Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Teraźniejszość jest zwykle kłopotliwa i niejasna z powodu swej bliskości, przyszłość nieznana i tylko przeszłość może być dla nas pocieszeniem i pouczeniem. Tymczasem wewnętrzny duch naszej rozpędzonej współczesności nakazuje aby „wybrać przyszłość” i odrzucić „stare rupiecie” przeszłości. Dumni z naszej kosmicznej cywilizacji, zwykliśmy traktować naszych odległych przodków jak ociężałe, niedouczone dzieci, ich dorobek zaś pobłażliwie jako co najwyżej dobry materiał dla modnych tak dziś historycznych zabaw i rekonstrukcji. To droga do nikąd bowiem w ten sposób rezygnujemy z jedynych naprawdę mądrych i oddanych nam przewodników, którzy przeprowadzić nas będą w stanie przez nadchodzące nieuchronnie zagrożenia, które przygotowuje nam nadchodząca przyszłość.
O tym czego nauczyć mogą nas – jeśli tego tylko zechcemy – nasi odlegli przodkowie opowiada ta książka. Dokąd odeszli dawni bogowie? Jaki jest paleolityczny przepis na zdrowie? Jak dawniej radzono sobie z ekologicznymi katastrofami? O czym opowiadają sny i co mówią nasze fryzury? Skąd wzięły się muzyka, taniec i sztuki plastyczne? Kto rządził najpierw – kobiety czy mężczyźni i dlaczego najdawniejsze domy były okrągłe? I dlaczego warto mieć i pielęgnować tajemnicę bytu z takim dziś zapałem ściganą przez nowoczesne nauki. Odkryjmy mądrość prawieków aby wzbogacić mądrość naszej współczesności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Jolanta Spodar
Na okładce malowidło naskalne, jaskinia Mtoko, Rodezja, data nieznana
Zdjęcie autora zamieszczone na skrzydełku wykonał Arkadiusz Redosz
Copyright © by Zdzisław Skrok, 2009 r.
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2009 r.
ISBN 978-83-244-0245-8
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Czy przeszłość jest nam dziś do czegoś potrzebna? Czy może w jakiś sposób wzbogacić nas samych i nasze życie, a może jest tylko zbędnym balastem, wstydliwym, bezużytecznym świadectwem „dziecięctwa” naszego człowieczeństwa, o którym chcielibyśmy zapomnieć?
Żyjemy przecież w sposób dalece odmienny od trybu życia naszych przodków, tak inne mamy pragnienia i potrzeby, tak odmienne ideały i wyobrażenia, że zdaje nam się, iż nasza przeszłość to odległy, egzotyczny kraj, z którym nie łączy nas nic.
Rzeczywiście, patrząc z dzisiejszej perspektywy, życie naszych przodków było nie do zniesienia: krótkie, pełne znoju, zagrożone nieustannie śmiercią choćby na skutek tak łatwo uleczalnych dla nas chorób jak gorączka połogowa, tężec czy gangrena. Pozbawione też było wielu radości i uciech, które nadają treść naszej egzystencji. Życie bez elektryczności, samochodów, telewizji, supermarketów i dyskotek mogło być naprawdę ponure. Wypada więc tylko współczuć tamtym ludziom, że tak wcześnie, w jakże prymitywnych czasach przyszło im żyć. Równocześnie jednak, choć ciężkie, krótkotrwałe, pełne niepewności, skupione na codziennej walce o przetrwanie, ich życie miało też coś, czego nam brakuje, co utraciliśmy bezpowrotnie, a co tworzyło niepowtarzalną, niepojętą dla nas – wolnych od tamtych bodźców i ograniczeń – moc, powagę i piękno każdej chwili istnienia. Jego kruchość, krótkotrwałość, ciągła obecność zagrożeń wzmagały intensywność przeżyć, wzbudzały radość każdą ofiarowaną chwilą. Bo przecież czym innym były ich wyprawy z oszczepem po mięso do leśnej „spiżarni”, a czym innym są nasze samochodowe wyprawy do sklepów z gotowymi wędlinami, czym innym ich pouczające opowieści o czynach mitycznych bohaterów i czym innym niekończące się fabuły miłosnych perypetii bohaterów z obcych naszym losom telewizyjnych seriali Brazylii czy Argentyny. Nasi odlegli przodkowie szybciej dojrzewali, mocniej żyli, bardziej niż my cenili dany im czas i więcej wiedzieli o tajemnicy życia w cieniu śmierci. W istocie więc ich życie charakteryzowało się wzmożoną powagą istnienia, którą zatraciliśmy, choć jeszcze nasi ojcowie i dziadowie znali jej autentyczny smak.
To było jednak dawno i dlatego jak złowieszcze memento zabrzmieć może ogłoszona niedawno wieść o aktualnym sposobie życia Tuaregów, ostatniej legendy archaicznego świata koczowników, wolnych, walecznych i pełnych fantazji rycerzy pustyni broniących się przez stulecia przed naporem globalnej nicości. Okazuje się, że owi wojownicy Sahary, smukli i piękni w swych malowniczych strojach koloru indygo, bohaterowie pustynnych bitew i romantycznych eposów, dziś, gdy już wzbogacą się na handlu solą, wielbłądami albo na rabunku sąsiadów, najbardziej uwielbiają zasiadać przed telewizorami i bez końca oglądać brazylijskie seriale i słuchać arabskiej muzyki rockowej z Egiptu. Ich tradycyjny tryb życia, obyczaje, śpiew i muzyka fascynują już tylko „zakręconych” etnografów i niestrudzonych turystów. „Takie życie jest normalne, takie lubimy” odpowiadają im, a tamto co było – tłumaczą – wynikało tylko z naszej biedy i niedojrzałości. Jednak nie zapominają o swojej dawności i tożsamości, bo ona też jest źródłem ich bogactwa. Gdy nadchodzą plemienne święta, jadą na pustynię, która jest ich prawdziwym domem, i przez kilka dni żyją tak jak ich przodkowie, gromadzą teluryczną moc i jeszcze raz ustalają zapomniany porządek wartości. Gdy wracają do swych osad rozrzuconych na skraju pustyni, urządzają parady dla turystów, swą duchową tradycję zamieniają na pieniądze i nawet nie muszą jak niegdyś hodować wielbłądów.
Tamten archaiczny świat, choć coraz bardziej odległy, niezrozumiały, kojarzony z biedą i zacofaniem, lekceważony, traktowany jako dziecięcy, a więc niepoważny okres w dziejach ludzkości, kryje w sobie jednak niezniszczalną wielkość i nadal promieniuje tajemnym blaskiem z otchłani czasu. Także z utajonych pokładów nas samych, z naszej nieświadomości ukształtowanej przez tysiąclecia, przechowującej świadectwa epok pierwotnych, w których kształtował się wzorzec człowieczeństwa. Stąd nasze tęsknoty do tamtych odległych czasów, tęsknoty niejasne, bardziej przeczuwane niż świadome, ujawniające się nieczęsto i zaskakujące nas samych. Wiemy, że coś utraciliśmy, coś zagubiliśmy w złudnym pędzie cywilizacyjnego postępu, czegoś nam brakuje, tylko nie wiemy czego. Dopiero jakieś wspomnienie, chwilowe zamyślenie, nagłe zatrzymanie w cichnącej przestrzeni wiejskich pól o zmierzchu, gdy otwiera się na chwilę niewidzialna szczelina, oddzielające to, co doraźne, od tego, co wieczne, sprowadza proste pytanie: czy nasze życie jest na miarę człowieka, czy właściwie wykorzystujemy niezwykły dar, jakim jest niepowtarzalna przecież w naszym jednostkowym wydaniu możliwość istnienia.
Weźmy choćby nasz stosunek do rzeczy, przedmiotów, które wytwarzamy i które ułatwiają nam życie. Są to wytwory seryjnej produkcji, z łatwością je nabywamy i jeszcze chętniej z nimi się rozstajemy, aby kupować nowe. Dawniej przedmioty miały swą indywidualność widoczną nawet pośród rzeczy mających takie samo przeznaczenie. Każdy był trochę inny, odzwierciedlał oryginalność pracy konkretnego wytwórcy, nosił cząstkę jego człowieczeństwa. Tak wykonane przedmioty były towarzyszami ludzi, zżywały się z nimi przez lata, powiadano, że miały duszę i gdy się zużywały, nie wyrzucano ich po prostu na śmietnik, nie degradowano do poziomu śmiecia. „Dla człowieka dawnego rzecz była nosicielem mocy” – powiada fenomenolog, religioznawca Gerardus van der Leeuw. „W czasie ważnej wyprawy pewien Afrykańczyk, nadepnąwszy na kamień, wykrzykuje «Hej, a więc tu jesteś?!». Po czym zabiera ze sobą kamień, który odtąd zapewni mu powodzenie. Kamień ten dał mu jak gdyby znak, że posiada moc”. Sir Isaiah Berlin, historyk idei, również zauważył, że „dla naszych przodków dęby miały serce, minerały – żyły, ziemia – wnętrzności. Te kategorie porządkowały ich rzeczywistość. Jeśli nie spojrzymy na ich wizję świata od ich strony, nic z niej nie zrozumiemy”. Dlatego godnym rozważenia jest zalecenie, które do dzisiejszych ludzi, potomków odległych pokoleń, kieruje filozof, Martin Heidegger, jeden z najbardziej „ciemnych” i zwróconych do mądrości dawnych pokoleń: „Oczekując na powrót wszechogarniającego sensu, jednostka pragnąca przeciwstawić się rozpowszechnionej w kulturze dwudziestowiecznej «publicznej gadaninie», podjąć musi wysiłek takiego samego rodzaju, jaki był pod względem strukturalnym sposobem usensownienia świata – naiwnie i naturalnie – udziałem człowieka archaicznego”.
Kierunek został więc wyznaczony i prowadzi do odzyskania utraconej jedności obrazu świata i jego przeżywania. My żyjemy w świecie pokawałkowanym, podzielonym na strefy, specjalizacje, kategorie. Świat dawnych ludzi był jednością, czego najwyższym wyrazem była pozycja bogów i wszelkich sił duchowych. W naszym świecie rozdział na to co materialne i duchowe stanowi fundament rzeczywistości. Materialność jest doświadczana, sprawdzana, kształtowana; duchowość należy do strefy wiary i nie podlega doświadczeniu. Ludzie dawni, aż do epoki klasycznej w starożytnej Grecji, podziału takiego nie znali. Oni nie wierzyli w bogów, oni ich doświadczali, tak jak my doświadczamy śpiewu ptaków czy szumu wiatru. Oni byli razem z bogami, a bogowie z nimi, ciągle i na co dzień, dlatego niepotrzebna była im jak nam wiara, która jest aktem woli i opowiedzeniem się. Żadne zwierzę, przedmiot, stan powietrza i nieba nie był dla nich tylko zjawiskiem naturalnym, i choć zarówno uszy i oczy mieli zbudowane tak samo jak my, to jednak dostrzegali rzeczy, których istnienia my nawet nie podejrzewamy. Wszystko, co rzeczywiście istnieje, ma oprócz egzystencji widzialnej, zmysłowej, konkretnej również tak samo realny byt niewidzialny, duchowy i ten drugi stan jest ważniejszy. Znosi on pozorną i uznawaną tylko przez nas ograniczoność, przypadkowość i chaotyczność świata. Dawni ludzie widzieli więc więcej i nie wątpili, że rzeczy również prowadzą pewien rodzaj życia.
W tym miejscu powinno pojawić się pytanie, na które będziemy starali się odpowiedzieć w książce. Czy zerwanie z dawnym stylem życia, myślenia i przeżywania świata nam się opłaciło? Czy więcej zyskaliśmy, czy też straciliśmy, usuwając bogów z naszej codzienności, dokonując radykalnego rozdziału pierwotnej jedności świata na ducha i materię, wyostrzając nasze widzenie świata w jednym kierunku i wygaszając je w innych? Pytanie to stawia również Philip van Doren Stern w książce Prehistoric Europe (London 1979): Czy nam się to opłaciło? I jakie są koszta utraty tamtego archaicznego świata na rzecz naszych kulturowych i naukowych osiągnięć, wielkiego gmachu cywilizacji technicznej, naukowych osiągnięć, naszej nowoczesnej medycyny, naszej wygody i luksusu? Czy warte są one zamętu, udręki, rozlewu krwi, okrucieństwa, samotności i strachu, które stanowią tylko część rachunku wystawionego nam za cywilizacyjny postęp? Czy ten interes był dla nas opłacalny? Czy rzeczywiście dobrym rozwiązaniem dla człowieka było porzucenie prostego życia łowcy i zbieracza, które było mu przeznaczone przez naturę i według którego zasad doskonale prosperował przez setki tysiącleci, na rzecz egzystencji w coraz bardziej zatłoczonych wspólnotach i miastach, gdzie wzajemna agresja i konkurencja stawała się naczelną zasadą współżycia? Cywilizacyjny postęp, który dziś obserwujemy, jest oczywistym faktem, na pytanie zaś, czyjego koszty były dla ludzkości opłacalne, każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Prawdopodobnie nigdy nie uzyskamy w tej kwestii odpowiedzi ostatecznej i satysfakcjonującej wszystkich, ale to odwieczne pytanie stanowi klucz do zagadki wielkości, chwały i niespotykanej kariery człowieka na naszej planecie”.
Odpowiedź nie jest prosta i oczywista, aby choćby podjąć próbę jej udzielenia, należy najpierw zbliżyć się do tamtego utraconego świata, poznać, co stanowiło jego wartość, i skonfrontować z tym, co mamy. Zapewne my również nie udzielimy odpowiedzi ostatecznej i zadowalającej wszystkich, ale przy okazji osiągnąć możemy rzecz użyteczną, nawet cenną dla naszej pewnie nieodwracalnej już kondycji. Możemy opisać – na miarę naszych możliwości – jaki był tamten utracony świat, jakie było w nim życie człowieka, wskazać najważniejsze wartości, które utraciliśmy, a nawet starać się przywrócić je naszemu życiu, aby je wzbogacić i uczynić bardziej wartościowe.
Możliwości w tym zakresie dostarczą nie tylko nauki takie jak archeologia, mitologia, etnologia, historia. Pomocna będzie również psychologia, bo dawny, archaiczny człowiek nie umarł, nie zaginął całkowicie i ostatecznie. On żyje nie tylko w materialnych i artystycznych świadectwach, które pozostawił, ale też w głębi nas, w naszej ludzkiej naturze, skrywa się w naszej nieświadomości, wybucha w zaskakujących nas emocjach i namiętnościach. Na swój sposób tworzymy z nim jedność, wystarczy tylko zeskrobać nawarstwienia epok i cywilizacji, aby i w nas objawiło się to, co dawne, pierwotne i archaiczne w podstawowym rdzeniu i istocie człowieczeństwa. Zauważył to już ponad sto lat temu Gustaw Le Bon, francuski socjolog, autor aktualnej do dziś pracy Psychologia rozwoju narodów. Stwierdził, że „każdy nasz czyn świadomy rodzi się na gruncie nieświadomości, ukształtowanej zwłaszcza pod wpływem dziedziczności. Tam możemy znaleźć niezliczone pozostałości po naszych przodkach. […] Niemal wszystkie nasze codzienne czyny są właśnie rezultatem tych pobudek, które uchodzą naszej uwagi”. Elementy archaiczne są wieczyście ludzkie, dlatego pod powłoką racjonalizmu nosimy je również i my. Nie oznacza to jednak, że możemy przymykać oczy na równie istotne różnice, oddzielające nas od dawnych ludzi, powodujące, dobrze znany z czasów odkryć geograficznych epoki renesansu, szok wynikający ze zderzenia odmiennych kultur, mentalności, światopoglądów. Zauważył to również już przed blisko stuleciem angielski historyk George Gordon Culton, autor monumentalnej Panoramy średniowiecznej Anglii: „Nie będziemy mogli pojąć dawnych wieków, jeśli nie potrafimy zawsze zachować w pamięci dwóch uzupełniających się prawd: po pierwsze, podstawowego podobieństwa natury człowieka we wszystkich epokach; i po drugie, odmienności – można by nawet rzec: niemal niewiarygodnej odmienności – otoczenia człowieka w czasach tak od nas odległych”.
Będzie nas prowadzić przekonanie o jedności ludzkiej natury i ludzkiego umysłu oraz świadomość różnorodności ludzkich związków z przyrodą, bliźnimi i bogami. Zgłębiając mroczne zakamarki naszej psychiki, oglądając archeologiczne wykopaliska, materialne atrybuty dawnego życia, czytając dawne poematy i eposy, możemy odkryć, że nie wszystko zostało stracone. Istnieją, zagubione wprawdzie, ale możliwe do odkrycia, wątłe i zawiłe ścieżki, prowadzące nas do odległego świata dawnych ludzi. Będzie on dla nas olśnieniem, odkryciem nieporównywalnym ze wszystkim, co może zaoferować nam współczesność. Swym bogactwem przewyższa bowiem wszystkie skarby naszego świata. Najważniejsze, że jest to również nasz świat, bo gdy śnimy, modlimy się, walczymy i kochamy, nadal jesteśmy jaskiniowcami, braćmi i spadkobiercami najdawniejszych pokoleń. Stąpamy więc wąską wprawdzie, ale jednak realną ścieżką prowadzącą nas ku światom minionym. Jak powiada van der Leeuw, współczesna nauka pragnie również „dać świadectwo o tym, co zostało jej ukazane. Może to zrobić jedynie w sposób pośredni, przez ponowne przeżycie tego, co się dokonało, przez jego rekonstrukcję. Idąc po tej drodze, musi pokonać wiele przeszkód. Nie dany jest jej ogląd «twarzą w twarz». Ale i za pomocą lustra można wiele zobaczyć. A o tym, co się widzi, można mówić”.
Poszukiwania, które proponujemy, prowadzą nie tylko do odnalezienia zagubionych, ale ciągle możliwych do odzyskania ścieżek człowieczeństwa, do odbudowy zerwanych związków z mądrością prawieków, mogą nieść również konkretną wiedzę umożliwiającą zrozumienie problemów, z którymi borykamy się na co dzień w naszej współczesności, i to zarówno w wymiarze zbiorowym, globalnym, jak i czysto jednostkowym, indywidualnym.
Ludzie sprzed wieków mogą nauczyć nas choćby tego, że trzeba ciągle przekraczać granice, zaprzeczać temu, co uznane, sprawdzone i oczywiste. Uczą, aby do końca nie ufać stałości świata, ponieważ wszystko się zmienia i nieznana jest nam wola bogów. Nie możemy też ufać sobie, bo tak mało od nas zależy. Powinniśmy być gotowi na katastrofę, upadek, niepowodzenie. Ich wiedza wyrywa z uśpienia, w które wprowadziła nas złuda bezpiecznej codzienności, pokazuje, że świat zawsze był pełen zagrożeń i niepewności, a nasze w nim istnienie – kruche i niebezpieczne; szczególnie jeśli prowadzi się życie pobożne i sprawiedliwe. Minione wieki dostarczyły aż nadto surowych lekcji żarliwym optymistom. Znamienny jest choćby los ludności mazurskiej z dawnych Prus Wschodnich. Pobożni ewangelicy wiodący surowy i pracowity żywot, nieustannie wertujący Biblię, na co dzień w mowie i śpiewie głoszący jej święte teksty, niecierpliwie oczekiwali nadejścia Zbawiciela. Na nadprożach swych domów często umieszczali dwuwiersz z Księgi Psalmów:
Ciebie, Jahwe, wzywam, przybądź mi z pomocą,
Wysłuchaj mego głosu, gdy do Ciebie wołam.
Zbawiciel jednak nie nadchodził, nie pojawił się w porę. Przybyło natomiast dwóch superszatanów XX wieku. Najpierw ten z Zachodu, obiecując dobrobyt i porządek, uwiódł serca pobożnych wieśniaków. Gdy wyruszył na wschód, zabrał ze sobą mężczyzn, którzy już nigdy nie powrócili do rodzinnych wsi, ich serca zamarły na dalekich mroźnych równinach. Wtedy przybył ze wschodu drugi superszatan, który, wraz z legionem swych pomocników, przemienił ich życie w piekło. Ci, którzy przetrwali tę próbę, nie chcieli już żyć w tak doświadczonej ojczyźnie. Wywędrowali, porzucili obszerne, murowane domy z pobożnymi inwokacjami na nadprożach. Odchodząc, byli mądrzejsi gorzką mądrością wypaloną w retorcie dziejów. Czy tak drogo opłacona lekcja przyda się komuś jeszcze, czy zaginie wraz z jej depozytariuszami?
Powinniśmy w to wierzyć, gdyż gorzkie doświadczenia przeszłości są dla nas cenną lekcją, jaką mogą obdarować nas pradawni. To również zamierzenie tej książki. Choć historia nie jest spolegliwą nauczycielką mądrości, ale raczej surową egzaminatorką naszych z nią potyczek, to jednak nie jesteśmy w stanie uniknąć jej pouczeń. Filozof Karl Jaspers pisze: „Warunkiem tego, by prawda nasza zawierała jakąś treść, jest przyswojenie naszego dziejowego podłoża. Siła naszego własnego tworzenia leży w odrodzeniu dziedzictwa. Nie wolno nam niczego zapominać, jeśli nie chcemy samych siebie pogrążyć; ale musimy myśleć o wszystkim, czerpiąc z własnego źródła, jeśli filozofowanie ma być prawdziwe. Dlatego warunkiem wszelkiego przyswajania jest powaga naszego życia. Słyszę mowę przeszłości tym wyraźniej, tym lepiej wyczuwam żar jej życia, im bardziej zdecydowanie moja egzystencja zakorzeniona jest w przesłankach współczesnej mi epoki”.
Nasze człowieczeństwo zakotwiczone jest w przeszłości, w myślach, pragnieniach i niepokojach ludzi, który żyli przed nami. Ich sprawy są nadal naszymi sprawami. Nic się nie kończy w ludzkim losie i pytania mogą być tylko chwilowo zawieszone, ale wcześniej czy później domagać będą się odpowiedzi. Nawet brak zadowalającej odpowiedzi świadczy, że one są i potwierdzają nasze człowieczeństwo, które jest przecież nieustanną rozterką, niepewnością, nieprzejrzystością i poszukiwaniem. W tym przede wszystkim ujawnia się jego moc i twórcza trwałość oczekująca w realnej, choć dziś zapomnianej skarbnicy prawieków.
Anglik Francis Bacon (1561-1626), jeden z najmądrzejszych ludzi swojej epoki, był współtwórcą, obok Francuza Michela de Montaigne, nowego, cieszącego się do dziś szacunkiem, gatunku literackiego nazwanego esejem. W wydanym w 1597 roku tomie zatytułowanym właśnie Essayes, w pierwszym zdaniu rozdziału XLV noszącym tytuł „O budowaniu” pisze: „Domy buduje się na to, ażeby w nich mieszkać, nie zaś aby na nie patrzeć”. Praktyczność i użyteczność są więc najważniejsze, ale przecież człowiek nie byłby twórcą kultury, istotą budującą własny świat i siebie poprzez sieć symboli, aby i tej najważniejszej dla jego bytu konstrukcji nie wpisał w system znaczeń wyrażających jego światopogląd.
Najpierw więc było gniazdo jak u ptaków i ssaków. Ciepłe, wygrzane miejsce zapewniające schronienie i bezpieczeństwo. We wschodniej Afryce, gdzie wypełniały się najdawniejsze etapy formowania się ludzkiego gatunku, najstarsze tego rodzaju konstrukcje pochodzą sprzed 2 milionów lat i niewiele różnią się od legowisk wielkich małp. Tym, co je odróżnia, jest zachowany i widoczny do dziś rezultat celowej, przemyślanej pracy: regularny krąg ułożony z kamieni wyznaczający zasięg schroniska. Pierwotnie kamienie te przytrzymywały uplecione z gałązek lub trawy pokrycie szałasu. Taki gniazdowy wygląd miało domostwo istot nazwanych Homo habilis odkryte w wąwozie Olduvai na terenie Tanzanii, datowane właśnie na 2 miliony lat, a także inne, młodsze o pół miliona lat, którego pozostałości odkryto w Melka-Kunture w Etiopii. Jeszcze do niedawna identyczne szałasy z gałęzi przytwierdzonych do podłoża kręgiem ułożonym z kamieni budowali mieszkający w Tanzanii, niedaleko Olduvai przedstawiciele ludu Hadza oraz Buszmeni z Kalahari. Ci ostatni wznosili tylko okrągłe murki pozbawione dachu, które chroniły ich przed zimowymi wiatrami i wężami, pozwalały wypocząć w trakcie nieustannej podróży, jaką było ich życie.
Z umiejętnością budowania przytulnych i bezpiecznych schronisk wyruszył też na swą wielką, odkrywczą przygodę pierwszy zdobywca świata, który opuścił afrykańską kolebkę, następca „człowieka zręcznego” – Homo erectus, „człowiek wyprostowany”. Jak dowodzą najnowsze odkrycia w baskijskich jaskiniach położonych w masywie Sierra de Atapuerca, przedstawiciele tego gatunku dotarli do Europy już przed milionem lat i jako pierwsi odkryli dobrodziejstwo naturalnych schronisk – przedsionków jaskiń i skalnych nawisów. Nie zaprzestali jednak budowania własnych konstrukcji. Archeolodzy od niedawna twierdzą, że nazywanie najdawniejszych ludzi „jaskiniowcami” jest nieporozumieniem. Pierwsi ludzie stronili od jaskiń, chłodnych, wilgotnych, źle wentylowanych, a więc zagrażających mieszkańcom zaczadzeniem w czasie palenia ognisk. Jaskinie wykorzystywano do celów specjalnych, jako miejsca schronienia przed ulewą i napaścią innych plemion, jako spiżarnie (w ich wnętrzu utrzymuje się stała temperatura nieco powyżej zera), wreszcie ich odległe, mroczne zakamarki jako religijne sanktuaria, pierwsze przestrzenie ujawniające niewyczerpaną do dziś ludzką potrzebę tajemnicy, wyrażającej istotę ich kosmicznego bytu. Na co dzień zamieszkiwano wówczas lekkie budowle – namioty ze skór lub szałasy z drewna – wznoszone często w pobliżu wejść do jaskiń. Pozostałości takiego domostwa, pochodzącego sprzed 400 tysięcy lat, odkryli archeolodzy w Terra Amata na Lazurowym Wybrzeżu. Był to owalny szałas o konstrukcji drewnianej, zabezpieczonej kamiennym wieńcem w części przyziemnej i pokrytej zapewne płaszczem skórzanym. Domostwo to znajdowało się niedaleko wejścia do groty Lazaret. Przypuszczać można, że ów przewiewny schron służyć mógł ludzkiej wspólnocie jako mieszkanie letnie, natomiast w jaskini, w jej części położonej w pobliżu wejścia, przebywali podczas zimy. Archeolodzy stwierdzili bowiem, że właśnie wylot jaskini zabezpieczony był ekranami ze zwierzęcych skór hamującymi napływ zimnego powietrza. Zimowe, zabezpieczone przed mroźnymi powiewami domostwa były wówczas w cenie, gdyż na półkuli północnej trwała zapoczątkowana przed mniej więcej 2 milionami lat epoka lodowcowa (plejstoceńska) charakteryzująca się długimi okresami chłodów przedzielanymi krótkimi sekwencjami ociepleń.
Glacjały, czyli okresy chłodów, trwające nawet sto tysięcy lat, dawały się też we znaki następcom „człowieka wyprostowanego”, zarówno neandertalczykom jak kromaniończykom, którzy kolejno zasiedlali Europę. Pierwszy, pomimo coraz to nowych odkryć, nadal pozostaje tajemnicą, wiadomo tylko, że jego ród wyginął, być może właśnie z powodu surowości klimatu, około 25 tysięcy lat temu (być może ostatni neandertalczycy wycofali się w doliny wysokich gór Azji i przetrwali prawie do naszych czasów; świadczyć o tym mogą relacje o yeti). Lepszą zdolność adaptacji do wyzwań natury wykazał nasz bezpośredni przodek, który niezrażony nieustannymi mrozami i śnieżycami polubił w końcu ten biały krajobraz i w ślad za jego potężnymi mieszkańcami – reniferami, mamutami i jeleniami – wyruszył na swą mroźną wschodnią odyseję, która zaprowadziła go aż na nowy, oddzielony zamarzniętą wówczas Cieśniną Beringa, kontynent amerykański. Rozległy niż euroazjatycki pokryty był wówczas wieczną zmarzliną, bezdrzewnym, równinnym pustkowiem. W tym nieprzyjaznym środowisku żyły jednak zimnolubne zwierzęta, pośród których królował wielki jak góra smakowitego mięsa włochaty mamut o potężnych kłach i mięsistej trąbie. To on stał się podstawą utrzymania naszych przodków, którzy wynaleźli skuteczny sposób polowania na te olbrzymy. Zanim jednak do tego doszło, nasi paleolityczni przodkowie, którzy już w niczym pod względem fizycznym ani też w zakresie sprawności rozumu praktycznego nie odróżniali się od nas, najpierw wynaleźli ubrania ze zwierzęcych futer, zszywanych mistrzowsko kościanymi igłami. Tych narzędzi nie potrafił wytwarzać neandertalczyk, dlatego też nie był w stanie uszyć odpowiednio ciepłej odzieży i był bezradny wobec mrozów.
Drugim nie mniej doniosłym wynalazkiem kromaniońskiego zdobywcy mroźnego Wschodu okazały się ich domostwa. Wbrew pozorom ich wybudowanie było nie lada wyzwaniem. Na ośnieżonych tundrach brakowało drewna, które przez tysiąclecia było najważniejszym budulcem w tej części świata. Nie można było nawet wykopać ziemianek, bo ziemię skuwała wieczna zmarzlina, a gdy jej warstwa wierzchnia roztapiała się podczas krótkotrwałego lata, woda wypełniała wszystkie zagłębienia. Dom był czymś najważniejszym na śnieżnej równinie, tylko on umożliwiał przetrwanie i bezpieczeństwo rodzinnego życia. Nasi przodkowie byli już jednak ludźmi przedsiębiorczymi i budowali domy z tego, co mieli pod ręką, ich biznesplan był na miarę XXI wieku. W genialny sposób przekształcali odpadki i śmieci w użyteczny budulec, jak nasi budowniczowie dziś produkują materiały budowlane z popiołów i żużli wyrzucanych przez elektrociepłownie. Tamci odważni ludzie w śnieżnym pustkowiu mieli do dyspozycji tylko jeden potencjalny surowiec budowlany – kości mamutów masowo przez nich zabijanych podczas zbiorowych łowów. Z masywnych mamucich czaszek, żuchw, ciosów i skór budowali półziemianki, szałasy i chaty zapewniające przetrwanie okresu zimowych chłodów trwających aż dziewięć miesięcy w roku, kiedy to średnia temperatura wynosiła minus 35 stopni C. Były to budowle okrągłe lub owalne, kopulaste, trzymające się blisko ziemi. Te wszystkie informacje są ważne, bo choć pochodzą z odległych tysiącleci, to w prosty sposób dotyczą również nas samych, mieszkańców betonowych blokowisk wzniesionych z ciepłowniczych pyłów. Badania genetyczne, stanowiące dziś największą metodologiczną rewelację w archeologii, ujawniły, że pod względem biologicznego dziedzictwa my Słowianie i Polacy jesteśmy najbardziej spokrewnieni właśnie z owymi łowcami mamutów, pierwszymi kolonizatorami Niżu Euroazjatyckiego z czasów górnego i schyłkowego paleolitu (22-12 tys. lat temu), owymi wytrwałymi i zapobiegliwymi ludźmi lodu i śniegu, nawykłymi do długotrwałego mroku, niedostatków i trudów życia. Rolnicy i hodowcy, którzy rozpoczęli kolonizację naszych ziem przed około siedmioma tysiącleciami, byli przybyszami ze słonecznego południa, z Anatolii i krajów naddunajskich. Stosunkowo nieliczni nie pozostawili znaczącego śladu w naszym zbiorowym genomie. Genetyczna bliskość z łowcami mamutów wywiera istotny wpływ również na naszą konstrukcję psychiczną; jesteśmy odważni i porywczy jak ludzie mający na co dzień do czynienia z zabijaniem, cenimy rodzinne ciepło i wsparcie, jak ci co po długiej i niebezpiecznej wędrówce przez pustkowia wchodzą w bezpieczne i życzliwe domowe przestrzenie, nieufni i zapobiegliwi jak ludzie nieustannie zaaferowani kapryśną, często wrogą materią przetrwania.
Pierwszym terenem, który w swej wschodniej wędrówce zasiedlili łowcy mamutów, były obfitujące w zwierzynę łagodne doliny Moraw. Jeszcze w okresie międzywojennym odkryto tam w miejscowościach Predmosti i Dolni Vestonice pozostałości okrągłych półziemianek, obudowane ścianami z kości mamutów, wyposażone w paleniska w części centralnej, pokryte skórami reniferów i mamutów (podobne, choć pozbawione śladów domostw, stanowisko odkryto w Krakowie przy ulicy Spadzistej). Imponujące jest też bogactwo wyrobów artystycznych i użytkowych, kościanych i kamiennych, występujących na obydwu stanowiskach. Współczesne morawskim owalne pomieszczenia mieszkalne odnaleziono także w Kostienkach nad Donem w pobliżu Woroneża (Ukraina). Jego mieszkańcy, utrzymujący się z łowów na mamuty i dzikie konie, pod względem chronologicznym i kulturowym, a być może też fizycznym, bliscy byli twórcom osiedli w Vestonicach i Predmosti. Tam także znaleziono liczne wyroby artystyczne, w tym kościane figurki otyłych kobiet, a także niezwykłą konstrukcję z czaszek i kości mamutów skrywającą szkielet mężczyzny w pozycji siedzącej posypany ochrą – czerwonym minerałem będącym symbolem krwi, a więc i życia.
Z terenu Ukrainy pochodzą również, młodsze od wymienionych o kilka tysiącleci, osiedla złożone z owalnych budowli mieszkalnych z epoki schyłkowego paleolitu. Pochodzą one z rejonu Meziricza (Międzyrzecza) w okręgu czernihowskim i z Miezyna nad Desną. Przed piętnastoma tysiącleciami tereny te były bezdrzewną, pokrytą śniegiem równiną, która jedynie podczas krótkiego lata pokrywała się roślinnością najbujniejszą w pobliżu rzek. Jak można było przetrwać w takich warunkach? Umożliwiało to mięso wielkich zwierząt, w ich masowym mordowaniu schyłkowopaleolityczni łowcy byli wytrawnymi mistrzami. Mięso magazynowane w naturalnych lodówkach – dołach wykopanych w wiecznej zmarzlinie – zapewniało pożywienie. Skóry i ścięgna były surowcem do sporządzania ciepłej odzieży, tłuszcz stanowił opał, dostarczający ciepła i oświetlenia. Kości i skóry mamucie były też materiałem konstrukcyjnym. Budowano z nich obszerne domy zaopatrzone w przedsionki i magazynowe przybudówki. Na fundamencie z kamieni układano jedne na drugich wielkie czaszki, łopatki i żuchwy, a ponad nimi budowano rusztowanie z pni karłowatych drzewek rosnących w korytach rzek. Całą konstrukcję od dołu okładano darnią, a wyżej pokrywano skórami. Budowle te były okrągłe lub owalne, archeolodzy stwierdzili też elementy symetrii i rytmicznych proporcji w ich architekturze. Np. w konstrukcji jednej ze ścian mamucia czaszka otoczona jest z obydwu stron dwiema łopatkami i dwiema żuchwami, a układ ten ma lustrzane odbicie w konstrukcji ściany przeciwległej. Inny szałas zbudowany był z 95 mamucich żuchw, wszystkie były skierowane podbródkami w dół, a rytmicznie powtarzany moduł konstrukcji ściany składał się z trzech żuchw. Przemyślany porządek panował również w rozplanowaniu osiedli, budowle rozmieszczone były w regularnych okręgach skupionych wokół centralnego placu, na którym – jak wskazują pozostałości spalenizny – często palono w ogniskach mamucie kości. Wnętrza domostw ogrzewano kamiennymi lampami, w których palono mamucim tłuszczem. Długie zimowe noce mijały tym ludziom na spaniu, wówczas nawiedzały ich wizyjne sny, w których spotykali przodków i bogów, sny unosiły ich w kwitnące krainy wiecznego ciepła. Recytowano też wierszowane eposy na miarę homeryckich poematów, sławiące wielkie czyny bohaterów śnieżnych pustkowi. Nic z tych arcydzieł nie przetrwało do naszych czasów i dlatego biblioteki świata w większej części składać się muszą z dzieł utraconych.
W Meziriczu znaleziono też wiele łowieckich narzędzi i wyrobów artystycznych, figurek kobiecych, wisiorków i bransolet rzeźbionych w kości słoniowej. Solidność znalezionych tam budowli mieszkalnych oraz bogactwo znalezisk ruchomych wskazuje, że osiedle to zamieszkiwane było przez wiele lat, a jego mieszkańcy prowadzili raczej życie osiadłe niż koczownicze.
Nieco młodsze są znaleziska ze stanowiska Malta położonego na zachód od Irkucka nad brzegiem rzeki Biełaja, lewym dopływem Angary. Odkryto tam szereg owalnych pomieszczeń mieszkalnych usytuowanych na wysokim brzegu rzeki. Obok pozostałości lekkich, zapewne letnich, szałasów natrafiono też na obszerne półziemianki o solidnej konstrukcji, ścianach wzmocnionych kamiennymi płytami i wyłożonych kośćmi mamutów i reniferów. Znaleziono tam też 24 kościane figurki kobiece, niektóre miały indywidualne rysy twarzy i fryzury oraz – co stanowi rzadkość w schyłkowopaleolitycznej sztuce – realistyczne przedstawienia mężczyzn odzianych w stroje. Do unikatowych znalezisk z Malty należy też grób dziecka, w którym pośród bogatych darów znajdowały się również dwie kościane figurki ptaków, gęsi albo żurawi.
Powróćmy jednak do idei i kształtu domu, która zajmuje nas najbardziej. Zapytajmy, skąd brała się owa niezmienna konsekwencja w nadawaniu im jednolitej, owalnej formy? Z czego wynikało tak długie i uporczywe trzymanie się formy pierwotnej? Dlaczego nie budowano domów kwadratowych albo prostokątnych, dlaczego ich twórcy nie docenili struktury kątowej, która ma również i tę zaletę, że w przeciwieństwie do obłej można ją łatwo powiększać, dostawiając kolejne segmenty do zewnętrznych boków budowli?
Najprostsza odpowiedź prowadzi znów do spraw praktycznych, do rachunku efektywności, a także do świata przyrody, do ptasich gniazd, lisich nor i bobrowych żeremi. Tamto budownictwo nie zna kantów, narożników i kątów prostych. Podobnie jak nie znają ostrych krawędzi i kątów naturalne formy przyrody, pnie drzew, zwierzęce tusze i ludzkie ciała. Wszystkie są obłe, złożone z łagodnych krzywizn i zaokrągleń. Również otaczający nas świat zbudowany jest z okręgów takich jak choćby widnokrąg czy kopuła nieboskłonu, takim go widzimy i doświadczamy. Przyjąć więc można, że tak jak w przypadku gniazda czy nory, również najdawniejszy dom był niczym więcej jak swoistym pokrowcem na ludzkie ciało, dodatkową skórą i pancerzem, których poskąpiła natura, on również musiał odwzorowywać owe krzywizny i nierówności. Przypuszczenie to, bez wątpienia słuszne, nie tłumaczy jednak fenomenu długiego trwania formy owalnej w architekturze wielu kultur i ludów pierwotnych. Ta uporczywość to coś więcej niż kurczowe trzymanie się praktyczności i zwierzęcego dziedzictwa, to raczej świadectwo jego głębokiego przetworzenia, przekucia na jeden z ważnych fundamentów człowieczeństwa. Przetworzenie to nastąpiło na kilku poziomach: praktycznym, symbolicznym, psychicznym, a w końcu przybrało postać archetypu ukrytego w ludzkiej nieświadomości i stamtąd sterującego postępowaniem człowieka. Okrąg, na trwale wpisany w strukturę naszego umysłu, stał się jedną z najważniejszych kategorii organizujących postrzeganie świata.
Nasz najdawniejszy dom stoi więc na pograniczu zwierzęcości i człowieczeństwa, taka jest jego geneza i przeznaczenie. Jest gniazdem ptaka i norą lisa, uzupełnia brak tego, czego nie dała nam natura, zapewnia schronienie, ciepło, bezpieczeństwo rodzinnego życia i wychowania potomstwa. Ludzki dom nie jest jednak tylko konstrukcją, na którą stać zapobiegliwe zwierzęta. Jest czymś więcej – budowlą wzniesioną przez człowieka, a to oznacza, że od najdawniejszych czasów wpisana została weń cała moc ludzkiej myśli i wyobraźni. Dom człowieka wznosi się więc na rozstajach biologicznej praktyczności i ludzkiej duchowości. Mircea Eliade twierdzi, że idea domu należy do sfery sacrum i podobnie jak większość najbardziej pierwotnych odruchów człowieczeństwa ma naturę religijną, a nie praktyczną. Jego funkcja użytkowa, bytowa jest w tym przypadku wtórna, podrzędna. Dom był najpierw ośrodkiem świętości, wyrazem ingerencji ducha w materię, widomym wyrazem łączności człowieka i świętości, najstarszym wizerunkiem wszechświata, poprzez który umysł człowieka łączył się z zagadką nieskończoności. Wznosił się na rozstajach dzikiego, nieoswojonego świata, ale stał w jego centrum, wyznaczał jego ośrodek, a ze środka jego kopulastego dachu wybiegała idealna linia wyznaczająca oś świata – axis mundi. Był jak maszt, wokół którego tworzyć można było bezpieczny i zrozumiały obraz świata i życia. „Dom – powiada Eliade – jest repliką pierwotnego wzorcowego domostwa”. Ma więc również swoją pierwotną formę. Tak jak horyzont dookolny, widziany przez człowieka, miał kształt kolisty, bo innego mieć nie mógł. Nie bez znaczenia jest również fakt, że ciało człowieka z rozpiętymi ku górze ramionami i rozstawionymi nogami tworzy pentagram, który wpisuje się dokładnie w okrąg. Zauważyli to już starożytni architekci jak Witruwiusz. Renesansowi artyści, jak Leonardo da Vinci, z upodobaniem używali tego wykresu do projektowania miast, idealnych perspektyw i kompozycji. O wiele wcześniej moc pentagramu odkrył Pitagoras, który uczynił z niego najwyższy dowód matematyczności świata, symbol życia i harmonii, emblemat wieczystej symetrii rządzącej zarówno dziełami bogów, jak wytworami natchnionych przez bogów ludzi. Najstarszy dom był wreszcie wyrazem ludzkich relacji z otaczającym światem, wizerunkiem tego, jak ten świat jawił się pierwotnemu człowiekowi. Nie bez powodu najstarszy znany symbol to krzyż wpisany w koło, znak, który w sposób idealny przedstawia obraz wszechświata. Wyrasta z niego później hinduska i buddyjska mandala będąca harmonijnym modelem mikro – i makroświata. Okrąg horyzontu i jego punkt centralny wyznaczony przez linie kardynalne krzyżujące się w miejscu, w którym znajduje się ruchomy środek świata każdego z nas, jeśli żyjemy. Dom, będący odwzorowaniem świata i człowieka, nie mógł być inny, musiał być okrągły, obły, gdyż był wizerunkiem światoobrazu człowieka i odciśnięciem jego naturalnej formy. Potwierdzają to najstarsze, młodsze jednak od domostw schyłkopaleolitycznych łowców mamutów z euroazjatyckiego niżu, relikty budowli mieszkalnych o planie wyłącznie kolistym. Pochodzą z Ameryki Północnej, Afryki i Australii. Arktyczni Inuici, afrykańscy Pigmeje i australijscy Aborygeni nadal mieszkają w kolistych szałasach albo chatach. Aż do XX wieku cała murzyńska, subsaharyjska Afryka mieszkała w okrągłych chatach, podobnie postępowali Mongołowie z Azji Centralnej i rodowici mieszkańcy obydwu Ameryk aż po ludy Ona z Ziemi Ognistej, Haush i Alacaluf z Patagonii. W okrągłych kamiennych domach żyli jeszcze przed dziewięcioma tysiącleciami mieszkańcy egejskiej wyspy Kithnos, rybacy i zbieracze owoców morza ze strefy przybrzeżnej. Odkrycie ich domostw przez polsko-grecką ekspedycję archeologiczną było sensacją 2002 roku.
Skąd więc wziął się ów dziwaczny, niewystępujący w przyrodzie, sprzeczny z myślowymi kategoriami człowieka, kształt kanciasty, kątowy, który zdominował budownictwo naszych czasów? Kiedy pojawiły się budowle, domy i mieszkania kwadratowe, prostokątne, trapezowate, niespotykane wcześniej przez tysiąclecia i zapewne dziwaczne, niemożliwe do przyjęcia przez ówczesnych tradycjonalistów?
Odkrycia archeologiczne nie pozostawiają wątpliwości. Nastąpiło to w okresie wielkiego cywilizacyjnego przełomu, równocześnie z końcem epoki lodowcowej i schyłkiem zbieracko-łowieckiego życia i wraz z narodzinami nowej, rolniczo-hodowlanej gospodarki neolitycznej. Zmiana była tak doniosła i rewolucyjna, również w zakresie pojmowania i opisywania świata, że wszystkie późniejsze rewolucje, przełomy i przewroty przypominały jedynie jej wtórną, powolnie rozchodzącą się falę. Dotyczyło to również porzucenia dotychczasowych form architektury. Łatwo to zaobserwować choćby na terenie Ameryki, gdzie wraz z pojawieniem się cywilizacji rolniczych Olmekowie, Majowie, Aztekowie, a także przedstawiciele kultur rozkwitających w I tys. n.e. w dolinie Missisipi i w Nowym Meksyku zaczynają mieszkać w domach kanciastych i na podobnym planie wznoszą swe piramidy i świątynie. Interesujące jest jednak, że u tych ostatnich podziemne świątynie i miejsca rytualnych zgromadzeń zwane kiva zachowują formę kolistą, czyli podporządkowane bogom życie duchowe, jako najtrwalej zakotwiczone w tradycji, nadal rozgrywa się w przestrzeniach kolistych. Podobnie radykalnej zmiany w formie budowli mieszkalnych dokonali pierwsi rolnicy z Bliskiego Wschodu, zamieszkali w budowlach prostokątnych albo kwadratowych z wyraźnie wyodrębnionymi narożnikami. Na podobnych planach wznosili też swe budowle publiczne i sakralne – pałace, świątynie i piramidy (choć czasami, jak w palestyńskim Megiddo, niektóre świątynie pozostały okrągłe). Catalhuyuk, najstarsza na świecie osada rolnicza datowana na okres między 6500 a 5600 przed Chrystusem położona we wschodniej Anatolii, zwana niekiedy protomiastem z racji swej zwartej architektury, składa się wyłącznie z budowli kanciastych przystających do siebie jak komórki w plastrze miodu. Zachował się tam nawet najstarszy na świecie „kartograficzny” wizerunek miasta na tle krajobrazu. Na jednej z otynkowanych ścian domostwa przedstawiono schematyczny plan miejskiej zabudowy na tle… czynnego wulkanu, którym bez wątpienia jest Hasan Dag, jedyny wulkan w tej okolicy o tak charakterystycznej sylwetce. Ten najstarszy na świecie malarski pejzaż udowadnia też, że miasto, które przedstawia, ma regularne, geometryczne rozplanowanie, jego ulice przecinają się pod kątem prostym, a wszystkie domy są prostokątne lub kwadratowe. W kręgu naszej cywilizacji najbardziej wymownym przykładem jest sławna bruzda, pomerium, wyorana przez woły prowadzone przez Romulusa i wyznaczająca urbanistyczny kształt najdawniejszego Rzymu. Miała ona formę kwadratu, a Remus, który ją zakwestionował i poniósł z tego powodu śmierć, może być patronem dawnej tradycji, obrońcą naturalnej i pokojowej w działaniu obłości. Zwyciężył Romulus, a Rzym zbudował swą potęgę na zbrojnych podbojach i eksterminacji konkurentów.
Rodzi się intrygujące pytanie. Dlaczego tak zdecydowanie zerwano z obowiązującą dawniej obłością i okrągłością na rzecz rogów, kantów i kątów? Czego ta decyzja była świadectwem, jakie wyrażała zmiany w obrazie świata tamtych ludzi, w ich mentalności?
Nie ulega wątpliwości, że spowodowana została zerwaniem z dawnym, paleolitycznym sposobem życia i zdobywania pożywienia, porzuceniem bytowania przypominającego zwierzęce żerowanie, pasożytowanie na innych gatunkach (roślinnych i zwierzęcych), na rzecz niespotykanej dotychczas w świecie rewolucji polegającej na świadomym i celowym wytwarzaniu pożywienia. Człowiek sięgnął po genetyczne manipulowanie tymi gatunkami, które były dla niego użyteczne, i poprzez umiejętne krzyżowanie osiągnął takie ich właściwości, które były najkorzystniejsze. Aby sprostać tym wyzwaniom, należało porzucić dawny styl myślenia i spojrzeć na świat jak na obszar twórczej pracy i innowacji, rozwoju i podboju.
Jednym z przejawów tego przewrotu była zmiana kształtu domostw, ale jej świadectwo nie ogranicza się jedynie do spraw z zakresu technologii i budownictwa. Trudno przecież przypuszczać, że chodziło tylko o zmianę formy architektury i organizacji przestrzeni, o nowatorski sposób budowy segmentowej, w której kwadratowe i prostokątne pomieszczenia można było dostawiać bez końca. Ta nowa forma domów obrazuje coś o wiele bardziej istotnego – zmianę w sposobie postrzegania świata i miejsca w nim człowieka. Przemianie uległy nie tylko sposoby zdobywania pożywienia, ale też postrzegania i wyobrażania świata. Nie ulega wątpliwości, że inaczej postrzegają i modelują obraz świata łowcy i zbieracze, a inaczej rolnicy i pasterze. Ci pierwsi, będąc w nieustannym ruchu, nawet jeśli ich wędrówki mają charakter wahadłowy, np. z miejsca, gdzie jesienią jest obfitość orzechów, do miejsca obfitującego w małże szczeżuje (ówczesny przysmak), to patrzą na świat w sposób dynamiczny. Dla nich środek świata jest tam, gdzie się aktualnie znajdują, jest on ruchomy i wędruje wraz z nimi. Wędrowiec przemierzający otwartą przestrzeń świata wszędzie napotyka formy zaokrąglone, obłe i owalne.
Jeśli horyzont nie stawia mu ograniczeń, jego widnokrąg ma postać idealnego okręgu, ponad nim rozciąga się półkula niebios, a pod stopami ma ziemski krąg, który obejmuje jego wzrok. Taka jest rzeczywistość człowieka natury, mieszkańca świata darowanego przez bogów. Jej symbolicznym modelem jest mandala – holistyczny wizerunek świata i jego duchowego porządku. Wędrowiec, koczownik jest człowiekiem niekończącej się drogi, patrzy na świat z pozycji ptaka unoszącego się ponad ziemią, jego dom jest ruchomy, a jego kształt jest odzwierciedleniem krajobrazu wytyczonego kręgiem horyzontu. Rolnik czy pasterz jest przede wszystkim człowiekiem osiadłym, przywiązanym do konkretnego miejsca, które wyróżnia i uważa za swoją własność. Z tego terenu pochodzi i w jego obronie gotów jest walczyć. Dlatego patrzy na świat ze swego centrum, a jego świat ma konkretną strukturę, granice i różne waloryzacje. „Moja” ziemia jest dobra, przyjazna, mieszkają na niej dobre duchy. Wszystko, co rozciąga się poza jej granicami, jest niebezpieczne, wrogie, zamieszkane przez demony. Dlatego rolników i pasterzy interesują przede wszystkim granice, miedze i własnościowe podziały. Przywiązani do swych pól i pastwisk widzą świat inaczej niż wędrowcy, miejsca pracy i stałego bytowania wyznaczają im centrum świata, niezmienną axis mundi. Taka zaś orientacja wobec stron świata, słońca i księżyca w różnych fazach wyznacza kierunki kardynalne, ów kanciasty czworokąt, który raz wpisany i utrwalony w strukturach umysłowego postrzegania organizować zacznie porządek ludzkiego świata. To wszystko było obce swobodnym łowcom i zbieraczom darów, które co roku obficie oferowała przyroda i nadzorowani przez nią bogowie.
Starcie dwóch tradycji: człowieka dopasowanego do natury nieznającej ostrych kątów i pojawienie się tych, co chcieli ten świat podbijać i zmieniać można, na podstawie znalezisk archeologicznych, obserwować również na terenie naszych ziem. W połowie szóstego tysiąclecia przed Chrystusem na południowych krańcach kraju, w Małopolsce i na Śląsku, pojawiają się pierwsi rolnicy i hodowcy, przedstawiciele nowej cywilizacji i nowego sposobu myślenia. Przyprowadzili oswojone zwierzęta i rośliny, które co roku dawały im ziarno. Budowali osady, w których wznosili obszerne, kanciaste, trapezowate w kształcie domostwa, będące zapewne domami wielopokoleniowych rodów. Byli bogaci, bo dysponowali odnawialnymi co roku zasobami żywności, które szybko stały się przedmiotem pożądania odwiecznych mieszkańców tych ziem – łowców i zbieraczy. Nastąpiło swoiste zderzenie cywilizacji, podobnego doświadczyli pierwsi biali osadnicy w indiańskiej Ameryce Północnej. Po okresie życzliwej ciekawości nastąpiła epoka wrogości, która przekształciła się w otwartą wojnę. Przybysze pozwalali sobie bowiem na zbyt wiele, puszczali z dymem najlepsze kawałki odwiecznego lasu, niszczyli zwierzynę, mnożyli się szybciej niż tubylcy, a przede wszystkim byli nieprzyzwoicie syci. Bogactwo kusiło, sycące ziarna zbóż i tłuste mięso krów albo świń śniły się zapewne podczas zimowych niedostatków mieszkańcom okrągłych szałasów. W niejednej głowie zrodził się wówczas pomysł, aby coś z tych dostatków uszczknąć dla siebie. Rolnicy oczywiście domyślali się, że z „dzikimi” tubylcami wcześniej czy później dojdzie do zwady i przewidująco zaczęli się zbroić, wznosić fortyfikacje. Takie najstarsze na naszych ziemiach ufortyfikowane osady odnaleziono w miejscowości Dzielnica na Opolszczyźnie, tam ludność kultury ceramiki wstęgowej rytej – najdawniejsi rolnicy i hodowcy na naszych ziemiach – w piątym tysiącleciu przed Chrystusem otoczyła swą osadę kanciastych domów skomplikowanym labiryntem głębokich rowów, prowadzących do wejściowej bramy. W tej plątaninie gubił się każdy, kto nie znał tajemnicy ich rozplanowania. Jeszcze bardziej wymowne ślady konfrontacji starego z nowym, czyli obłości z kanciastością, odnaleźli archeolodzy w Osłonkach na Kujawach. Powstała tam późniejsza (4400-4200 r. przed Chrystusem) od tej z Dzielnicy osada rolniczej ludności kultury lendzielskiej, wywodzącej się znad Dunaju. Złożona była z trapezowatych domów, z których każdy zamieszkiwany był przez wieloosobowy ród. Ze względu na wrogie sąsiedztwo licznych jeszcze wówczas, żyjących w odwiecznych puszczach Pomorza i Mazur mezolitycznych łowców osadę wybudowano na wzniesieniu otoczonym z trzech stron bagnami. Z czwartej wykopano szeroką fosę i wybudowano palisadę. Nie uchroniło to zresztą pierwszych na tych ziemiach rolników przed wojenną pożogą. Wojownicy z okrągłych szałasów zdobyli osadę rolników – jak dowodzą pozostałości pożaru – puścili z dymem kanciaste, dziwaczne, zapewne znienawidzone przez nich budowle. Jako łup unieść mogli nie tylko zasoby zboża i mięsa, ale także będące wówczas absolutną nowością na tych terenach ozdoby wykonane z plastycznej miedzi.
W końcu jednak od początku było wiadome, że przyszłość przeznaczona jest dla kanciastości. Nowa cywilizacja odmieniła styl życia. Człowiek stał się zdobywcą i eksploratorem przyrody, ujarzmiał ją ogniem, kamienną motyką, drewnianym radłem zaprzężonym w wołu. Nastąpił, trwający do dziś, czas konfrontacji z przyrodą i jej podboju. Obłość, dostosowanie się, dopasowanie, współżycie zastąpiła kanciastość, przebojowość, zdobywczość. Zmiana form budowlanych wymownie ujawnia ten dziejowy przewrót, pokazuje to, co najważniejsze a nieuchwytne w innych źródłach. Ta uniwersalna przemiana nie ogranicza się bowiem – co oczywiste – jedynie do dziejów architektury. Jest ona czytelnym świadectwem głębokiej rewolucji cywilizacyjnej ogarniającej nie tylko świat osiągnięć materialnych, ale przede wszystkim dotyczącej najgłębszych pokładów umysłu i psychiki. Można podejrzewać, że owa zmiana to świadectwo rewolucji totalnej, w wyniku której umarł i odszedł do krainy cieni dawny człowiek, nasz praprzodek, który przez wiele tysiącleci niezmiennie był łowcą i wędrowcem. Jego miejsce zajął człowiek osiadły, hodowca roślin i zwierząt. Kanciaste budowle, w których zamieszkał on i jego bogowie, są wyrazem owego zerwania z przeszłością świata łowców, a równocześnie niosą informację o jakości nowego myślenia.
Polegało ono nie tylko na zmianie stosunku do świata przyrody i odmiennym od wcześniejszego wizerunku. Zmiana polegała również na tym, że ludzie spostrzegli, że możliwe są inne światy, niespotykane w przyrodzie formy, idee, przedmioty i podjęli wysiłek ich stworzenia. Natura nie zna form idealnie regularnych i kanciastych, preferuje kształty obłe, owalne, pozbawione prostych krawędzi. Tak ukształtowane powierzchnie ułatwiają przetrwanie, dopasowanie się do amorficznej biologicznej masy. Wprowadzenie do otaczającej rzeczywistości kanciastej, nieistniejącej w przyrodzie, zgeometryzowanej formy czworokątnej było jednym z najważniejszych „zamachów na świat”, udaną próbą zawładnięcia nim i zastosowania elementów stanowiących wytwór nowy, sztuczny, niespotykany. Był to na swój sposób czyn boski, bo żadna inna istota ziemska nie była w stanie tworzyć nowych rzeczy w przyrodzie. Czworokątne budowle wraz z pojawiającymi się równocześnie innymi, jeszcze bardziej agresywnymi manifestacjami podboju, gospodarką wytwarzającą, genetycznymi mutacjami roślin i zwierząt, przetwórstwem martwych i zimnych minerałów w gorące i użyteczne metale, ilustrują ową umysłową i cywilizacyjną rewolucję. Wiedzie od niej konsekwentna i nieprzerwana ścieżka do naszej współczesnej cywilizacji z jej wielkimi osiągnięciami i zniszczeniami tego, co kiedyś było naturalne.
O tym, że proces ten – szczególnie w wymiarze mentalnym – choć zapoczątkowany gwałtownie, rozwijał się i kształtował powoli, świadczyć może sławna opowieść Platona o Atlantydzie. Pomimo tysiącletnich sporów i poszukiwań realnego miejsca położenia tego idealnego państwa jest prawie pewne, że ląd ten był tylko myślową konstrukcją autora Timajosa, powołaną jedynie po to, aby mógł on łatwiej przedstawić swój projekt polityczny państwa idealnego oraz pomysł naprawy życia politycznego we współczesnych mu Atenach. Dla naszych rozważań ważne jest jednak, że platońska Atlantyda zbudowana została na planie idealnych koncentrycznych kręgów, poprzecinanych kanałami w celach komunikacji. W jej centrum znajdowała się, co oczywiste, świątynia najwyższego bóstwa. Żyjący w IV wieku przed Chrystusem Platon, obywatel najświatlejszego wówczas w świecie społeczeństwa, jakie stanowili Ateńczycy, będący pośród nich najwybitniejszym mędrcem swego czasu, jako doskonałą formę architektoniczną nadal uważał okrąg! Dopiero Rzymianie zaczną na dużą skalę szerzyć kanciastą formę swych domów, miast i zamków. Ostatecznie forma ta zacznie dominować dopiero w myśleniu ludzi średniowiecza, którzy judeochrześcijańską tradycję Bliskiego Wschodu połączą z dorobkiem myśli grecko-rzymskiej. Wówczas też na kartach ksiąg i w mozaikach katedr nawet wizerunki Jerozolimy, Atlantydy i będącego jej odwzorowaniem Labiryntu przybiorą formę idealnego kwadratu.
Wtedy ostatecznie narodził się też człowiek współczesny. Jak różnił się od swego łowieckiego praprzodka, mówią relacje z okresu „zderzenia światów”, pierwszych spotkań łowiecko-zbierackich społeczności Ameryki Północnej z Europejczykami. Na poziomie kontaktów materialnych – handlu wymiennego, adaptacji umiejętności technicznych, sposobów prowadzenia wojen – obydwie strony porozumiewały się bez trudu jak ludzie obdarzeni tą samą psychiką, choć odmiennymi ideałami i systemami wartości. Pomimo to Indianie twierdzili, że biali przybysze są nieuleczalnymi szaleńcami, czego objawami jest ich chciwość i niepohamowana chęć mordowania wszystkiego, co żyje – ludzi, zwierząt, lokalnych bogów, powietrza i ziemi. Będąc bystrymi obserwatorami, stwierdzili wkrótce, że demony owego szaleństwa białego człowieka kryją się w mrocznych narożnikach prostokątnych domów wznoszonych przez nich. Donosi o tym amerykański pisarz Thomas Berger w głośnej niegdyś książce Mały wielki człowiek. Wigwamy i tipi indiańskie niezmiennie od tysiącleci miały formę kolistą. My, Słowianie, lokujemy się niestety od początku jednoznacznie po stronie narożnikowego szaleństwa. I to od chwili, gdy możliwe są do uchwycenia archeologiczne ślady naszej odrębności. Najstarszą „wizytówką” Prasłowian, świadectwem ich niewątpliwej obecności zarówno w ich wschodniej praojczyźnie, jak i na kolonizowanych od V wieku terenach Europy Środkowej są kwadratowe, a więc w idealnej, totalnie geometrycznej formie, półziemianki z kamiennym paleniskiem w jednym z narożników. Jakby tego było mało, narożnikowe w formie były również siedziby prasłowiańskich bogów. Zdradzają to ich nazwy zapisane przez chrześcijańskich – niemieckich, włoskich i duńskich – kronikarzy. Kątyna lub kącina to bez wątpienia budowla, w której kąty i narożniki odgrywają najważniejszą rolę. Nawet jeśli jeden z nich – jak sugerują badacze, poszukujący genezy tej nazwy – był „świętym kątem”. Nic dziwnego, że słowiańskie szaleństwo znane było powszechnie i od dawna, również w odległych krajach. Z tych powodów warto więc niekiedy zaglądać w nasze narożne zakamarki, w kąty, pokącia, rogi i narożniki, zarówno domowe, jak i te kryjące się w naszych umysłach i sprawiające, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Rogaci, kwadratowi, najeżeni, niekompatybilni. Gdy dowiemy się, dlaczego tak jest, obraz świata i nas samych ulec może pozytywnej przemianie.
Wspominając swą podróż do Afryki w późnych latach życia, Carl Gustaw Jung zanotował: „Charakterystyczną właściwością myśli archaicznej było przywiązanie do przedmiotów, zdwojona uważność wobec rzeczy. A więc i dużo w przedmiotach psychicznej treści. Fakt ten zaś upoważniać nas może do podejmowania prób dotarcia do myśli za pośrednictwem rzeczy”. Tam też odkrył on dawno utracone przez Europejczyków na Czarnym Lądzie, a tętniące jeszcze życiem źródło utraconej, archaicznej wrażliwości. „Jeśli udaję się do Afryki, by znaleźć coś, co nie należy do mej psyche Europejczyka, to nieświadomie pragnę odnaleźć w sobie tę część osobowości, która stała się niewidoczna pod presją europejskiego stylu życia. Owa część stoi w nieświadomej opozycji do tego, czym jestem, ponieważ nie dopuszczam jej do głosu. Ona, w odpowiedzi na zew swej natury, chce mnie uczynić nieświadomym (wcisnąć pod wodę), by mnie zabić, ja natomiast chcę ją uczynić bardziej świadomą – w ten sposób można by znaleźć jakiś modus vivendi”. Gerardus van der Leeuw w Fenomenologii religii twierdził, że niespotykany dziś związek ludzi i rzeczy był we wszystkich społecznościach archaicznych zasadą twórczą i obowiązującą. Wówczas też niektóre rzeczy, szczególnie te najbardziej zżyte z człowiekiem, miały moc największą. „Wśród rzeczy obdarzonych mocą – powiada – pierwsze miejsce zajmują narzędzia. To, co człowiek trzyma w rękach przy pracy, zawdzięcza swe istnienie mocy większej od człowieka. W manipulowaniu narzędziami ma udział nie tylko siła rąk czy nóg, ale także żyjąca w narzędziu jego własna moc. To tłumaczy dlaczego nowe narzędzia zawsze wyrabia się dokładnie według dotychczasowego wzoru; najmniejsze odchylenie mogłoby przynieść uszczerbek mocy narzędzia. Istotne są przy tym nie tylko funkcjonalne części przedmiotu, ale także jego ozdoby. W istocie więc to rzeczy orzekały o swojej mocy i to one wyznaczały nam możliwości ich użytkowania”. Podobnie uważał poeta Rainer Maria Rilke, który zaprzyjaźniony z rzeczami i czujący ich ukrytą moc, pisał w Malte