M. Syn stulecia - Antonio Scurati - ebook

M. Syn stulecia ebook

Scurati Antonio

4,5

Opis

M. Syn stulecia to wstrząsająca, lecz prawdziwa opowieść o dojściu Mussoliniego do władzy. To portret człowieka, który stał się absolutnym mistrzem włoskiej polityki oraz jednym z najbardziej wpływowych i podziwianych władców. Wielka i śmiała powieść przypominająca o niebezpieczeństwach, z którymi wciąż zmaga się współczesny świat. Nikt wcześniej nie przedstawił w ten sposób sylwetki Benita Mussoliniego, demagoga i twórcy faszyzmu, który stał się inspiracją dla dziesiątek dyktatorów. Obierając Mussoliniego za głównego bohatera swej powieści, Scurati patrzy na niego z fascynacją, ale i przerażeniem oraz świadomością, że warunki, które umożliwiły przedwojennemu hegemonowi dojście do władzy, wciąż istnieją – nie tylko w społeczeństwie włoskim, lecz we wszystkich narodach XXI wieku. Opowiadając o faszyzmie „od środka”, bez filtra politycznego i ideologicznego, autor przypomina fakty, które usunięto już ze zbiorowej pamięci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 907

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (25 ocen)
13
11
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




M. Il figlio del secolo © 2018 by Antonio Scurati Published by arrangement with The Italian Literary Agency
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2020 for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska/ monikaimarcin.com, Anna Slotorsz/artnovo.pl
Zdjęcie użyte na okładce: domena publiczna
Redakcja: Bożena Sęk
Skład i łamanie: Wydawnictwo Sonia Draga
ISBN: 978-83-66460-97-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:[email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2020
Konwersja:eLitera s.c.

„Jestem silny przeszłością”.

Pier Paolo Pasolini

1919

.

Powstanie Związków Bojowych

Mediolan, piazza San Sepolcro, 23 marca 1919 r.

Zebraliśmy się przy piazza San Sepolcro. Najwyżej sto osób, nikogo ważnego. Jest nas mało, nad nami unosi się trupi fetor.

Wszyscy spodziewają się, że coś powiem, ale ja nie mam nic do powiedzenia.

Scena jest pusta. Zalewa ją breja z rozkładających się ciał milionów poległych żołnierzy, przecinają okopy Carso, Ortigary i Isonzo. Nasi bohaterowie umarli albo wkrótce umrą. A my będziemy ich już zawsze gloryfikować, wszystkich tak samo, bez różnicy. Siedzimy na świętym kopcu usypanym z trupów.

Spustoszenie, jakie następuje po każdej powodzi, otworzyło mi oczy. Europa jest sceną bez aktorów. Zniknęły brodate oblicza, melodramatyczni ojcowie starego porządku, sentymentalni liberałowie zdolni do wielkich gestów, pompatyczni mówcy, wykształceni i egzaltowani, moderantyści z tym ich rozsądkiem winnym naszych nieszczęść, politycy bankruci trzymający się kurczowo swoich stołków i żebrzący o przedłużenie egzystencji bodaj o jeden dzień, choć przecież są świadomi nieuchronności rychłego końca. Wszystkim im zabił dzwon. Postaci ze starego świata zostaną wkrótce zmiecione do końca przez nieprzeliczone rzesze. Zewsząd napierają cztery miliony zdemobilizowanych żołnierzy powracających z wojny. Trzeba zacząć maszerować prężnym krokiem. Prognozy nie zapowiadają szybkiej poprawy, wciąż jeszcze należy się spodziewać złej aury. Wojna nie zniknęła z agend. Świat zdąża ku podziałowi na tych, którzy już byli, i na tych, których jeszcze nie było.

Widzę to jasno, czytam w rozpalonych twarzach zebranych tu ludzi, podekscytowanych rozbitków życiowych, a jednak nie wiem, co im powiedzieć. Jesteśmy zbieraniną niedobitków, wojennych resztek. Gdy podczas przerw w mordowaniu chroniliśmy się nocami w kraterach i okopach, czuliśmy się nieraz jak w ekstazie epileptycznej. I to pozostało w nas na zawsze. Mówimy szybko, zwięźle i stanowczo. Ubieramy w słowa idee, do których sami nie jesteśmy przekonani, i bombardujemy nimi innych, po czym zapadamy w milczenie. Jesteśmy jak duchy niepogrzebanych zmarłych.

Ja też należę do tej zbieraniny, co do tego nie mam wątpliwości. Jestem wyrzutkiem wśród wyrzutków, rzecznikiem zdemobilizowanych żołnierzy, takim jak oni włóczęgą poszukującym drogi. Ale mam zadanie do wykonania.

W tej na wpół pustej sali rozszerzam nozdrza i węszę zapach nowego stulecia, wyciągam rękę, żeby wyczuć tętno zebranych tu ludzi, i już wiem, że mnie posłuchają.

Pierwsze zgromadzenie Związków Kombatanckich, zapowiadane od tygodni w gazecie „Il popolo d’Italia” jako wydarzenie przełomowe, miało się odbyć w sali Teatro dal Verme, gdzie pomieściłoby się dwa tysiące osób. Zrezygnowaliśmy jednak z tego przestronnego lokalu. Pustka we wspaniałym wnętrzu to większy wstyd niż ścisk w skromnej scenerii. Zdecydowaliśmy się na klub Koła Przemysłowo-Handlowego przy opuszczonym szarym placu przykościelnym. I właśnie w nim mam teraz przemawiać. Między czterema ścianami zielonymi jak wody jeziora, ze złoceniami, które nie są w stanie dodać życia biedermeierowskim kanapom, mam mówić do garstki zgromadzonych, do głów kędzierzawych albo już wyłysiałych, do kikutów inwalidów, do zapadniętych brzuchów byłych żołnierzy, którzy muszą na nowo oddychać stęchłą atmosferą małych geszeftów, mrówczej zapobiegliwości i drobnych oszustw.

Przez drzwi w głębi pomieszczenia zagląda czasem do środka jakiś ciekawski bywalec klubu – hurtownik mydła, importer miedzi czy ktoś w tym rodzaju. Rozgląda się zaciekawiony, po czym wraca do swego cygara i szklaneczki campari.

Dlaczego właśnie ja miałbym tutaj przemawiać?

Zgromadzeniu miał przewodniczyć Ferruccio Vecchi, zagorzały interwencjonista, kapitan oddziału szturmowego, tak zwanych ardytów, urlopowany z powodu choroby, wysoki kościsty brunet o bladej cerze, naznaczony stygmatami zapadniętych oczu. Nadpobudliwy gruźlik, który przemawia zawsze z zapałem, także wtedy, gdy nie ma o czym mówić, i nie uznaje żadnych ograniczeń, a w kulminacyjnych momentach swoich wystąpień publicznych podnieca się, jakby go coś opętało, jakby go ogarnęło demagogiczne delirium, i wtedy... wtedy staje się naprawdę niebezpieczny. Sekretarzem naszego związku zostanie prawie na pewno Attilio Longoni, kolejarz bez wykształcenia, żarliwy i naiwny jak tylko ludzie uczciwi być potrafią. Jeżeli nie on, to sekretarzem będzie Umberto Pasella, syn strażnika więziennego, urodzony za kratkami, zarabiający na życie jako przedstawiciel handlowy, syndykalista rewolucyjny, garibaldczyk, który walczył w Grecji, iluzjonista w obwoźnych cyrkach. Innych członków zarządu wybierzemy spośród tych, którzy siedzą w pierwszych rzędach i robią najwięcej zamieszania.

Dlaczego miałbym przemawiać do tych ludzi?! Za ich przyczyną fakty wyprzedziły wszelkie teorie. Należą do tych, co zdobywają życie siłą, jak oddziały szturmowe na wojnie. Mam przed sobą pierwszą linię frontu, awangardę naszych czasów, szaleńców i awanturników, to, co pozostało w bruzdach na polu przeoranym kulami armatnimi. Mam przed sobą gnuśnych geniuszy, dziwaków i obwiesi, małomiasteczkowych kozaków i ludzi zagubionych, schizofreników i nocne ptaki, skazańców, anarchistów, syndykalistów, podpalaczy i zdesperowanych pismaków. Polityczną cyganerię utworzoną z weteranów wojennych, oficerów i podoficerów, mężczyzn przyzwyczajonych do posługiwania się bronią palną i bronią białą, z ludzi, którzy po powrocie z wojny odkryli, że są nadal zdolni do gwałtu i przemocy, z fanatyków nierozeznanych w głoszonych przez siebie doktrynach, z niedobitków wojennych uważających się za bohaterów przeznaczonych na śmierć, którzy biorą źle leczony syfilis za znak z niebios.

Znam ich, widzę ich teraz przed sobą, wiem o nich wszystko. To ludzie wojny. Wojny albo wojennego mitu. Kocham ich, jak mężczyzna kocha kobietę, a jednocześnie gardzę nimi. Gardzę, ale to nie ma znaczenia. Jedna epoka się skończyła, inna się rozpoczęła. Na gruzach i rumowiskach zwołują się i łączą ci, co przetrwali pożogę. Ja jestem jednym z nich, lecz zarazem jestem człowiekiem czasów „po”. Tak ma być. Z takiego właśnie materiału drugiego sortu, z wyrzutków społeczeństwa, z pozostałości po poprzedniej epoce tworzy się Historię.

To mam przed sobą. A za sobą pustkę. Za sobą mam 24 października 1917 roku, Caporetto – agonię naszej epoki, największą klęskę militarną wszystkich czasów, milionową armię rozgromioną w ciągu kilku dni. Za sobą mam także 24 listopada 1914 roku. W tym dniu wyrzucono mnie z Włoskiej Partii Socjalistycznej, w świetlicy stowarzyszenia Società Umanitaria przeklęto moje imię, robotnicy, którzy jeszcze dzień wcześniej uważali mnie za swego idola, kłócili się między sobą o przywilej porachowania mi kości. Teraz dostaję od nich codziennie życzenia rychłej śmierci. Podobnie jak D’Annunzio i De Ambris, a nawet Corridoni, poległy przed czterema laty w trzeciej bitwie nad Isonzo. Życzą śmierci zmarłym. Tak bardzo nienawidzą nas za to, że ich zdradziliśmy.

„Czerwone masy” spodziewają się rychłego triumfu. W przeciągu sześciu miesięcy runęły trzy imperia, upadły trzy rody, które rządziły Europą od sześciu wieków. Epidemia grypy hiszpanki pochłonęła już dziesiątki milionów ofiar. Wszystkie te okoliczności prowadzą do apokaliptycznych wstrząsów. Przed tygodniem w Moskwie ukonstytuowała się Trzecia Międzynarodówka Komunistyczna i zapowiedziała wojnę domową o światowym zasięgu. Od Moskwy do Meksyku, na całym ziemskim globie. Zaczyna się epoka polityki dla mas, a nas jest tutaj mniej niż stu.

Ale to też nie ma znaczenia. Nikt już nie ufa zwycięstwu. Już go doświadczyliśmy i miało smak błota. Ten nasz entuzjazm – młodość, młodość! – to rodzaj samobójstwa desperatów. My jesteśmy z trupami, to one odpowiadają na nasze wezwanie do milionów w tej na wpół pustej sali.

Na ulicy jakieś wyrostki nawołują do rewolucji. Śmieszy nas to. My już zrobiliśmy rewolucję, wpychając Włochy w wojnę 24 maja 1915 roku. Teraz wszyscy mówią, że wojna się skończyła. I to też nas śmieszy. Wojna to my. Przyszłość należy do nas. To nieuniknione. Mam zwierzęcy instynkt – wyczuwam, jakie czasy nadchodzą.

.

Benito Mussolini ma silną budowę fizyczną, lecz cierpi na przewlekły syfilis. Tężyzna pozwala mu na intensywną pracę.

Rano śpi do późna, wychodzi z domu w południe, ale nie wraca przed trzecią w nocy i przez piętnaście godzin, z krótkimi przerwami na posiłki, poświęca się dziennikarstwu i polityce.

Jest zmysłowy, co przejawia się w nawiązywaniu i utrzymywaniu kontaktów z wieloma kobietami.

Jest skłonny do wzruszeń i impulsywny. Te cechy charakteru ujawniają się w jego poruszających sugestywnych przemówieniach. Zarazem jednak, choć jest elokwentny, trudno byłoby go nazwać wytrawnym mówcą.

Jest uczuciowy, przez co łatwo zyskuje sympatię i przyjaźń ludzi ze swego otoczenia.

Jest bezinteresowny i szczodry, czemu zawdzięcza reputację altruisty i filantropa.

Jest bardzo inteligentny, bystry, zaradny i rozważny. Dobrze zna ludzi, ich zalety i wady.

Równie łatwo okazuje uczucia sympatii, jak antypatii. Jest zdolny do poświęceń dla przyjaciół, z uporem i nienawiścią zwalcza wrogów.

Jest odważny i zuchwały. Ma talent organizacyjny i zdolność podejmowania szybkich decyzji, lecz nie zawsze dość wytrwałości, by zrealizować swe zamiary.

Jest bardzo ambitny. Przekonany o swojej zdolności do wpływania na losy Włoch i zdecydowany to robić.

Jest człowiekiem, który nie zadowoli się miejscem drugorzędnym. Chce być pierwszy i panować.

Zrobił szybką karierę w partii socjalistycznej – od niejasnych początków po najwyższe pozycje. Przed wojną był redaktorem naczelnym dziennika „Avanti!”, głównego organu socjalistów. Bardzo go ceniono i darzono ogromną sympatią. Niektórzy z jego dawnych kompanów i wielbicieli jeszcze dziś twierdzą, że nikt lepiej od niego nie rozumiał duszy proletariuszy. Z bólem przyjęli jego zdradę, kiedy w przeciągu kilku tygodni ze szczerego i żarliwego apostoła pacyfizmu i neutralności Włoch zamienił się w równie szczerego i żarliwego apostoła interwencjonizmu.

Ja nie wierzę, żeby to odstąpienie od wcześniej wyznawanych idei było podyktowane wyrachowaniem.

Ale trudno powiedzieć, ile z jego socjalistycznych przekonań, których przecież nigdy się publicznie nie wyrzekł, zagubiło się w procesie zdobywania funduszy niezbędnych do funkcjonowania „Il popolo d’Italia”, założonej przez niego gazety, a ile na skutek kontaktów z ludźmi o odmiennych zapatrywaniach, w utarczkach z dawnymi towarzyszami, przy stałej presji nieposkromionej niechęci, złośliwości, oskarżeń, obelg i ustawicznych kalumni ze strony jego niedawnych kolegów partyjnych i naśladowców.

Ale jeżeli rzeczywiście nastąpiły w nim jakieś definitywne zmiany, Mussolini nigdy nie da tego po sobie poznać i będzie zawsze chciał uchodzić za socjalistę. A może nawet sam będzie w to wierzył. Do takich wniosków na temat osobowości tego człowieka, kontrastujących z opinią jego dawnych kolegów partyjnych, doprowadziło mnie moje dochodzenie.

Na ich podstawie skłonny jestem przypuszczać, że gdyby ktoś o dużym autorytecie i inteligencji zdobył jego zaufanie i sympatię, gdyby umiał pokazać mu, na czym polega prawdziwe dobro Italii (bo ja głęboko wierzę w jego patriotyzm), gdyby taktownie dostarczył mu środki na właściwą działalność polityczną, nie wzbudzając podejrzeń o próbę przeciągnięcia go na swoją stronę, jestem pewny, że Mussolini dałby się stopniowo przekonać.

Równocześnie jednak, zważywszy na jego charakter, nie będzie można mieć nigdy absolutnej pewności, że w jakimś punkcie nie porzuci obranej drogi. Jak już wspomniałem, jest impulsywny i kieruje się emocjami.

Nie ulega wątpliwości, że jeżeli ten świetnie posługujący się piórem człowiek myśli i czynu, mówca porywający i przekonujący, obierze niewłaściwy kierunek, może stać się niebezpiecznym despotą i groźnym przeciwnikiem.

Z raportu szefa Służb Bezpieczeństwa Wewnętrznego

Giovanniego Gastiego, wiosna 1919 r.

Związki interwentystów

W klubie Koła Handlowo-Przemysłowego miał miejsce zjazd interwentystów z całego kraju, którzy postanowili połączyć się w związki regionalne.

W czasie spotkania głos zabrali: przedsiębiorca Enzo Ferrari, kapitan ardytów Ferruccio Vecchi i wielu innych spośród obecnych. Prof. Mussolini przedstawił najważniejsze punkty, na których ma się koncentrować działalność związków: waloryzacja wojny oraz tych, którzy na niej walczyli; sprzeciw wobec wszelkich imperializmów, które mogłyby zaszkodzić Italii oraz ewentualnemu imperializmowi włoskiemu grożącemu innym państwom; wykazanie, iż imperializm, o który oskarża się Włochów, jest obecny we wszystkich krajach, łącznie z Belgią i Portugalią. I wreszcie – oparcie walki wyborczej na waloryzacji wojny i potępienie wszystkich partii oraz pojedynczych kandydatów, którzy byli jej przeciwni.

Następnie zabrało głos jeszcze wielu innych mówców, po czym przyjęto propozycje Mussoliniego. W zjeździe uczestniczyli delegaci z różnych miejscowości w całym kraju.

„Corriere della Sera”, 24 marca 1919 r.,

rubryka „Niedzielna kronika wydarzeń”

Kradzież trzech ton mydła

Z magazynu przy via Pomponazzi 4, którego właścicielem jest Giuseppe Blen, złodzieje wynieśli ni mniej, ni więcej jak 64 skrzynie mydła, z których każda ważyła pół kwintala.

To oczywiste, że kradzieży tak ciężkiego i nieporęcznego łupu nie dokonano w pojedynkę ani nawet małą grupą. Poza tym, żeby zabrać z miejsca kradzieży 30 kwintali mydła, złodzieje musieli posłużyć się wozami konnymi albo ciężarówkami.

Pojawia się więc pytanie: jak to możliwe, że nie udało się uzyskać żadnych informacji o sprawcach tego rabunku dokonanego w dobrze widocznym miejscu, choć przecież przeniesienie łupu musiało zabrać sporo czasu i nie mogło nie spowodować hałasu?

Wartość skradzionego towaru wynosi około 15 tysięcy lirów.

„Corriere della Sera”, 24 marca 1919 r.,

rubryka „Niedzielna kronika wydarzeń”

.

Benito Mussolini

Mediolan, początek wiosny 1919 r.

Redakcję „Il popolo d’Italia”, tak zwany bastion numer dwa przy via Paolo da Cannobio, dzieli zaledwie parę ulic od siedziby mediolańskiej sekcji Stowarzyszenia Ardytów przy via Cervia 23 – czyli od bastionu numer jeden. Wiosną 1919 roku, gdy Benito Mussolini wychodził z pracy na kolację w pobliskiej jadłodajni, były to ulice obskurne i niebezpieczne. Cała dzielnica Bottonuto to szczątek średniowiecznego Mediolanu otorbiony tkanką dziewiętnastowiecznego miasta. Labirynt krętych uliczek i zaułków ze sklepikami, wczesnochrześcijańskimi świątyniami, tawernami i burdelami, gdzie kręcą się wędrowni sprzedawcy, prostytutki, żebracy i włóczędzy. Pochodzenie nazwy tej dzielnicy nie jest znane. Niektórzy twierdzą, że ma związek z bramą po jej południowej stronie, którą przechodziły wojska, inni mówią, że wywodzi się od nazwiska niemieckiego najemnika przybyłego w te strony z Fryderykiem Barbarossą. Tak czy inaczej, Bottonuto jest jak cuchnące bajoro rozlane tuż przy piazza del Duomo – historycznym i geometrycznym centrum Mediolanu. Kto chce tę dzielnicę przemierzyć, lepiej, żeby zatkał sobie nos. Mury zdają się pocić brudem, vicolo delle Quaglie to właściwie publiczny urynał, ludzie, których można tam spotkać, zalatują stęchlizną, kradzieże i napady mają miejsce w jasny dzień, przed wejściami do burdeli tłoczą się żołnierze na przepustce. Większość mieszkańców, pośrednio lub bezpośrednio, żyje z prostytucji.

Mussolini późno jada kolację. Po dziesiątej opuszcza gabinet redaktora naczelnego – ciasną klitkę o oknach wychodzących na ciemne podwórko, przyczepioną jak ślepa kiszka do pomieszczenia redakcyjnego podestem z balustradą – zapala papierosa i raźnym krokiem zagłębia się w cuchnące zakamarki. Bandy bosych dzieciaków wołają za nim: „Szajbus!”, żebracy siedzący wśród nieczystości na skraju uliczek wyciągają ręce, stręczyciele oparci plecami o framugi drzwi do lupanarów pozdrawiają go ruchem głowy, z szacunkiem, ale poufale. On każdemu poświęca chwilę uwagi. Przy niektórych się zatrzymuje, zamienia kilka słów, czasem coś zapisuje, umawia się na wspólne przedsięwzięcia. Jakby udzielał audiencji na swoim dworze. Dokonuje przeglądu ludzi uwięzionych w klatce nędzy, jakby był generałem, który ma z nich stworzyć armię. Ale czyż nie tak robi się rewolucję – wyposażając ludzi z nizin społecznych w pistolety i granaty? W końcu czym tak naprawdę różnią się nieprzystosowani do zwykłego życia zdemobilizowani żołnierze, którzy za dwa liry godzą się ochraniać redakcję gazety, od alfonsów żyjących z prostytucji? I jedni, i drudzy to zasoby ludzkie nie do przecenienia. Zawsze to powtarza Cesaremu Rossiemu, swemu najbliższemu współpracownikowi i być może jedynemu prawdziwemu doradcy, który ma mu za złe bliskie stosunki z tymi ludźmi: „Jesteśmy na razie zbyt słabi, by się bez nich obyć”. To prawda: są słabi. „Corriere della Sera”, gazeta wyniosłej burżuazji liberalnej, poświęciła założeniu Związków Bojowych dziesięć linijek w kronice lokalnej, tyle samo co wiadomości o kradzieży 64 skrzynek mydła.

Tak czy inaczej, tego wieczoru na początku kwietnia Benito Mussolini, zlustrowawszy pobieżnie swoje „zaplecze”, wyciąga wysoko prawie już łysą głowę, zaciska szczęki i zwraca twarz ku górze jakby w poszukiwaniu mniej cuchnącego powietrza, po czym rozdeptuje butem niedopałek, podnosi kołnierz płaszcza i wydłuża krok. Ciemne zaułki zdają się pulsować za jego plecami, jakby kuśtykała za nim jakaś gigantyczna zraniona bestia podążająca ku swemu końcowi.

Tymczasem na via Cerva panuje spokój, cisza i arystokratyczny blichtr. Domy zbudowane dla miejskich patrycjuszy mają w większości dwa piętra i są rozgęszczone eleganckimi dziedzińcami. Nocą każdy krok odbija się głośnym echem od błyszczącego asfaltu, zakłócając panującą tu atmosferę klasztornego krużganku. Ardyci zajęli lokal sklepowy z zapleczem, własność pana Putato, ojca jednego z nich, dokładnie naprzeciwko Palazzo dei Visconti di Modrone. Nie było łatwo znaleźć lokum dla zdemobilizowanych żołnierzy, obiboków, którzy drażnią szacownych mieszczan, kręcąc się po ulicach nawet zimą w mundurach głęboko rozpiętych na gołych piersiach i ze sztyletami przytroczonymi do pasów. Ci śmiałkowie niezastąpieni przy szturmowaniu pozycji wroga, bezcenni na wojnie, są uciążliwi w czasach pokoju. Jeżeli nie barłożą się w lupanarach i nie przesiadują godzinami w kawiarniach, to koczują w tych dwóch nieumeblowanych pomieszczeniach, jakby to była wojskowa kwatera, piją na umór w biały dzień, bajdurzą o przyszłych bitwach, śpią na gołej podłodze. Spędzają kolejne dni swego powojennego życia, mitologizując niedawną przeszłość, rojąc o przyszłości i marnotrawiąc teraźniejszość w dymie palonych jeden po drugim papierosów.

To ardyci wygrali wojnę, a przynajmniej tak twierdzą. Kreują mity o sobie. Gianni Brambillaschi, należący do najbardziej rozgoryczonych spośród „śmiałków”, choć zaledwie dwudziestoletni, napisał w „L’Ardito”, oficjalnym organie nowego stowarzyszenia: „O kimś, kto nie był na wojnie w oddziałach ardytów, choćby nawet na niej zginął, nie można powiedzieć, że naprawdę na wojnie walczył”. To przesada, ale nie ulega wątpliwości, że bez ich udziału kontrofensywa podjęta w czerwcu 1918 roku nad Piawą nie skończyłaby się przerwaniem frontu i ostatecznym zwycięstwem nad wojskami austro-węgierskimi w listopadzie.

Ponura epopeja ardytów zaczęła się wraz z powstaniem tak zwanych „kompanii śmierci”, specjalnych oddziałów saperów, których zadaniem było przygotowanie terenu pod atak piechoty czekającej w okopach. Nocą przecinali druty kolczaste i wysadzali niewybuchy. W dzień czołgali się, ubrani w niewygodne i bezużyteczne pancerze, które absolutnie się nie sprawdzały jako ochrona przed pociskami artyleryjskimi.

Z czasem wszystkie formacje – piechota, bersalierzy, strzelcy alpejscy – zaczęły tworzyć własne grupy komandosów, wybierając do nich najodważniejszych i najbardziej doświadczonych żołnierzy. Musieli się wyćwiczyć w obrzucaniu granatami i zapoznać z obsługą miotaczy ognia i karabinów maszynowych. Ich legenda rozpoczęła się jednak dopiero wtedy, gdy wyposażono ich w sztylety, broń o tradycjach rzymskich.

W tej wojnie straciło rację bytu tradycyjne pojęcie wojownika agresora. Żołnierzy zabijały gazy bojowe i tony pocisków artyleryjskich wystrzeliwanych z dużej odległości. Rozmiary masakry zależały od skuteczności techniki wojskowej.

Tymczasem ardyci w walce wręcz doświadczali bezpośredniego kontaktu z ciałem wroga, przedśmiertne drgawki zabijanego człowieka czuli jako wibracje rękojeści sztyletu trzymanego w ręce. Wojna okopowa nie generowała napastników, w milionach jej uczestników rozwijała postawę defensywną, fatalistyczne utożsamienie z ofiarami nieuniknionej katastrofy. I w tej wojnie baranów potulnie idących na rzeź ardyci pokazali, że opłaca się wierzyć w siebie. I że jest to możliwe dla tych, którzy nauczą się patroszyć wrogów białą bronią o krótkim ostrzu.

Do wojennej scenerii, w której przeważały deszcze pocisków artyleryjskich oraz anonimowa masowa śmierć będąca produktem postępu technicznego, oni włączyli swoje indywidualne wyprawy do granic ostatecznych, kult herosów i ten szczególny rodzaj grozy, strachu przed bezgłośnym nożownikiem grasującym nocą, mogącym dopaść wroga także tam, gdzie czuje się bezpieczny, i zabić go własnymi rękami.

Poza tym ardyci korzystali z licznych przywilejów. Komandosi z jednostek specjalnych byli wyłączeni ze zwykłego wojskowego drylu, nie musieli maszerować ani stać na warcie, nie męczyli się przy kopaniu okopów i ryciu tuneli w skałach. Co najwyżej ćwiczyli tężyznę na tyłach, skąd przed bitwą zabierano ich ciężarówkami i wysadzano na pierwszej linii frontu, jak najbliżej pozycji, które mieli zdobyć. Każdemu z nich mogło się zdarzyć, że w porze śniadania mordował austriackiego oficera, a przy kolacji delektował się zapiekanką ze sztokfisza w gospodzie w okolicach Vicenzy. Zabijanie i zwykła powszedniość, jedno obok drugiego.

Kiedy Benito Mussolini został wykluczony z Włoskiej Partii Socjalistycznej i stracił sympatię klasy robotniczej, natychmiast, kierując się instynktem, zaczął robić wszystko, żeby ich sobie pozyskać. Już 10 listopada 1918 roku, podczas obchodów zwycięskiego zakończenia wojny, po przemówieniu posła Agnellego przy pomniku Pięciu Dni redaktor naczelny „Il popolo d’Italia” usiadł wśród ardytów na odkrytej pace ciężarówki z powiewającym nad nią czarnym proporcem z trupią czaszką. Na pewno nie było w tym przypadku, skoro w Caffè Borsa spośród milionów zdemobilizowanych żołnierzy wybrał właśnie ardytów, by wznieść za nich toast szampanem:

– Towarzysze! Ja was broniłem, kiedy ten tchórz was szkalował. Czuję się do was podobny i być może także wy rozpoznajecie się we mnie.

Właśnie w tych dniach radości i chwały naczelne dowództwo wojskowe wysyłało całe oddziały tych najwaleczniejszych żołnierzy na upokarzające bezsensowne marsze po równinie weneckiej, między Piawą i Adygą, pewnie po to, żeby czymś zająć wojaków, którzy z dnia na dzień stali się niepotrzebni i niewygodni. I którzy teraz identyfikowali się z Mussolinim. On, który był nienawidzony i sam potrafił nienawidzić, domyślał się, że w ardytach narastają żal i uraza i że wkrótce będą z wszystkiego niezadowoleni. Wiedział, że wieczorami w namiotach przeklinają polityków, najwyższe dowództwo wojskowe, socjalistów i burżuazję. W powietrzu krążyła zaraza grypy hiszpanki, na nadmorskich nizinach – malaria. Nikomu niepotrzebni, osłabieni ranami i chorobami, zagłuszali w sobie pamięć o haniebnej śmierci, której byli codziennie świadkami, podawali sobie z ust do ust butelkę z koniakiem i czytali na głos słowa człowieka wzywającego ich zza biurka w Mediolanie „do życia bez gnuśności i do śmierci bez hańby”. Przez trzy lata byli arystokracją armii włoskiej, bohaterami portretowanymi na okładkach pisemek dla dzieci z granatami przytroczonymi do pasa i sztyletem w zębach. Po powrocie do cywila w przeciągu kilku tygodni stali się armią wyrzutków społecznych. Dziesięć tysięcy min z opóźnionym zapłonem.

Gospoda Grande Italia jest skromnym lokalem. Nędzny wystrój, niskie ceny, w powietrzu dym i zapach tłuszczu, klientela stała, ale różna o różnych porach dnia. O tej późnej godzinie przesiadują tu głównie dziennikarze i ludzie teatru: autorzy i aktorzy. Tancerki się tu nie pojawiają. W słabo oświetlonym pomieszczeniu odznacza się biało-czerwona kratka obrusów na stołach zastawionych butelkami wina Gutturnio ze wzgórz w rejonie Piacenzy. Goście tawerny – sami mężczyźni – są prawie wszyscy pijani.

Mussolini przysiada się do stołu w kącie lokalu, gdzie czeka na niego trzech ludzi. Stoi z dala od okien i łatwo stąd kontrolować wejście. Po prawej stronie widać otwarte drzwi do osobnej małej salki, skąd dochodzi gwar rozmowy drukarzy socjalistów siedzących wokół dużego stołu. Kiedy Benito Mussolini zdejmuje kapelusz i wiesza płaszcz na oparciu krzesła, w zarezerwowanej salce na chwilę zapada cisza, a potem gwar przybiera na sile. Rozpoznano go i w jednej chwili stał się głównym tematem rozmowy.

Także jego towarzysze są wszystkim znani. Po prawej ręce ma Ferruccia Vecchiego. Ten student inżynierii, podobnie jak on pochodzący z Romanii, interwentysta i futurysta, był ardytą w stopniu kapitana, wielokrotnie odznaczonym za zasługi bojowe. W styczniu założył kasę samopomocy oraz Narodową Federację Ardytów Włoskich. Czarna bródka jak u muszkietera, wychudzona figura gruźlika, głęboko osadzone oczy. Pożeracz damskich serc. Opowiada się o nim niesamowite historie: że był ranny dwadzieścia razy, że w pojedynkę zdobył austriacką transzeję, obrzuciwszy ją wcześniej granatami, że uwiódł żonę swojego dowódcy i kochał się z nią, podczas gdy kobieta leżała przy śpiącym mężu.

Twarz prawdziwego okrutnika ma mężczyzna siedzący naprzeciwko. Jest niski i krępy, z byczym karkiem, wygląda, jakby miał głowę osadzoną bezpośrednio na barkach. Tępawy uśmiech wykrzywiający wilgotne wargi w pucołowatej twarzy przywodzi na myśl bezmyślne okrucieństwo dzieci. Co jakiś czas człowiek-byk podnosi głowę i patrzy długo przed siebie, zatrzymując powietrze, jakby siedział przed aparatem fotograficznym i pozował do zdjęcia. Nie tylko jego pozy są teatralne, także w ubraniu nie ma nic przypadkowego: pod wojskową szarozieloną kurtką nosi czarny golf z białą aplikacją na piersiach przedstawiającą trupią czaszkę ze sztyletem w zębach. Przy pasku przytrzymującym spodnie wisi sztylet – prawdziwy, z rękojeścią z masy perłowej.

Nazywa się Albino Volpi, ma trzydzieści lat, z zawodu jest stolarzem. Recydywista z zarzutami wielu przestępstw pospolitych, skazywany przez sądy powszechne za znieważenie funkcjonariuszy publicznych, kradzież, włamanie i ciężkie uszkodzenie ciała, a przez sąd wojskowy za dezercję, swego czasu zaciągnął się do ardytów. O jego wyczynach nie opowiada się głośno, a tylko półgłosem. Otacza go aura ambiwalentna: bohatera i kryminalisty. Jest bez wątpienia przesiąknięty okrucieństwem. W czasie wojny, uzbrojony jedynie w sztylet, wyruszył podobno z własnej inicjatywy na pozycje wroga, w absolutnej ciszy przeczołgał się do okopu austriackiego i zakłuł śpiącego wartownika dla samej tylko przyjemności usłyszenia syczącego dźwięku, jaki wydaje wypływająca ze świeżej rany krew tętnicza w kontakcie z powietrzem. Mówi się o nim, że posługuje się sztyletem jak nikt inny... Pewne jest, że należał do drużyny „kajmanów z rzeki Piawy”, komandosów wyspecjalizowanych w nocnych przeprawach przez rzekę i w zabijaniu austriackich wartowników na przeciwległym brzegu. Rozebrawszy się do naga, dla kamuflażu smarowali ciało gliną i przeprawiali się przez lodowate wody wezbrane po październikowych deszczach, by zadać pojedynczą niespodziewaną śmierć. Pod względem strategicznym ich akcje nie miały żadnego znaczenia, a jednak drużyny „kajmanów” okazały się nieocenione w ostatecznej wojennej rozgrywce. Te legendarne wręcz postaci – być może nawet nieistniejące, wykreowane przez propagandę – wykorzystywały prawdę znaną ludzkości od zarania dziejów: w ciemnościach nocy kryją się najbardziej przerażające potworności.

Od początku Wielkiej Wojny twierdzono ze słabo ukrywanym żalem: „Walka wręcz straciła rację bytu”, a oficerowie, ci prawi i uczciwi, powtarzali: „Żaden kryminalista nie był nigdy bohaterem wojennym”. Obu tym twierdzeniom przeczy mężczyzna, który siedzi naprzeciwko Mussoliniego i – jak zwierzę wciskające zakrwawiony pysk do wnętrzności upolowanej ofiary – prawie zanurza głowę w misce pełnej kapusty duszonej ze słoniną, głowizną i mięsem ze świńskich nóżek.

Współbiesiadnicy Mussoliniego nie mówią dużo. W milczeniu zjadają to, co mają na talerzach, ponuro patrzą na dno swoich szklanek. Nie ma o czym mówić, wszystko jest wiadome. Nastrój zmienia korpulentny mężczyzna w czarnym krawacie i nasadzonym na bakier kapeluszu z szerokim rondem. Człowiek ten w pewnej chwili podchodzi do ich stołu i zaczyna gadać wzburzonym głosem o jakichś poważnych ekscesach, o eksplozjach i krwawych burdach. Trudno zrozumieć, czy mówi o zaszłych wydarzeniach czy też miota groźby. Mussolini daje mu znak ręką, żeby zamilkł. Rozsierdzony osobnik przerywa w jednej chwili i stoi z otwartymi ustami, pokazując pusty krater w miejscu górnych jedynek. To Domenico Ghetti, anarchista i antyklerykał, rozbitek życiowy i knowacz. W młodości przebywał z Mussolinim na wygnaniu w Szwajcarii, podobnie jak on pochodzi z Romanii. Zęby stracił od kamienia rzuconego przez politycznego przeciwnika na jakimś wiecu.

Mussolini zachęca go, żeby się do nich przysiadł, i zamawia dla niego porcję lazanii. Redaktor naczelny „Il popolo d’Italia” może chodzić nocą sam po Mediolanie tylko dlatego, że mimo wszystko cieszy się sympatią mediolańskich anarchistów znanych z agresywności. Ghetti zaczyna jeść i przy stole ardytów znów robi się cicho.

Tymczasem w sąsiedniej salce gwar jest coraz większy. Wino leje się strumieniami, rozlegają się śpiewy.

Drukarze gazety „Avanti!”, organu Włoskiej Partii Socjalistycznej, której redakcja mieści się przy via San Damiano, dokładnie na tyłach via Cerva, śpiewają głośno: „Czerwony sztandar zwycięży!”. Czczą w ten sposób dzień 17 lutego, kiedy to Mediolan i całe Włochy, ocknąwszy się z euforii po zwycięstwie nad Austrią, swoim odwiecznym wrogiem, spostrzegły ze zgrozą, że pojawiło się nowe zagrożenie: rewolucja bolszewicka.

Tego pamiętnego dnia czterdzieści tysięcy strajkujących robotników przemaszerowało do Areny przy akompaniamencie trzydziestu orkiestr dętych. Wymachiwali czerwonymi sztandarami, dzierżyli transparenty z hasłami potępiającymi dopiero co zakończoną zwycięską wojnę. Była to manifestacja przeciwko wojnie służącej interesom panów z udziałem żywych dowodów wojennego horroru – kalekich weteranów. Demonstranci pluli w twarz oficerom w mundurach, którzy jeszcze tak niedawno wysyłali ich do ataku, i domagali się podziału gruntów rolnych i amnestii dla dezerterów.

Inny Mediolan – to znaczy środowisko nacjonalistów i drobnomieszczańskich patriotów, które w 1915 roku wystawiło dziesięć tysięcy ochotników i do którego należał teraz Benito Mussolini – uznał, że „ożyły duchy dekadencji” i że „świat, który dopiero co się opamiętał, zapadł ponownie na ciężką chorobę”.

Na Mussolinim i jemu podobnych szczególne wrażenie zrobiły kobiety i dzieci maszerujące w pierwszych szeregach pochodu socjalistów. Słowa nienawiści wykrzykiwane ich ustami wzbudziły konsternację wśród mężczyzn, którzy opowiadali się za wojną. Nic dziwnego – ci wychowani w patriarchalnym społeczeństwie despoci i mizogini poczuli się zagrożeni, mieli przed sobą przerażającą perspektywę świata, w którym stracą swą pierwszorzędną pozycję albo nawet wcale ich w nim nie będzie.

Gdy pochód maszerował ulicami miasta, jego mieszkańcy – sklepikarze, hotelarze, właściciele eleganckich kamienic – szybko zamykali okna i okiennice, barykadowali drzwi. Zamykali się przed przyszłością w więzieniu teraźniejszości.

Następnego dnia Mussolini napisał płomienny artykuł wstępny, który zatytułował: „Przeciwko powracającej bestii”. Ten orędownik interwencji wojennej obiecał bronić honoru poległych, którzy – jak się wyraził – zostali obrażeni przez manifestantów, bronić ich aż do końca, „nawet gdyby trzeba budować okopy na ulicach i placach naszego miasta”.

Na stole socjalistów pojawiły się butelki z mocniejszymi trunkami. Temperatura biesiady się podnosi, jej uczestnicy pod wpływem alkoholu chętniej dają upust niechęci. Słychać wyraźnie nazwisko Mussoliniego poprzedzone epitetem „zdrajca”, wykrzyczane czyimś zachrypniętym głosem. Przy stole w kącie tawerny Albino Volpi, zajęty krojeniem kawałków słoniny, instynktownie łapie rękojeść noża całą dłonią. Mussolini zbladł, oskarżenie ze strony byłych towarzyszy dotknęło go. Mruży oczy i rozchyla lekko usta, wciągając powietrze między zębami, jakby przeszył go nagły ból – niespodziewane wspomnienie zapomnianego już cierpienia, niespełnionej miłości, śmierci brata zmarłego na ospę. Zachowuje jednak zimną krew, jest przezorny. Hamuje kompana prawie niezauważalnym ruchem głowy. Szybko odzyskuje równowagę. Odwraca się, żeby sprawdzić, kto oskarżył go o zdradę. Krzyżuje wzrok z młodym mężczyzną. Ma nie więcej niż dwadzieścia lat, drobną figurę, rude włosy i jasną skórę obsypaną piegami. Chłopak wytrzymuje jego spojrzenie z dumą kogoś, kto poświęca się dla dobra ciemiężonej ludzkości.

Mussolini sięga po kapelusz. Ardyci chcą go odprowadzić do domu, ale odrzuca ich propozycję. Wychodząc, widzi kątem oka, że Albino Volpi znowu chwyta rękojeść noża całą dłonią.

Mussolini odwraca głowę i wychodzi na ulicę. „Ardyci przeciw pacyfistom, burżuazja przeciw robotnikom, przeszłość przeciw przyszłości”. Wychodzi w mediolańską noc jak na pole bitwy – tutaj dwie przeciwstawne siły mieszają się, żyją podobnym życiem, spotykają się na ulicach, ale wiadomo, że jedna musi zlikwidować drugą.

W domu przy via Foro Bonaparte czeka na niego żona Rachele z dwojgiem dzieci, ale jest jeszcze wcześnie. Benito decyduje się pójść do dzielnicy Bottonuto, zatrzymać w vicolo delle Quaglie i spuścić toksyny nagromadzone tego dnia w ciało jakiejś prostytutki, kobiety, której się pożąda i którą się gardzi, jednej z tych, które tacy jak on weterani wojenni zwykli nazywać „żywymi pisuarami”.

Przemierzając via Cerva, Mussolini ma wrażenie, że słyszy przeraźliwy krzyk od strony tawerny. Ale może się myli, może to miasto krzyczy przez sen.

.

Gratulujemy Ci, Mussolini, Twoich działań; ale nie zatrzymuj się, na miłość boską! Trzeba jeszcze mocno grzmocić, żeby rozwalić to stare draństwo, które nas dławi i zatrzymuje nasz pochód. Jesteśmy Ci bliscy duchem, a wkrótce staniemy u Twego boku.

Telegram oficerów 27. Batalionu Szturmowego

opublikowany w gazecie „Il popolo d’Italia” 7 stycznia 1919 r.

Niziny społeczne uzbroiły się w noże i rewolwery, w muszkiety i granaty. Do nich przyłączyli się uczniowie i studenci przesiąknięci romantyzmem wojennym, odurzeni dymem patriotyzmu, ludzie, którzy nas, socjalistów, nazywają Niemcami.

Giacinto Menotti Serrati,

przywódca frakcji rewolucyjnej Włoskiej Partii Socjalistycznej

.

Amerigo Dùmini

Florencja, koniec marca 1919 r.

Wszystko jest nie tak, jak być powinno. Żyjemy w biedzie, nieraz głód zagląda nam w oczy. Czy o to walczyliśmy?

Mężczyzna, który wychodzi ze szpitala wojskowego przy via dei Mille, lekko utyka. Lewą rękę ma obandażowaną i zawieszoną na temblaku, co jeszcze podkreśla jego ułomność. Nosi mundur ardytów rozpięty na masywnej szyi, z czarnymi insygniami na kołnierzu i pęknięciami w bocznych szwach zostawionymi specjalnie, żeby w razie potrzeby szybko wyciągnąć spod niego granaty. Na lewym rękawie, do którego nie zmieściła się obandażowana ręka, jest ledwo widoczna tarcza z rysunkiem sztyletu gladiatora z rękojeścią w kształcie głowy sfinksa. Sztylet prawdziwy, ten, który ardyta nosi przy pasie, widać za to z daleka.

Jego zwalista postać zajmuje połowę chodnika prowadzącego równolegle do torów kolejowych. Przechodnie ustępują mu miejsca, niektórzy wręcz przechodzą na drugą stronę ulicy.

W szpitalu wojskowym weterani, którzy pełnili służbę w oddziałach szturmowych, powtarzają rozjuszeni zawsze to samo: to haniebne! Zwolniono ich z wojska ot tak, z dnia na dzień, jak zwalnia się służącą. Wcześniej generałowie upokorzyli ich, zmuszając już po zakończeniu wojny do niekończących się marszów. W deszczu i błocie, całymi dniami, by nauczyć ich dyscypliny, której nikt nie odważył się ich podporządkować w czasach, gdy szturmowali pozycje wroga na pierwszej linii frontu. A teraz kolejne upokorzenie: zwalniano ich ze służby wojskowej nocą, bez rozgłosu, „żeby nikogo nie prowokować”, jak usłyszeli. Kogo mieliby prowokować? Dekowników i defetystów, socjalistów, którzy zniechęcając żołnierzy do walki, doprowadzili do klęski pod Caporetto? A może takich ludzi jak Treves, który krzyczał w parlamencie: „Ani jednej więcej zimy w okopach!”, albo świętoszków otaczających papieża, który poświęcenie ich kompanów nazwał „nikomu niepotrzebną rzezią”? Teraz, żeby zadowolić tego łajdaka, rozpuścili ich na cztery strony świata w mroku jak widma, bez hymnów, bez kwiatów, bez defilad na ulicach przystrojonych sztandarami. Bohaterowie wrócili do cywilnego życia ukradkiem niby złodzieje.

Mężczyzna kuśtyka powoli po via degli Artisti w dzielnicy dei Pinti, idzie w kierunku centrum miasta. Dowiedział się, że pomoc może znaleźć w Bractwie Miłosierdzia. Mają tam środki do transportu inwalidów, może znajdzie się coś dla niego. Tak, bo podczas gdy oni nadstawiali głowy dla ojczyzny, dezerterzy, którzy zostali w swoich domach, zabrali im pracę i teraz dekownicy mają się dobrze, a kombatanci cierpią głód. We Francji weterani wygranej wojny przedefilowali pod Łukiem Triumfalnym zbudowanym na zlecenie Napoleona, we wszystkich krajach przyjęto żołnierzy jak bohaterów. Tylko oni – którzy doprowadzili do klęski jednego z największych imperiów w historii, poświęciwszy wszystkie siły dla tego gigantycznego przedsięwzięcia – zostali wysłani do domu nocą, cichaczem. Dla nich nie było defilady w Wiedniu, nie było parady wojskowej, nie było posiadłości w koloniach ani Fiume, nie było kompensaty, odszkodowania czy choćby zasiłku. Nic, zupełnie nic. Wszystko jest nie tak, jak być powinno. Żyją z dnia na dzień. Czy o to walczyli?

Fasada katedry Santa Maria del Fiore, wyłożona kolorowymi marmurami, błyszczy w wiosennym słońcu. Ogromna kopuła Brunelleschiego, największa murowana kopuła świata, zdaje się gloryfikować nację, która po klęsce pod Caporetto znalazła siłę, by zatriumfować nad samą sobą. Teraz jednak Italia znowu spada w otchłań, grzęźnie w strajkach i sabotażach, pozwala się rujnować „czerwonym”, którzy chcą ją oddać w lenno Moskwie i zachowują się, jakby sami nie byli Włochami, jakby wstydzili się zwycięstwa. Jakby uważali, że muszą za nie odpokutować. „Odpokutować za ducha wojny!” – tak krzyczał w parlamencie deputowany socjalistyczny Treves. I na dodatek chcą, żeby za to zwycięstwo zapłacili ci, co już za nie zapłacili własną krwią – interwentyści, kombatanci, inwalidzi wojenni, weterani, którzy przetrzymali najtragiczniejsze chwile w górach. Rząd Nittiego popiera to draństwo. Upokarza chłopców znad Piawy, ogłaszając amnestię dla dezerterów, nazywa zwycięską wojnę zgubnym przedsięwzięciem. Posunął się nawet do tego, że poprosił kombatantów, by nie wkładali mundurów. Niech lepiej zostawią je w domu, żeby „nie prowokować”. Dziennik „Avanti!” stwierdził, że Włosi są „przegranymi wśród zwycięzców”. I ma rację. Dobrowolnie opuścili szeregi zwycięzców, nie przestali się wycofywać. Wszystko jest nie tak, jak być powinno.

„Precz z kapitalizmem!” Ten okrzyk pochodzi od grupy robotników, którzy brukują właśnie plac przy bocznym wejściu do katedry. Kierują go do niego, do żołnierza w mundurze, który z butną miną i z ręką na temblaku kuśtyka w kierunku siedziby Bractwa Miłosierdzia, chcą go znieważyć. Oskarżają go o popieranie wojny rozpętanej w interesie imperialistów, wyzywają od morderców.

Wejście do organizacji dobroczynnej ma już niedaleko, robotników jest z pół tuzina, a on sam i do tego kaleka. Ale jest też rozwścieczony do granic wytrzymałości. Zaciągnął się jako ochotnik do „kompanii śmierci” dowodzonej przez Baseggia nie po to, żeby się wałkonić, ale dlatego, że od czasów dzieciństwa spędzonego w Ameryce, której imię nosi, ciągnęło go do przygody. Wziął udział w bitwie pod górą San Osvaldo w Valsuganie, gdzie podczas frontalnego ataku na pozycje nieprzyjaciela przestał istnieć cały batalion. W dniach ofensywy pod Vittorio Veneto, na trudnej do zdobycia wysokiej na 1500 metrów górze Pertica w masywie Grappa odbijanej Austriakom piędź po piędzi, postrzelono go z karabinu maszynowego z samolotu. Nie zgodził się jednak na pobyt w szpitalu i wrócił na pierwszą linię frontu. Trzy dni później został ponownie ranny, tym razem ugodził go odłamek łuski pocisku. Za udział w zdobyciu twierdzy w dolinie Valsugana dostał publiczną pochwałę od Baseggia w obecności generała Graziolego. Przyznano mu srebrny medal zasługi i krzyż wojenny. Wojnę nosi w uszkodzonych kościach lewego ramienia. Cały urlop nadzwyczajny, którym go nagrodzono za waleczność, wykorzystał na podróż do Albanii w towarzystwie żołnierza z tej samej kompanii, niejakiego Banchellego, żeby szukać grobu jego brata, Alberta, porucznika 35. Batalionu regimentu bersalierów, poległego rok wcześniej. I oto teraz jego, który w dodatku nosi imię kontynentu – ojczyzny awanturników i śmiałków – jego właśnie ci tchórze wyzywają od nikczemników.

Nie może tego znieść. Byłoby lepiej zginąć na polu bitwy wśród wzgórz masywu Grappa.

Żołnierz staje na środku placu i z okrzykiem: „Dekownicy!” łapie za sztylet.

Obskakują go w jednej chwili. Krępy chłopak bez koszuli wymierza mu dwa ciosy w twarz. Zwycięski żołnierz leży na ziemi pod bazyliką Santa Maria del Fiore, napastnicy plują na niego i częstują go kopniakami. Dùmini nie krzyczy, nie prosi o litość, ale jego masywne ciało dwudziestopięcioletniego mężczyzny zwija się w żałosnej pozycji płodowej, z twarzą zwróconą w kierunku bazyliki Santa Maria del Fiore, jakby prosił jej patronkę o zmiłowanie. Ta prośba jednak nie zostaje wysłuchana. Brukarz, który pierwszy go zaatakował, zrywa insygnia ardytów z jego munduru i wciska mu je do ust.

Sanitariusze z Bractwa Miłosierdzia zastają go na ulicy skulonego jak dorosły embrion. Kładą go na noszach w tej samej pozycji. Nie ma poważnych obrażeń, tylko krwiaki, powierzchowne skaleczenia, ubity ząb – ale robi wrażenie, jakby nic na świecie nie mogło go skłonić do przyjęcia pozycji normalnej, wyprostowanej. Odzywa się po raz pierwszy dopiero dużo później, gdy policjant spisujący protokół pyta go o nazwisko.

– Amerigo Dùmini – mówi powoli i wyraźnie i jeszcze precyzuje: – z akcentem na pierwszej sylabie. Po toskańsku.

.

Filippo Tommaso Marinetti, Benito Mussolini

Mediolan, 15 kwietnia 1919 r.

Dzisiaj w mieście panuje cisza. Mediolan wstrzymał oddech.

Od północy nie pracują tramwajarze ani gazownicy z nocnej zmiany. Służby użyteczności publicznej stoją, środki komunikacji na północ od centrum nie jeżdżą. Setki zakładów pracy w tym najbardziej uprzemysłowionym mieście Włoch są od rana zamknięte. Wszystkie bez wyjątku. Ani jeden robotnik nie przyszedł do pracy.

Masy proletariackie żyją na peryferiach, ale tym razem strajk zakłócił powszednie życie także w centrum miasta. Wszystkie sklepy i lokale gastronomiczne przy corso Vittorio Emanuele, na piazza del Duomo i w Galerii są pozamykane. Podobnie zresztą jak w innych dzielnicach miasta. Banki mają ochronę policji lub wojska, ale pozostają zamknięte. Urzędy miejskie nie działają. Biura handlowe są nieczynne.

Dwa dni wcześniej, 13 kwietnia, manifestacja socjalistów na piazza Garigliano skończyła się krwawym starciem z policją. Było dużo rannych i jedna ofiara śmiertelna. Miał przemawiać Filippo Turati, ale nie wiedzieć czemu ten wieloletni przywódca reformistów nie pojawił się na wiecu. Zamiast niego głos zabrał Ezio Schiaroli, anarchista i rewolucjonista, który gwałtownie zaatakował Mussoliniego, podburzał robotników i namawiał ich do przejęcia władzy siłą. Policja konna natarła brutalnie na demonstrantów na via Borsieri. Po raz pierwszy tłumy nie pozostały bierne. Poleciały kamienie, ludzie złapali za kije i pałki, doszło do aktów wandalizmu. Walczyli zaciekle. Policjanci i karabinierzy byli zaskoczeni, musieli się wycofać pod naporem ludzkiej masy. Z pomocą przyszło im wojsko, otworzyło ogień do protestujących jak zawsze, od prawie stu lat. Robotnicy odpowiedzieli na to ogłoszeniem strajku 15 września. Teraz wygląda na to, że znów poleje się krew. Spirala przemocy się nakręca, życiem zapłacą jak zwykle robotnicy.

Od czterdziestu ośmiu godzin w Mediolanie panuje nieprzerwanie stan alarmowy. Napięcie jest nie do zniesienia, wręcz trudno oddychać. Mussolini w swej gazecie nazwał atmosferę w mieście „kretyńską paniką”, która ogarnia ludzi zawsze po zapowiedzi wrogiego ataku. Ale uczucie dręczącego niepokoju dominuje u mediolańczyków już od miesięcy. „Avanti!”, gazeta kierowana przez Giacinta Menottiego Serratiego, niegdyś zwykłego ładowacza węgla, wyznawcę doktryny Lenina, człowieka, który w roku 1914 zastąpił na tym stanowisku Mussoliniego, utrzymuje swoich czytelników w stanie gotowości i nie przestaje przypominać o zbliżaniu się fali rewolucyjnej. Tej, która stopniowo zalewa Europę.

W listopadzie Kurt Eisner ogłosił w Monachium, iż od tej pory Bawaria jest republiką socjalistyczną. W lutym zastrzelił go Anton Graf von Arco auf Valley, monachijski arystokrata, któremu jako synowi Żydówki odmówiono prawa wstępu do skrajnie prawicowej tajnej organizacji. W dniu 6 kwietnia socjaliści, wygrawszy z komunistami spór o władzę, proklamowali Bawarską Republikę Rad. Pierwszym jej prezydentem został Ernst Toller, dramaturg, pozbawiony jakichkolwiek kompetencji do pełnienia tej funkcji. Minister spraw zagranicznych jego rządu, w przeszłości wielokrotny pacjent szpitala psychiatrycznego, zdążył wypowiedzieć wojnę Szwajcarii w odpowiedzi na odmowę dostarczenia Bawarskiej Republice Rad sześćdziesięciu silników kolejowych, po czym po sześciu dniach rząd Tollera upadł i władzę przejęli komuniści. Urząd prezydenta republiki objął Eugen Leviné nazywany przez robotników „niemieckim Leninem”.

Niewiele wcześniej, bo 21 marca, w Budapeszcie Sàndor Garbai i Béla Kun proklamowali Węgierską Republikę Rad. Komuniści ogłosili dekret o unii z Rosją Radziecką i chcąc odzyskać terytoria utracone w wyniku wojny, dokonali najazdu na Słowację i zaatakowali Rumunię.

Krótko mówiąc, od dłuższego już czasu każdy dzień mógł okazać się wigilią jakiegoś ważnego wydarzenia. Tysiące robotników, którzy 15 kwietnia rano wypełniają szczelnie mediolańską Arenę i słuchają płomiennych przemówień trybunów ludowych, wyczuwają w powietrzu zapach krwi i słyszą kroki zbliżającej się rewolucji. I każdy, ale to absolutnie każdy spodziewa się kataklizmu.

Wczesnym popołudniem część uczestników wiecu, parę tysięcy najradykalniejszych demonstrantów, bez wcześniejszych ustaleń odłącza się od reszty i zalewa via Orefici, kierując się w stronę katedry. Protest przenosi się z zamkniętej Areny na ulice, zmierza ku rewolucji. Czas powojenny ma się ku końcowi. Nie można wiecznie żyć wspomnieniem apokalipsy.

Człowiek, który na placu katedralnym po przeciwnej stronie kordonu wojskowego, prawie już wchłoniętego przez tłumy demonstrantów, przemawia z cokołu konnego posągu Wiktora Emanuela II, pierwszego króla Włoch, trzymając się jedną ręką wyrzeźbionego przy nim marmurowego lwa, jest poetą. Nazywa się Filippo Tommaso Marinetti. W roku 1909 stworzył pierwszy awangardowy kierunek literacki w dwudziestowiecznych Włoszech. Sformułowany przez niego manifest futurystów odbił się głośnym echem w całej Europie, od Paryża do Moskwy. Marinetti wzywał do niszczenia bibliotek, muzeów i akademii wszystkich rodzajów oraz do zabicia światła księżyca. Nawoływał do tego, by opiewać masy podniecone pracą, przyjemnością lub buntem; by sławić wojnę – „jedyną higienę świata” – a także patriotyzm, militaryzm, niszczycielskie gesty anarchistów i śmierć za piękne idee oraz pogardę wobec kobiet.

W roku 1915 poeta miał okazję osobiście doświadczyć wojny, którą od dawna opiewał. Zrezygnowawszy z luksusów dostatniego mieszczańskiego życia w apartamencie przy corso Venezia, umeblowanym w stylu egipskim, zaciągnął się jako ochotnik do oddziału alpejczyków. Walczył, odniósł rany, po wyleczeniu wrócił na front. Jako kierowca samochodu pancernego Lancia 1Z posmakował klęski pod Caporetto oraz zwycięstwa w Vittorio Veneto.

Schodzi teraz z kamiennego lwa wyrzeźbionego przy pomniku króla i stanowczym tonem nakłania gapiów w szarych surdutach i czarnych melonikach, przyglądających się z boku wiecowi, żeby przyłączyli się do kolumny kontrmanifestantów. Gdy toczy się walka, nikt nie może pozostać obojętny, neutralność nie ma prawa bytu.

– Nie chcemy tu widzów! – krzyczy twórca futuryzmu do mediolańczyków spacerujących po Galerii.

Tymczasem wokół pomnika podnoszą się głosy:

– Idą! Zbliżają się!

Ludzie krzyczą, że socjaliści atakują. Ale to nieprawda. Miejsce Marinettiego na cokole zajął Ettore Candiani, przedsiębiorca z branży chemicznej. Zaczął mówić, lecz nikt go nie słucha.

– Idą! Zbliżają się!

Ardyci wyciągają broń.

Przez chwilę dwie grupy stoją naprzeciw siebie po dwóch stronach kordonu karabinierów, który zablokował wyjście na via dei Mercanti. Na czele kolumny socjalistów znów są kobiety. Trzymają wysoko portret Lenina i czerwony sztandar. Śpiewają głośno i radośnie pieśni o wolności, o lepszym życiu dla swoich dzieci. Wierzą jeszcze, że to manifestacja taka jak inne, że będą mogły swobodnie odtańczyć te swoje rewolucyjne tańce. Ale w drugiej kolumnie – nieporównanie mniej licznej – są mężczyźni, którzy przez cztery ostatnie lata codziennie uczestniczyli w zabijaniu. Wszyscy wyglądają dziwacznie, kiedy tak stoją naprzeciw siebie. Ich diametralnie różny stosunek do śmierci tworzy między nimi bezdenną przepaść.

Kordon karabinierów zostaje przerwany. Od strony katedry zbliżają się oficerowie w mundurach i ardyci, nadchodzą rozproszeni, jakby znaleźli się tu przypadkiem, ale w dłoniach trzymają pistolety. Zasadnicze starcie trwa nie dłużej niż minutę. Od strony tysięcy socjalistów lecą kamienie, kije i pałki. Od strony setek ardytów – kule z pistoletów, najpierw w powietrze, potem w manifestantów, którzy na moment nieruchomieją, są zbyt zaskoczeni. Nikt nie śpiewa. Kobiety i mężczyźni patrzą z niedowierzaniem na potwory w mundurach, które mają przed sobą. Ardyci wtargnęli na scenę, nikt się ich tam nie spodziewał. Jeszcze chwila i oto kolumna socjalistów się załamuje, ludzie rzucają się do panicznej ucieczki. Dwa tysiące demonstrantów, jeszcze przed chwilą wiwatujący na cześć rewolucji, padło na bruk. Z tej pozycji patrzą na swoich wrogów, którzy w szyku wciąż jeszcze rozproszonym posuwają się powoli do przodu, spokojnie załadowując pistolety. Wielu socjalistów przywiera płasko do ziemi albo stara się schronić między stopniami Loggii dei Mercanti. Wojskowi chowają służbową broń i sięgają po narzędzia, które uznali za odpowiedniejsze w tych okolicznościach, po czym puszczają się biegiem. Pałkami walą na odlew przerażonych robotników. Krew spływa po stopniach. Pałując demonstrantów, szydzą:

– Dlaczego teraz nie wołasz: Niech żyje Lenin? Krzycz: Niech żyje Lenin!

Jakiś chłopak, rozdygotany ze strachu, wyciąga rękę z drobniakami, jakby chciał zapłacić za litość.

Marinetti, mocując się z krzepkim robotnikiem, wpadł w przeszklone drzwi dozorcówki. Dwaj ardyci przyszli mu z pomocą. Gdyby poeta nie zainterweniował, pewnie zabiliby człowieka, który go w te drzwi wepchnął.

Teraz uczestnicy kontrmanifestacji, na nowo z pistoletami w rękach, idą wzdłuż via Dante, strzelając w powietrze na wszystkie strony. Ma to przestraszyć ludzi. Ulica pustoszeje. Brat Filippa Corridoniego, ofiary interwencjonizmu, poległego w pierwszym roku wojny, wraca z via Foro Bonaparte z zakrwawionym ramieniem. Tam, w odległości 200 metrów, socjaliści tłoczą się jeszcze na marmurowych stopniach pomnika Garibaldiego. Z cokołu przemawia jakiś mówca. Co chwila powtarza jak magiczną formułę: „Niech żyje Lenin!”.

Jeden z ardytów wyciąga sztylet i w pojedynkę puszcza się biegiem pustą ulicą. Wspina się w mgnieniu oka na cokół i sztyletem rani komunistę. Cokół w jednej chwili pustoszeje. Wiec się skończył.

Napastnicy wracają w triumfalnym pochodzie na plac katedralny i ponownie otaczają posąg króla na koniu, od którego niedawno odeszli. Marinetti jest ledwie żywy ze zmęczenia, ma obite żebra, ale zebrani nalegają, żeby znowu zabrał głos. Jego słowa jednak nie zostaną zapamiętane.

Po odniesieniu zwycięstwa nad wrogiem dobrze jest podpalić jego dom. Domem socjalistów była wówczas ich gazeta. W Mediolanie redakcja gazety „Avanti!” mieści się przy via San Damiano, przy ulicy przeciętej kanałem. Kiedy pod wieczór pojawiają się na niej podpalacze, chroni ją kordon wojska, ale żołnierze nie stawiają zbyt wielkiego oporu; jeszcze niedawno niektórzy z agresorów byli ich dowódcami. W krótkim czasie ochrona zaczyna przypominać oblężenie.

Niespodziewanie kula, wystrzelona prawie na pewno drżącą ze strachu ręką któregoś z socjalistów ze środka oblężonego budynku, rani śmiertelnie jednego z żołnierzy. Nazywa się Michele Speroni, ma dwadzieścia dwa lata, pocisk trafia go od tyłu. Krew tryska z rany w karku. Jeden z oficerów wychodzi z grupy ardytów i faszystów, pochyla się i zdejmuje hełm z głowy żołnierza zabitego przez socjalistów. Oficer krzyczy coś głośno, ale nie można zrozumieć jego słów. Kordon wojska się rozstępuje, żeby przepuścić prowizoryczne nosze ze zmarłym. Napastnicy wykorzystują to i wdzierają się do budynku.

Słychać jeszcze w budynku pojedyncze strzały, lecz ardyci już przedostają się przez okna, wspiąwszy się do nich po kratach jak po szczeblach drabiny. W środku nikt nie broni redakcji. Socjaliści uciekli przez tylne drzwi. Faszyści rozpoczynają dzieło zniszczenia. Metodycznie, fachowo, bez przeszkód.

Rozbijają i demolują wszystko, co widzą, rozlewają całe bańki płynów łatwopalnych we wszystkich pomieszczeniach, moczą nimi roczniki gazet i zgromadzone w redakcji archiwa, wywracają biurka, niszczą maszyny do pisania. Wszystko leży rozrzucone na podłodze, z powodu gorąca z sufitu odpada płatami farba, z okien lecą na ulicę tysiące powielonych podobizn Lenina, które miały być rozesłane po całych Włoszech. Faszyści niszczą wszystko; nie ma w tym nawet złości czy zacietrzewienia. To czyste dzieło destrukcji.

Opór stawiają tylko maszyny drukarskie. Są solidne i ciężkie, pałki agresorów nie są w stanie im zaszkodzić. Podobnie zresztą jak noże ardytów, którzy obstąpili je teraz i przypominają wielkie małpy przyglądające się meteorytowi spadłemu z nieba na ziemię.

Po kilku minutach niezdecydowania występuje spośród nich młody mężczyzna, prawdziwy olbrzym. Odsuwa na bok najbliżej stojących żołnierzy i zaczyna wymachiwać pokaźnym drągiem. Widać, że ma w tym wprawę. Nazywa się Edmondo Mazzucato, ma na sobie mundur ardytów z czarnymi płomieniami na klapach, pod insygniami wpiął kilka orderów. Jako sierota bez grosza, od dziecka mieszkał w internacie prowadzonym przez salezjanów. W wieku piętnastu lat stracił pracę za udział w strajku generalnym w 1904 roku. Miał buntownicze i gwałtowne usposobienie. Przeniósł się do Mediolanu i tam od razu wstąpił do anarchistów. Dwa razy został skazany na więzienie, raz przez władze cywilne, raz przez wojskowe. W roku 1909 pobił dotkliwie swego zwierzchnika, kaprala, który bez powodu odmówił mu urlopu. Był wyrzutkiem społeczeństwa, ale od najmłodszych lat pracował – jako magazynier, sprzedawca, kopista i komiwojażer, wreszcie wyuczył się zawodu zecera i zatrudniał się w czasopismach o charakterze anarchistycznym i rewolucyjnym. Po wybuchu wojny znalazł swoje prawdziwe powołanie: zaciągnął się na ochotnika do wojska. Kilka razy awansowano go i odznaczano za zasługi na polu walki. Jak wielu kolegów przeszedł od socjalizmu do faszyzmu i teraz, korzystając ze swego doświadczenia zawodowego, zamierza pokazać kompanom, jak należy się posługiwać takim narzędziem jak drąg, który trzyma w rękach. Unosi go wysoko nad głową, żeby wszyscy mogli mu się dobrze przyjrzeć, po czym ze znawstwem wtyka między przekładnie maszyny drukarskiej i włącza silnik. Maszynę zniszczy jej własna siła. Młody zecer prasy rewolucyjnej niszczy własną przeszłość.

Pół godziny później płonie już cały budynek. Na via San Damiano policjanci przyglądają się pożarowi ramię przy ramieniu z podpalaczami. Straży pożarnej zabroniono wkroczyć do akcji, żeby pożar mógł wykonać swe zadanie do końca.

Jest już późna noc, gdy w redakcji „Popolo d’Italia” Marinetti opowiada o wydarzeniach minionego dnia redaktorowi naczelnemu gazety. Mussolini w nich nie uczestniczył. Poprzedniego wieczoru był na zebraniu organizacyjnym, na którym przygotowano kontrmanifestację, ale w dniu wielkiej próby nie ruszył się z mikroskopijnego gabinetu. Nie wyszedł nawet na obiad, w południe zamówił śniadanie w pobliskiej jadłodajni. Zjadł przy stoliku na podeście i między jednym kęsem a drugim sprawdzał działanie swojego rewolweru. Przez cały dzień nie wyściubił nosa z budynku redakcji.

Teraz słucha relacji Marinettiego, siedząc za biurkiem w swoim skromnym gabinecie. Za jego plecami na ścianie pokrytej pożółkłą tapetą w kwiatki wisi sztandar ardytów. Na biurku, wśród rozrzuconych papierów i starych gazet, przy aparacie telefonicznym na korbkę leżą trzy granaty ręczne model Sipe oraz rewolwer. Przy lewej ścianie stoi etażerka z pięcioma półkami, na nich jest rozmieszczony serwis do kawy. Mebla dotyka kosz na śmieci, przy nim stoi zydel, krzywo, bo krzywa ze starości jest także podłoga wyłożona sześciobocznymi biało-karmazynowymi płytkami z grysu.

Marinetti opowiada, a Mussolini kiwa tylko głową. Jednakże wzrok trzyma skierowany na deskę w rękach Ferruccia Vecchiego, który też wszedł do gabinetu z poetą. Jest to szyld wyrwany znad wejścia do redakcji gazety „Avanti!”. To oczywiste, że za kilka minut, kiedy poeta zakończy opowieść o niedawnych wyczynach kompanów, Mussoliniemu zostanie uroczyście wręczone wojenne trofeum. Będzie musiał wziąć w ręce skalp wroga, wyjść z nim na balkon i pokazać go ardytom kłębiącym się na podwórku. Do pomieszczenia, w którym urzęduje szef „Il popolo d’Italia”, dochodzą z zewnątrz rubaszne śmiechy i głośne krzyki: „Hurra! Hurra! Nigdy więcej «Avanti!»!”. Mussolini słucha tego i głaszcze się po ogolonej głowie ze skórą ocienioną szaroniebieskim rzadkim odrostem. Pięć lat wcześniej to on był redaktorem naczelnym dziennika „Avanti!”. Czytelnicy go uwielbiali, za jego kadencji nakład gazety osiągnął rekordowo wysoki poziom. Teraz jest gotów podeptać jej trupa.

Marinetti skończył swą relację. Vecchi wyciąga rękę z drewnianym szyldem. Mussolini wzdryga się w podświadomym odruchu. Wyszło na jaw, co w sobie kryje. Na krześle pod sztandarem ardytów, który rozpięty na pożółkłej tapecie w kwiatki wygląda co najmniej groteskowo, siedzi dwóch ludzi w jednej skórze. Siedzą dwa pokolenia.

– To dzień naszej rewolucji – ogłasza kilka minut później naczelny „Il popolo d’Italia”, przemawiając z balkonu do ardytów zgromadzonych na obskurnym podwórku. – Rozegrał się pierwszy epizod wojny domowej.

To, co się wydarzyło, zostało nazwane. Od tej chwili grupka uzbrojonych weteranów będzie trzymać straż w podziemiach budynku, na dachu stanie stary karabin maszynowy Fiat wycelowany w ulicę, do której dostępu broni poza tym przenośna zapora z drutu kolczastego. A wszystko po to, by chronić redakcję dziennika o ogólnokrajowym zasięgu, jakby to był sztab wojskowy na terenie objętym wojną.

Tej nocy jednak Mussolini uparł się, że wróci do domu sam, bez obstawy. Wyszedł o trzeciej nad ranem po zakończeniu składu, zatrzymał dorożkę ciągniętą przez chudą chabetę. Kazał się zawieźć na via Foro Bonaparte, w miejsce gdzie styka się z via Legnano. Podczas gdy zmęczone zwierzę kuśtyka po bruku, pasażer pojazdu zapada się w absolutnej samotności. Odległość, jaka dzieli go od innych ludzi, jest nie do pokonania.

.

Zdecydowaliśmy z Mussolinim, że nie zorganizujemy żadnej kontrmanifestacji 15 kwietnia, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że może dojść do starcia, a my nade wszystko chcemy uniknąć rozlewu włoskiej krwi. Nasza interwencja była spontaniczną reakcją na prowokację przygotowaną przez obiboków i dekowników [...] Musieliśmy przypomnieć o prawach czterech milionów zwycięskich kombatantów. To oni i tylko oni powinni rządzić nową Italią i tak też się stanie, za wszelką cenę. My nie będziemy nikogo atakować, ale jeżeli zostaniemy sprowokowani, przedłużymy o kilka miesięcy naszą czteroletnią wojnę.

Oświadczenie rozlepione na murach Mediolanu 18 kwietnia 1919 roku,podpisano: Ferruccio Vecchi i Filippo Tommaso Marinetti

Szczerze ubolewamy, iż ulice Mediolanu spłynęły krwią. Przysporzyła nam ona większego cierpienia niż niejedna przegrana bitwa. Jednakowoż „Avanti!”, szerzyciel „czerwonego terroru” i trybun wojny domowej, nie ma prawa się skarżyć. Czy tam, przy via San Damiano, naprawdę uważano, że można bezkarnie siać nienawiść do interwentystów i patriotów? Że jeżeli będą sporządzać czarne listy tych, którzy okazali miłość do ojczyzny, i propagować dyktaturę proletariatu, nie spotka się to z reakcją natychmiastową i zdecydowaną?

Pietro Nenni, założyciel Związków Bojowych w Bolonii,

„Il giornale del mattino”, 17 kwietnia 1919 r.

Do długiej listy zabitych socjalistów musimy dodać nowe nazwiska. Naszej gazecie „Avanti!” odebrano głos. Ale tylko na jeden dzień, bo jutro, dzięki wspólnemu wysiłkowi, ukaże się znowu i jeszcze odważniej i żarliwiej będzie bronić naszych praw. Dumni z okazanej przez cały włoski proletariat solidarności oraz dyscypliny, tak potrzebnej w historycznych chwilach próby, nakłaniamy was do przerwania strajku i ponownego podjęcia pracy jutro, to jest w piątek.

Odezwa mediolańskiej sekcji Włoskiej Partii Socjalistycznej,

17 kwietnia 1919 r.

Naszym obowiązkiem jest nie reagować na zaplanowane prowokacje, ale wspierać wytrwale i z entuzjazmem wszelkie wysiłki proletariatu mające na celu przygotowanie strajku powszechnego, który wzorem międzynarodowego ruchu robotniczego powinien stawiać sobie za cel nadrzędny pozbawienie własności klasy posiadaczy i odsunięcie ich od władzy.

Apel kierownictwa Włoskiej Partii Socjalistycznej

sformułowany na posiedzeniu w Mediolanie 20 kwietnia 1919 r.

Chcemy wam oznajmić ze spokojem, którego z całą pewnością nie doświadczają nasi wrogowie, że oni przegrają. Przegrają pomimo użycia przemocy na ulicach miast oraz przemocy legalnej, w majestacie prawa.

„Avanti!”, wydanie rzymskie, 22 kwietnia 1919 r.

W dniu 15 kwietnia mediolańscy socjaliści, którzy nazywają siebie maksymalistami, pokazali bez osłonek swoje tchórzostwo i ubóstwo ducha. Nie wykonali ani nawet nie spróbowali wykonać żadnej akcji odwetowej...

Benito Mussolini

„Il popolo d’Italia”, 16 kwietnia 1919 r.

.

Gabriele D’Annunzio

Rzym, 6 maja 1919 r.

Tłumy zebrane na placu przed Kapitolem stoją nieruchomo. Nieruchomo jak konny posąg cesarza Marka Aureliusza, wokół którego robi się coraz tłoczniej. Ludzie trzymają głowy przechylone do tyłu i oczy zwrócone w górę, w kierunku balkonu ratusza rzymskiego, na którym spodziewają się zobaczyć Gabrielego D’Annunzia. Stoją przed nim tysiące mężczyzn, w większości młodych, krzepkich i sprawnych fizycznie, których ten człowiek przekonał, że są ułomni. To on wymyślił metaforę „kalekie zwycięstwo” i z jego winy 20 tysięcy młodych mężczyzn w pełni sił czuje się teraz, jakby brakowało im jakiejś części ciała. I za to go uwielbiają.

Są to w większości weterani wojny światowej, największej wojny w historii, w której walczyli przeciwko odwiecznemu wrogowi narodu włoskiego i odnieśli wspaniałe zwycięstwo niespełna rok wcześniej nad brzegami Piawy. A jednak D’Annunzio potrafił ich przekonać, że ponieśli porażkę, i właśnie za to otaczają go czcią. Uwielbiają i otaczają czcią tego przetwarzającego emocje „alchemika”, który w ludzkich umysłach potrafił zamienić największe w dziejach Italii zwycięstwo na polach bitewnych w upokarzającą klęskę.

Kiedy 6 maja 1919 roku znieruchomiałe rzesze czekają pod kamiennym posągiem Marka Aureliusza, aż przemówi do nich poeta oparty o balustradę balkonu, poczucie upokorzenia i doznanej niesprawiedliwości jest już powszechne w całym kraju. Wystarczyły dwa tygodnie.

W dniu 24 kwietnia premier rządu włoskiego Orlando oraz minister spraw zagranicznych Sonnino opuścili konferencję pokojową w Paryżu. Układ londyński, w którym w 1915 roku zostały ustalone warunki przystąpienia Włoch do wojny u boku Rosji, Francji i Wielkiej Brytanii, obiecywał Italii w przypadku zwycięstwa Dalmację, niegdysiejszą posiadłość Republiki Weneckiej. Według nacjonalistów – i zgodnie z nową doktryną Woodrowa Wilsona o samostanowieniu narodów – powinno do niej wrócić także Fiume, chorwacka Rijeka, niewielkie graniczne miasto zamieszkane w większości przez Włochów, nie uwzględnione w układzie londyńskim. Slogan brzmiał: „Najpierw Dalmacja, potem Fiume”. Jednak prezydent Stanów Zjednoczonych, mistrz gry dyplomatycznej, nie wydaje się teraz skłonny przyznać włoskiemu sojusznikowi ani jednego, ani drugiego.

Wilson 23 kwietnia, pomijając i tym samym upokarzając oficjalnych przedstawicieli Włoch na konferencji paryskiej, opublikował w prasie francuskiej oświadczenie skierowane bezpośrednio do narodu włoskiego, wyjaśniając przyczyny swej podwójnej odmowy. Argumentacji prezydenta nie można było odmówić logiki, jednakże z oświadczenia przebijało przede wszystkim lekceważenie. Nowy władca świata, używając dobrodusznego paternalistycznego tonu, pouczał – jak określił to Mussolini – „wyznawców jego zwycięstwa”. Chodziły też słuchy, że prywatnie w obecności Wilsona prezydent Francji Clemenceau nazwał premiera Orlanda „tygrysem wegetarianinem”.

Rozczarowanie i rozgoryczenie, które było przyczyną opuszczenia konferencji w Wersalu przez włoską delegację, przybrało we Włoszech od razu wymiar dramatu. Wczorajsi sojusznicy odmawiają nam tego, co obiecali w zamian za sześćset tysięcy poległych! Ivanoe Bonomi, dziennikarz i polityk, stwierdził wręcz, że „ta konferencja pokojowa to podstęp”.

Wyjazd delegatów włoskich z Paryża był gestem spektakularnym, manifestacją dumy narodowej. Jednemu z dyplomatów, który ostrzegał, że zerwanie obrad może spowodować poważne konsekwencje ekonomiczne, Sonnino miał podobno odpowiedzieć: „Jesteśmy narodem wstrzemięźliwym, niestraszne nam przymieranie głodem”. Rzeczony naród przyjął swoich reprezentantów w nastroju uniesienia, w kolektywnym poczuciu dumy i doznanej krzywdy. W ostatnim tygodniu kwietnia w całych Włoszech ludzie wyszli na ulice i żądali przyłączenia Dalmacji i Fiume do swego kraju. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Włosi z taką siłą wyrazili poparcie dla stanowiska rządu, podzielając jego zawód i rozgoryczenie. Zdawali się znajdować przyjemność w użalaniu się nad sobą, w rozpamiętywaniu niepowodzenia. Wypuszczono się na niebezpieczne wody.

Filippo Turati, niekwestionowany przywódca stronnictwa reformistów w łonie partii socjalistycznej, ostrzegł w parlamencie przed zagrożeniami wynikającymi z obrania takiego kierunku, zaatakował gwałtownie Orlanda i Sonnina: „Albo macie absolutną pewność, że dopniecie swego... Ale w takim razie do czego ma służyć to jątrzenie opinii publicznej? Albo też nie jesteście pewni pozytywnego wyniku konferencji... I wtedy sprowokowane przez was rozpalone emocje uwiężą was, zamkną wszystkie drogi odwrotu, pozostanie tylko upokorzenie”. Proroctwo nietrudne do wysnucia.

Rzeczywiście, na paryskiej konferencji Wilson i inni wojenni zwycięzcy dalej spokojnie uzgadniali nowe granice, już bez udziału Włochów. Podczas gdy liberałowie, nacjonaliści i faszyści włoscy koncentrowali się jak zahipnotyzowani na kilku nadadriatyckich skałach, alianci w Wersalu przez piętnaście dni dzielili między siebie kolonie niemieckie w Afryce i imperium tureckie na Bliskim Wschodzie. A Orlando i Sonnino dwa tygodnie po tym, jak unieśli się dumą i opuścili konferencję, musieli wrócić do Paryża z podkulonymi ogonami. Szkoda moralna była ogromna. Naród, który łudził się, że może z powodzeniem wystąpić sam przeciw wszystkim, został w próżni. Milionom pokojowo nastawionych chłopów, którzy przez cztery lata musieli walczyć w okopach, nie wiedząc nawet, na czyim terytorium je wykopano, powiedziano teraz, że na próżno przelewali krew. Zawód i poczucie klęski są bolesne.

Pociąg, którym przez całą noc podróżują Sonnino i Orlando – zmęczeni, spokorniali, z obawą, że nie zdążą na spotkanie z delegacjami niemieckimi – wjeżdża do Paryża w tej samej chwili, gdy D’Annunzio pokazuje się wreszcie na balkonie Kapitolu. Od razu staje się jasne, iż „alchemik” nie zamierza się przyczynić do zabliźnienia ran. Wręcz przeciwnie. Jego adiutanci rozwijają wielką trójbarwną flagę i przymocowują ją do balustrady.

Delikatna upierścieniona dłoń poety głaszcze tkaninę, która okrywała trumnę Giovanniego Randaccia, kapitana piechoty, jego serdecznego przyjaciela poległego w dziesiątej bitwie nad Isonzo podczas samobójczego ataku na wzgórze u ujścia rzeki Timavo. Oddział Randaccia wysłał do ataku sam D’Annunzio. Rana nie powinna przestać krwawić. Na symbolu kalekiego zwycięstwa skrzepnięta krew żołnierza odznacza się ciemną plamą na jaskrawej czerwieni flagi błyszczącej w rzymskim słońcu. Ludzie zebrani tłumnie pod balkonem dotykają bezwiednie swoich ciał, jakby sprawdzali, czego brakuje.

Gabriele D’Annunzio w galowym białym mundurze oficera kawalerii trzyma się oburącz balustrady, z której zwisa trójkolorowy całun. Ten człowiek jest żywym mitem.

Urodzony w 1863 roku Gabriele D’Annunzio spędził pierwsze pięćdziesiąt lat życia na staraniach, by uznano go za największego włoskiego poetę. I można powiedzieć, że mu się to udało. Jego wiersze i proza – zwłaszcza „Rozkosz” – wpłynęły na literackie upodobania całego pokolenia i zyskały rozgłos za granicą. Sam twierdził z bezwstydną arogancją, że „wprowadził literaturę włoską do Europy”. Nie było w tym dużej przesady. Czytali go, podziwiali i publicznie wychwalali najwięksi intelektualiści Starego Kontynentu. Także swemu życiu starał się przydać cech dzieła sztuki. Był oryginałem i dandysem, uwodzicielem odnoszącym same zwycięstwa, hedonistą wykorzystującym erudycję w stałym poszukiwaniu zmysłowych przyjemności. Niespodziewanie, w okresie największego rozkwitu belle époque, kult piękna zastąpił kultem siły; poeta uznał, iż krew jest jedynym możliwym remedium na niepokoje owych czasów. Jego stała gotowość do podbojów miłosnych przerodziła się w dążenie do ekspansji terytorialnej. Opisy stanów odurzenia zastąpiły wizje krwawych rzezi. Zaczął od gloryfikowania kolonialnych podbojów w „Zamorskich pieśniach”, skończył na popychaniu Italii ku wojnie w przemowie wygłoszonej w Quarto. I tak dekadencki esteta przemienił się w wieszcza, proroka narodowej chwały.

To mu jednak nie wystarczyło. Po przystąpieniu Włoch do wojny, kiedy był już po pięćdziesiątce, to znaczy w wieku, w którym w jego czasach mężczyźni godzili się ze starością, D’Annunzio, kolekcjoner chińskiej laki i niezwykłych wrażeń, postanowił stać się najdzielniejszym żołnierzem Italii. I udało mu się to! Zaciągnął się do lansjerów nowaryjskich w randze oficera, zdobył licencję pilota; wziął udział w nalotach na Triest, Trydent i Parenzo oraz w ataku na górę San Michele na froncie w rejonie Carso. Został poważnie ranny podczas awaryjnego lądowania i stracił prawe oko. Czas rekonwalescencji wykorzystał na pisanie najbardziej kontrowersyjnego i tajemniczego ze swoich utworów: „Nokturnu”. Później, wróciwszy na front wbrew zakazom lekarzy, wziął udział w dziesiątej bitwie nad Isonzo. Wtedy to wysłał swój oddział do ryzykownego ataku na Poziom 28 za rzeką Timavo i podczas tego właśnie ataku poległ Giovanni Randaccio. Jakby w odwecie za śmierć przyjaciela D’Annunzio poprowadził później kilka spektakularnych akcji: atak na port w Cartaro, lot na czele eskadry bojowej nad Wiedniem, gdzie rozrzucono ulotki propagandowe nawołujące mieszkańców miasta do poddania, śmiały rajd morski w zatoce Buccari w celu przerwania austriackiej blokady. Wszystkie te akcje przyczyniły się do podniesienia żołnierskiego morale po klęsce włoskiej armii pod Caporetto, a nazwisko D’Annunzia zostało zapisane w księdze bohaterów narodowych.

W tym samym jednak czasie, u szczytu popularności, poetę wojownika ogarnia melancholia, która nawiedza go od czasu do czasu przez całe życie. Z tej jego skłonności, którą Mussolini nazwał „nieuleczalną żałością romantyczną”, rodzi się w nim – po zwycięskiej kontrofensywie włoskich wojsk w Vittorio Veneto – poczucie własnej bezużyteczności. W dniu 14 października 1918 roku, w ostatnich dniach wojny, napisał do Costanza Ciana, kompana rajdu w zatoce Buccari: „Dla mnie i dla Ciebie, i dla naszych towarzyszy pokój nie jest dzisiaj niczym innym jak nieszczęściem. Mam nadzieję, że zdążę umrzeć w sposób, na jaki zasługuję... Tak, Costanzo, podejmijmy jakąś nową akcję, zanim nas na siłę spacyfikują”. Dziesięć dni później, kiedy wojna była już wygrana, ale nie podpisano jeszcze rozejmu, Narodowy Wieszcz wysłał ze szpalt „Corriere della Sera” ostrzeżenie, że Włochy mogą zostać oszukane. „Oby nasze zwycięstwo – napisał – nie zostało okaleczone!” Ów zwrot zaczął krążyć między żołnierzami, zanim jeszcze ich zdemobilizowano, i jak w samospełniających się proroctwach w ciągu niewielu miesięcy stał się rzeczywistością.

Ten człowiek, który od życia dostał wszystko co możliwe, ten jedyny od wieków we włoskiej kulturze poeta, wojownik na lądzie, morzu i w powietrzu, który potrafił połączyć literaturę i życie, dotrzeć na salony i ulice, do jednostek i mas, pozwolił się opanować przedwczesnemu obezwładniającemu rozczarowaniu. I oto teraz trzyma się oburącz balustrady balkonu na Kapitolu, gotowy dokonać jeszcze jednego połączenia: ludu z jego przywódcą.

– Rzymianie! Wczoraj minęły cztery lata od obchodów pięćdziesiątej rocznicy wyprawy tysiąca. Piąty maja. Ta data jest podwójnie ważna, bo w tym dniu wyruszyły dwie pamiętne wyprawy.

Takie są pierwsze słowa wypowiedziane przez D’Annunzia z kapitolińskiego balkonu. Odnoszą się do Garibaldiego i do Napoleona. Ludzie słuchają go znieruchomiali. Poeta przemawia jak zwykle kwiecistym językiem, ozdabia swą orację łacińskimi cytatami, wyszukanymi, często enigmatycznymi metaforami, aluzjami nie do odcyfrowania, patetycznymi wykrzyknikami, archaizmami i innymi ornamentami językowymi. Większość słuchaczy nie rozumie dużej części tej tyrady, ale ulega jej rytmowi i wtóruje jej ruchami głowy, jak kiedy nuci się w myślach jakąś melodię.

Po kilku minutach poeta skupia uwagę na fladze wywieszonej na balkonie. Głaszcze ją opuszkami palców, jak gdyby poprzez zmysł dotyku chciał się upewnić o własnym istnieniu.

– Oto ona. Na Poziomie 12 w kamiennej grocie służyła za poduszkę poległemu bohaterowi. Rzymianie! Włosi! Towarzysze! To jest chorągiew naszych czasów.

D’Annunzio wpatruje się w trójkolorowy prostokąt, jakby spodziewał się zobaczyć na nim twarz zmarłego przyjaciela. Wizerunek żołnierza, który po śmierci złożył na nim głowę – jak mówi dalej poeta – odbił się na nim jak twarz Chrystusa na Całunie Turyńskim. Taki cud nie powinien nikogo dziwić: to twarz bohatera narodowej religii, to twarz wszystkich poległych za ojczyznę.

W pewnej chwili mówca prosi o ciszę.

– Słuchajcie mnie uważnie! Duch narodu jest znów zawieszony w próżni. Stańmy na baczność, ale w ciszy. Flaga Giovanniego Randaccia będzie nosić znak żałoby do chwili, aż Fiume i Dalmacja wrócą do macierzy. Włosi! Oznaczcie aż do tego dnia wszystkie flagi żałobną wstęgą!

Potem niespodziewanie sam D’Annunzio też milknie. Na placu kapitolińskim zapada kompletna cisza. D’Annunzio obraca głowę w lewo i patrzy do góry, jakby nasłuchiwał dalekiego echa.

– Słyszycie? – krzyczy do ludzkiej masy. Bez odpowiedzi. – Słyszycie? – powtarza. – Nie słyszycie kroku wojska maszerującego po rzymskich drogach Istrii i Dalmacji?

Tak! Teraz ludzie zgromadzeni pod konnym posągiem Marka Aureliusza słyszą marszowy krok zwycięskich legionów, mitycznych zdobywców świata z odległych czasów, i zaczynają wtórować jego archaicznemu rytmowi, podświadomie przenoszą ciężar ciała z nogi na nogę, jakby kroczyli pod brzemieniem trumny. Maszerują w miejscu. Zmarli wytyczą kierunek. D’Annunzio wie, że dobrze jest skłonić tłumy do falowania.

.

Rzymianie! Włosi! Towarzysze! To