – niczym na stole. Gdy drugie śniadanie było gotowe, zaprosiła Karla i tym razem obydwoje usłyszeli zgodne pomrukiwania swoich żołądków. Roześmieli się, rozpoczy­nając jedzenie.

Karl dosłownie „zmiatał” wszystko, co mu podawała, tak bardzo był głodny.

– O! Natalie pomyliła się i dała dwie takie same sałatki – odkrył, zaglą­dając do kolejnej miseczki – mówiła, że zrobiła różne.

– Nie, to jest moja sałatka.

– Ale one są identyczne!

– Tak, bo dałam jej… – odparła i przerwała w połowie.

– Ale ja jadłem ją dużo wcześniej... zaraz po chorobie – zastanowił się i zerknął na dziewczynę. – Kiedy go jej dałaś?

– Wcześniej – szepnęła lekko zakłopotana.

– To znaczy, że znacie się? Od kiedy? – zapytał, czując, że oto niechcący odkrył ich tajemnicę.

– Kiedy chorowałeś, Natalie zadzwoniła do mnie.

– I spotkałyście się? – zapytał i po jej minie wiedział, że zgadł.

– Tak. Zaprosiła mnie, bo nie wiedziała, co się z tobą dzieje. Sama też chciałam przyjechać, bo… bo – zawiesiła głos, zerkając na niego niepewnie.

Karl zaskoczony, nie wiedział co powiedzieć, ale za to zaczęły układać mu się wszystkie zdarzenia, które miały miejsce po chorobie. Ziołowy napój, po którym tak nagle usnął i obudził się prawie zdrowy. Fiołkowy zapach w mieszkaniu i na koniec wrażenie, że usypiając, słyszał czyjś głos na korytarzu. Wszystko było jasne, tylko on tego nie skojarzył.

– Masz mi za złe, że przyszłam?– szepnęła.

Uśmiechnął się szeroko i zawołał:

– Ależ skąd! Tylko nie wiem, czemu trzymałyście to przede mną w ta­jemnicy? Gdybym wiedział o twojej obecności, zapewne szybciej bym wy­zdrowiał. Wiesz, że działasz na mnie jak lekarstwo – zapewnił, pochylając się w jej stronę i całując w czoło.

– To nie gniewasz się na nas?

– Ależ skąd! – powtórzył. – Cieszę się, chociaż jestem trochę zaskoczony. Za­wsze mi mów, kiedy masz zamiar mnie odwiedzić. Wystarczy, że spojrzysz na mnie tymi swoimi oczami, a od razu zdrowieję – zawołał, biorąc ją za rękę i przytulając do policzka.

4. Czysta miłość

Kiedy skończyli jedzenie, Karl nagle poczuł, jak wszystko, co cze­kało na nich na dole, stało się nie istotne. Miał wrażenie, że liczy się tylko chwila obecna. Skupiał się jak nigdy na każdej wykonywanej czynności, na każdym geście czy wypowiadanym słowie. Był to dziwny, ale bardzo piękny stan.

Gdy jadł kawałek ciasta, czuł jego smak, konsystencje, zapach i nic innego w tym momencie dla niego nie istniało. Kiedy przymykał oczy, słyszał natychmiast śpiew pta­ków oraz wszelkie dźwięki dochodzące z lasu. Odbierał je ze zdwo­joną wrażliwością, jakby kula ziemska zwolniła swoje obroty, a z nią jego myśli i nawet wskazówki zegarka. Czuł się tak, jakby oglądał film, który ktoś spowolnił. Pierwszy raz zdarzyło mu się coś podobnego. Kiedy zaczęli się pakować, wkładał naczynia i każdą rzecz starannie i precyzyjnie i był tylko na tym skupiony.

– Dziwnie się czuję. Jakby wszystkie rzeczy i sprawy, gdzieś tam w świecie odpłynęły, przestały istnieć. Czy ty też tak się czujesz?

– Tak – skinęła głową, przerywając składanie koca. – Bardzo często. Ja to nazywam stanem „dziecięctwa”. Ten stan pojawia się wtedy, gdy twoja mała istota ze światła, pamiętasz, opowiadałam ci o niej, daje znać o sobie.

– Czy to zostanie mi już na stałe? – zapytał z niepokojem, ponieważ nie za bardzo mógł sobie wyobrazić, jak można życia w ten spo­sób w normalnym świecie.

– Och, chciałoby się! – zawołała ze śmiechem, naśladując trochę sposób mówienia Natalie.

– Czyli jestem teraz dzieckiem? – roześmiał się, czując, jak wszelkie oba­wy ulatują. Nagle opanowała go wesołość, której nie potrafił opanować. Śmiał się długo i radośnie, szczęśliwy jak nigdy.

– Karl, może pospieszmy się – poprosiła Anmarie, wskazując na niebo – nie wiem, czy przypadkiem nie spadnie deszcz.

Zerknął do góry. Faktycznie, całe niebo pokryte było szarymi chmura­mi.

– Kochanie, każda pogoda jest dobra – odparł, mrugając do niej i po­wtarzając jej własne słowa. – Czyż nie? – mówiąc to, nagle spostrzegł na trawie miseczkę z sałatką, której nie ruszyli. – A co ona tutaj robi? – zapytał zdziwiony, wskazując ją ręką.

– To będzie niespodzianka dla zakonnika – odpowiedziała, sta­wiając ją obok plecaka.

Gdy byli gotowi do drogi, Anmarie postawiła miseczkę przed drzwiami i zastukała kołatką, po czym ruszyli pospiesznie na zielony szlak. Dopiero po pewnym czasie usłyszeli skrzypienie starych zawiasów i po tym domyślili się, że zakonnik wyjrzał na zewnątrz.

Karla w drodze powrotnej nie opuszczał dobry humor, śmiał się i dow­cipkował jak najęty. I nawet obawa, że mogą zmoknąć, nie była w stanie popsuć mu nastroju. Trzymał Anmarie za rękę i maszerował zadowolony, mimo że zaczęło nieprzyjemnie wiać.

– To kamień, na którym zawiązywałam sobie buty. A to znaczy, że już niedaleko – zawoła ucieszona.

Było to pocieszające, ponieważ czuli już pierwsze krople deszczu.

– Musimy, więc przyspieszyć, jeśli nie chcemy zmoknąć. Do skarpy mamy około piętnastu minut.

Dotarli do niej, zanim zaczęło padać. Kiedy jednak mieli do auta ostatnie sto metrów, lunęło tak mocno, że bie­gnąc ten niewielki odcinek, całkiem przemokli.

Karl czuł, jak woda ścieka mu po plecach wprost do spodni, a Anmarie po nosie wprost za dekolt. Materiał sukienki oblepił jej ciało tak dokładnie, że z wielką przyjemnością podziwiał jej zgrabną sylwetkę.

– Jednak nie udało nam się uciec – roześmiał się, spoglądając na jej mo­kre włosy, które próbowała wycisnąć w chustę wyjętą z plecaka.

– Nic nie szkodzi, letni deszcz jest bardzo przyjemny – odparła z uśmie­chem.

– Tak, ale od mokrych ciuchów można się przeziębić – stwierdził, włą­czając ogrzewanie i ruszając z piskiem opon.

– Karl! Nie jedz tak szybko! Zobacz! Nic nie widać. Wycieraczki nie nadążają zbierać wody.

– Gdzie jedziemy? Do ciebie czy do mnie? – zapytał, zwalniając i za­ciekawiony czekając na odpowiedz.

– Do mnie. Jest bliżej. Przy okazji wysuszysz włosy i dam ci coś do prze­brania – odparła bez namysłu.

– Mam włożyć twoje rzeczy? – roześmiał się, rozbawiony. – Twoja bluza wejdzie mi może na jedno ramie.

– Nie moje. Mam w domu spodnie i koszulę po bracie mojej znajomej, który malował mi kiedyś mieszkanie. Leżą u mnie od daw­na, ponieważ nigdy ich nie zabrał. Są wyprane i wyprasowane. Może akurat będą dla ciebie dobre.

– Najważniejsze, abyś ty się przebrała i nie złapała kataru. Przez ten wiatr, zrobiło się naprawdę zimno.

Karl zajechał pod dom Anmarie w niespełna pół godziny. Szybko wbiegli na klatkę, a potem do mieszkania.

– Zaczekaj, zaraz ci je przyniosę.

– Ja mogę poczekać, najpierw ty się przebierz – odparł, prowadząc do sypialni i zamykając za nią drzwi.

– To przynajmniej idź do łazienki i zdejmij z siebie mokre rzeczy – za­wołała przez szybę.

– Dobrze, tylko nastawię wodę – odparł, włączając czajnik i ruszając do łazienki.

Zdjął szybko spodnie i koszulę. Były tak mokre, że gdy wykręcał je nad wanną, kolorowa woda ściekała po dnie. Nie namyślając się, zdjął również kąpielówki i je też wycisnął, po czym zawinął w ręcznik i jeszcze raz powtó­rzył ten zabieg. Powinien właściwie wziąć prysznic, ale niezręcznie by się czuł, wiedząc, że ona jest tuż za ścianą. Wytarł się jedynie i wysuszył włosy ręcznikiem.

Gdy Anmarie zapukała do łazienki, był w całkiem dobrym stanie.

– Podam ci rzeczy. Zobacz, czy się nadają.

– Dobrze, ale uprzedzam, jestem tylko w kąpielówkach – odparł, zasta­nawiając się, czy wejdzie.

Drzwi uchyliły się i ukazała się w nich dłoń trzymająca ubranie.

– Dzięki – zawołał, uśmiech­nął się, bo nagle poczuł, jakby czas się cofnął i miał znowu czter­naście lat. Przypomniała mu się pierwsza randka, gdy jego i dziewczynę złapała podobna ulewa.

Kiedy założył spodnie, te okazały się za krótkie. – Teraz lepiej – mruknął, podwijając je do kolan. Koszula była dobra, ale ze śladami farby i bez guzików.

– Jak wyglądam? – zaśmiał się, kończąc zawiązywać ją z przodu na supeł. – Jak wykwalifikowa­ny pomocnik malarza? Przepraszam, nie mogłem się pozapinać, ponieważ nie mam guzików.

– Ciekawe, do czego były mu one potrzebne? – zastanawiała się Anmarie rozbawiona idąc wyłącznik czajnik, który dał znać, że wrzątek gotowy.

– Usiądź w pokoju, zaraz podam herbatę. Miałeś rację. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że zmarzłam – stwierdziła, gdy siedzieli na kanapie z gorącymi kubkami.

– Jeśli chodzi o ciebie, to staję się coraz bardziej domyślny. Natalie nazy­wa to empatią. Cieszę się, że mnie posłuchałaś. Szkoda byłoby lato rozpo­czynać przeziębieniem.

– Masz rację – uśmiechnęła się, spoglądając na niego zaskakująco cie­pło, a nawet czule.

Prawie natychmiast odebrał to w jej spojrzeniu i nagle zapragnął ją przytulić. Nie namyślając się, odstawił swój oraz jej ku­bek i bez słowa przygarną do siebie. Gdy poddała się bez wahania, odetchnął głęboko i po chwili zdał sobie sprawę, że zaczyna się z nim coś dziać. Przez chwilę czuł senność i zawroty, które na szczęście szybko minęły, ale za to w głowy pojawiły się zaskakujące myśli. Najpierw zapragnął, aby czuła się przy nim bezpieczna, potem, aby mu zaufała oraz wiedziała, że z jego strony nic jej nie grozi.

Myśląc o tym, natychmiast stanęła mu przed oczami noc, podczas której uświadomił sobie, jakie pragnienia ma w sobie głęboko ukryte. Pamiętał wszystko, co zostało mu ukazane i miał nadzieje, że dzięki temu, zapanuje nad sobą. Teraz owoce tamtego doświadczenia chciał jej ofiarować.

Anmarie niczego nieświadoma siedziała przytulona do niego. Czuł jej gorący oddech na swojej piersi, słyszał bicie serca, które bez wątpienia robiło to szyb­ciej niż zwykle.

Gdy rozluźnił się zadowolony, nagle poczuł, jak ogarnia go lęk. A co będzie, jeśli mu się nie uda? – rozległo się w jego głowie. Kiedy tylko o tym pomyślał, jak na złość zalały go silne pragnienia fizyczne, a nie te delikatne, których oczekiwał. Spanikowany natychmiast skoncentrował się na oddechu.

„Udało się” – pomyślał z ulgą i po chwili zaczął odczuwać coś na kształt czułości, ale była ona bardzo delikatna, prawie dziecięca. Zdziwiony stwierdził, że nie jest tą, którą obdarzał swoje wcześniejsze dziewczyny, bardziej kojarzyła mu się z dzieciństwem i matką. Było to nawet jak gdyby uczucie miłości, ale innej, piękniejszej od tej, którą znał. Rozkoszując się nią, nie miał pojęcia skąd się w nim wzięła. Towarzyszył jej cudowny spokój i wewnętrzna cisza.

Nagle Anmarie uniosła twarz i spojrzała na niego. Oszołomiony pochylił się i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Dziewczyna przymknęła powieki, ale zaraz je otworzyła.

– Już wiesz.? To nie jest konieczne – szepnęła i Karl doskonale wie­dział, co miała na myśli.

– Właśnie czuję. To jest całkiem inne… – odparł cicho i teraz on przy­mknął oczy. To, co czuł w tej chwili, było odmienne od tego, co znał od za­wsze. – Chyba rozumiem – szepnął, całując ją w skroń.

Oto odkrył, że tamtej nocy została mu ukazana, bez żadnej zasłony na­tura instynktu. Pierwszy raz mógł się jej dokładnie przyjrzeć i zmierzyć z nią, a nie jedynie jej ulegać. Wprawdzie teraz, w pierwszym odruchu wystraszył się, że nie da sobie rady, ale kiedy Anmarie pomogła mu, oka­zało się, że nawet będąc tak blisko niej, potrafił nad sobą zapanować. Zrozumiał, że otuliła go swoją miłością, swym czystym uczuciem i po­mogła mu, tak jak robiła to ze wszystkimi, których dotykała i na kogo nie spoglądała. To jednak nie był koniec ich wspól­nych przeżyć.

Gdy jej spojrzenie dotknęło jego źrenic i przeniknęło je, poczuł ciepło rozlewające się w sercu i jednocześnie zrozumiał coś bardzo ważnego. Oto pokonując swoją fizyczną naturę, doświadczył, że nie jest tylko ciałem, ale czymś więcej, tylko głęboko w nim ukrytym. Wraz z tym zrozumieniem poczuł ulgę, a zaraz potem prawie euforię, bo w jej oczach dostrzegł tę samą radość.

– Och! – szepnął.

Był zdumiony, że on, taki ograniczony i niezdolny wierzyć w coś poza materią i fizycznością, odkrył istnienie innej miłość i dane mu było nawet doświadczyć skrawka jej mocy.

Uświadomił sobie, że w metrze Anmarie właśnie nią go poraziła. Ten nieprzy­jemny wówczas błysk, okazał się jej doskonałym i cudownym uczuciem, na które nie był wówczas gotowy. Coś w nim najwyraźniej się go obawiało. A teraz! Czuł, jak jej miłość przenika wszystkie komórki jego ciała, jak roz­żarza światło, czy może raczej budzi „jasne dziecko” śpiące w nim od dawna.

Może jego ciało z instynktownego stworzenia, zacznie się wreszcie prze­obrażać w silnego, ale uległego temu „dziecku” obrońcę? Karl powoli zaczął do­puszczać do swojej świadomości, że może faktycznie jest kimś więcej, niż sądził do tej pory. Był tak zdumiony swoimi przemyśleniami, że przez chwilę zapomniał o spoczywającej w jego ramionach dziewczynie.

Raptem Anmarie spytała:

– Zrozumiałeś już, za kogo się uważasz, a kim masz się stać? Teraz widzisz, że można inaczej? Nie tylko fizycznie doświadczać jedności. Nieraz sam pocałunek wystarczy. Czujesz? – mówiąc to, dotknęła deli­katnie dłonią jego skroni, policzka i ust, które czule musnęła wargami. Poddał się temu z westchnieniem. „Wystarczy tylko pocałunek, sub­telny dotyk” – pomyślał zaskoczony, ponieważ ten pocałunek był całkiem inny, od jego wcześniejszego.Zaraz po nim popłynęła „jej fala”, która zaczęła mo­mentalnie go przenikać, pochłaniając całego.

Po chwili poczuł, jak powieki zaczynają mu ciążyć i kiedy je zamknął, odniósł wrażenie, że unosi się wraz z nią, do góry. To, co się potem stało, było dla niego czymś zupełnie niebywałym. Poczuł jak ich ciała, ale nie te ciężkie fizyczne, tylko zupełnie inne, lekkie, przejrzy­ste dryfują w powietrzu, zaczynając się wzajemnie przenikać. Było to pięk­ne i niezwykłe, ale Karl rozkoszując się tym stanem, jednocześnie myślał o swoim ciele z krwi i kości, pozostawionym gdzieś... na dole. Nagle usły­szał myśli Anmarie i poczuł w swoim sercu jej radość. „Ależ to niemożli­we!” – zdumiał się i w tej samej chwili usłyszał jej śmiech .

– To jest możliwe – odpowiedziała.

Nie odezwała się, ponieważ wszystko, co przeżywał, było dla niego niczym bajka, chociaż wiedział, że dzieje się na prawdę. Nagle, w jed­nej sekundzie stało się coś niewiarygodnego. Przed oczami stanęło mu całe jego życie i wtedy zrozumiał, że wszystko, co do tej pory przeżył, było po­trzebne. Więcej! Przygotowywało go do ich spotkania. Nawet rzeczy i sytuacje, które wydawały mu się wcześniej porażką, błędem czy niesprawiedliwością, wszystko nabrało sensu. W jednej chwili zrozu­miał tak wiele, ale najbardziej niezwykłe było to, że ona rów­nież doświadcza jego stanu głębokiego zrozumienia. „Bycie razem w świetle” – pomyślał i przypomniała mu się scena w starych ruinach. Przy tym, co w tej chwili czuł, wszystkie jego wcześniejsze doświadcze­nia fizyczne wydały mu się nieistotne i płytkie.

„Co ze mną będzie? Jak mam teraz żyć?” – zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Zastanawiając się gorączkowo nad swoim życiem, zdał sobie sprawę, że nie jest już tym chłopakiem, którym był wcześniej.

5. Podróż w świetle

– Tamtej nocy zobaczyłeś i zmierzyłeś się z najsilniejszą naturą człowieka, naturą instynktownego stworzenia. I zaczęło do ciebie docierać, że jesteś dwoistą istotą. Wszyscy tacy jesteśmy – duchowi i fizyczni. Poczułeś pierwotną naturę swojego ciała, zrozumiałeś, że istnieje ona w tobie i odkry­łeś, że nie musisz jej ulegać. Nie powiem ci, w jaki sposób się to doko­nało. Ja zobaczyłam jedynie tego efekty. Gdybyś nie zrozumiał wszystkiego, co zo­stało ci ukazane tamtej nocy, dziś nie mógłbyś dostrzec jasności na niebie i potem w lesie. Jeśli ją jednak widziałeś, był to dla mnie znak, że skonfronto­wałeś się ze swoją cielesną naturą, pokonując ją, czy jak niektórzy mówią – samego siebie. Cieszę się, bo bardzo pragnęłam, abyś już nie musiał stale, nawet nie­świadomie, walczyć ze sobą, obawiać się i nieustannie kontrolować. Wiem, że twój lęk odnosi się do naszych relacji, ale jest tak samo toksyczny, jak strach dotyczący wszystkich innych rzeczy w naszym życiu. Teraz będziesz czuł się wolny i spokojny, a dla mnie będzie to wielką radością – powiedziała, kiedy się żegnali.

Zbiegając po schodach, roześmiał się. Jaki był niemądry, gdy na samym początku marzyły mu się namiętne pocałunki i nie tylko. Przeżywając wszystko jeszcze raz, miał wrażenie, że od ich powrotu z wycieczki minęło nie wiadomo ile czasu. Zawsze, kiedy był z Anmarie, działy się z cza­sem niewiarygodne rzeczy. Ciekawy był, czy to się kiedyś skończy?

Jadąc przez miasto cały czas miał przed oczami Anmarie, spoczywajacą w jego ramionach i czuł fiołki, jakby nimi przesiąknięta była jego koszula - bez guzików. Czuł się tak, jakby obudził się z przy­długiego snu, jakby wracał, sam nie wiedział skąd. Z kosmosu, nieba, raju? Westchnął, gdy przypomniał sobie, jak usnęła w jego ramionach, jak słyszał jej oddech i bał się poruszyć, aby jej nie obudzić, czekając jednocześnie, aż jego ciało przesta­nie drżeć, a głowa wróci na swoje miejsce.

Zrozumiał, że jeśli chce być z Anmarie, to musi zacząć się powoli przyzwyczajać do takich niecodziennych sytuacji. Może nawet do ich dziwnych podróży. Uśmiechnął się, bo znalazł wreszcie dobre określenie dla tego, co się stało dziś ich udziałem. Był pewien, że Anmarie zabrała go ze sobą w podróż do swojego niezwykłego świata. Ciekawiło go, czy pierwszy raz przeżyła coś takiego, czy było to dla niej codziennością? Będzie musiał ją o to koniecznie zapytać.

– Tak jest, kiedy człowiek pokocha anioła – westchnął, zajeżdżając pod dom.

W kuchni paliło się światło, najwyraźniej Natalie tam właśnie urzędo­wała. Szybko wbiegł na ganek, a potem z impetem otworzył drzwi wejściowe.

– Ale energia cię rozpiera! Co tak późno? Złapała was może burza? Oj, widzę, że chyba tak – roześmiała się, widząc jego ubra­nie. – Ładnie ci w tym stroju. Załapałeś się po drodze na chałturkę?

– Dopadła nas ulewa i ponieważ by­liśmy cali przemoczeni, dała mi ciuchy po znajomym, który malował jej mieszkanie. Co chcesz, wyglądam całkiem dobrze – roześmiał się, spo­glądając na swoje odbicie w lustrze. – Masz może coś do zjedzenia? Umie­ram z głodu – zmienił szybko temat, pociągając nosem, jak wyżeł, który zwietrzył zająca.

– Przebierz się, coś ci przygotuje.

– Poproszę to, co tak ładnie pachnie – zawołał, wbiegając do łazienki. Kiedy stał pod strugami ciepłej wody, od razu przypomniał sobie zaczaro­waną chwilę, kiedy był z Anmarie w tej niezwykłej przestrzeni. Więcej! Miał od­czucie, jakby był nadal z nią połączony. Wystarczyło, że zamknął oczy, a prawie natychmiast wracał do miejsca, gdzie był zatopiony w jej czystej miłości. Jeszcze raz przeżywał moment, gdy nie mogąc się oprzeć sile jej uczucia, dał mu się bez reszty porwać.

Odczuwał jej obecność przy sobie, a spokój i ra­dość były tłem dla jego rozmyślań. Kiedy próbował przy­pomnieć sobie coś więcej, niespodziewanie wróciło dziwne przekonanie, że nie byli sami w tej podróży, że otaczały ich myśli kogoś jeszcze. Były ciche, dyskretne i przyjacielskie. Zupełnie jak letni wietrzyk, którego nie słychać i prawie nie czuć, a który przynosi wytchnienie. Nie! – szepnął do siebie – to było coś więcej niż myśli, to była obecność. Teraz był prawie pewien, że odbierał obecność kogoś, kto im to­warzyszył i roztaczał nad nimi opiekę.

W pewnej chwili Karl zadrżał, ponieważ coś nieprzyjemnego wyrwało go z marzeń. Rozkojarzony otworzył oczy. Nadal stał w strugach wody, tyle, że zimnej i to ona spowodowała, że oprzytomniał.

– Cóż, pora wracać – mruknął, zakręcając kran.

Wi­docznie woda płynęła dłuższy czas, bo ciało miał lodowate. Nie zauważył tego, tak bardzo jego świadomość była gdzie indziej. Możliwe, że zaczynał powoli rozgraniczać siebie fizycznego i tego drugiego – duchowego. Uśmiechnął się i chwycił za ręcznik.

Kiedy zbieg na dół, Natalie stawiała na stole kolację.

– Właśnie miałam cię wołać. Czy coś się dzisiaj wydarzyło? – zapytała, przyglądając mu się uważnie.

– Po czym tak sądzisz?

– Wyjątkowo błyszczą ci oczy.

Karl przełknął, co miał w ustach i z westchnieniem spojrzał w okno. Do­piero po chwili odpowiedział:

– Miałem dziś możliwość przeżyć – zaczął, ale przerwał. – Anmarie dała mi odczuć siłę swojego uczucia i do tej pory nie mogę dojść do siebie – dokończył.

Natalie spojrzała na niego zaskoczona, a jej widelec jak zwykle zatrzymał się w powie­trzu, między talerzem a ustami.

– Kochaliście się? – wyszeptała przejęta.

– Co? Nie! Coś ty! – zaprzeczył pospiesznie, zaskoczony i dopiero po chwili zrozumiał, że jego słowa mogły również i to oznaczać.

– Nie! To nie to, co myślisz! A właściwie tak! Chociaż nie do końca. To znaczy nie tak, jak sobie wyobrażasz.

Na taką lawinę słów wzajemnie się wykluczających Natalie zamilkła, ale jej twarz i oczy były wielkim znakiem zapytania.

Karl zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciółka długo tak nie wytrzyma, więc odparł:

– Nie wiem, czy jestem ci w stanie wytłumaczyć, co się wydarzyło, ponieważ nie było to fizycznie, a bardziej chyba energetyczne. Nie! Raczej eterycznie albo może duchowe? Wylądowałem z nią w dziwnej prze­strzeni. Unosiliśmy się, przenikając wzajemnie. Przy czym mogę cię zapew­nić, że ani jedna część ubrania nie zmieniła swojej pozycji na naszych cia­łach. – Karl mówiąc, plątał się w słowach.

– Taaak? – szepnęła Natalie tak cicho, że ledwo ją usłyszał.

– Sam jestem w szoku i nie wiem, czy chcę z niego wyjść.

– To, co to było w końcu?

Karl ociągał się z odpowiedzią, kręcąc widelcem po talerzu i zastanawiając się, jak ma jej to wytłumaczyć. Na szczęście nie musiał się obawiać, że zo­stanie potraktowany jak wariat. Może przez wszystkich innych tak, ale przez Natalie na pewno nie.

– Siedząc obok niej, poczułem tak wielkie pragnienie przytulenia jej, a ona spojrzała na mnie z taką czułością, że chyba od tego się wszystko zaczęło. Kiedy ją objąłem, opanował mnie strach, że nie dam rady. Wiesz, co mam na myśli? – Natalie kiwnęła głową. – I wtedy poczułem, jak ona otula mnie swoją miłością. Podobne to było do fali tsunami. Może zdziwi cię moje porównanie, ale ta jej miłość wszystko zmiotła, cały mój lęk, obawy, szczególnie dotyczące mojej fizyczności – tu Karl zawiesił głos, mając nadzieję, że Natalie domyśli się, co ma na myśli.

Ponownie kiwnęła głową.

– To było zaskakujące! Obejmowałem ją i odbierała ją każda komórka mojego ciała. I wtedy zrobiłem się… Nie! – zawołał. – Wtedy po­czułem, że obydwoje zaczynamy się unosić, aby po chwili znaleźć się w tej niesamowitej przestrzeni. Wypełniło mnie potężne światło, które było rów­nież w niej. Miałem zamknięte oczy, ale mimo to widziałem, jak obydwie nasze jasności łączą się w jedno. Było to zdumiewające! Nie wiedziałem, czy ona była we mnie, czy ja w niej, ale to nie ważne. Byliśmy jednością i unosiliśmy się w radości i ogromnej harmonii wśród delikat­nych dźwięków. Subtelnych, cichych, nie z tej ziemi, bo nie wyczuwalnych normalnymi ludzkimi zmysłami. Nie wiem, co mogę ci więcej powiedzieć. To nie jest możliwe do opisania słowami. Może jeszcze tylko tyle, że kiedy otworzyłem oczy, nadal siedziałem na kanapie i jak na początku trzymałem ją w ramionach. To wszystko.

Natalie patrzyła na Karla zasłuchana, jej twarz zastygła niczym posąg, jedynie oczy błyszczały z przejęcia, a policzki pokrywał rumienie, gdyż chłonęła każde jego słowo, jak spragniony na pustyni wody.

W końcu Karl zamilkł i spojrzał przytomnie na jej talerz.

– Na drugi raz zacznę ci opowiadać po kolacji, bo widzę, że tego nie da się pogodzić z jedzeniem.

Natalie ocknęła się i westchnęła z żalem.

– Och, dlaczego przerwałeś.

– Moja droga, tego nie da się opowiedzieć ze szczegółami. To jest jak lot w chmurach, w oślepiającym blasku słońca. Co tam! Stu słońc, do tego pod wpływem grzybków halucynogennych, gło­wą do dołu – zażartował na koniec, prostując się.

– To jak zdołałeś z tego wyjść?

– W tym cały problem, że właśnie nie mogę.

– I co?

– Nic. Zobaczę, co będzie jutro. Dziś idę wcześniej do łóżka.

– Zrobię ci coś do picia – powiedziała Natalie, patrząc w gwiazdy za oknem.

– Dziękuje, że jesteś i mogę ci to wszystko opowiedzieć – powiedział, całując w czoło. – Nawet nie wiesz, jakie to jest w tej chwili dla mnie ważne.

– Chyba domyślam się. Inaczej sądziłbyś, że zwa­riowałeś?

– Dokładnie! I do tego jesteś mądra.

– Picie przyniosę ci do pokoju – zawołała, nie ruszając się zza stołu.

Kiedy Karl wchodzi do pokoju, zegar w korytarzu wybijał dokładnie go­dzinę dziesiątą. Ciekawy był, czy Anmarie o tej porze już śpi? – Może gdzieś podróżuje?

Kiedy rano obudził się, nie otworzył od razu oczu, tylko próbował przy­wołać obraz dziewczyny. Zastanawiał się, czy spała tej nocy. Miał wrażenie, że śnił na jawie ciągle jeden sen. Uśmiechnął się. Może nie był wyspany, ale niezmiernie szczęśliwy, po­nieważ cały czas odczuwał jej obecność, jakby nieustannie byli w świetlistej jedności. Jeśli więc tylko z tego powodu miał być niewyspany, to mogło być tak zawsze.

Zerknął na zegarek, okazało się, że jest siódma rano. Ponieważ w domu pa­nowała kompletna cisza, zastanawiał się, czy Natalie wyszła wcześniej do pracy. Wyszedł cicho z sypialni i nadstawił ucha, czy nie dochodzą z jej pokoju jakieś odgłosy. Nic nie było słychać, więc widocznie jeszcze spała. Nie chciał hałasować, aby jej nie obudzić i dlatego prysznic postanowił wziąć na dole

Idąc przez salon, zobaczył buty i plecaczek wisząc na wieszaku, co ozna­czało, że Natalie ma wolne albo idzie później. Ucieszył się, bo to oznaczało, że będzie mógł z nią jeszcze porozmawiać. Nigdzie się nie spieszył, więc pomarudził po dawnemu w łazience. Spojrzał do lusterka i przyj­rzał się swoim oczom. Zastanawiał się, czy błyszczą chociaż trochę. Nieste­ty, nie były diamentowe, raczej podkrążone i lekko zaczerwienione po nie­przespanej nocy.

– No cóż, wieczory z aniołem są piękne, ale wyczerpujące – uśmiechnął się do swojego odbicia.

Poszedł do kuchni i nastawił ekspres do kawy i wyjął jajka z lodówki. Nie lubił jeść śniadania w szlafroku, więc ruszył przebrać się. Kiedy był na górze, drzwi do sypialni Natalie otworzyły się i stanęła w nich zaspana dziewczyna.

– O, cześć – mruknęła i skierowała się do łazienki. Wyglądała na niewyspaną, tak samo jak on i coś mu mówiło, że jej dzisiejszy wolny dzień, nie był wcześniej za­planowany.

– Napijesz się ze mną kawy? – zaryzykował, wołając do niej przez drzwi, które już zdążyła zamknąć.

– Tak, poproszę. Miałam dziś bezsenną noc.

Szybko ubrał się i popędził przygotować śniadanie, aby poprawić jej hu­mor. Wiedział, że lubi jajka na miękko, tylko nie znosi ich gotować. Nastawił kuchenny zegarek i włożył „kurze owoce” do wody.

Kiedy weszła do kuchni, wszystko było gorące i czekało na nią, łącznie z ekspresem, który dał znać, że kawa gotowa.

– Och! A co to za okazja? Mniam! Jajka? Czyżby na miękko? – zawołała zadowolona, zasiadając przy stole.

– Podejrzewam, że niechcący przyczyniłem się do twojej nieprzespanej nocy, więc chociaż w ten sposób próbuje ci to zrekompensować.

– Jestem półprzytomna i postanowiłam dziś wziąć wolny dzień – przyznała się – A ty jak spędziłeś noc?

– Bardziej na marzeniach, niż śpiąc – odparł ogólnie. – Inaczej nie mo­głem. Och! Coś sobie przypomniałem!

– Co takiego?

– Otóż wydała się twoja, a raczej wasza tajemnica!

– Tak? A jaka, jeśli mogę wiedzieć? – Natalie spojrzała na niego.

– Dowiedziałem się, że kiedy byłem chory, zadzwoniłaś do Anmarie i ona była tutaj.

– Nie chce mi się wierzyć, żeby sama ci o tym powiedziała.

– Nie od razu. Zrobiła na wczorajszą wycieczkę tę samą sałatkę i po tym domyśliłem się, że poznałyście się wcześniej niż na Wigilii. Kiedy ją o to zapytałem, nie zaprzeczyła.

– No tak. Ale to była wyjątkowa sytuacja. Zachowy­wałeś się nienormalnie, więc poprosiłam ją o pomoc. Nie wiedzia­łam, co mam robić, a jej telefon jak na pokuszenie miałam zapisany na kart­ce. Zupełnie, jakbym miała z niego skorzystać – zachichotała. – Ponieważ byłeś wtedy w wyjątkowo podłym i nieprzewidywalnym nastroju, nie wie­działam czy ci o tym powiedzieć. Miałam to zrobić później, ale wyleciało mi z głowy. Gniewasz się?

– Ależ skąd! Wreszcie zrozumiałem, dlaczego poczułem jej fiołkowy zapach, gdy po choro­bie zszedłem na dół. Że też od razu się nie domyśliłem, pierdoła ze mnie.

– Nie przesadzaj! Najwyżej gapa.

– Pewnie do ciebie – mruknął Karl, gdy nagle zadzwonił telefon.

Natalie odebrała, ale po chwili wyciągnęła rękę w jego kierunku.

– Jednak do ciebie.

Spojrzał zdziwiony i nagle poczuł charakterystyczną reakcję swojego serca. „Czyżby ona!” – pomyślał, odbierając słuchawkę.

– Halo Karl? – usłyszał najcudowniejszy głos na świecie.

– Tak, kochanie – powiedział zaniepokojony, bo dochodziła dopiero godzina dziewiąta rano. – Coś się stało?

– Nie, nic. Chciałam się tylko zapytać, jak się czujesz i jak spałeś? – zapytała pospiesznie i Karl natychmiast wyczuł słodką troskę w jej głosie.

– Nie najlepiej, to znaczy bardziej marzyłem, niż spałem.

– Ja podobnie. Nie wiem czy wiesz, ale dla mnie to, czego doświadczyliśmy, również było wyjątkowe. Nigdy wcześniej z nikim nie przeżyłam czegoś podobnego.

Karl zaskoczony nie odzywał się dłuższą chwilę, czując, jak rozpiera go radość. Był w tym momencie chyba najszczęśliwszym człowie­kiem na ziemi, bo oto dowiedział się, że to cudowne przeżycie również i ją za­skoczyło, a do tego z nikim wcześniej go nie dzieliła. On był pierwszy!!

– Karl, jesteś tam? – zapytała zaniepokojona ciszą w słuchawce.

– Tak jestem. Po tym, co powiedziałaś, nie ukrywam, że jestem bardzo szczęśliwy. A mówiąc wprost, zatkało mnie kompletnie. Myślałem, że ty tak sobie fruwasz codziennie – zażartował i zaraz usłyszał jej śmiech.

– Nie, raczej nie – odparła. – Ale jestem już spokojna o ciebie.

Karl słuchając jej, domyślił się, że zapewne obawiała się, czy nie wystraszyła go. Może bała się, że nie będzie chciał się z nią widywać i jak to kiedyś określiła: Zniknie albo ucieknie.

– Zawsze masz być spokojna, ponieważ u mnie nic się nie zmieniło – zapewnił ją natychmiast. – A nawet moje uczucia spotęgowały się.

– Naprawdę?

– Tak. Nie mam zamiaru nigdzie uciekać – roześmiał się. – Naj­chętniej już teraz pojechałbym do ciebie.

– O