Maraton - Przemek Corso - ebook + książka

Maraton ebook

Przemek Corso

3,9

Opis

Każdy z nas marzył o tym, żeby chociaż raz wywrócić swoje życie do góry nogami. Zniszczyć coś i zacząć budować od nowa.

 

Autor bezkompromisowo kreśli obraz bohatera reprezentującego całe pokolenie ludzi, którzy biegną, ale sami nie wiedzą gdzie. Pokolenie ludzi bez matek i ojców, rzucone samopas, powszechnie głoszących uniwersalne prawdy o życiu. Pokolenie Maratończyków – Niewdzięczników, którzy tak naprawdę gubią się we własnym psyche. Pokolenie, które warte jest tyle samo, ile ich w pełni zaktualizowane telefony komórkowe.

 

Deo zderzył się z niewidzialną ścianą. Niektórzy mogliby uznać jego życie za spełnione marzenie, ale on czuje tylko gniew. Stoi w miejscu i coraz bardziej zaczyna się dusić. Poczucie osaczenia z każdą chwilą staje się coraz bardziej przytłaczające. Zachlać się na śmierć? Uciec? A może w ostatnim histerycznym ruchu spróbować przebić się na drugą stronę?

 

Nie jest to łatwa decyzja, szczególnie w sytuacji w której okazuje się, że garnitur stał się twoją drugą skórą, a krawat - od lat zaciskającą się coraz bardziej pętlą.

 

Przerażająco wnikliwy dramat psychologiczny.

 

 

Przemek Corso – felietonista, konferansjer, głos radiowy, autor bajek dla dzieci. Debiutował w 2012 roku powieścią kryminalną „Studium w czerwieni”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
4
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Przemek Corso

Maraton

Strona redakcyjna

REDAKCJA: Magdalena Hinz

KOREKTA: Aleksandra Tykarska

OKŁADKA: Artur Kowalski

ZDJĘCIE AUTORA: Karol Węglewski

SKŁAD: Magdalena Hinz

© Przemek Corso i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-795-4

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61

e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Dla mojego brata Patryka

Zawsze bądź sobą! Nieważne,

jak będziesz miał na nazwisko.

PROLOG

IL BUONO, IL BRUTTO,

Nigdy nie podejrzewał, że będzie chciał go zabić.

Że chęć pojawi się tak nagle i będzie tak silna.

– Jezu Chryste... – sapnął.

Przez chwilę wystraszył się, bojąc się, że ta chęć przejmie nad nim kontrolę, że nogi same go do niego zaprowadzą.

Czy można to nazwać sprawiedliwością? To byłby raczej jednoosobowy lincz.

Westchnął. Ominął biurko w swoim pokoju, który w myślach nazywał gabinetem, i podszedł do jednej z ogromnych panoram Tatr wiszących na ścianie. Kupił je na zamówienie kilka lat temu.

Dotknął palcem kilku szczytów i poczuł, że się uspokaja.

– Drugi kubek kawy, a później świat sra ci na głowę... – mruknął sam do siebie.

Może gdyby napił się czegoś mocniejszego... Jego wzrok mimochodem zawędrował w kierunku barku.

– Tato? – Usłyszał głos swojego syna.

Gwałtownie odwrócił się w jego kierunku. Zobaczył małego stojącego w drzwiach i podpierającego białą framugę, tę samą, którą obiecywał zarówno sobie, jak i swojej żonie odświeżyć... przynajmniej jeszcze w tym stuleciu. Farba i pędzle podobno nie gryzą, choć on miał inne zdanie na ten temat.

– Co się stało, Blondasie? – Nazywał tak syna, mimo że obydwoje mieli kruczoczarne włosy. Jego, co prawda, były już lekko sprószone siwizną, ale w zasadzie takie same. – Wystraszyłeś mnie... Gdzie się nauczyłeś tak skradać?

– Tato, martwię się – powiedział, ignorując pytanie ojca.

Mały rzeczywiście wyglądał na zmartwionego.

– Chodź tu do mnie, posiedzisz ze mną w gabinecie i mi opowiesz.

Kiedy jego syn postąpił kilka kroków, wchodząc do środka, on sam podszedł do barku z alkoholem. Po chwili zastanowienia wziął niską szklaneczkę i chwycił za pierwszą z brzegu butelkę czegoś, co z pewnością było rozlewane w Polsce. Prawdziwy polski koniak? Prawdziwa polska szkocka whisky? Nie robiło mu to różnicy. Ciężko było określić go mianem konesera, skoro zazwyczaj przechylał jedną czy dwie szklaneczki w weekendy albo... w takie dni jak dzisiaj. No właśnie. Zerknął w stronę syna kręcącego się przy biurku, westchnął i odstawił butelkę razem z pustą szklanką. Zamknął barek. Pstryknął kilka razy palcami i sięgnął po fiolkę z pylącą się aspiryną, od razu przegryzając dwie. Żadnego alkoholu. Nie dzisiaj.

Nie chciał, żeby jego syn identyfikował go z postacią trzymającą szklankę. Wystrzegał się tego nawet w chwilach słabości. Dzieci to dzieci. Rejestrują nawet z pozoru nieistotne szczegóły.

– Blondas – szepnął w kierunku syna, podszedł do niego i wziął go na ręce. – Jezu, ile ty ważysz? Sto kilo?

– Nie.

– Na pewno z osiemdziesiąt! Co najmniej!

– Tato! – pisnął i zaczął się głośno śmiać. – Przestań mnie łaskotać.

Ojciec usiadł na kanapie i posadził syna na kolanie.

– Opowiedz, co cię martwi?

– Nie wiem – mruknął Blondas wymijająco.

– Najpierw mówisz, że coś cię martwi, a teraz mnie oszukujesz... Oszukujesz mnie? – Spojrzał na niego groźnie.

Pod siłą ojcowskiego spojrzenia mały skapitulował.

– Powiem ci na ucho – szepnął.

Ojciec westchnął i nadstawił ucha.

– Dobra. Tylko szybko.

Blondas pochylił się i szepnął kilka słów.

Kiedy było już po wszystkim, ojciec tylko zacisnął jedną z dłoni w pięść, aż jego kostki zrobiły się białe, i dosłownie zazgrzytał zębami.

Zabiję go – ta myśl uderzyła go z niewyobrażalną siłą. Pójdę do niego i go, kurwa, zatłukę!

– Dlaczego boisz się sąsiada? – wydusił z siebie, dalej czując smak aspiryny na języku. Próbował się na nim skupić, kontrolując gniew. Jego syn. Kochany dzieciak. Nic więcej się nie liczyło.

Blondas zrobił skruszoną minę.

– Bo mama mówiła, że on znowu pobił panią Basię i że ona... – Zawiesił na chwilę głos. – ...tym razem trafiła do szpitala.

– Tak, wiem. Wiem, że trafiła do szpitala – odparł ojciec, a jego usta zamieniły się w niewidzialną kreskę. – Kiedy to słyszałeś?

– Jak mama rozmawiała przez telefon.

Ojciec zamyślił się głęboko, cały czas zaciskając pięść. Raz za razem.

– Jest dużo złych ludzi na tym świecie, Blondasie – mruknął w końcu. – Czasami nic nie można z tym zrobić.

– Dlaczego są źli?

– Bo tak. Bo są smutni albo głupi. Albo myślą tylko o sobie. Il buono, il brutto, il cattivo, pamiętasz?

Mały zmarszczył na chwilę brwi.

– Taaaaak. – Przypomniał sobie i uśmiechnął się szeroko. – Pamiętam.

– Powtórz. Przecież lubisz ten film.

– Tato!

– No spróbuj... – zachęcił.

– Il buono, il brutto, il...

– Il buono, il brutto, il cattivo, Blondasie.

Zapadła cisza, która równie dobrze mogłaby trwać wieki.

Dlaczego ludzie są źli? Ojciec nie miał pojęcia, a elementarne pytanie syna jeszcze bardziej utwierdziło go w tym przekonaniu. W gabinecie, w którym siedzieli, w którym było tyle samo książek co kurzu, a na ścianach wisiały wielkie malowane farbami olejnymi panoramy Tatr, napisał kilka dobrze sprzedających się nowel. Tylko tyle i aż tyle. Krzepiących, a czasem gorzkich historii o życiu i o ludziach. Tymczasem tak naprawdę gówno o tym wszystkim wiedział. O ludziach i ich historiach. Ostatnie lata spędził na snuciu historii o problemach i próbie ich rozwiązywania, a kiedy w końcu uderzył nosem w niewidzialną ścianę, tu i teraz, po prostu nie wiedział, co zrobić. Bo co mógł zrobić? Problem nie był w nim, tylko dosłownie kilka metrów od miejsca, w którym siedzieli.

Żyli w ogromnym mieszkaniu w powojennym budynku, na które w zasadzie pracował przez całe życie. I kiedy okazało się, że wszystko jest dobrze, że życie smakuje, pachnie i wygląda tak, jak powinno, nagle wydało się, że za ścianą sadystyczny skurwiel bije żonę w przerwach w chlaniu i oglądaniu filmów na VHS-ach. Zastraszoną kobietę, która za każdym razem do niego wraca. Tym razem jednak przesadził. Trafiła do szpitala z pękniętą czaszką. Wszyscy o tym szeptali. Wszyscy wiedzieli.

A skurwysyn dalej żył swoim życiem.

– Naprawdę boisz się sąsiada? – zapytał w końcu, czując suchość w gardle. Łyk alkoholu pozwoliłby mu pozbierać myśli. Na pewno.

– Tak.

– Ale dlaczego?

Blondas się zastanowił.

– Bo policjanci nic mu nie zrobili.

Miał rację. Może nic mu nie zrobili dlatego, że Baśka, która służyła za worek treningowy, nigdy nie złożyła oficjalnego doniesienia, a może dlatego, że skurwiel przed zmianą ustroju pracował w służbach mundurowych? Pan milicjant.

Tak, zdecydowanie policjanci nic mu nie zrobili i pewnie nie zrobią, nawet jeżeli któregoś pięknego dnia zgwałci swoją żonę i pobije ją do tego stopnia, że ona wyląduje na wózku inwalidzkim albo w trumnie.

Mało tego! A teraz jeszcze nawiedza jego syna w wyobraźni, która...

– A jak przyjdzie po mamę?

– O czym ty mówisz?

Blondas momentalnie się zmieszał.

– Po naszą mamę? – zdziwił się ojciec. Próbował jeszcze coś powiedzieć, ale syn siedzący mu na kolanie po prostu zaczął płakać.

– Hej, chłopie... – Zaczął głaskać go po plecach. – Nie pozwolę na to. Myślisz, że bym na to pozwolił?

Odpowiedział mu ciężki oddech i stłumiony szloch.

Przytulił małego do siebie bardzo mocno. Jakie to uczucie trzymać cały swój świat w ramionach? Nikt nie byłby w stanie wyrazić tego słowami.

– Każdemu wydaje się, że pisze swoją własną historię – powiedział, kiedy jego syn w końcu się uspokoił. – Każdemu wydaje się, że jest najmądrzejszy i może oceniać innych albo ich krzywdzić. Nie martw się... Życie weryfikuje.

– Co to znaczy? – zapytał mały, smarkając ojcu przez przypadek w kołnierz koszuli.

Ten to zignorował.

– Że życie weryfikuje? – Pocałował go w ucho.

– Tak.

Blondas spojrzał wielkimi, zapuchniętymi od płaczu oczami.

Ojciec zastanowił się przez chwilę.

– To znaczy, że każdy w końcu... zostanie potraktowany tak, jak na to zasługuje.

– Naprawdę?

– Tak, mały. Inaczej życie nie miałoby sensu, a każdy robiłby, co mu się podoba. Tak właśnie by było...

Wierzę w to, kurwa, wierzę – pomyślał.

– Kocham cię, mały.

– Ja ciebie też, tato.

CZĘŚĆ I GŁOWĄ W MUR

– Dzień dobry – mówię do swojego lustrzanego odbicia. Staram się być nonszalancki, ale jedyne, o czym potrafię myśleć, to to, ile czasu spędzamy zamknięci w kiblach.

– Toaletach, ubikacjach, sraczach, wychodkach... – mruczę szybko pod nosem, a po sekundzie wahania dodaję: – ...umywalniach, sławojkach, wygódkach.

Przechylam lampkę czerwonego wina, wypijając prawie do połowy, a później znowu odstawiam ją na krawędź umywalki. Poprawiam guziki przy mankietach swojej białej koszuli. Nie umiem wiązać krawata, dlatego leży przygotowany na szafce po mojej lewej. Pętla, którą wystarczy zarzucić na szyję.

– Pewnie zastanawiasz się, co tu robisz? Na pewno masz setki pytań, prawda?

Moje lustrzane odbicie milczy.

Nagle wzdycham i pochylam się, delikatnie dotykając głową tafli lustra. Jest przyjemnie zimna, ale obca, tak samo jak wszystko wokoło.

– Nie mam żadnych odpowiedzi. Nawet jednej. Przykro mi.

Zakładam krawat, dopijam resztę wina z kieliszka, podciągam krawat, idę do lodówki po butelkę, napełniam kieliszek na nowo, kładę butelkę na pralce, poprawiam krawat, znowu przechylam kieliszek, wypijając do połowy, zakładam marynarkę i zapinam ją na jeden guzik.

– Nie jesteś tym pierdolonym garniturem – mówię do swojego lustrzanego odbicia.

Nie jestem nim.

– Nienawidzisz każdej pierdolonej rzeczy w tym mieszkaniu.

To prawda.

Przechylam kieliszek, wypijając wino do dna.

– Nie mam żadnej odpowiedzi – mówię i przez chwilę brzmię, jakbym naprawdę miał to na myśli, ale jedyne, co chodzi mi po głowie, to pełna wulgaryzmów, pretensjonalna literatura, której nie da się czytać, gówniana grafomańska poezja i dewulgaryzacja mowy potocznej.

– Kurwa, pierdolona jego mać!

Napełniam kieliszek.

Człowiek nie może sobie nawet siarczyście przekląć. Wszystko straciło na mocy i znaczeniu. Wszystko jest takie DE, a ludzie tacy A.

Moje lustrzane odbicie wsadza do ust papierosa i odpala go.

– Pokolenie wychowane przez kobiety – mówi nagle. – Demitologizacja mężczyzn w amoralnym społeczeństwie.

Nagle wybucha śmiechem, a ja po prostu milczę.

– Wybacz, ale musiałem to powiedzieć. – Wzrusza ramionami, zaciąga się głęboko papierosem i wydmuchuje mi dym w twarz.

– Wszystko takie DE i A – przedrzeźnia mnie. – Ładne. Podoba mi się. Jak na człowieka, który jeszcze kilka sekund wcześniej myślał o pretensjonalnej literaturze, trochę... Jak by to powiedzieć?

– Nie myślałem. Nie rozmyślałem. Nie analizowałem.

– A jak byś to nazwał?

– To po prostu gdzieś tam jest – tłumaczę, chwytając za kieliszek i wznosząc go lekko do toastu. – Jak cierń za okiem.

– Rozpłaczesz się?

– Jeszcze nie teraz. Później.

Pretensjonalna literatura, bo pretensjonalne życie. Wszystko jest odbiciem wszystkiego. Wszystko wynika ze wszystkiego. Każdy zostawiony samopas.

Piję do dna. Muszę pić.

Już mam ochotę na kolejną lampkę.

Dopiero po chwili orientuję się, że w ręce trzymam papierosa. Zaciągam się głęboko.

– Muszę biec. Życie to marato... – Urywam na chwilę, zdegustowany własnym porównaniem. „Życie to maraton” brzmi jak hasło spod kapsla jakiegoś gównianego napoju albo slogan paraolimpiady.

– Biec, nie poddawać się, oddychać, lewa, prawa! – mówię głosem spikera radiowego.

Szkoda tylko, że nie wiem, w którym kierunku.

Chcę nalać sobie wina, ale butelka jest już pusta. Jak to możliwe?

Biec tylko po to, żeby biec? A co jeśli w trakcie poczuję zmęczenie? Jeżeli przywalę głową w mur? Co jeżeli brak mi motywacji? Co jeżeli urodziłem się zajebiście zmęczony? Co jeżeli potrzebuję trenera? Co jeżeli moje oprogramowanie nie jest zaktualizowane?

– Nie mam żadnych odpowiedzi – mówię.

To prawda.

Znowu zaciągam się papierosem. Głęboko. Choć przez mgiełkę alkoholową wszystkie bodźcie docierają do mnie z opóźnieniem, mam wrażenie, że zaczynają boleć mnie wnętrzności.

– W transylwańskim zamku siedzi trzech wampirów – zaczynam po chwili. – Trzech najprawdziwszych krwiopijców. Siedzą przy stole i grają w pokera. Profesjonaliści. – Znowu zaciągam się papierosem. – Nagle jeden z nich mówi: „Hej, chłopaki, zgłodniałem. Wychodzę na chwilę”. I rzeczywiście wychodzi. Nie ma go dwadzieścia minut, a kiedy wraca, jest cały upierdolony krwią. „Kojarzycie tę wioskę na północy? Wszystkich wyciąłem w pień...”. – Strzepuję popiół z papierosa do otwartej muszli klozetowej. – Wszystkich wyciąłem w pień – powtarzam. – Robi się wesoło i znowu zaczynają grać. Nagle drugi z wampirów mówi: „Wiecie co? Ja też zgłodniałem. Też wychodzę na chwilę, nie zaglądajcie mi w karty”. I rzeczywiście wychodzi. Wraca po piętnastu minutach i mówi: „Kojarzycie tę wioskę na wschodzie? Tak się nimi zająłem, że będą musieli naprawdę dużo się pieprzyć, żeby nadrobić straty w ludziach”. – Znowu się zaciągam i wydmuchuję dym prosto w swoje lustrzane odbicie. – Nagle trzeci z wampirów nie wytrzymuje, wstaje od stołu i mówi: „Chłopaki, narobiliście mi apetytu. Teraz ja muszę skoczyć coś przegryźć”. I rzeczywiście... Wychodzi... Wraca po trzech minutach, a pozostałych dwóch patrzy na niego ze zdziwieniem. „Stary, co tak, kurwa, szybko?” A on na to: „Wypierdoliłem się na schodach”.

Gaszę papierosa, uśmiecham się kwaśno i wychodzę. Pan w garniturze za pięć tysięcy złotych, zupełnie jakby cena miała jakiekolwiek znaczenie.

Światło gaśnie. Koniec sceny.

Udaję, że wszystko jest w porządku. Jak zawsze. Lewa, prawa.

Pokolenie ludzi, którzy udają, że wszystko jest w porządku.

Kurwa, pierdolona jego mać!

***

Mam ochotę na drinka.

Kiedy biegacz biorący udział w maratonie opada z sił, może zderzyć się ze swoją niewidzialną ścianą i następuje koniec. Przeczytałem kiedyś o tej teorii, która odwołuje się do wewnętrznej blokady. Mentalny mur, który maratończyk, o ile ćwiczy i jest przygotowany, może przesunąć daleko, aż za horyzont. Teoria Gallowaya. Lewa i prawa półkula.

Chrząknąłem w uznaniu, jak przepełniony jestem niepotrzebnymi informacjami.

Tylko że na niewidzialną ścianę można natknąć się zazwyczaj pod koniec biegu, kiedy ktoś nie ma już sił.

RETROSPEKCJA: „Co jeżeli urodziłem się zajebiście zmęczony?”.

Znowu chrząknąłem. Miałem spuszczoną głowę, a z ust kapała mi ślina.

Kiedy 24 czerwca o godzinie 23.31 natknąłem się na swoją niewidzialną ścianę i w końcu dotarło do mnie, że jestem alkoholikiem, zacząłem zastanawiać się, czyja to może być wina.

Stałem pijany przed pisuarem w jakiejś knajpie, w jakimś kolejnym kiblu, podpierając się obydwoma rękoma o ścianę, i nagle ta myśl przyszła. Choć chyba bardziej prawdopodobne, że już tam była. Może czekała na mnie. Czekała, aż ją zauważę.

Równie dobrze mógłbym być ślepy.

Kto zrobił ze mnie alkoholika? – zastanowiłem się i spojrzałem na zegarek z datomierzem.

– 24 czerwca, godzina 23.31 – mruknąłem sam do siebie. – Wypierdoliłem się na schodach.

Tak. Co do sekundy.

– Co? – zapytał niewysoki mężczyzna stojący przy pisuarze obok. Miał dredy i wojskowe spodnie z wielkimi kieszeniami. W uszach miał wielki srebrny kolczyk.

Zerknąłem w jego kierunku, próbując jednocześnie nie patrzeć na jego penis. Takie rzeczy zawsze robi się odruchowo, a my jako ludzie musimy uczyć się kontrolować odruchy. Wtedy stajemy się bardziej ludzcy. Wersja 2.0. Update. Upgrade. Aktualizacja. Cokolwiek.

Nawet gdybyś umierał z ciekawości, czy tam na dole też ma dredy i jakiś przejebany kolczyk, to jednak musisz się powstrzymać.

– Nie rozumiem? – zdziwiłem się, czując że mój mózg zaczyna przyśpieszać.

– Mówiłeś coś, kurwa – wybełkotał w moim kierunku z wyraźną pretensją w głosie.

– Nie, nic nie mówiłem – odparłem z powagą.

Słysząc to, najpierw spojrzał na mnie podejrzliwie, a później zaczął sikać. Kiedy zorientował się, że szcza w spodnie, ja wykorzystałem ten moment, żeby zapiąć rozporek, poprawić mankiety koszuli, podciągnąć krawat, zapiąć guzik w marynarce i niepostrzeżenie wślizgnąć się do jednej z kabin. Tam pochyliłem się nad muszlą i pomagając sobie palcami, zwróciłem całą płynną zawartość żołądka.

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdybym nie poprawił mankietów, krawata i nie zapiął guzika, zwymiotowałbym na siebie.

Pamiętacie? Wersja 2.0. Ta bardziej ostrożna. Planująca posunięcia.

Kiedy pochylałem się nad muszlą, wyginając się jak kot dławiący się kłakiem, wyobraziłem sobie, że mógłbym pracować jako żywa atrakcja turystyczna. Siedziałbym w klatce obok kobiety z brodą, mając na plecach wielką tablicę. Człowiek fontanna – mówiłby napis. Ojciec wszystkich ojców. Ojciec wszystkich matek.

Wyrabiam normę – pomyślałem, czując w ustach kwas, i zacząłem się śmiać.

Skończyłem, spuściłem wodę, dokładnie wytarłem szarym papierem toaletowym deskę, znowu spuściłem wodę, śledząc papier, a kiedy wyszedłem z kabiny, umyłem ręce, patrząc wprost na swoje lustrzane odbicie.

Nikt nie zrobił ze mnie alkoholika.

Zerknąłem na zegarek.

24 czerwca, godzina 23.35.

Czas konkluzji. Co do sekundy.

Ja po prostu lubię wypić.

***

Kiedy wróciłem do stolika, zobaczyłem trzech mężczyzn ubranych tak samo jak ja: w garnitury. Siedzieli, trzymając swoje drinki i piwa, i dyskutowali o czymś całkowicie nieważnym. Czyli zobaczyłem ich dokładnie takich samych, jakich ich zostawiłem.

Tylko ja się zmieniłem. W przeciągu czterech minut stałem się innym człowiekiem.

– Trawki, Deo? – zwrócił się do mnie jeden z nich.

Usiadłem obok, złapałem swoją szklaneczkę z wódką i przechyliłem ją do dna. Prawie roztopione kostki lodu zachrupały mi pomiędzy zębami.

– Nie lubię tego młodzieżowego gówna – odparłem. – Wystarczy, że ten lokal jest przepełniony naćpanymi łbami... – dodałem zgodnie z prawdą. – Ja po prostu lubię wypić. – Te słowa miały posmak wymiocin.

– Czy ja wiem... – rzucił Tomasz, rzecznik prasowy prezydenta miasta. – Czasami palę z Beatką przed seksem... Fajna sprawa. Nie żeby bardzo często... Ale wiecie...

Bartek, przez którego musieliśmy dzisiaj założyć garnitury, klasnął w dłonie.

– Zamawiamy coś jeszcze? – zapytał.

Wsadziłem do ust papierosa, czekając na dalszy ciąg wydarzeń, a Mirek, który kilka sekund wcześniej zaproponował mi trawkę, jak na sygnał podniósł się ze swojego miejsca.

– Ja zamówię – powiedział. Miał szpakowate włosy i mógłby być moim ojcem, ale co ważniejsze, był redaktorem naczelnym jednego z największych polskich tygodników społeczno-politycznych, a to czyniło z niego jednego z moich szefów. – To samo, panowie?

W pewnym sensie każdy z tych trzech facetów, z którymi piłem od dobrych kilku godzin, był czyimś spełnionym marzeniem. W mniejszym lub większym stopniu, w zależności od priorytetów.

Moja obecność w pewien sposób urzeczywistniała to wszystko.

Kiedy Mirek zniknął w tłumie tańczących nastolatków, Tomasz odpalił mi papierosa i sam zapalił jednego, głęboko się zaciągając.

– Kiedy wraca do Warszawy? – zapytał, wypuszczając dym kącikiem ust.

– Kto? Mirek? – zdziwił się Bartek. – Nie wiem, kurwa... Pewnie jutro.

– Wrzuci ten materiał o Festiwalu Złota i wystawie?

Bartek wzruszył ramionami.

– Po to przyjechał – stwierdził. – Jak my wszyscy... Mam nadzieję, że nie napisze całej prawdy... Raczej... trochę ją podkręci... – Tu urwał na chwilę i spojrzał w moim kierunku. – To twoja działka, prawda?

– Co masz na myśli? – Przechyliłem się w jego stronę, żeby go lepiej słyszeć.

– Będziesz pisał o naszym Festiwalu?

– Nic nie będę pisał – odparłem. Było w tym tak samo dużo prawdy jak w stwierdzeniu, że lubię wypić. – Stary przywiózł mnie towarzysko.

– Przyjechaliście razem? – zdziwił się Tomasz.

– Już ci mówiłem. – Uśmiechnąłem się na widok zakłopotania, które odmalowało się na jego twarzy.

– Uciekło mi to, wybacz. Myślałem, że Mirek przyjechał sam.

Wskazałem na siebie kciukiem.

– Ze mną. Nie ma sprawy. Nie przejmuj się.

Bartek wybuchnął śmiechem.

– Tomaszku – zwrócił się do niego. – A ty wiesz, że Deo to jebany geniusz? Poznałem go, jak miał siedemnaście lat.

Słysząc to, skrzywiłem się. Przypomniał mi się człowiek fontanna i kobieta z brodą. Miałem wrażenie, że zaraz zaczną wytykać mnie palcami.

Bartek momentalnie wskazał mnie palcem.

– Geniusz, kurwa!

Tomasz zgasił papierosa.

– Deo, tylko czemu mi się zakodowało, że ty mieszkasz we Wrocławiu? – zapytał.

– Bo też jest na W – zażartowałem niechętnie. – Mówiłem już, żebyś się nie przejmował.

Do stołu wrócił Mirek, a tuż za nim przyszła śliczna kelnerka z krótkimi, nastroszonymi, białymi włosami i kolczykiem w brwi. Postawiła na stoliku cztery duże piwa i cztery niskie szklanki żołądkowej z lodem, a później zerknęła w moim kierunku i się uśmiechnęła.

Na ułamek sekundy zanurzyłem się w jej lodowatoniebieskich oczach, a później już tylko tępo gapiłem się na alkohol stojący przede mną, w głębi duszy ciesząc się, że byłem na tyle rozsądny, żeby zwymiotować.

– Ja pierdolę – sapnął Mirek, siadając przy stoliku. – Myślałem, że się nie przebiję przez ten tłum.

– Śliczna dziewczyna – stwierdził Tomasz. – Ile może mieć lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia cztery?

Bartek westchnął.

– Rozmawialiśmy na temat dzisiejszego Festiwalu. Jako organizator czuję się po prostu kurewsko... Mogę ci to powiedzieć, Mirek... Jestem pijany i szczery, a ty jesteś moim przyjacielem...

Mirek słysząc to, prychnął.

Tak naprawdę wiedziałem, co myśli, chyba jako jedyny z całego towarzystwa. Bartek może znał mnie, kiedy miałem siedemnaście lat, ale to Mirek zaczął mnie kształtować.

– W tym roku fundusze nie dopisały... – kontynuował Bartek.

Mirek znowu prychnął.

– Ja sobie zdaję z tego sprawę... – odpowiedział. – Ale wydaje mi się również, że właściwa idea Festiwalu jako takiego... po prostu się rozmyła. To impreza dla ludzi... A tak na dobrą sprawę mamy kilkunastu zaproszonych gości... kilka, kurwa, plakatów na krzyż... Wiesz... robicie to lokalnie, Bartek, ja wiem... W Warszawie mamy na takie rzeczy większe pieniądze... Na samą reklamę, rozumiesz? Ale jako organizator powinieneś wiedzieć, że Festiwal Złota wymusza na tobie pewien prestiż. To jedna z najbardziej znanych imprez w Europie... A dzisiaj udowodniliście, że tak nie jest... Mimo nagród, które macie na koncie.

– Czyli obsmarujesz nas?

– Nie. Po prostu napiszemy prawdę.

Złapałem szklaneczkę z wódką i upiłem łyk, uciekając od całej tej rozmowy. Uciekając od tego wszystkiego.

– Wybaczcie na chwilę – rzuciłem i ruszyłem za kelnerką. Sam do końca nie wiedziałem, czy mam jakiś plan. Po pijaku zawsze byłem przepełniony miłością.

Przebiłem się przez tłum, trzymając swoją wódkę na wysokości klatki piersiowej, blisko serca, żeby przez przypadek się nie wylała, i kiedy dotarłem w końcu do baru, zobaczyłem najpierw jej włosy, później kolczyk, a potem jeszcze faceta w dredach, który kilka minut wcześniej bełkotał coś do mnie w toalecie.

Wyglądał trzeźwiej, a na twarzy miał przyklejony krzywy grymas. Od razu było widać, że dziewczyna nie jest zachwycona konfrontacją.

Upiłem łyk wódki i ruszyłem w ich kierunku.

– Cześć – powiedziałem do dziewczyny, kompletnie ignorując dredziarza.

Na parkiecie zrobiło się jeszcze głośniej. Ludzie zaczęli wyć, słysząc pierwsze takty piosenki o Jah, który był czyimś trenerem i prezydentem.

– Cześć – powtórzyłem głośniej i dziewczyna dopiero wtedy odwróciła się w moim kierunku. Jej twarz rozpromieniła się na mój widok. Najwyraźniej dredziarz się jej naprzykrzał, a moja osoba mogła oznaczać ratunek.

Myliła się. Prawie pod każdym względem byłem gorszy niż on.

– Ten pajac nie pozwala mi pracować – powiedziała, zbliżając się do mnie. Stanęła tak blisko, że poczułem zapach jej włosów.

Upiłem łyk ze szklanki.

– Spierdaj, koleżko! – ryknął mi prosto w twarz, przekrzykując muzykę. – Rozmawiam z nią... – Złapał ją za ramię i ścisnął, jakby dla podkreślenia wagi swoich słów.

Dziewczyna zaklęła paskudnie.

Na ten widok uśmiechnąłem się. Odruch. Moja zwierzęca wersja 1.0.

– Wypierdalaj, mówię! – powtórzył.

Moja zasłona alkoholowego otumanienia opadła i sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, jednocześnie pochylając się w jego kierunku.

– Znasz ją? – zapytałem.

– To moja dziewczyna, ty kurwiszonie w garniturze – ryknął. – Odpierdol się od nas!

Znowu się uśmiechnąłem.

– To twój chłopak? – zapytałem jej.

– Nie, kurwa – syknęła w końcu, wyrywając się z jego uścisku. – To jakiś pajac.

Wyciągnąłem z kieszeni kilka banknotów i znowu pochyliłem się w jego kierunku.

– Jak masz na imię? – zapytałem.

Widząc pieniądze w mojej ręce, trochę spuścił z tonu.

– Olek.

Czknąłem i potarłem usta zewnętrzną stroną dłoni. Napiłem się wódki.

– Posłuchaj mnie bardzo uważnie, Olek, czy jak ci tam na imię. Weź sobie tą kasę. Tu jest kilka stów. Bierz, kurwa, wszystko, pod warunkiem że dasz spokój tej dziewczynie. Masz się dzisiaj do niej nie zbliżać, kapujesz? Idź sobie na parkiet, pośpiewaj do Jah, ogol te pierdolone dredy, kup sobie trochę trawy, idź na studia... Cokolwiek. Po prostu bierz kasę i spierdalaj, okej?

Dredziarz przyglądał mi się przez chwilę z niedowierzaniem.

– Bierz kasę i spierdalaj – powtórzyłem, wciskając mu ją do ręki.

Momentalnie zniknął w tłumie ze wszystkimi pieniędzmi, które miałem. Została mi tylko wódka i dziewczyna.

– Nazywam się Amadeusz – zwróciłem się do niej.