Zielony las nadziei - Marek Pietrachowicz - ebook

Zielony las nadziei ebook

Marek Pietrachowicz

2,3

Opis


Zielony las nadziei” Marka Pietrachowicza to cykl krótkich opowiadań – horrorów, opartych na Mitach Cthulhu według H.P. Lovecrafta.

USA, koniec XX wieku. Młoda celtycka okultystka, Hope Greenwood – która pasjonuje się również antropologią kultury, psychologią, lingwistyką i naukami ścisłymi – wykorzystuje swoje wciąż skromne i rozwijane dopiero talenty magiczne w nierównej walce z mroczną i tajemną sektą, oddającą cześć Wielkim Przedwiecznym. W przeszłości, kultyści doprowadzili do tragedii w jej rodzinie, a teraz, po latach, znów zaczynają zagrażać jej przyjaciołom. W swoich zmaganiach Hope znajduje sojuszniczkę w osobie zbuntowanej punkówy i heroicznej uciekinierki zza Żelaznej Kurtyny – Olgi Leśniewskiej.

Zielony las nadziei” był eksperymentem, polegającym na – udanej zdaniem autora, choć ostateczną ocenę pozostawia Czytelnikom – próbie przeniesienia protagonistki swego średniowiecznego cyklu książek „Mądrość Wiedźmy” do czasów współczesnych i obdarzenia jej zdobyczami techniki i myśli późnego XX wieku - czasów jego dzieciństwa. Jako wielbiciel prozy H.P. Lovecrafta, Marek Pietrachowicz nie wahał się zapożyczyć z kanonu Mistrza i postawił sobie za punkt honoru wierne i rzetelne odtworzenie atmosfery i folkloru Mitów Cthulhu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,3 (4 oceny)
0
0
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wersja Demonstracyjna

Marek Pietrachowicz

„Zielony Las Nadziei”

Copyright © by Marek Pietrachowicz 2017

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o. o. 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji

 nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana

 w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Agnieszka Marzol

Projekt okładki: Robert Rumak

Zdjęcie okładki © Fotolia – hwitte; Fotolia - Andrey Kuzmin

Korekta: Janusz Sigismund

ISBN: 978-83-7900-714-1

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://wydawnictwo.psychoskok.pl

e-mail: [email protected]

Marek Pietrachowicz

Zielony Las Nadziei

Cykl horrorów

opartych na Mitologii Cthulhu według Howarda Phillipsa Lovecrafta

Ilustracja: 

commons.wikimedia.org/wiki/File:Cthulhu_and_R'lyeh.jpg

Zdjęcie: Mark Bangall, Wikimedia Commons

Zakazana geometria

Opowiadanie zainspirowane „Pokojem na poddaszu”

 i „Duchem ciemności” H.P. Lovecrafta

Nie jest martwym ten, kto w śnie wiecznym leży,

Wraz z dziwnymi eonami, nawet śmierć uśmierzy.

1

Starożytni astrologowie i magowie arabscy, a niezależnie od nich – egipscy, wierzyli, że słowo przybierać może realne kształty – nie tylko wybrzmiewać, rzucone na wiatr, ale i sprawiać to, co oznacza. Egipcjanie nazywali czarowników po prostu „tymi, którzy są biegli w piśmie” i utożsamiali mistrzowskie opanowanie kaligrafii swych hieroglifów z arkanami sztuki czarnoksięskiej. Hebrajczycy przejęli to wierzenie, pokładając ufność w dosłowną, sprawczą moc zestawionych ze sobą znaków pisma. Ich młodsi bracia w wierze podjęli wiarę w Słowo, przez które wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało.

Od antyku po średniowiecze, rozwijała się wiara w sprawczą moc słowa, zamkniętego w mistycznych formułach i figurach, w które je wpisywano. Wzajemne obroty sfer niebieskich, którymi zarządzali aniołowie, ukazywały los i wolę Bożą wobec nowo narodzonego człowieka. Tworzono więc horoskopy i diagramy alchemiczne; uważnie przypatrywano się wartościom i znaczeniom słów w imieniu, jakie nadawano noworodkom, wyszukując dla nich świętych patronów. Pentagram, uznany przez mędrców starogreckich za niebiańską figurę o doskonałych proporcjach, stał się symbolicznym odwołaniem do potęgi żywiołów i pierwiastka życia – tych nieokiełzanych sił witalnych świata, z którymi później zaczęły identyfikować się wiedźmy.

W Indiach wierzy się, że cały Wszechświat powstał za sprawą pierwszego słowa sylaby: Aum ॐ, które jest pierwotną, niebiańską i stwórczą wibracją – swoistym niezerowym poziomem energii próżni, który wiele wieków później odkryli fizycy kwantowi.

Współczesna psychologia zna siłę wpływu słowa na umysł ludzki i zabiega o ich właściwą higienę. Od doboru słów, jakimi opisujemy siebie samych i rzeczywistość wokół, zależy nasza cała perspektywa i percepcja rzeczywistości.

Dlatego nie należy się dziwić temu, że Hope Greenwood – młoda, ruda okultystka, a zarazem fascynatka psychologii, antropologii kultury oraz fizyki współczesnej (co prawda w cokolwiek newage'owym wydaniu), a oficjalnie stypendystka uczelni Miskatonic w Arkham, Massachusetts – darzyła ogromnym zainteresowaniem oraz podziwem magiczne figury, tak podobne w jej mniemaniu do fizycznych diagramów przestrzeni izospinowych, grup cechowania oraz sieci superstrun w wielowymiarowych przestrzeniach.

Wiedziała, że kształtne kreski pentagramów i rozet alchemicznych oddzielają świat śmiertelników od ulotnego świata ezoteryki, są jak żywe pieczęcie na pakcie o nieagresji świata demonów do świata żywych. O, tak. Wierzyła święcie w ich moc sprawczą oraz w konieczność ich istnienia, niczym słupów granicznych pomiędzy wrogimi lądami. Utrzymywania Wielkich Przedwiecznych w ich wiekuistym uśpieniu, poza murami rzeczywistości.

„Ludzie nie zdają sobie sprawy” – zwykła powtarzać Hope – „że w wywoływaniu duchów największym ryzykiem jest to, że... naprawdę można je przywołać. A one mają bardzo niską motywację, żeby powrócić poza tę granicę, zza której zostały ściągnięte”.

Była bardzo dumna, że dostała ten grant, podobnie jak z wynajętej kawalerki w domku pomiędzy Peabody a Church Street, opodal wiaduktu ruchliwej Garrison Street na rzece Miskatonic, nieopodal Uniwersytetu, na którą było ją stać. Naprzeciwko była przytulna kafejka, coś na kształt dinera – symbolu minionej Ameryki lat 50. – a zatem czasów, w których jako nastolatka w 1956, postawiła po raz pierwszy swą stopę na ziemi Nowego Świata, trzymając się kurczowo dłoni stryja (obecnie świętej pamięci). Świata, który nie zaznał ognia i chaosu wojny światowej.

Teraz był rok 1977, światem rządziły komputery, giełdy i zimna wojna – a w południowym Arkham życie nadal biegło powoli, jak gdyby czas zwalniał dla przesądnych i prostych mieszkańców, dostosowując się do ich percepcji świata. Sąsiednie osiedle drewnianych domków nawet nie miało bodaj doprowadzonego gazu miejskiego! A może to była tylko złośliwa plotka.

Niesamowite, jak niektóre okolice nie zmieniają się od niemal stu lat. Jej domostwo było jednym z takich miejsc. Owszem, zdawało się, że rozwój bogatszych i nowszych dzielnic pociąga za sobą wysysanie życia i dalsze karłowacenie tych ubogich, których jednak nikt nie miał tupetu zrównać z ziemią i wybetonować, a ich wyjętych żywcem z zeszłego wieku mieszkańców – wyrzucić na bruk. I tak to szło dalej, mocą inercji i nieopłacalności inwestycji, zwłaszcza na falistym i nierównym wzgórzu Arkham.

Ten zapomniany przez Boga i deweloperów zakątek na malowniczym French Hill, z widokiem na opadające w dół, ku rzece, ściśnięte magazyny portowe oraz widoczną dobrze zza wiaduktu mostu rozległą wyspę i jej (ukryty wśród drzew) tajemniczy krąg kamieni, wymykający się próbom datowania, odpowiadał zarówno miłości Hope do małomiasteczkowej atmosfery, jak i do złowróżbnej gracji okultystycznych figur. Wyspa na Miskatonic w Arkham była niczym te, wynurzające się z mgieł Morza Irlandzkiego w ojczyźnie Hope, tajemne krainy Zaświatów z celtyckich mitów.

Dziewczyna rozpytywała w okolicy o ten krąg kamieni i prastary ołtarz, zapewne indiański lub przywieziony tu jako pamiątka pradawnych praktyk z Europy – tylko kiedy i przez kogo? Choć odpowiadano przyjezdnej nader niechętnie, czegoś jednak się dowiedziała – na wyspie podobno nadal odbywały się sabaty wiedźm!

Musi postarać się o dobrą lornetkę przed świętem zmarłych, Samhain. Sama hołdowała białej magii i jasnowidzeniu, ale nie mogła być pewna co do intencji tych, które się tu gromadziły pod osłoną nocy i ku wyraźnej grozie tubylców. Podobno wówczas ginęło w okolicach zawsze kilkoro małych dzieci. Ohydztwo. Albo barwna plotka, przecież policja z góry wiedziałaby, co robić i gdzie szukać podejrzanych.

Hope osobiście nie lubiła bachorów i sama się o nie jak dotąd nie postarała. Ale to było chyba w porządku, jako, że skłaniała się raczej ku kobietom. Zresztą, przy jej niebezpiecznej, ukrytej profesji dzieci mogły nagle i w niewyobrażalny sposób zostać sierotami, napiętnowanymi traumatyczną pamięcią. Są takie powołania, w których celibat jest wyrazem odpowiedzialności za innych.

Sąsiadujący z wyspą od północy ogromny teren zardzewiałych bocznic kolejowych, dziki i zarośnięty chaszczami, był niedostępny i starannie ogrodzony.

Pomyślała, że się tu łatwo zadomowi, mimo że pokój był chłodny, nie miał własnej łazienki i pachniał grzybem. Niczym wędrowne zwierzę, obywała się bez wielu wygód. Wypakowała z plecaka tonę książek, potem zaś hinduistyczny obrazek ślicznej, czterorękiej bogini Laxmi siedzącej zgrabnie na lotosie, który zawiesiła w miejsce ikony Matki Boskiej na ścianie (tych akurat w tym domu było pod dostatkiem, jedna nie zrobi różnicy). Zapaliła pod nim zieloną świecę i poczuła się jak w domu. Dostawiła również figurkę bogini Bastet – Hope kochała koty i pomagała im gdy mogła – czuła, że sama ma kocie cechy – i ucałowała ją z nabożną czcią, stawiając na ołtarzyku. Nawet jeśli za swoje pogańskie, bałwochwalcze praktyki, które odprawiała z dumą, nie trafi do Edenu, zawsze znajdzie ciepły kąt u staroegipskiej bogini. Figurka była autentyczna i pochodziła z polskich wykopalisk z 1908 roku pod el-Gamhud.

Potem dziewczyna przystawiła sobie rozklekotane krzesło i balansując zgrabnie na palcach, czerwoną kredą narysowała we wszystkich kątach swego pokoju znaki ochronne przed wtargnięciem tu istot z innych wymiarów. Wzmocniła je, wypowiadając od tyłu – a więc na przekór i ku przeszkodzie – pradawną formułę czarnoksięską ku ich czci:

„mulligis Eauqodas simrofinofub te murargin murallets angis, Mudnanimonni mungam, Ibit”.

Ostrożnie strzepnęła czerwony pył ze swych rudych loków, a potem ze swetra i skórzanej spódniczki. Uwielbiała obcisłą skórę – ale tylko sztuczną, bo kochała zwierzęta.

Następnie zaplotła różaniec na przegubie dłoni, wsuwając go pod rękaw swetra i poszła na mszę do tutejszego kościoła św. Stanisława. Lokalną większość stanowiła tu Polonia – ubodzy robotnicy, emigranci z Europy. Nawet trochę mówiła w ich języku – ojczystej mowie jej stryja, a najtrudniejszym języku świata – bowiem kochała się w szyfrach i sekretach magii słowa. Polacy mieli piękną poezję i hymny.

Egipska i hinduska bogini, magiczne pentagramy i eucharystia – ktoś mógłby zarzucić Hope rozszczepienie jaźni, hipokryzję, groźny synkretyzm lub nawet świętokradztwo, że ośmiela się uczestniczyć w nabożeństwie i kontemplować symbol krzyża, skoro sama na piersiach nosi egipski ankh zrobiony z bursztynu oraz srebrny, księżycowy symbol czarownic. A przy tym wyśmiewa zorganizowane religie. Ale dziewczyna dobrze wiedziała, że byłaby głupia, gdyby odmówiła sobie tak ważnej ochrony i wsparcia, jak msza. Przy wyborze profesji okultystki, zwłaszcza domorosłej i niezbyt jeszcze potężnej, nie przebiera się w sojusznikach.

To prawda, Hope miała otwarty umysł i wierzyła we wszystko „jak leci”. Starała się dostrzec uniwersalne Bóstwo we wszelkich Jego przejawach i niczego zeń nie uronić. Niektórzy mieliby pretensję, że umysł Hope był właśnie zbyt otwarty. Umysł, do którego coś wyważyło sobie niegdyś wejście i wpełzło do środka.

Ci pobożniejsi szczególną pretensję mieliby do niej o pewien sygnet, który nosiła na palcu, a który otrzymała już w Stanach od zabujanego weń czarnoksiężnika narodowości żydowskiej. Młodzieniec ów, pochodzący ze starej rodziny o kabalistycznych tradycjach, nie potrafił docenić wagi tej pamiątki, z którą tak łatwo przyszło mu się rozstać na rzecz ślicznotki o długich nogach i błyszczących oczach. Myślał, ze uda mu się oswoić nastolatkę, ale ona, niczym kotka, na natarczywe zachęty odpowiedziała podrapaniem i zniknięciem. Przeprowadziła się wtedy do Massachusetts, unosząc ze sobą łup w postaci okultystycznej Pieczęci Salomona – ochronnego amuletu króla tajemnej mądrości, władcy dżinów i zjaw pustyni. Kopia wykonana była niemal idealnie i z wielką troską o szczegóły podczas trwania jubilerskiego rytu, dlatego powinna działać, chroniąc przed niewidzialnym złem. Jak dotąd – Bogu dzięki – nie było okazji do sprawdzenia.

Oryginał, na dłoni samego Króla Mądrości, dawał mu władzę rozkazywania demonom. A starodawna kopia sygnetu, z identycznie wygrawerowanym nań Najświętszym Imieniem Boga i tak samo składająca się z dwóch metalicznych połówek – brązowej i żelaznej, nadal zapewniała znaczącą ochronę zarówno przeciw dobrym jinni, jak i złym efreeti. Prawdziwy skarb.

Tak, Hope była interesowna i podstępna – i lubiła to w sobie. Nawiedzona? Z pewnością. Opętana? Chyba nie, jeszcze nie.

Całe swe 33 lata życia poświęciła poszukiwaniu ścieżek w świecie nadnaturalnym – świecie prawdziwie wzniosłej wiedzy i rozległych horyzontów – takich dróg na dodatek, na których nie przesądzano by za nią, dokąd ma zmierzać i co trzeba osiągnąć. Okultystyczne sekty domagały się ślepego posłuszeństwa, zaś wielkie i ustabilizowane religie były według Hope beznadziejnie pewne siebie, że wiedzą o Bóstwie już wszystko i nie dawały swobody własnego, wewnętrznego doświadczenia. Co więcej, koso patrzyły na tych, którzy samodzielnie dociekają i zadają pytania. Dlatego żadnej z nich nie zaszczyciła zbyt długo swoją obecnością.

2

Atmosfera jak z ponurego filmu grozy klasy B, które tak namiętnie lubiła oglądać Hope, podsycana przez niesamowite doniesienia prasowe, od dawna ugruntowała się i przylepiła do Arkham. Należy oddać sprawiedliwość tej bagnistej, mrocznej okolicy, wtulonej w dolinę rzeki Miskatonic spieszącej do pradawnego oceanu, że nie szczędziła ludziom powodów do zaniepokojenia oraz snucia ponurych domysłów. Zdarzały się tu rzeczy niesamowite i tajemnicze. Niektóre odkrycia archeologów i badaczy niezwykłości po prostu szokowały, wytrącając ludzi z upragnionej spokojnej gnuśności, zdarzały się nawet sporadycznie niewyjaśnione i budzące grozę, osobliwe przestępstwa – a jeszcze więcej z nich nigdy nie ujrzało światła dziennego i nie przeniknęło do świadomości społecznej, drążąc i dręcząc jej podświadome id. Zaś przeczuleni na tym punkcie łowcy sensacji, korespondenci gazet oraz amatorzy zjawisk paranormalnych ochoczo ściągali do miasta i podchwytywali temat – nagłaśniając i sztucznie potęgując poczucie niesamowitości na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Hope, która między innymi studiowała psychologię, nie pozwalała sobie ulegać takim błędom percepcji społecznej i skrupulatnie oddzielała fakty od plotek, a mroczne mity od szarlatanerii.

Jednak nawet ona, wyczulona na aurę tajemnicy i magii, stwierdzała, że ewidentnie coś ciężkiego i nieopisanego – jakieś dziwne napięcie – istotnie wisi tu w powietrzu. Jak się dyskretnie dopytała przy bilardzie i piwku studentów jej nowego uniwersytetu (oczywiście, to oni stawiali), poczucie to potęgowało się wśród miejscowych oraz przyjezdnych i spiętrzało przed dniami Beltaine i Samhain.

O ile studenci mieli raczej mgliste pojęcie o iryjskim folklorze i jego mitologii, był to żywioł i element narodowej tradycji dla Hope. Oba dni były spinającymi celtyckim węzłem i potężnym, zaklętym finale, kulminacjami i kontrapunktami wobec świąt równonocy – następując równo miesiąc i tydzień po wiosennym oraz jesiennym equinox – a związane z symboliką solarną i nadzieją na triumf światła nad mocami Śmierci.

No, a potem powtórzyło się to całe piekielne gadanie o zniknięciach noworodków, najbardziej niewinnych i bezbronnych istot pod słońcem, w czasie dni zmarłych. Zgodnie z niepisaną zasadą, uczelnia Miskatonic University unikała sesji egzaminacyjnych w tym trudnym, podwójnym okresie pomiędzy równonocą a celtyckim świętem, bowiem populacja uczniowska była wówczas zbyt rozproszona i przeżywała masowo sezonowe depresje.

Hope uważała jednak – jak każda nadmiernie pewna siebie młoda wiedźma – że da sobie radę z niewyjaśnionym, a może nawet na nim skorzysta. Skorzystać można niemal na wszystkim. Była obrotna, nieokiełzana i nie uznawała cudzych reguł.

Zarobiła ponad piętnaście dolarów, prezentując spiętym i szukającym w przyuczelnianym barze rozrywki studentom, żywiołowy taniec na podium wraz z miss ostatniego roku. Tak naprawdę, jej numerem był rytualny i namiętny trans, opisany w mrocznej i zakazanej XIII-wiecznej księdze Ludwiga Prinna, pojmanego przez krzyżowców IX Krucjaty. Studenci nie mogli oderwać wzroku od jej hipnotyzująco kołyszącej się kibici, podkreślanej skórzaną spódniczką, a Hope umiała i lubiła się pokazywać. Zwłaszcza, gdy alkohol uderzył jej do głowy. Lubiła udowadniać, że pomimo swojego wieku i staropanieństwa, nadal ma w sobie to coś. Szczęśliwie, nikt z władz uczelni się nie dowiedział, a ona nie miała żadnych zajęć dydaktycznych ze studentami w grafiku, więc nie było szansy na skandal.

Hope przyjechała do Arkham – dość osobliwie – na zaproszenie Wydziału Przyrodniczego i tamtejszego instytutu maszyn cyfrowych, a miała się zająć jakimś dziwnym szyfrem, anomalnym sztucznym językiem, kodem maszynowym, czy czymś w podobnym stylu. Nazajutrz miała spotkanie z szefem i oczekiwała, że dowie się wszystkiego.

Oczywiście, w swoim dossier i aplikacji rozsądnie zataiła swe zamiłowania do okultyzmu i zjawisk paranormalnych – głównego celu przyjazdu w te strony. Oficjalnie była antropologiem kultury i psychologiem, a także językoznawcą. A nawet miała zrobiony fakultet z kryminologii i fizyki współczesnej. Jej mistrzostwo w kaligrafii i kreśleniu figur, do pary ze znajomością wszelkich znaków wodnych, barwników i pieczęci, pozwoliło jej precyzyjnie podrobić dokumenty ukończenia odpowiednich kursów. Magiczne rytuały były o wiele bardziej wymagające pod kątem kreślarstwa i wzornictwa, niż normy dokumentów rządu Stanów Zjednoczonych.

Co prawda Hope przeczytała ze zrozumieniem chyba wszystkie uczelniane podręczniki z tych dziedzin (z pomocą fałszywej karty bibliotecznej) i naprawdę miała ponadprzeciętną wiedzę – nie przymierzając, niczym jakiś zły duch. Coś kiedyś zainicjowało jej umysł, otworzyło go i sprawiło, że chłonęła tajemnice i mądrość ludzką jak gąbka. Nigdy nie miała dość. Dopóki nie zaczną sprawdzać w federalnych rejestrach, jest nieźle kryta. Autentycznie liczyła, że sobie poradzi także i z szyframi współczesnej nauki. Od czego jest w końcu jasnowidzenie?

*

Ażeby przeciwdziałać ponurej legendzie, która przylgnęła do ich miasta, a która przyciągała różnych groźnych ekscentryków i zdawałasię urągać wszelkiej racjonalności, władze uczelni Miskatonic University postanowiły rozpalić tym mocniej kaganek oświaty i zdobyły się dla tutejszego Wydziału Nauk Naturalnych – z katedrami fizyki, matematyki, biochemii, antropologii, socjologii i psychologii – na znaczniejszy wydatek i inwestycję w przyszłość. Przedsięwzięcie dofinansował w dużym stopniu rząd federalny. Trzy miesiące temu stanęła tu bowiem potężna, wieloprocesorowa sztuczna inteligencja: macierz komputerów do zaawansowanego modelowania zjawisk fizycznych i społecznych. Otrzymali ją z demobilu z NASA, rektor naprawdę się nastarał i naskakał. Ów superkomputer miał być nowym, nowoczesnym godłem hrabstwa i ważnym węzłem na mapie wymiany wiedzy, a także fundamentem gwałtownego rozwoju miasta, które mentalnie i strukturalnie wciąż zdawało się tkwić w mrokach poprzedniego stulecia.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy 
kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok