Marzenia i rozczarowania, czyli rozważania śląskiej baby - Elżbieta Ostrowska - ebook

Marzenia i rozczarowania, czyli rozważania śląskiej baby ebook

Elżbieta Ostrowska

1,0

Opis

Jeśli czasem zastanawiacie się, jak wyrwać się z toksycznego związku - ta książka jest właśnie dla was!
Oto typowa sytuacja: Mąż - zakochany w sobie lekkoduch i egoista, w dodatku alkoholik. Żona - udręczona nieudanym małżeństwem, zadająca sobie od dłuższego czasu pytania: "Jak wyrwać się z tego koszmaru? Jak dam sobie radę sama z dwojgiem dzieci?". Na szczęście Małgorzata znajduje w sobie dość siły, by odejść i rozpocząć nowe życie - na pewno niełatwe i wypełnione ciężką pracą od rana do wieczora, ale nareszcie bez obelg, trzaskania drzwiami i przemocy. Bez wmawiania, że do niczego się nie nadaje, a wszystko, co złe, to wina jej i dzieci.
Aż wreszcie dojrzewa również do tego, by ponownie poszukać miłości. Czy kolejny związek okaże się spełnieniem marzeń czy znów rozczarowaniem?...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Elżbieta Ostrowska
Marzenia i rozczarowania, czyli rozważania śląskiej baby
© Copyright by Elżbieta Ostrowska 2014 Projekt okładki: Agnieszka Wachnik Konsultant języka śląskiego (dialekt środkowej części województwa śląskiego – okolice powiatu wodzisławskiego): Olga Nachlik
ISBN 978-83-7564-437-1
Wydawnictwo My Book www.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim. Zabrania

– (…) Co znaczy „oswoić”?

– Jest to pojęcie zupełnie zapomniane – powiedział lis.„Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”. (…) Jeżeli mnie oswoisz,będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedynymna świecie. I ja będę dla ciebie jedynym na świecie.

– Zaczynam rozumieć – powiedział Mały Książę. Jest jednaróża… zdaje mi się, że mnie oswoiła (…)

– Ludzie zapomnieli o tej prawdzie – rzekł lis. Lecztobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny nazawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za swojąróżę.

Mały Książę, Antoine de Saint-Exupéry

Wstęp

Biorąc tę książkę do ręki – po zapoznaniu się z, jakby nie było, nietypowym spisem treści, z pewnością zastanawiacie się, o czym w niej przeczytacie i co w niej znajdziecie? Niezwłocznie odpowiadam.

Przeczytacie o realnym życiu zwykłej i życiowo doświadczonej dojrzałej kobiety, która szuka stabilizacji i bezpieczeństwa tu i teraz. Stara się urealnić swoje marzenia i pragnienia, które przez długie lata skrywała głęboko w sobie, spychając na dalszy plan.

Będzie to babskie spojrzenie na Górny Śląsk XXI wieku, z perspektywy obecnych granic Śląska. Opowieść będzie doprawiona humorem i odrobiną smutku, który wynika z codzienności, z dnia powszedniego i z wielorakości kontaktów międzyludzkich, niejednokrotnie nasyconych różnego typu emocjami. Myślimy, mówimy, czynimy, lecz dla jednych: białe to białe, a czarne to po prostu czarne. Dla drugich czystość barw nie istnieje, posługują się tylko odcieniami szarości, na które składają się przemilczenia i niedomówienia. A czymże w rzeczy samej one są: wybiegiem?, niezdecydowaniem?, brakiem sprecyzowanego punktu widzenia?, kłamstwem?, a może po prostu chłodną kalkulacją!

Czy będę używać gwary śląskiej? Tak, lecz w umiarkowanych ilościach, ponieważ (pomimo tego, że mieszkam na Śląsku) na co dzień gwary nie używam. Ale wystąpi dla podkreślenia jakiejś sytuacji lub mimowolnie i spontanicznie, ponieważ niektóre wyrazy głęboko wniknęły w mowę potoczną, stając się automatycznie wykładnikiem miejsca zamieszkania.

Książkę dedykuję mojej córce Malwinie, Alicji Kluz, Ewelinie Glenc, Urszuli Majdak oraz Oldze Nachlik, która była konsultantem prawidłowości języka śląskiego, oraz wszystkim dobrym, pomocnym i szczerym ludziom.

Prolog

Małgorzata. Długo zastanawiałam się, kim jest? Patrząc na miejsce urodzenia, była Ślązaczką. Zerkając z perspektywy czasu i głębiej wnikając w rodzinne korzenie, po Śląsku określiliby ją jako dziecko goroli, czyli takim „oswojonym gorolem”, co równoważne było temu, że nabyła już pewne cechy i została zaakceptowana przez tę społeczność.

W latach 60. XX wieku, w okresie rozkwitu górnictwa jej rodzice przyjechali na Śląsk. Jak wielu przyjezdnych, tak i oni zostali przygarnięci i zaakceptowani przez Ślązaków i nie czuli się na tej ziemi intruzami. Był to exodus emigracyjny tamtych czasów, który odbywał się w obrębie jednego państwa, powodowany chęcią lepszego życia.

W obecnych czasach migracja ludzi, otwarte granice, wielokulturowość i wielorakość regionalna nikogo nie dziwi. Wtedy było troszeczkę inaczej.

Ślązacy i przyjezdni razem pracowali i mieszkali obok siebie na osiedlach, które w mgnieniu oka powstawały, tworząc ogromne sypialnie. One nie tylko zaspokajały potrzeby autsajderów, ale dawały dach nad głową młodym ludziom z tych terenów, którzy uciekali ze wsi do miast.

Miasta rozwijały się i rozrastały jak grzyby po deszczu. Granice ich zasięgu zatracały się, tworząc wielokilometrowy ciąg miejski. Wszyscy pracowali, a po szychcie1 wracali do swych upragnionych mieszkań. W wolnych chwilach siadywali na ławkach przed blokiem, pilnując dzieci na placach zabaw, a w międzyczasie wymieniali się tradycją, przeżyciami i doświadczeniem.

Wieczory spędzali w towarzystwie nowo poznanych znajomych i sąsiadów.

Postawa przybyszy ewoluowała i odmienności regionalne zanikały, skłaniając się w stronę śląskości. Za sprawą kojarzącego małżeństwa Amora, krew mieszała się. Z czasem ten zbiór ludzi stał się jednym organizmem, który wzajemnie pchał wózek zwany codziennością.

Ludność napływowa zderzyła się z twardym i szorstkim językiem, odmienną kulturą i mentalnością. Gwara dochodziła zewsząd, rozumieli ją, ale w domu nie używali, mając świadomość, skąd pochodzą. Pod tym względem nie starali się na siłę być bardziej śląscy. Słysząc z ust rdzennego mieszkańca, że są „gorolami”, uśmiechali się, wiedząc, że zabarwienie tych słów nie jest złośliwe, a oznacza tylko ludzi, którzy przyjechali tu z innych części Polski.

Natomiast wychowywali ją zgodnie z tradycją obowiązującą na tych ziemiach, a ta była uniwersalna. Najbliższa powstawaniu zachowań prorodzinnych, opartych na wzajemnym szacunku, zaufaniu i trosce o byt i zdrowie innego członka rodziny. Małomiasteczkowy Wodzisław Śląski stał się ich i jej miejscem na ziemi. Tu pozostali na zawsze, ciesząc się szacunkiem dzieci i wnuków aż do schyłku ziemskiego bytu.

Małgorzata w najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie zamieszkać gdzie indziej. Rodzinne strony przodków były dla niej jedynie punktem na mapie. Znała je z nazewnictwa i nic więcej z tymi stronami Polski jej nie łączyło. Ale zdarzało się, że na krótki okres zmieniała miejsce zamieszkania, lecz zawsze wracała. Bliżej nie sprecyzowana siła przyciągała z powrotem.

To, co wyniosła z domu rodzinnego i środowiska, pozostało w niej na zawsze. Więc kim była? Przede wszystkim „niekompletną” Ślązaczką, obywatelką Polski i Europy, ale nie wyobrażała sobie świąt Bożego Narodzenia bez makówek2 i moczki3, a większej imprezy bez szpajzy4, czy kołocza. Nasiąknęła śląskością i przekazała ją dzieciom, mając nadzieję, że one przekażą ją wnukom.

Ktoś powie: w takim układzie prawdziwych Ślązaków już nie ma. Ależ tak, są i zawsze będą! A to dlatego, że oni sami pieczołowicie i mozolnie dbają i podtrzymują swoje zwyczaje i tradycje. Ich siła, czar i moc wywodzi się z tego, że dawne tradycje ludowe połączyły się i przeniknęły wzajemnie z kulturą górniczą, tworząc nierozerwalną całość.

Wspomnienia o karbinadlu czyli o kotlecie mielonym

Mimo chwilowych przeciwieństw losu, które nie oszczędzały, doskwierały, uczyły pokory, uodparniały i hartowały, wszystkiego, co zamierzałam w życiu osiągnąć, dokonałam i byłam z siebie zadowolona. Pocieszając sama siebie w złych chwilach, powtarzałam w duchu: „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Nie poddawałam się. Małymi krokami parłam do przodu, stopniowo zdobywając małe, bliskie do osiągnięcia cele, a następnie większe, wymagające wytrwałości i cierpliwości. Marzenia? O tak – były! Na ten czas nieosiągalne, dalekie i nieuchwytne. Ale jak można bez nich żyć? Nie da się! Są częścią naszych pragnień.

Obecnie – jako człowiek w kwiecie wieku – marzeń i pieniędzy zbyt wiele nie mam. Według mego mniemania, posiadam wszystko, co ważne: wykształcenie, pracę, w której się spełniam, zdrowe i odchowane dorosłe dzieci, z których jestem dumna. Dzieci bardzo kocham. Przez wiele lat wychowywałam je samotnie, bez jakiejkolwiek pomocy finansowej ze strony ich biologicznego ojca. Obecnie moje latorośle jak za mleczną mgłą pamiętają zachowania ojca, który nadużywał alkoholu, wrzeszczał i krzyczał, znęcał się psychiczne i fizyczne. Mgła tamtych minionych lat zbyt późno opadła, przyciskając ciężkim woalem resztę życia.

Był to związek zatwierdzony przez państwo i Kościół z człowiekiem niezdolnym do miłości, łamiącym wszelkie zasady społeczne i moralne. Myślałam, że węzeł, który nas połączył w dniu ślubu, nierozerwalnie trwać będzie na wieki. Stanie się symbolem wiosny naszego wspólnego życia, nadzieją na cudowne lato i jeszcze piękniejszą jesień, która swym doświadczeniem, dojrzałością i owocnością w późniejszym czasie przełoży się na trwały związek małżeński, mający trwać na wieki, aż do zimy – zmierzchu, schyłku, stagnacji naszego „jestestwa”. Stało się inaczej. Od samego początku było „późną jesienią”, a z biegiem czasu „zimą”. Zimą bez ciepłego pieca, zimą bez odpowiedniego palta, zimą z krótkimi dniami i za długimi wieczorami. Zimą dziką i nieujarzmioną w swej naturze.

Musiałam to przerwać dla swojego i dzieci dobra. O tym związku i o ojcu moich dzieci chcę zapomnieć, ale co jakiś czas jak bumerang pojawia się w mym i dzieci życiu, wzbudzając złe wspomnienia i negatywne emocje.

* * *

Ciepła pogoda, która trzymała się od dłuższego czasu, budziła uśpioną przyrodę. Koniec zimy. Po męczącym dniu w pracy wolno wracałam do wynajętego mieszkania. Przechodząc przez jar dzielący dwa duże osiedla mojego miasta, wsłuchiwałam się w nieśmiały – może pierwszy tej wiosny – śpiew ptaków. Wróble, zebrane w dużą grupę, kłóciły się w pobliskich krzakach. Hałaśliwie „ćwierkoliły”, przepychały, wzlatywały i opadały, wskakiwały jeden na drugiego, dziobiąc się po łebkach. Świetne towarzystwo – pomyślałam. Takie samo kłótliwe, jak „baby” w pracy. Jedna drugiej nie popuści, nie pomoże, nie wyręczy. Patrzą sobie „na łapki”, pobiłyby się o okruszki. „Ćwierkolą” o byle czym. Najlepiej o kimś. Lustrują, oczerniają, osądzają, rozdrabniają każde ćwierknięcie innej. A to ciekawe? Im bardziej szara, tym bardziej krzykliwa i napuszona.

Bazie pokazały się na drzewach, czasem przeleciał zaspany owad. Ziemia pachniała. Oto pierwszy głębszy oddech śląskiej flory. Tchnienie wiosenne, ale z posmakiem minionego lata i jesieni. Gruba pokrywa przybrudzonego śniegu, która utrzymywała się przez ostatnie dwa miesiące, pod działaniem promieni słonecznych wraz z marzanną spłynęła do morza, pozostawiając po sobie małe rozlewiska. Niezagospodarowane łąki jaru, z suchymi pomarszczonymi i wygniecionymi badylami zeschłych traw, wyglądały tak, jakby się wstydziły swego obecnego wyglądu. Całości dopełniały sylwetki gołych drzew, tworzących małe zagajniki. Odczucie ciepła, ciszy i spokoju nastrajało łagodnością, spokojem, koiło nadwątlone nerwy. Lubiłam tędy chodzić. Jar każdego dnia był inny – ciekawszy w swej naturze, a każda pora roku nadawała mu swoistego uroku. Ten zakątek był jak oaza (pomiędzy dwoma betonowymi sypialniami, usianymi parkingami, punktami sklepowymi i usługowymi, rozdzielonymi asfaltowym dywanem, po którym z hałasem przemieszczały się samochody i jednoślady), dawał chwilowe wytchnienie, rozdzielając prace zawodową od obowiązków domowych.

Doczłapałam do domu; wałki tłuszczu, które przez zimę wypiętrzyły się na brzuchu oraz brak kondycji doprowadziły mnie do lekkiej „sapawki”. Pozytywną energię, którą po drodze z pracy odebrałam przydrożnej brzozie, głęboko ukryłam w sobie, a jej maleńki fragment przeniosłam na dzwonek domofonu. Bzzy, bzyy rozległ się dźwięk.

– Słucham? – rozległ się z głośnika u drzwi wejściowych głos Łucji.

– To ja, otwórz.

Drzwi uchyliły się. Zanim wdrapałam się na swoje piętro, córka zdążyła wyjść z mieszkania i czekała na mnie przed drzwiami.

– Cześć, córeczko! – Ucałowałam ją w czoło.

– Mamuś, w domu jest tata – wyszeptała z przejęciem Łucja. – Przyjechał godzinę temu i czeka na ciebie.

Serce zaczęło mi walić. Nigdy nie wiedziałam, co się stanie, gdy on jest w domu. Co znowu wymyślił? Co uknuł? Dlaczego nie da mi spokoju! Nie jestem już jego żoną, nic nas przecież nie łączy. O, przepraszam!, upomniałam sama siebie. Dzieci.

Gdy przekroczyłam próg mieszkania, uderzył we mnie zapach papierosowego dymu. W pokoju rozwalony na fotelu siedział mój były, w pozycji typowej dla niego – „pana i władcy”. Na stole stało piwo.

– Witam panią – zwrócił się do mnie. – Mogę tu zostać?

– Jeśli, jesteś trzeźwy, to chwilowo tak.

I skierowałam się do kuchni, w której słyszałam szum czajnika bezprzewodowego.

– Co ty, synciu, robisz?

– Chińską zupę tacie, bo powiedział, że jest głodny – odpowiedział Patryk. – A to przywiózł tata i powiedział, że będziesz wiedziała, co z tym zrobić. – I wskazał ręką na minireklamówkę.

Nie miałam ochoty do niej zaglądać.

A więc poprzednie pytanie dzisiejszego gościa jak zwykle było formalnością, a moje zaprzeczenie i tak by niczego nie zmieniło. Nie zabraniałam mu widywać się z dziećmi, chociaż po tym, co z nim przeżyliśmy, powinnam. Ale twierdziłam że ojca i matkę ma się tylko jedno. Niezależnie, kim by byli i co robili. Dzieci do pewnego wieku kochają ich swą pierwszą bezwzględną, czystą, dziecięcą miłością. Zabranianie do niczego nie prowadzi, a wyrządzi więcej szkody, niż da pożytku. W miarę wzrastania latorośle dojdą do własnych wniosków, ale na to trzeba czasu.

Otworzyłam balkon wynajmowanego mieszkania. Promienie słońca wpadły do środka, wraz z rześkim powietrzem. Energię, którą nabyłam od drzewa w trakcie drogi do domu, spotęgowałam kawą, ale siły witalne zamiast wzrastać, opadały. Z każdą chwilą było ich coraz mniej. Usiadłam na tapczanie obok dzieci. Dwa moje skarby (dziesięcioletnia energiczna i spontaniczna blondyneczka z niebieskimi oczkami i czternastoletni opanowany i kryjący emocje syn, o zgoła odmiennym kolorze oczu i włosów) słuchały opowiadań ojca. Chłonęły jego słowa, śledziły gesty, żywo reagowały na to, co mówi.

Tatusiek mówił jakieś bzdury, które nie były przeznaczone dla uszu dzieci. Wszystko, co wydobywało się z jego ust, płynęło z siłą wodospadu. Różne sprawy mieszały się bez składu i ładu z sobą nawzajem. „Supermix” spraw bieżących, socjalnych, polityki oraz opowieści o relaksie, jaki dają nocne lokale i tatuśkowa praca (polegająca na akwizycji z obrzydliwym wciskaniem komuś tego, czego nie zamawiał), o szefowej „kompletowego szaleństwa”, a zarazem konkubinie i jej niepełnosprawnym mężu i dzieciach, współpracownikach na których nie zostawiał suchej nitki. A w tym ON jak zwykle wykorzystany, wplątany, pokrzywdzony przez wszystkich, ale w dalszym ciągu najważniejszy, najmądrzejszy i najwspanialszy. Wszyscy „be”, a on „cacy”.

Przekazywał te informacje w sposób przekonujący, nasycony negatywnymi emocjami, które udzielały się dzieciom, o małej przecież jeszcze odporności na manipulacje. Wiara w szczerość wypowiedzi ojca wzbudzały przygnębienie i litość nad jego ciężkim losem, ale były i takie sytuacje, które wzbudzały śmiech. Z perspektywy czasu, obiektywnie go słuchałam i miałam wrażenie, że męczy go jakieś natręctwo myśli, które bez ustanku gdzieś gnały, popędzały, a zarazem nakręcały; nie wierzyłam własnym uszom. „Biedny żuczek” – pomyślałam. Całe życie z wariatami! Zawsze taki sam. Niezmienny w twierdzeniach, bezpodstawnych sądach, z kiepsko przemyślanymi sytuacjami, bez refleksji nad samym sobą i życiem.

Nie interesowały go sprawy związane z dziećmi, pomimo że starały się pochwalić swoimi przeżyciami i wrażeniami, wynikami szkolnymi i dyplomami z treningów z sześciomiesięcznego okresu, kiedy się z ojcem nie widziały. On przerywał im i w dalszym ciągu kontynuował swój monolog.

– Przestań! Dość tego! – odezwałam się, podnosząc głos.

Dzieciaki znudzone opowieściami, jak na hasło, przestały spokojnie siedzieć (tak jak lubił „tatusiek”) i zaczęły krążyć wokół nas, czekając z nadzieja, że może ojciec da im kieszonkowe za dobre osiągnięcia z których były dumne.

– A co ty myślisz? Niech się uczą życia! – skwitował zbyt długą wypowiedz, ale „kłapać dziobem” nie przestawał. – Dzisiejszą noc spędziłem w hotelu. Ewunia poszła do domu odwiedzić męża i dzieci. Teraz ponownie będziemy zmieniać mieszkanie. Wynajmiemy dom w górach i pomyślimy o jego wykupieniu na własność. Zmienimy też audi, bo to się sypie, a zamontowane przystosowanie dla inwalidów mnie denerwuje. Jak widzisz, mamy wielkie potrzeby.

Pokiwałam głową znacząco, a w myślach: ble – ble – ble, normalka! Dużo gadać, mało robić! Gdyby ktoś go nie znał, pewnie by uwierzył w te plany, jasno wytyczoną drogę działania i cel do osiągnięcia. Był jakimś odmieńcem. Kompletnym zaprzeczeniem prawdziwego Ślązaka, a był nim z krwi i kości. Ale w każdym koszu z jabłkami zawsze znajdzie się jakieś robaczywe. Z czteropaku śląskiej tożsamości, na który składa się pracowitość, dbałość o rodzinę, podtrzymywanie tradycji i religijność, wyniósł tylko sam czteropak, ale z piwem.

Za to czystość i dbałość o własny wygląd wyssał z mlekiem matki i ta cecha wabiła kobiety jak zapach sromotnika5 – a właściwie sromotnika bezwstydnego6 – muchy.

Sromotnik bezwstydny (Phallus impudicus), zbiór własny

Pięknie wybleczony7 i wyparfinowany8 rozmiękczał ich serca. Łatwość w nawiązywaniu kontaktów, humor, przekonujący ton głosu i całusy składane na rączki słuchaczek sprawiały, że tworzył się „fanklub” (do którego i ja kiedyś należałam). Taaak, umiał tuszować charakter, robił to doskonale, dążąc do celu, a w momencie, gdy go zdobył, jak kameleon zmieniał skórkę. Dwie osobowości w jednym, aczkolwiek pięknym jeszcze wtedy ciele. Dwa skrajne zachowania: tyran w domu, a za progiem własnego M-4 promujący się na kochającego mężusia i tatusia. Sama słodycz, wzór do naśladowania dla innych.

Pomimo rozwodu życzyłam mu powodzenia, ale nie umiałam już go słuchać ani z nim rozmawiać. Może bez nas mu się uda? Spełnią się jego marzenia, pragnienia, fantazje? Może naprawdę się zmienił i z Ewką osiągnie swój wymarzony Eden. Zarabiają bardzo przyzwoicie, więc może naprawdę odłożą na dom i samochód. Jeżeli im będzie dobrze, to dzieci z jednej i drugiej strony będą mogły spodziewać się pomocy. Czasy są przecież nie łatwe.

– Gosiu?

Wieczny narrator, przywrócił mnie do obecnej czasoprzestrzeni.

– Zapłaciłem hotel, alimenty dam ci, jak przyjedzie po mnie Ewa, bo kasę zostawiłem w samochodzie. A, kupiłem mięso mielone na obiad. Proszę cię, zrób karbinadle9, oczywiście z ziemniakami i modrą kapustą10. Ty robisz takie dobre.

– Zrobię później – odpowiedziałam. Dzieci zaraz wychodzą na trening. Teraz jedzą przekąskę, a po powrocie obiad.

Zajęłam się prasowaniem kimon. Nagle… rozległ się dźwięk telefonu ojca moich dzieci.

– Tak, tak, tak, rozumiem. Ja też cię kocham. Dobrze, Ewuniu, jak zechcesz. Z Panem Bogiem! – Ton głosu łagodny, język bardzo oszczędny, prawdziwy miodek dla uszu.

Dzieci słuchając tej skąpej rozmowy ojca z Ewą, spojrzały na siebie i na mnie znacząco. Zaczęły chichotać. Ja udałam, że tego nie słyszę. Brwi ze zdziwienia powędrowały wysoko do góry, a brzuch zaczął podskakiwać z tłumionego w sobie śmiechu. Chyba go „nawiedziło”, pomyślałam, przecież nigdy nie był religijny. A jak był, to należał do tych, co klękają pod figurą, a diabła mają za skórą. Cóż za cynik. Nasza reakcja zreflektowała go.

– No co? Musiałem coś powiedzieć. Kończy się jej karta w telefonie, a jedzie załatwiać kredyt, więc życzyłem powodzenia.

Od tamtej chwili dzwoniła co piętnaście minut.

– Czy ona cię pilnuje? – odezwałam się po którymś z rzędu telefonie. – Przecież ta komórka jest rozgrzana do czerwoności.

Aha, jasne. Stara baba musi pilnować czterdziestoletniego „Love boya”, kontrolować, gdzie jest, co robi i o czym rozmawia.

– Wszystkie baby są o mnie zazdrosne! – odezwał się z dumą mój były.

– Nie wnikam w ilość twoich podbojów sercowych, bo mnie to nie interesuje. O kilku wiem i to wystarczy! Ale jaka zazdrość i dlaczego porównujesz mnie do swoich dziewczyn, które cię utrzymują! – warknęłam. – Nie sprawdzałam cię, nie biegałam za tobą, nie wyciągałam za uszy z barów. Wierzyłam w twoją uczciwość małżeńską, a może właśnie dlatego czułeś się niekochany, ponieważ nie byłeś w centrum uwagi? Robiłeś, co chciałaś, a moje weto i tak by niczego nie zmieniło. Kumple, dobra zabawa i dziewczyny byli dla ciebie najważniejsi. Dom, dzieci i praca to zbędny balast dla takiego lekkoducha.

– Jak zawsze jesteś złośliwa. Pogadaj sobie, to ci ulży. W końcu zacznij robić te mielone! Nie po to mięso przynosiłem, żeby leżało!

– Nie będziesz mi mówić, co mam robić! Jak się nie podoba, to mięso mielone pod pachę i fora ze dwora, ty gizdzie11!

Po tych słowach telefon od byłego znowu wydał dźwięk. Zaczął nerwowo się zbierać, podniecony faktem że przyjeżdża Ewa.

– Prędzej – krzyknął na Łucję. – Ubieraj się szybciej! Chodź już! Dam ci albumy i te cholerne alimenty.

– Dobrze, że pamiętałeś! – przerwałam te pokrzykiwania. – Posłuchaj mnie przez chwilę. Ostatni raz cokolwiek wziąłeś z tego domu. Nie wykorzystuj sytuacji, że jestem w pracy, a dzieci są same. Wziąłeś już wszystko, co było twoje i nie twoje. Rozdzieliłam bez kłótni wszystko, co do tej pory posiadaliśmy. Dorobek naszego małżeństwa nie istnieje, uległ przez nasze rozchodzenie i schodzenie zatraceniu. Po tylu latach małżeństwa z tobą zostały mi trzy albumy, dwoje dzieci i pies. Swoje zdjęcia dostałeś, to po co ci były moje?

Słowa zostały bez odpowiedzi.

– A, już wiem – ciągnęłam. Myślę, że potrzebne ci były po to, by chwalić się swym utraconym majątkiem i użalać się na niedobry los i wredną żonę podczas popijania z kumplami i nową „lalunią”.

– Ty już mi nic nie możesz dać, jesteś za gruba i za biedna – odpalił mój były. – A twoja pensja za mała, żebym poczuł się komfortowo. Jak miałaś biznes, tooooo było co innego!

Zagotowało się we mnie. Rozgrzał mnie do czerwoności, tak jak to miał w zwyczaju robić kiedyś. Tylko że wtedy jego gadulstwo, porykiwania i obelgi łączyły się z atakiem fizycznym na osobę, która była najbliżej pod ręką. Po wszystkim szedł się zrelaksować do najbliższej knajpy, trzaskając demonstracyjnie drzwiami. Ale nie wiem czy relaksem było picie czy bicie, bo czyny mieszały się wzajemnie. Potem chwila ciszy, kwiatki i bławatki, ugłaskani, obiecanki, cacanki i przebaczanie, i wszystko zaczynało się od nowa. Przez długie lata znosiłam takie zachowanie w imię tego, że rodzina najważniejsza, a chłop to domowa wyrocznia. Pan dnia i nocy domowego zacisza. Nie broniłam się, przyjmowałam wszystko „na klatę”, obwiniając siebie za jego złe zachowanie. Wpadałam w kompleksy, zaczęłam się jąkać, co dostarczało mu kolejnej uciechy. Aż pewnego dnia coś we mnie pękło. Stałam w kuchni i smażyłam kotlety mielone. W garnku dochodziły ziemniaki, a w głowie kotłowały się myśli, które starałam się ogarnąć podczas gotowania. Usłyszałam głośną rozmowę na klatce schodowej i po chwili wszedł do domu mój podpity mąż, trzymający w ręku piwa, którymi zamierzał się „dobić”. Zaczynał swój trening słowny, licząc na wytrzymałość słuchacza. Wchodził kolejno do pokoju dzieci i do kuchni. Zrzędził i wychodził. Wraz z wypijanym piwem, zaczynał się nakręcać i głośno psioczyć i utyskiwać na niedobrą żonę i dzieci, które nie spełniały jego oczekiwań.

Jeść nie chciał, bo obiad zniwelowałby parę promili we wzburzonej krwi jego organizmu, a przecież z upartością osła wlewał „oprocentowane płyny”, i czekał na upragnione działanie, które nie nadchodziło. Zjadłam ja i dzieci. Nie odpuszczał w pijackim amoku, w dalszym ciągu coś mamrotał i pokrzykiwał, szukając zaczepki. Z pewnością piwo się kończyło i brakujące procenty wzywały, aby wyjść i dokupić. Zaczęłam zmywać, po „smakoszach rozkoszach”, ustawiając wszystko na suszarkę. Do kuchni wtoczyła się „wyrocznia domowego zacisza” i zaczynała swoje rządy, ustalając zakazy i nakazy, wymuszając swoją wolę, i wykrzykując pragnienia tradycyjnym: „Idź mi po piwo, kobieto!”.

– Nie! – odpowiedziałam stanowczo.

– Jak to nie! Zaiwaniaj podskokami, gorolico.

– Nie! – I odwróciłam się tyłem do niego, żeby nie widzieć zapijaczonej mordy.

– Idź, mówię. – I pchnął mnie na zlewozmywak.

Ręce automatycznie wsparły się o niego, a z potrąconej suszarki zaczynała zsuwać się patelnia. Złapałam ją. I tak jak stałam, z zamachem ręki, w której tkwiła patelnia, odwinęłam się do tyłu, trafiając „wyrocznię” prosto w rozwścieczony łeb. Głuche bumm!!! (bo we łbie było pusto). Upss! Część przeznaczona do smażenia odpadła od rączki, wpadając w wirujący ruch na wykafelkowanej podłodze. Zamarłam. Pijaczyna stał nieruchomo, oszołomiony moją obroną. Do kuchni wpadły dzieci, rozglądając się po niej badawczo i szukając strat.

– Nic się nie stało, dzieciaczki, wbiłam tylko ojcu trochę oleju do głowy. – I podniosłam środkową część patelni z ziemi. Wstając, zasyczałam, zwracając się do niego: – A teraz won mi stąd!

Chyba po raz pierwszy bez „ciepania się12” posłusznie wyszedł do łazienki, ocenić bilans „zysków i strat” oraz „przypudrować zaczerwienione lico”. Tradycyjnie wylał pół butelki wody kolońskiej na siebie, wziął gumę do żucia z barku i wyszedł z domu. Parę godzin później wrócił ze spuchniętym „pycholem”, wszczynając kolejną awanturę. Ale tym razem interweniował sąsiad mieszkający obok, który nie mógł znieść kolejnej awantury za ścianą. Postawa sąsiada, szybka nieodwołalna decyzja, wiara w swoją siłę sprawczą oraz przeświadczenie że nie jestem sama wśród betonów blokowiska, dodała mi odwagi do zmiany dotychczasowego życia. Teraz z perspektywy czasu sytuacja wydaje się śmieszna, ale wtedy taka nie była!

Łucja z ojcem zeszła na dół, ja pośpiesznie podbiegłam do okna. Byłam ciekawa, jak wygląda szefowa „kompletowego interesu” (jak by nie było, dziewczyna byłego ślubnego). Rozczarowana wyszłam zza zasłonki. Nic ciekawego. O wiele lat ode mnie starsza, szczupła, pięćdziesięcioletnia „szał blondi”.

Podeszli do samochodu. Ewa wysiadła. Zaczęła rozmawiać z swym lowelasem, który nerwowo przewracał graty w bagażniku samochodu. Łucja stała z boku, cierpliwie czekając na obiecane rzeczy. Niestety, z trzech albumów znalazł tylko dwa, które wraz z kopertą podał córce.

Sąsiadki zobaczywszy, że coś się pod klatką dzieje, „wypełzły” na parapet, opierając biusty na ramie okiennej. Te, które przecierały samochód na osiedlowym parkingu, chwilowo przerwały swą pracę i z ciekawością przyglądały się mojemu byłemu miotającemu się wokół samochodu Ewy, sypiącemu czarujące uśmiechy i wypowiadającemu grzecznościowe zwroty.

Ostatnie słowa do Łucji, która stała z dziwną miną, i auto ruszyło, znikając za zakrętem. Dziecko skierowało się do klatki schodowej. Sąsiadki wycofały się z punktów obserwacyjnych. Oj, będą miały co opowiadać, siedząc na ławce pod blokiem.

Do mieszkania weszła córka.

– Mami – zawołała do mnie i podała mi kopertę oraz albumy. – Tata, jak odjeżdżał, to obiecał, że weźmie mnie i Patryka oraz małego Adusia (tak nazywaliśmy najmłodszego syna Ewy) na wakacje.

– Cieszę się bardzo, że odpoczniecie w górach. Mam nadzieję, że to nie będą tylko czcze słowa. Ale bądź dobrej myśli. Pożyjemy, zobaczymy!

Z ciekawością zerknęłam do koperty. Suma zwaliła mnie z nóg. Zamiast pięciuset złotych było pięćdziesiąt. Jak zawsze jałmużna. Tyle było warte utrzymanie naszych dzieci w ciągu całego miesiąca. Jasne – dom, nowe auto, a co ze „starymi dziećmi”? To utwierdziło mnie w przekonaniu, że „kto się urodził wróblem, nigdy nie umrze słowikiem”. Ludzie się nie zmieniają. Potrafią tylko chwilowo dobrze się maskować.

Emocje opadły, wszystko wracało do normy. Ojciec moich dzieci pojechał z Ewą szukać Edenu. Dzieciaki rozczarowane brakiem kieszonkowego, poszły na trening. Mały Aduś pozostał bez matki z kalekim ojcem, który bez samochodu skazany był tylko na wózek inwalidzki. A ja widząc wysokość alimentów, z czarnymi myślami o tym, co zrobię z tak „ogromnym przypływem gotówki”, jak połączę koniec z końcem, aby przetrwać z dziećmi do końca miesiąca.

Czy naprawdę wygrywają ludzie samolubni bez skrupułów? Jeśli tryumfują, to chwilowo, bo przecież na nieszczęściu innych szczęścia własnego się nie zbuduje! Jak długo taki sposób życia da im satysfakcję? „Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy”. O tym przekonałam się kilkanaście lat później.

Zaczęłam sprzątać mieszkanie, żeby żaden, nawet najdrobniejszy pył nie pozostał po tym człowieku. Wietrzyć mieszkanie z zapachu papierosów i piwa. Zajęłam się obiadem. Honorowym gościem na talerzu miał być dzisiaj karbinadel czyli kotlet mielony.

* * *

Dokonałam wyboru. Wszak życie to pasmo wyborów i decyzji, za które będziemy odpowiedzialni, ale lepiej dla nas wszystkich było funkcjonować jako rodzina niepełna niż dysfunkcyjna Bałam się, nie wiedziałam, czy damy sobie radę sami. Nie wiedziałam, co nas spotka i co czeka na zakręcie naszego bytu.

Życie samotnej matki zaczęłam u taty (mama zmarła rok wcześniej), ale niedługo zmarł i On. Nie miałam już wsparcia finansowego. Zostałam bez mieszkania. Znajomi pomogli mi znaleźć umeblowane mieszkanie, bo własnych mebli nie posiadałam. Właściciel owego mieszkania przebywał na stałe w Niemczech, więc za pośrednictwem jego mamy miałam załatwić niezbędne formalności. Poszłam do niej zrezygnowana, bo któż by chciał wynająć mieszkanie matce z dwójką dzieci.

– Ja w sprawie wynajęcie mieszkania – wyjąkałam, bo łzy napłynęły do oczu, a gardło ściskało się na samą myśl odmowy. Pozostało mi mało czasu do opuszczenia mieszkania taty. Jeżeli czegoś szybko nie znajdę to trafię z dziećmi pod most.

– Ja, podź sam13 – odezwała się starsza pani, otwierając szerzej drzwi – yno gibko14, bo mi kot uciecze.

Weszłam do domu, starsza pani złapała kota i niosąc go na piętro domu, powiedziała:

– Kociczka jest niedobrom mamom, nie chce młodych futrować, i jak yno może ucieko od nich, a jo jom chytom i na chama przytrzimuja w izbie, żeby sie nimi zajyła. Godosz, że chcesz wynajmować, ja? (Kotka jest niedobrą mamą, nie chce młodych karmić i jak tylko może, to ucieka od nich, a ja ją łapię i na siłę przytrzymuję w pokoju, żeby się nimi zajęła. Mówisz, że chcesz wynająć tak?)

– Tak.

– A z kim tam będziesz mieszkała?

– Z dziećmi. – I znów zaczęłam się jąkać.

– A chłop?

– Nie mam, jestem sama.

– A będzie cię stać na płacenie czynszu i innych opłat, nie mówiąc już o odstępnym? Tego razem będzie z sześćset złotych.

Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, to była duża kwota. Raz kozie śmierć, najwyżej nie będę jeść.

– Dam radę!

Po tych słowach starsza pani wzięła mnie do ogrodu. Usiadłam na ławeczce obok jej męża, który obserwował gołębie w gołębniku. Starsza pani w tym czasie zaczęła zbierać truskawki. Poderwałam się z ławki i bez pytania zaczęłam jej pomagać, nie zaprotestowała, a w międzyczasie zaczęłyśmy rozmawiać jak kobieta z kobietą. „Na do widzenia” dowiedziałam się, że mam się zgłosić po odpowiedź jutro, jak wszystko ustali z synem, i wręczyła mi kobiałkę z truskawkami.

Klapa, nic z tego nie będzie – gdybałam, ale z niecierpliwością czekałam jutra. Po pracy poszłam do starszej pani.

– No, jeżeś! Chca ci pedzieć, że syn sie zgodźył, a odstympnego nie chce. Mosz tu klucze i ksionżeczki na opłaty i przekludzej się. Nich wom się żyje w szczyńściu na tym nowym miejscu. (No, jesteś! Chcę ci powiedzieć, że syn się zgodził, a odstępnego nie chce. Masz tu klucze i książeczki na opłaty i przeprowadzaj się. Niech wam się żyje w szczęściu na tym nowym miejscu).