Mądrość Wiedźmy - Marek Pietrachowicz - ebook + książka

Mądrość Wiedźmy ebook

Marek Pietrachowicz

2,8

Opis


Mądrość Wiedźmy” Marka Pietrachowicza to pełne celtyckiego kolorytu i iryjskich wierzeń, dzieje bohaterki – nastoletniej, rezolutnej wiedźmy Raiany – która wbrew swej woli i przekonaniom wyrusza na niebezpieczną przygodę, mającą odmienić losy świata – i jej własne. W międzyczasie snuje całkiem dojrzałe przemyślenia, niosące otuchę i odwagę.

Autor zgrabnie i kunsztownie połączył formę fantastyczną z czasem historycznym. Zastosował wiele staro-językowych określeń. Co więcej, fabuła jest wielowątkowa, dzięki czemu czytelnik spotyka się z elementami legendarnych stworów, wojowniczych walk, romantycznej miłości, etnograficznej różnorodności, spisków i intryg, wielości bohaterów, czy nawet starodawnych pogańskich wierzeń i ludowej mądrości. Dla niektórych czytelników może okazać się to szczególnie atrakcyjną zachętą, dzięki której wybiorą się w etymologiczną podróż i spróbują badać źródłosłów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 190

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (8 ocen)
1
1
3
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Dobrze spędzony czas

Dla niektórych czytelników może okazać się to szczególnie atrakcyjną zachętą, dzięki której wybiorą się w etymologiczną podróż i spróbują badać źródłosłów.
00

Popularność




Marek Pietrachowicz
Mądrość Wiedźmy

Marek Pietrachowicz „Mądrość Wiedźmy”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Marek Pietrachowicz, 2016

Copyright © by Watkins Media Limited. Used by permission.

Heroes of the Dawn: Celtic Myth (DBP, London, 1996)

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak, Jakub Kleczkowski

Korekta: Ryszard Krupiński

Ilustracje na okładce: © Heroes of the Dawn: Celtic Myth; Olga Kostina – Fotolia.com

Ilustracja na początku rozdziałów: © kaetana – Fotolia.com

ISBN: 978‒83‒7900‒508‒6

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]

1

            Strażnik zdjął pancerny kapelusz – kapalin i nieprzepisowo otarł spocony kark płócienną chustą. Upał był zbyt wielki, aby bawić się w regulamin. Co nie oznacza, że daruje tej przybłędzie.

- Imię?

- Moje? - spytała długowłosa nastolatka. Nie przywykła do miejskich formalności.

            Stała, zdrożona i zgrzana, w brązowym, skórzanym kaftanie obrębionym lisimi kitami, albo ich dobrą imitacją. Wokół szyi, spięty na celtyckiej fibuli, ale od upału zebrany i przerzucony przez ramię, zwisał beżowy płaszcz na zimne noce. Jej nogawice były w klanową czarno-czerwoną kratę, a wysokie, rude buty ze skóry, nosiły ślady dalekich podróży i sugestię kolejnej; jej wygląd opowiadał zawiłą historię łąk, wzgórz i lasów, mroźnych zim i gorących lat – takich jak to.

            Dla żołnierza, strzegącego granicy, była jednak jedynie kolejnym kłopotem, a może i okazją... Już on jej zafunduje podróż życia. Wyglądała i słodko, i bojowo. Ocenił, że się nada.

- A niby czyje, może moje? - zgrzytnął zębami, po czym splunął na drogę.

- Niech zgadnę... Regis? Rowan?

- Twoje imię, nie moje, idiot... A skąd wiedziałaś, że Regis?

- No, troszkę wróżę. Z kart, wnętrzności i w ogóle.

- To ty może parasz się magią, co? Przypadkiem nie jesteś czarownicą?

- Ależ skąd, skąd – Raiana wysiliła całą swoją magię czarownicy, żeby wymazać tę wątpliwość z głowy nadgorliwego strażnika.

            Reszty, miała nadzieję, dokona jej urok osobisty: piękne i długie, naturalnie kruczoczarne włosy, których zazdrościły jej wszystkie wieśniaczki oraz szczery uśmiech jej pełnych, nastoletnich ust. Oczy miała szare, choć wolałaby błękitne. Ale co zrobić.

- No więc imię?! - warknął strażnik. W tym upale mącił mu się umysł, a pył z traktu osiadał w gardle.

- Ethelgifu (Szlachetny Dar). Ethelgifu z Leighshire. Południowego Leighshire – dodała. Wolała nie kłamać na temat okolicy pochodzenia, bo a nuż pochodziłby akurat stamtąd strażnik? Poza tym, widzi na drodze mnóstwo osób i na pewno rozpoznaje regionalne wzory tartanu.

- A co tak daleko panna Ethelgifu robi od domu? - odkaszlnął i splunął na tę przeklętą drogę. Gdy tylko wróci kapral, postawi go na warcie, a sam pójdzie przepłukać gardło. Najlepiej piwem.

- Ja... ja zmierzam z wizytą do rodziny, do Hojtojd.

- Że niby gdzie? A, do Highe Tide?

- My tam mówimy inaczej, niż wy piszecie – obruszyła się z lokalnym patriotyzmem Raiana. Z rodziną nad morzem to akurat była prawda, chociaż wcale nie zamierzała jej nawiedzać.

- Nas niewiele obchodzi, jak wy tam mówicie – odparował opryskliwie strażnik. - A czemu to nie płyniemy łodzią w dół rzeki jak kto normalny, tylko włóczymy się po drodze?

- A co, nie wolno już chodzić drogą?

- Osoby z innego hrabstwa muszą uiścić myto.

- Ja bo i nie mam nic do oclenia. Widzicie, żebym dźwigała jakieś kosze, czy skrzynie?

- Podatek drogowy! - splunął niecierpliwie, niemal pod nogi młodej czarownicy.

- Rozumiem, że na nawodnienie szlaku? - z godnością obeszła kolejną mokrą plamę w piachu.

- Nie bądź taka mądra! – warknął, już naprawdę zły.

            Ta mała zapłaci mu niezłą łapówkę, albo odda ją do świątyni rozkoszy. I niech tam sobie radzi! Była jedynym samotnym i bezbronnym włóczęgą dzisiaj, więc miała pecha. Od kogoś musi ściągnąć grubszy grosz na piwo!

            Oczywiście, że Raiana wyczuwała jego intencje, każda wiedźma to potrafi. A więc jednak czasem byłoby warto być szpetną!... Chce ją bezprawnie oddać stręczycielowi albo karawanie łowców zbiegów, jeśli się nie wykupi. Pech chciał, że nie miała nic cennego przy sobie (butów mu przecież nie odda; na co mu one?), a tego, co miała, nie wolno jej było za żadne skarby ujawnić. Nikomu. Jeszcze nie teraz. Gdyby zaś powiedziała o swoim szlacheckim urodzeniu i zdemaskowała się, równie dobrze mogłaby od razu wrócić do domu, ogłaszając porażkę swej tajnej misji.

            Rozejrzała się nerwowo, szukając opcji. Jedna, jakkolwiek wątpliwa, wyłoniła się zza zakrętu drogi, tej samej, na której ona została złapana przy przekradaniu się przez rogatki. Zadziałała błyskawicznie.

- Wuju! Wuju! Ten pan mnie niepokoi! - zakrzyknęła, wymykając się strażnikowi i podbiegając do jadącego na koniu rycerza o chudej twarzy, ozdobionej siwymi wąsami. Konia prowadził za uzdę jego yeoman, czyli przyboczny.

            „Ale trafiłam, z deszczu pod rynnę! Musi być inkwizytor jaki, albo Templariusz, nie daj Boże!”

- Co tu... - zaczął pancerny, ale Raiana zgrabnie wyminęła próbującego ją schwytać sługę i wypaliła szybko głośnym szeptem do jeźdźca, stając na palcach i wczepiając się w końską grzywę:

- Będę twoim heroldem, panie, tylko zechciej powiedzieć, żeś moim wujem! Jestem herbową!

- Ależ... W rzeczy samej, szukam herolda, ale skąd mogłaś wie...

- Później zaspokoję twoją ciekawość, jeśli odprawisz tego zakutego łba do wszystkich diabłów!

            W istocie, klnąc w żywy kamień, dopadł ich strażnik miejski, odrzuciwszy nieporęczną spisę oraz kapalin. Chwycił pannę boleśnie za ramię. Za drugie złapał ją sługa rycerza, wpatrując się pytająco w oblicze pana.

- Puśćcie moją bratanicę, obydwaj, natychmiast! - zawołał siwy rycerz. - No, tak już lepiej. Niech ci nigdy nie przyjdzie więcej do głowy, ciuro, dotykać kobiety szlachetnego rodu! - prawie ryknął na strażnika, ów stracił rezon i bełkocząc przeprosiny, wyniósł się jak niepyszny za ostrokół tutejszego bailey, obronnego wzgórza.

- Dziękuję wujowi za pomoc, ten bałwan zamknąłby mnie za włóczęgostwo. Chętnie waszej miłości będę usługiwała, czytając to wuja zarządzenie, co je rozgłasza – szła na całość, nie mając wiele do stracenia. - Głośno umiem i wytrwale gadać, gdy trzeba i nie trzeba.

- To widzę; ale czyśmy się wcześniej spotkali w której wiosce – dziwił się rycerz – że wiesz o dekrecie, co mnie tutaj przywiódł? - Był raczej ujęty i rozbawiony familiarnością dziewczyny niż rozeźlony. - Myślę, żebym sobie pannę jejmościankę zapamiętał...

- Nie, nie spotkaliśmy się na trakcie, mości wuju... Wszystkie detale obaczyłam pierwszy raz, przed chwilą.

- Jakież detale, dziecko?

- W kulbace ma wasza rycerska mość dokument. Nie jest to list, bo otwarty. Gdyby był do was, nie trzymalibyście go na podorędziu. Gdybyście go wieźli komuś, nie złamalibyście pieczęci.

- Sprytna wiewiórka, na me wąsy! - zawołał rycerz.

- Co więcej, przykładacie sobie chustę do gardła. Nie ocieracie nią potu z karku, a zatem to od przemęczenia. Zresztą usłyszałam je w głosie waszej miłości, a teraz także wyczuwam wyraźną woń balsamu z aloesu na gardło, tego dla minstreli, co go aż z Vor do Kor Salis sprowadzają. Nie jesteście przywykli do takiego znojnego używania gardła i zapewne głośnego, a więc niechybnie coś obwieszczacie. Dlatego bardzo chętnie, z wdzięczności wuja wyręczę, o ile wędruje wuj także ku morzu, jako i mnie przyszło.

- To ci dopiero – odezwał się milczący dotąd giermek, człowiek o dziwnych rysach i nieokreślonym wieku. - Z taką bystrością mogłabyś się okazać przednią zabójczynią.

            Na plecach niósł tarczę rycerza, u boku zaś na taśmie wszystkie te torebki i mieszki, dla których nie starczyło miejsca przy uprzęży rycerskiego wierzchowca. Oraz niewielką klatkę z trzema pocztowymi gołębiami.

            „Akcent z Cesarstwa, a niech mnie!” - wiedźmy rozpoznają bezbłędnie brzmienie ludzkiej mowy, podobnie jak mowę drzew i zwierząt. - „W jakie ja towarzystwo znów wpadłam?”

- No cóż, zgadza się co do joty, panienko. Służba nie drużba, ale w rzeczy samej zmierzam na północ i zaiste trzeba mi herolda, więc chętnie przyjmuję waszmościankę na służbę. Jeno wiedzieć chciałbym, czy istotnie ze szlachetnie urodzoną, czy też prostą dziewczyną mam sprawę...

- W moich żyłach płynie krew baronów z Zielonego Kurhanu, choć dosyć się już rozwodniła przez pokolenia. Noszę w herbie podkowę samego Ulfa z Orbantu i krwawą wstęgę lordów Aelgwine.

- Greenbarrow, Zielony Kurhan, proszę, proszę! Zbieg okoliczności. Ja właśnie o kimś z Greenbarrow trzymam mowę przez to pismo – rycerz klepnął dłonią dokument.

- Jest tam wielu ludzi, mości wuju, sporo przyjezdnych, uchodźców z Ferig, kupców z Gwyneddu... - odrzekła spiesznie. - Ruch jak w ulu, doprawdy.

- Pysznie. A jak imię waćpanny? Ja już wujem ochrzczony, niech wujem dla niej pozostanę – uśmiechnął się ujmująco, aż podniosły mu się siwe wąsy – ale wiedz, że jestem znany światu jako Albert z Westmoor, sługa zakonu Rycerzy Świątynnych Wysp Ośmiu.

- Templariusz, przebóg! - wyrwało się Raianie.

            Właśnie przed gniewem jednego lubieżnika z kapituły Rycerzy Świątynnych zdarzyło jej się niedawno uciekać. Ting z tego względu i dla ciemnoty swojej, poszedł na rękę braciom zakonnym i dla spokoju wykluczył ją ze wspólnoty wiecowej, wyrzucając z pagu. Gdy dzieje się co złego, zawsze winna jest wiedźma. Zapamiętała to bardzo boleśnie, zwłaszcza że służyła im wiernie jako czarownica przez tyle długich miesięcy, zamiast zbijać bąki na szlacheckim dworze. Co prawda podupadł i obrócił się w ruinę, nie dając utrzymania, ale tamtejsi chłopi o tym przecież nie wiedzieli; działała z miłości do sztuki i do ludzi incognito (nie mówiąc o zwykłej przezorności).

            „Pochylić się nad nimi, to zaraz staną ci na głowie, byle być wyżej od ciebie” - pomyślała z goryczą. - „O, kiedyś tam powrócę w herbowych barwach z Podkową, to im dopiero grdyka stanie!”.

- Tak więc, miła panno, jakiemu to imieniu przypadł zaszczyt, iż nosi go tak piękna i bystra młoda niewiasta? Choć skłonna jednakowoż do roztargnień, jak widzę.

- Raiana – wyrzekły jej usta, zanim umysł wrócił do rzeczywistości i zabronił jej kategorycznie używać prawdziwego imienia. Poczuła jak serce staje jej w piersiach.

- Coś podobnego. Zbieg okoliczności nad zbiegami! - zawołał Sir Albert. - Pismo mówi właśnie o Raianie z Greenbarrow; jest sowita nagroda za odprowadzenie. Podobno uprawia czary, bluźni i uwodzi prawych mężów.

- Zbieg... Zbieg zaiste – wymamrotała młoda wiedźma. Nie spoglądając wprost na rycerza, dostrzegła kątem oka, jak przyboczny lustruje ją badawczo.

- Widać nie wszystkie kobiety z Zielonych Kurhanów przynoszą chlubę temu pięknemu imieniu – orzekł tymczasem zbrojny. - Skądinąd, ciekawy problem dla numerologów: to samo imię i miejsce, różne losy. Cóż, zdarzają się chwasty i w najczystszym polu pszenicy.

- A także chabry i maki – dodał bez wyraźnego powodu yeoman.

- I sarenki – umysł Raiany nakazał jej powiedzieć coś, cokolwiek, możliwie swobodnym tonem.

- Sarenki też – zgodził się Sir Albert. - Ale czy nie będzie to dla waszmościanki taediosum, umęczeniem – wyraził szczere zaniepokojenie – gdy powtarzać będzie tak niewdzięczne i niepiękne głoski, jak tego oto listu gończego? W dodatku opiewającego na przestępczynię o tym samym imieniu... Musi być dziwnie wypowiadać coram publico imię, bądź co bądź własne, w takich okolicznościach. Błagam, nie rozmyślajże się, polubiłem już bycie wujem.

- Nie, ależ skąd, chętnie będę obwieszczać nowinę...

            „Musi być, to ten wielmoża z kapituły, com odrzuciła jego względy, dał nagrodę za moją skórę, szubrawiec! I wysyła porządnych rycerzy, żeby mnie chwytali.”

- No to pysznie. Przynosisz ulgę memu gardłu, a radość mym oczom. Przypominasz mi bowiem wnuczęta moje, które zostawiłem był w domu, wyruszając na rozkaz Zakonu. Służba nie drużba, choć cel taki niewdzięczny. Pieśni rycerskiej pewnie z tego nie będzie, co Erichu? Erich patrząc na ciebie, wspomina też swoje wnuki, w dalekim Ram pozostawione. Czyż nie tak, Erichu?

- W istocie, my liege – twarz obcokrajowca była nieprzenikniona, nawet dla wiedźmy, przynajmniej bez użycia czarów. Co on tutaj robi, w Krainach Jasnego Słońca, w dodatku żywy i w konfidencji królewskiego barona Westmoor?

- Pysznie. Piłaś już, dziecko, popołudniową herbatę, czy przyłączysz się do mnie? Erich, rozpal z łaski swojej ognisko i nastaw czajnik.

2

            Z braku chętnych do słuchania nowiny o jej imienniczce, Raiana siedziała w podcieniu rynkowej kamienicy i czytała księgę wypożyczoną od Sir Alberta. Kolejni skrybowie dopisywali w niej i zmieniali całe fragmenty oraz niekiedy prowadzili ze sobą zawzięte spory na marginesach, więc ogólnie była utrzymana w żywym tonie i można się było wiele z niej nauczyć.

            Gdy na rynku Erich z Ram popisywał się celnym rzucaniem noża i innymi kuglarskimi sztuczkami, aby wydębić od przekupek kilka jaj i bułki na obiad, otaczały go tłumy. Raiana mogłaby sprzedać kilku mieszczanom niezawodne eliksiry miłosne, ale porzuciła tę myśl, nie tylko dlatego, że nie potrafiła ich jeszcze warzyć! Wyznawała bowiem zasadę pełnej świadomości i dobrowolności w sprawach serca, dochodzenia do nich samodzielnie. A na dodatek – miała konflikt ze swym zmysłem estetycznym, gdy patrzyła na gęby potencjalnych amantów.

            „Co się dziwić – takim tylko eliksir by pomógł”.

            Dziwna sprawa z tą magią... Robi za ciebie różne rzeczy, których się w ten sposób sam nie nauczysz i nie zwiążesz z nimi, jeśli cię wyręczy. Eliksir miłosny to wielkie tymczasowe oszustwo, błędne koło – załatwia dla ciebie i za ciebie czyjeś uczucie, ale nie uczy cię o nie zabiegać i pielęgnować go, nie zapewnia szacunku i intymności. W końcu musisz się uzależnić od magii i używać jej coraz częściej (tak czynią magowie – nałogowcy czarów), bo nie potrafisz inaczej, a zabrnąłeś już w ślepą uliczkę ułudy. A jak nie umiałeś żyć, tak nadal nie umiesz. Dlatego wiele rzeczy warto robić własnoręcznie, choćby w znoju, bo wtedy uczysz się żyć i jesteś bliżej życia, bardziej prawdziwy – uważała Raiana. Potężna magia zawsze zabiera coś ludziom, w zamian za swój efekt.

            To jest właśnie przekleństwo wiedźm i dlatego nie cieszą się powszechnym podziwem – bo zmuszają ludzi do podejmowania wysiłku i decyzji. Doradzają, żeby się wziąć w garść i spróbować jeszcze raz samemu, zamiast sięgać po uroki. A jak nie idzie, to znaczy, że pewnie tak miało być, i widocznie tak jest najlepiej. Trudno jest przekonać prawdziwą czarownicę, żeby zabrała się do czarów; najpierw wymagluje ciebie i wydusi, co, jak i dlaczego jest nie tak – aż zaczynasz widzieć, że to ty się myliłeś i ten efekt jest ci zgoła niepotrzebny, albo że można coś zrobić zupełnie inaczej, bez czarów. Na wizytach u wiedźm zyskują tylko mądrzy i cierpliwi. A takich jest niewielu i na ogół to nie oni plotkują. Inni, załatwiani odmownie, mszczą się, robiąc im złą sławę.

            Tak czy owak, dziewczyna była trochę zazdrosna o popularność Ericha; do niej od rana przybłąkał się tylko jeden poorany ospą wymoczek i kategorycznie oświadczył, że niczego od niej nie kupi, choćby go nie wiem jak długo przekonywała. To było jak wyzwanie na pojedynek.

- Zawsze kłamiecie i upiększacie, wy uliczni handlarze – syczał jadowicie, gdy Raiana robiła coraz większe oczy – a potem okazuje się, że wszystko nie tak z waszymi towarami. Ino zepsute, alibo kradzione!

- Ja bo i niczym nie handluję – odparła wiedźma.

- Mnie nie oszukasz, dzierlatko! Robicie słodkie oczy i myślicie, że wciśniecie byle śmieci swoim ofiarom. Że mieszczanie tacy głupi.

- Nic wam nie sprzedam, spokojna głowa.

- I na co ukrywać, zwodzić? Znam to! Przekonujecie, że nikogo, że nic, żeby tylko uśpić czujność, a potem znienacka wciskacie stopę w drzwi i zarzucacie niewinnego człowieka tandetą, wołając w głos, że nie godzi się brać, a potem nie płacić! Dosłownie wrzucacie ludziom swe śmieci do domu, a potem wołacie straże na świadków waszej krzywdy, że wziął, a nie zapłacił!

- Idźcie już, wasze, do domu i nie zawracajcie głowy – westchnęła dziewczyna, zniesmaczona sceną.

            Może by jednak nagiąć swoje zasady i ściągnąć na niego jakąś maleńką klątwę?... Coś z jadowitymi pszczołami w podtekście, albo atakiem podagry?

- Tak, żebyś za mną jak cień poszła i zobaczyła, gdzie mieszkam. I ani się obejrzę, a już pod drzwiami i oknami tłum chorych obdartusów, wołających: „kup, skosztuj, panie, poratuj drobną monetą!” I wyją, i płaczą jak najęci (bo najęci są wszakże), aż się wszyscy sąsiedzi z okien przypatrują, i wstyd przed ludźmi. A niechby tylko kto wam uległ, rygle odsunął i sakiewki się tknął, to zaraz spostrzeże, że urżnięta, a cała hałastra z radosną wrzawą ucieka ze swoim łupem. Nie ma głupich, tu zostanę!

            Raiana udawała więc, że czyta, a wymoczek ów, niezrażony, stał jak słup i wpatrując się w nią wyzywająco, czekał tylko jaką to nową sztuczką spróbuje go podejść. Znał wszak wszystkie.

            Dobrze, że chociaż przy tym milczał. Aż wreszcie i tego miała dość.

- No już dobrze, wygraliście – sapnęła wiedźma. - Chciałam wam sprzedać ten oto płaszcz używany, co go zdarłam z nieboszczyka w lesie, którego wilcy zjedli.

- Aha! Wiedziałem – zatriumfował niezłomny mieszczanin. - Nic mi nie wciśniesz, szkaradna dziewko! Do wieczora będziesz tu tkwiła ze swymi zawszonymi szmatami; każdemu na rynku opowiem, żeby omijał twój stragan szerokim kołem! Widzieliście ją!

            Po czym uspokojony i dumny, że się nie dał podejść, odszedł nareszcie do domu.

            Raiana długo patrzyła za nim, bijąc się z sobą w myślach i oceniając, jak by wyglądał z palącą się czapką. Oczywiście, to las, a nie ogień, był mistrzowskim żywiołem czarownic. Więc może z duszącym pnączem?... E, nie warto. Nie w taki upał.

            Raiana przewróciła więc stronę trzymanej w objęciach księgi i przeczytała tak:

3

            Dawnymi czasy, pięć pokoleń wstecz, zanim jeszcze Morze zdążyło wyrzeźbić Schody Ram, w roku według rachuby Cesarstwa 746, stało się tak, iż Harald, synowiec Teofrasta, syna Heinricha, syna Ulryka, miał wstąpić na tron cesarski z pomazania bożego, przez Wielką Nawę potwierdzonego. Harald prędko pokonał i zyskał sobie poddaństwo zamorskich pretendentów. Wtedy jednak pretensję do tronu zgłosił namiestnik Silgau, Boewulf (i bliższe były więzy z rodem królewskim księcia, niźli bękarta Haralda, przez macochę, nałożnicę cesarską, przysposobionego – dodał inny skryba), tak, iż się niepokój i rozłam wśród baronów poczynił, podatkami na walki o sukcesję obciążonych. Boewulf kanclerzem Imperium bowiem będąc i hasła tajemne znając, aby sobie popularności przydać, wykradł koronacyjny topór, który za pasem nowego monarchy spocząć miał, a wraz z nim u stóp tronu także i lojalność czterech narodów Ligi Północy, Waregów, czczących ten artefakt, u których siedziba Wielkiej Nawy jest.

            A topór zwał się Aiendall Srebrzysty. Mówi się, że pierwszemu cesarzowi od samych bogów jako symbol władzy i wiktorii był dany i nie masz świętszej ani dla Warega, ni Normana, relikwii.

            W końcu jednak ceremonii stało się zadość i po przegranej przez pretendenta Boewulfa bitwie pod Echilu, wysłannicy: jeden z Norgø, drugi z Sørengø, trzeci z Ciriath i czwarty z Theriggø (pod mieczem, jako zakładnicy) przed tronem koronowanego władcy Haralda uklękli. A rycerz najprzedniejszy Cesarstwa, Ulfgar zwany Szalonym dla odwagi swej (lubo tępoty okrutnej), z pośpiechu nie zmieniwszy nawet stroju paradnego na podróżny, w pościg za umykającym z kraju Boewulfem – odszczepieńcem się rzucił. Bo i sam banita, jak i jego baronowie z ludem swym, na statki gwałtem w portach Alswald i Neumark przejęte, weszli i porty doszczętnie spaliwszy, przez morze na Wschód uciekać poczęli. Nic im jednak wzniecona pożoga nie pomogła, nie minęły dwie niedziele jak na plażach Ram Boewulf nowe łodzie przysposobił i omijając od Północy wrogi gród Falwyn, Boewulfowi sprzyjający, przesmyk pokonał i na Morze Tęcz w ślad za buntownikiem wyruszył.

            Pergaminu w zwoju by nie stało, by opisać wszelkie przygody (ni papier, ni jedwab nie zniósłby tych wszystkich kłamstw i bajań, i rozpruł się ze zgryzoty), jakie ów dzielny mąż przeżył i jakich niezwykłych czynów w tej morskiej podróży dokonał, setki dziwnych wysp i ich królów-demonów nawiedzając, o drogi rozpytując, a także karząc strasznie tych, którzy schronienia wcześniej odszczepieńcom udzielili i w sojusze z nimi weszli, drogę Ulfgarowi gmatwając. Trwała więc pół roku  ta odyseja Ulfgarowa, którą inne legendy i pieśni w pełni opiewają (Cesarz płaci minstrelom za każdą dodaną ku chwale swego prapradziada, zmyśloną przez nich nową przygodę oraz sławiącą siłę imperialnego oręża. A im mniej szczery ten opis Ulfgarowego szaleństwa, tym grubsza moneta do sakiewki wpada. Aż w końcu bajka, obłudnie powtarzana, wyprze całkiem prawdę).

            I w rzeczy samej, Raiana opuściła tu kilka nadzwyczaj fantastycznych akapitów, przypisujących Ulfgarowi moce wręcz czarnoksięskie, przejęte częściowo od pokonanych wyspiarskich władców-magów. Bajań rojących się od morskich potworów i latających wyvern, ognistych dzików rozpalających wnętrze ziemi, olbrzymów pasących owce (które zmieniały kolor runa z białego na czarny i na powrót, gdy dotykał je olbrzym) oraz złowieszczych królów wichru Północy. Ze wszystkimi nimi Ulfgar miał się swą siłą i sprytem rzekomym rozprawić. Autor tych legend musiał wzorować się na znacznie bardziej szlachetnym i dawnym tekście, którego tytuł Raiana miała na końcu języka; uczyła się go u mnichów – kołatało się jej w pamięci imię gaelickiego bohatera, Maela Duina oraz jalaqessiańskiego Odysa. Jednakże, miast ślęczeć przy zwojach, tak jak jej magister usiłował wbić do głowy rózgą, ona wolała biegać po lesie i uczyć się kształtów liści i głosów ptaków, zaś poobijany i podrapany na wertepach zadek robił się coraz bardziej odporny. Jędrny i odporny.

            Wzruszyła więc w tym miejscu ramionami i zabrała się dalej do czytania księgi z Westmoor:

            Zyskali na czasie Odszczepieńcy (z normańskiego: Utlag) Cesarstwa i kiedy wreszcie na kursie łodzi Ulfgara Szalonego odkryło się światło latarni na wyspie Alfeg, to buntownicy już przemierzyli Morze Sztormów i wylądowali w zatoce, nad którą później powstać miał port Olwar, a gdzie poczynili znajomość z ludem zamieszkującym rozległe wyżyny Cormaen. Z przemieszania tych ras, dzikich górali – tubylców z odszczepieńcami Boewulfa, wyrósł w kolejnych pokoleniach naród Northmanów, Normanami też zwany, w Tagellyn centralny totem i chatę wodza mający.

            Niepomyślne wiatry, pędzące o tej porze roku ku fiordom Normarku, zmusiły Ulfgara do lądowania w Alsvarna. Zamiast przezimować tam, Szalony ruszył lądem przez wichrem smagane, kolczolistne łąki Normarku, aby czym prędzej z buntownikami się zrównać i Aiendalla Srebrzystego odzyskać.

            Wieść otrzymawszy, że mściwy wódz cesarski się zbliża, i na nic wszelkie próby ucieczki, bo nawet na wygnaniu nie zaznają od niego spokoju, przodkowie Normanów wiele zasadzek i podjazdowych bitew mu sprawili, lecz ze wszystkich pobitymi i pokonanymi wyszli. Wreszcie mur zaporowy na swej granicy obsadzili, a cesarscy ów mur oblegli. Uczynili w nim w końcu wyłom i rozlali się po ziemi pogańskiej, niczym spiętrzona i z dawna wstrzymywana w swym impecie woda.

            Naradzili się zatem wspólnie obrońcy i wysłali co prędzej poselstwo od Ulfgara, iż topór koronacyjny im na tej ziemi od domu odległej na nic i gotowi są mu go oddać, jeśli od zemsty krwawej odstąpi i poniecha tej krainy, w której oni będą mieszkać na wygnaniu, zaś Ulfgar co rychlej z Aiendallem do Echilionu, do swego cesarza powróci i stamtąd już więcej na Cormaen wyprawy nie powiedzie.

            Zgodził się na to wspaniałomyślnie ów mąż wojenny (bo mu zapasów na niegościnnej ziemi zabrakło, z głodu i od forsownego marszu tedy wojska dezerterować poczęły), przyjechał na wyznaczone miejsce z odszczepieńcami paktować. A oni zdradę obmyślili, od początku nieszczerymi będąc (czysta ich intencja, a to, co nastąpiło potem, wypadkiem niefortunnym było, alibo i karą boską od chciwości Ulfgarowej, bo nie mógł rąk przy sobie utrzymać, gdy tylko topór obaczył i jął od razu go ku sobie szarpać). Gdy tylko ujrzał Ulfgar Aiendalla, wzruszył się i zbliżył, by artefakt obejrzeć, czy na pewno prawdziwym jest, atoli wówczas topór z zamocowania się zerwał, klamra wraz z rzemieniem naprężonym strzeliła prosto w twarz cesarskiego bohatera. Przy tym stojak, w którym Aiendall spoczywał, przewrócił się, a sam topór padając, ugodził cesarskiego wodza w nogę, głęboko weń dla swej ostrości wchodząc.

            „Zdrada!” zakrzyknął i w szale bojowym dwunastu książąt barbarzyńskich życia pozbawił, choć krew od uderzenia klamrą oczy mu zalewała, a ledwo nogą władał, w której Aiendall tkwił. Mówią mędrcy, że padając, topór przylgnął i przywarł do tej cząstki ojczystej ziemi, którą w ciele Ulfgara wyczuł i wszedł weń tak głęboko, oby tylko na nieświętą, pogańską ziemię nie upaść (inni powiadają, że była to kara bogów na chciwym i okrutnym rycerzu i znak wyraźny, że broń nie była Haraldowemu psu przeznaczona, aby jej dotykał).

            W końcu od upływu krwi i strzał, zdradziecko i tchórzliwie z oddali wypuszczonych i w piersiach mu tkwiących upadł Ulfgar i dusza jego uleciała z ziemskiej powłoki. Hufiec jego uniósł z namiotu ciało dowódcy, a wraz z nim sczepiony z nim topór, i tymczasem uniknęli pogoni. Wiedząc, że nie przedrą się z marami śmiertelnymi, a zwłaszcza z Aiendallem na wolność, w tajemnicy pochowali Ulfgara i przywalili grobowiec kamienną lawiną, aby się doń ni dzika bestia, ni Norman wedrzeć nie zdołał. Aiendall Srebrzysty pozostał zaś w nodze rycerza, bo w niepojęty, magiczny sposób zrósł się z nią i nie pozwolił nijak wydobyć (mówią, że nawet w śmierci Ulfgar chciwcem bezlitosnym pozostał i nie dał sobie wyrwać zdobyczy, zabierając ją z sobą do Zaświatów).

            Tam też, na obcej ziemi, w nieznanej kotlinie górskiej, dotąd przebywa pod stosami kamieni i choć wiele drużyn i śmiałków przemierzało szczyty i doliny, stoki schodziło i w przepaście się spuszczało, nigdy śladu miejsca rycerskiego pochówku nie odnaleziono.

            Z czasem młodsi Normanowie prawie zapomnieli o okrucieństwach dawnego wojownika – najeźdźcy, a on sam, jak i ukryty w górach artefakt – Aiendall Srebrzysty – mitem się stał i legendą, równie niematerialnym jak owa mgła, która z wieczora z gór Cormaen w doliny zstępuje i mroczne lasy zalega. A zdarza się, że ktoś o bogatszej imaginacyi, pieśniami pobudzonej, oczami o źrenicach nocną godziną i lękiem poszerzonych, dostrzeże w mgieł zawojach kroczącą, przezroczystą postać z toporem, na jedną nogę kulejącą. Z tego inni się śmieją, sami wygodnie na ciepłym piecu rozparci i nosów z chałup po zmroku nie wyściubiający.

            Nikt nie wie, jak to z tym i jest, a my opisaliśmy, jak było. R.C. +866.

            „Niezła bajka do straszenia niegrzecznych dzieci, które rzucają kamieniami w wiedźmy” - pomyślała Raiana. - „Muszę zapamiętać, przyda mi się.”

            A pod spodem jeszcze innymi znakami, lekkim i potoczystym pismem, jakiego uczą w Nil'Gellenie, trzeci skryba dopisał: