Lauren z ubiegłej nocy - Heather Grace Stewart - ebook

Lauren z ubiegłej nocy ebook

Heather Grace Stewart

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Sam spotyka w piwnicznym barze poza kampusem Lauren, studentkę Uniwersytetu Terry Fox, od razu poczuł iskry. Ale kiedy następnego dnia próbuje zadzwonić na jej numer, okazuje się, że podała mu złe cyfry. Zamiast czuć się urażony, wierzy że to była szczera pomyłka i ma nadzieję, że dziewczyna nie pomyśli o nim jako o "typowym facecie", który nie zadzwonił. Bez wiedzy o jej nazwisku czy też dokładnym miejscu zamieszkania w akademiku, próbuje uniwersyteckiego systemu mailowego i masowo wysyła maile do wszystkich 246 kobiet o imieniu Lauren w nadziei na znalezienie tej właściwej.

Kobiety łączą się w solidarności o tym samym imieniu, tworząc grupę na Facebooku o nazwie "Lauren z ubiegłej nocy". Kiedy historia rozchodzi się wirusowo, kobiety obiecują chronić Lauren przed "prześladowcą", ale być może powstrzymują ją od miłości jej życia.

"Laurens" nie są jedynymi przeszkodami na drodze miłości. Zarówno Sam, jak i Lauren próbują uciec od swojej rozdzierającej serce tragicznej przeszłości. Czy miłość jest wystarczająco silna, aby podnieść z bólu i uprzedzeń, które ich obciążają?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 236

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Śnie­żynki w iden­tycz­nych bluz­kach

Pa­mięt­nik Lau­ren – nie czy­tać!

Chwila. Jak zna­la­złeś klucz do mo­jego pa­mięt­nika? Ukryłam go za bia­łym wi­nem Brit­tany w ma­łej lo­dówce! Cóż, je­śli już tu je­steś, mo­żesz prze­czy­tać je­den, do­słow­nie je­den wpis, nim przej­dziemy do na­prawdę do­brych rze­czy. Nie chcia­ła­bym rzu­cać spo­ile­rami. Wszy­scy po­trze­bu­jemy w ży­ciu faj­nych nie­spo­dzia­nek, prawda?

Nie­gdyś uważa­łam się za wy­jąt­kową osobę. W głębi du­szy wszy­scy chcemy w to wie­rzyć, czyż nie? Wy­star­cza­jąco trudno wstać z łóżka i spra­wić, by nie wy­glą­dać jak po­stać z se­rialu Wal­king Dead, gdy idzie się rano na zajęcia, ale prze­czy­ta­łam kie­dyś, że wszy­scy na Ziemi skła­dają się w dzie­więć­dzie­się­ciu dziewięciu pro­cen­tach z tego sa­mego ma­te­riału ge­ne­tycz­nego. Wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie.

Ar­ty­kuł z „Da­ily Ga­zette” – nie­stety moja ga­zeta z Co­ven­try w Ang­lii rów­nież nie jest wy­jąt­kowa. Jest jak każda inna na świe­cie.

„We­dług koń­czą­cych się dziś ba­dań bez względu na to, czy po­cho­dzisz z So­ma­lii, San­tiago, czy z Sud­bury, twoje geny są ude­rza­jąco po­dobne do ge­nów każ­dej in­nej osoby na tej pla­ne­cie.

Ana­liza wy­ka­zała, że wszy­scy lu­dzie są w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu i dzie­wię­ciu dzie­sią­tych pro­cent iden­tyczni, a z po­zo­sta­łej jed­nej dzie­sią­tej pro­cent róż­nią­cych się aż dzie­więć­dzie­siąt cztery pro­cent osob­ni­ków za­li­cza się do tej sa­mej po­pu­la­cji, a je­dy­nie sześć pro­cent do róż­nych”.

Prze­czy­ta­łam te na­ukowe wie­ści la­tem, przed pierw­szym ro­kiem na Uni­wer­sy­te­cie War­wick, za­nim moja rze­czy­wi­stość le­gła w gru­zach, za­nim za­czę­łam się czuć, jak­bym pierw­sze dwa­dzie­ścia lat mo­jego ży­cia spę­dziła na prze­rzu­ca­niu stert gówna.

Ze­szłej je­sieni nie­wielki ar­ty­kuł w ga­ze­cie nie wy­da­wał się zbyt wstrzą­sa­jący. Mimo to go wy­cię­łam – mam na imię Lau­ren i mam pro­blem z wy­ci­na­niem. Wy­ci­nam i ar­chi­wi­zuję cie­kawe ar­ty­kuły szyb­ciej, niż osiem­dzie­się­cio­la­tek po­wie „Bingo!”. Przy­pię­łam go do ta­blicy kor­ko­wej obok mo­jego ulu­bio­nego zdję­cia, na któ­rym przy­tu­la­łam się z moim ów­cze­snym chło­pa­kiem Ale­xem. Dwa ty­go­dnie póź­niej Alex stał się Lexy, a moi ro­dzice oświad­czyli, że się roz­wo­dzą.

Może ar­ty­kuł był bar­dziej zna­czący, niż są­dzi­łam. Po­my­śla­łam, że zmiana w Lexy oraz wy­pro­wa­dze­nie się taty z domu, w któ­rym do­ra­sta­łam, skło­niło mnie do prze­nie­sie­nia się z An­glii do Edwin Cove w On­ta­rio na dwu­se­me­stralną wy­mianę na Terry Fox Uni­ver­sity. Chcia­łam roz­po­cząć wszystko od nowa na dru­gim roku.

Zna­la­złam ar­ty­kuł obok kilku ma­łych zdjęć z po­la­ro­idu w pu­dełku, które wciąż mu­szę roz­pa­ko­wać, a te­raz zdaję so­bie sprawę, że to coś wię­cej. Chcia­łam coś zna­czyć. Wy­róż­niać się po­śród in­nych dziew­czyn na uczelni ze zła­ma­nymi ser­cami. Pra­gnę­łam udo­wod­nić, że je­stem wy­jąt­kowa jak błysz­cząca śnie­żynka, jak mó­wił tata, gdy by­łam w przed­szkolu. Pa­mię­tam, że po­wie­dział to, gdy po­da­wał mi czer­wone no­życzki dla le­wo­ręcz­nych, że­bym mo­gła zro­bić świą­teczną ka­ru­zelę dla mamy. Pa­mię­tam rów­nież, że po­my­śla­łam, iż moja ka­ru­zela wy­gląda jak wszyst­kich in­nych w kla­sie, i na­wet w tak mło­dym wieku za­sta­na­wia­łam się, dla­czego ro­dzice na­zy­wali mnie wy­jąt­kową i zdolną, choć słowa ta­kie jak „śmiała” i „uni­ka­towa” wy­po­wia­dali ści­szo­nymi gło­sami.

Tata nie spę­dził ze mną ani chwili od pół roku, mimo to był za­do­wo­lony, gdy usły­szał, że trzeci se­mestr stu­diów roz­pocznę w Ka­na­dzie. Je­stem pewna, że za­dzwoni lada dzień, za­sta­na­wia­jąc się, ja­kim cu­dem błysz­czę w nie­zbyt wy­jąt­ko­wej bluzce Ame­ri­can Eagle po­mię­dzy dwu­stu czter­dzie­stoma pię­cioma in­nymi dziew­czy­nami o imie­niu Lau­ren.

Jak w ogóle za­cząć wy­ja­śniać, w jaki spo­sób moje ży­cie mi­łos­ne – lub jego brak – zna­la­zło się w in­ter­ne­cie, te­le­wi­zji i YouTube?

Ja­kim cu­dem moje ży­cie stało się hi­sto­rią, z któ­rej na­śmiewa się cały pie­przony świat?

Rozdział 2

Nie­tz­sche był szur­nięty

Lau­ren

Ty­dzień wcze­śniej…

– Frie­drich Nie­tz­sche. Fa­scy­nu­jący ma­te­riał.

– O Boże, nie. To przy­gnę­bia­jące – mó­wię, wciąż pa­trząc w dół. – Mam ochotę się po­wie­sić! 

Za­trza­skuję Poza do­brem i złem. Od­czu­wam wielką ulgę, gdy do­staję wy­mówkę, by prze­stać czy­tać wy­zna­czoną książkę. Po­winna być za­ty­tu­ło­wana: „Poza nudą”. Na osiem­na­stej stro­nie mia­łam ochotę wy­dłu­bać so­bie oczy wi­del­cem. Ale te­raz wszystko za­czyna do­brze wy­glą­dać. Su­per.

Sto­jąca przede mną osoba to wy­soki przy­stoj­niak w nie­bie­skich dżin­sach, ob­ci­słej czar­nej ko­szulce i ja­sno­brą­zo­wej za­mszo­wej kurtce. Skóra męż­czy­zny ma piękny od­cień złota, syl­wetka jest mu­sku­larna, a w do­datku wi­dzę cze­ko­la­dowe włosy i po­ra­ża­jące piwne oczy. A kiedy się do mnie uśmie­cha i z roz­tar­gnie­niem dra­pie za­rost na pod­bródku, uświa­da­miam so­bie, że przy­po­mina mi Shawna Men­desa. Hisz­pań­ski wo­ka­li­sta był roz­koszny, ale ten tu to po pro­stu cia­cho. Je­śli Shawn Men­des jest lo­do­wym de­se­rem, to ten to bita śmie­tana na tym de­se­rze.

– Pro­szę, nie wie­szaj swo­jej ślicz­nej osoby. By­łaby wielka szkoda. A przy­naj­mniej daj się naj­pierw po­znać. – Uśmie­cha się. – Mogę się do­siąść? 

Lekki hisz­pań­ski ak­cent to naj­pięk­niej­sza me­lo­dia, jaką sły­sza­łam od wielu dni. Umysł każe od­mó­wić, ale sek­sowny uśmiech spra­wia, że mam ochotę wstać i krzyk­nąć: „Tak, tak, tak!”.

Zer­kam przez ra­mię. Moja współ­lo­ka­torka Brit­tany mó­wiła, że wstą­pimy tylko na pięć mi­nut, ale wciąż flir­tuje z bar­ma­nem. Nie dziwi mnie to, wcze­śniej za­przy­jaź­niła się z kie­rowcą au­to­busu. Na­szym kie­rowcą! Jak ona to robi?

Sta­ram się być to­wa­rzy­ska. Pró­buję po­zna­wać lu­dzi. Po­zwo­li­łam na­wet Brit­tany za­cią­gnąć się do baru poza kam­pu­sem, miesz­czą­cego się w piw­nicy z drew­nianą pod­łogą, z pa­ne­lami na ścia­nach i sta­rymi ka­wał­kami pły­ną­cymi z szafy gra­ją­cej. Po­tra­fię być to­wa­rzy­ska. Po pro­stu wolę sie­dzieć w aka­de­miku w pi­ża­mie i oglą­dać filmy z Net­flixa.

– Cóż, je­stem tu z przy­ja­ciółką – mó­wię, ner­wowo ba­wiąc się brą­zo­wym war­ko­czem. – Po­wie­działa, że pój­dziemy do bi­blio­teki, ale naj­wy­raź­niej ma inne plany… 

Ru­chem głowy wska­zuję to­wa­rzyszkę. Czy wła­śnie wy­zna­łam przy­stoj­nemu chło­pa­kowi, że wy­bie­ram się do bi­blio­teki w pierw­szy pią­tek roku aka­de­mic­kiego? Lexy mi za to przy­wali.

– Spoko, chcia­łem tylko po­ga­dać. Nie za­mie­rza­łem sta­wiać ci drinka czy coś.

– Nie? Ską­piec. 

Uśmie­cham się do niego, dumna z nowo od­kry­tej za­dzior­no­ści. Piwo, które wła­śnie koń­czę, mu­siało ude­rzyć mi wprost do głowy.

– Eee, nie, to zna­czy, je­śli chcesz drinka albo wodę… Mógł­bym ku­pić to­bie i two­jej przy­ja­ciółce… Je­śli je­steś w od­po­wied­nim wieku… 

Wkłada ręce do kie­szeni, nie wie­dząc, co da­lej po­cząć. Wska­zuję, by usiadł przy moim sto­liku. Wy­ciąga więc krze­sło, od­wraca je i siada tak, aby po­ło­żyć ręce na drew­nia­nym opar­ciu. Hmm. Nie jest jak inni. Lu­bię wy­jąt­ko­wych lu­dzi. Na­gle czuję się skrę­po­wana, wy­gła­dzam fałdkę ja­sno­nie­bie­skiej bluzki, która nie za­sła­nia mi ra­mion. Ża­łuję, że się nie prze­bra­łam, gdy Brit­tany po­sta­no­wiła mnie tu przy­cią­gnąć. Cał­kiem moż­liwe, że na le­wym cycku mam plamę po bu­dy­niu cze­ko­la­do­wym, ale nie mam za­miaru te­raz tego spraw­dzać, gdy on wpa­truje się we mnie tak in­ten­syw­nie.

– Mam dwa­dzie­ścia je­den lat. Masz mnie za młod­szą, prawda?

– Wy­glą­dasz na ja­kieś dzie­więt­na­ście, ale to kie­dyś bę­dzie ko­rzystne – od­po­wiada.

– Mó­wiono mi, że młodo wy­glą­dam, ale ni­gdy nie wy­ro­bi­łam so­bie fał­szy­wego do­wodu. W wieku dzie­więt­na­stu lat mo­głam le­gal­nie pić al­ko­hol w An­glii, bo stam­tąd po­cho­dzę, ale piwo po­sma­ko­wało mi do­piero tego roku.

– To tak jak u mnie. Zjeł­czałe do­mowe wy­wary ojca zro­biły na mnie nie­ko­rzystne pierw­sze wra­że­nie. My­śla­łem, że wszyst­kie piwa sma­kują jak stopy. 

Jego nos i usta wy­krzy­wione są jak u dzie­więć­dzie­się­cio­latka, co mnie roz­śmie­sza.

– Lau­ren – mó­wię, wy­cią­ga­jąc rękę.

Nie­mal do­daję na­zwi­sko Green, ale przy­po­mi­nam so­bie o ostrze­że­niach mamy, że nie­zna­jomy równa się nie­bez­pie­czeń­stwo, i tłu­mię to słowo, przez co wy­cho­dzi, jak­bym się krztu­siła. Cho­lera ja­sna. Musi my­śleć, że je­stem szur­nięta.

– Cześć. 

Ści­ska moją dłoń, a ja czuję, jak prąd prze­szywa moją rękę do ra­mie­nia, prze­pływa na szyję i de­kolt. Za­bie­ram dłoń szyb­ciej, niż­bym chciała.

– Sa­muel San­chez, w skró­cie Sam. Mia­łem się tu z kimś spo­tkać, ale wy­gląda na to, że mnie wy­sta­wiła. 

Zerka na te­le­fon i dąsa się, a moje serce nieco przy­spie­sza. Co za pełne usta!

– O nie, to nie­zbyt miłe. Długo ją znasz?

– Po­zna­łem w ze­szłym ty­go­dniu. Przez Tin­dera. Wy­gląda na to, że prze­su­nię­cie pal­cem w prawo było naj­gor­szym po­my­słem w tym se­me­strze.

– Nie chcę psuć ci na­stroju, ale do tej pory mi­nął do­piero pierw­szy ty­dzień se­me­stru – przy­po­mi­nam.

Śmieje się i roz­luź­nia po­ło­żone na opar­ciu krze­sła ręce.

– Za­tem sy­tu­acja może się je­dy­nie po­pra­wić – mówi. – Po­doba ci się tu­taj do tej pory? Uro­dzi­łem się na Ku­bie, ale wy­je­cha­li­śmy stam­tąd, gdy mia­łem cztery lata. Dawno tam nie by­łem. Od de­kady nie ru­sza­łem się poza Ka­nadę. Ro­dzice prze­pro­wa­dzili się tu z To­ronto, bo wy­da­wało im się, że Edwin Cove to mniej­sze i bez­piecz­niej­sze mia­sto. Za bar­dzo boją się już po­dró­żo­wać.

– Po­waż­nie? Mia­łam szczę­ście zwie­dzić sporo świata, po­nie­waż ro­dzice za­bie­rali mnie, gdy wy­jeż­dżali w ra­mach pro­gramu Le­ka­rze bez Gra­nic… To było, za­nim… tata od­szedł… – Ury­wam i pró­buję wy­my­ślić coś po­zy­tyw­nego. – Uwa­żam, że Ka­nada to naj­ład­niej­szy kraj na świe­cie. Wciąż za­chwy­cam się bla­skiem je­zior.

– A wi­dzia­łaś już Sand­banks? 

Po­doba mi się, że jest wy­star­cza­jąco spo­strze­gaw­czy i ro­zu­mie, by nie py­tać o ojca. Przy­suwa się, gdy mówi, czuję za­pach jego wody ko­loń­skiej, a może to żel pod prysz­nic. Jest dys­kretny – pi­kantny, no­wo­cze­sny, nie przy­tła­cza.

– Nie­stety nie, bo je­stem tu od trzy­na­stu dni.

Przy­glą­dam mu się uważ­nie. Szkoda, że nikt nie wy­na­lazł jesz­cze apli­ka­cji na te­le­fon wy­kry­wa­ją­cej bzdury. Chło­pak wy­daje się słodki. Godny za­ufa­nia. Ale na­prawdę nie po­win­nam zdra­dzać zbyt wielu in­for­ma­cji o so­bie ko­muś, kogo wła­śnie po­zna­łam w ba­rze.

– Wow. Je­steś tu nowa. Nie wie­dzia­łem. Po­sta­wię ci drinka. Pro­szę. Pro­wa­dzę, ale to­bie coś przy­niosę. – Wstaje, ru­sza do baru i woła przez ra­mię: – Po­wi­talny drink od stu­denta, który zbyt długo prze­mie­rza tu­tej­sze ko­ry­ta­rze! – Śmieje się. – Co ma być?

– Cóż, je­śli nie mają nic na cie­pło, spró­buję ku­fel ja­kie­go­kol­wiek piwa – od­po­wia­dam na tyle gło­śno, by usły­szała mnie Brit­tany.

Pa­trzy na mnie i bez­gło­śnie wy­po­wiada: „Wszystko w po­rządku?”. Wy­raź­nie chce, bym od­parła twier­dząco, więc mimo że wy­gląda na pi­janą, lekko ki­wam głową. Sie­dzi na wy­so­kim stołku ba­ro­wym przed ogrom­nym mar­tini, jakby to było jej zwy­cza­jowe miej­sce. Co trzy se­kundy ob­ciąga bluzkę i małą czarną skó­rzaną spód­niczkę, ob­ser­wu­jąc, jak bar­man na­lewa piwa dla mnie i coli dla Sama. Chyba ma tro­chę śliny w le­wym ką­ciku ust.

Wstaję, kładę piątkę na kon­tu­arze, biorę piwo i uno­szę je w to­a­ście.

– To było miłe, ale po­tra­fię o sie­bie za­dbać – mó­wię.

Lu­bię go i wiem, że chciał do­brze, ale wolę przy­zwo­itość od ry­cer­sko­ści. Chcia­ła­bym my­śleć, że ko­bieta może otwo­rzyć drzwi męż­czyź­nie, który ma za­jęte ręce. Na­dal za­uwa­żam, że fa­ceci pa­trzą na mnie krzywo, gdy to ro­bię.

Mu­zyka się zmie­nia, zer­kam po­nad ra­mie­niem Sama, by spraw­dzić dla­czego. Na ma­łej słabo oświe­tlo­nej sce­nie znaj­dują się dwaj gi­ta­rzy­ści i per­ku­si­sta, któ­rzy grają co­ver bal­lady Dana i Shay. Nie znam mu­zyki co­un­try tak do­brze jak bry­tyj­skiego popu, ale sły­sza­łam ten ze­spół, po­nie­waż Brit­tany ka­to­wała ich nie­ustan­nie przez cały ty­dzień, a miesz­kamy ra­zem w aka­de­miku Viola De­smond (De­sie) Hall. Będę ża­ło­wać, że nie do­pła­ci­łam za jed­no­oso­bowy po­kój.

Dziś w ba­rze za­jęte są tylko cztery sto­liki, nie wy­gląda, żeby kto­kol­wiek wy­bie­rał się na par­kiet, cho­ciaż mu­zyka na żywo bije na głowę to, co le­ciało tu wcze­śniej.

Sam trzyma ku­fel i się nie ru­sza. Pa­trzy na mnie.

– Spra­wi­łem, że po­czu­łaś się nie­zręcz­nie?! – pyta, prze­krzy­ku­jąc ze­spół.

– Nie. Po pro­stu lu­bię dbać o sie­bie, to wszystko – rów­nież pod­no­szę głos.

Nie pla­no­wa­łam spo­ty­kać się z ni­kim w tym roku, a już zwłasz­cza po lipcu, gdy Alex… To zna­czy Lexy… za­brała moje serce i zro­biła z niego prze­cier po­mi­do­rowy. Oczy­wi­ście nie­ce­lowo i cier­piała przy tym bar­dziej, niż ja kie­dy­kol­wiek będę. Cho­ciaż nie mam za­miaru umniej­szać swo­jego bólu. Na­dal się za­sta­na­wiam, czy by­łam czę­ścią pro­blemu. Wiem, że nie po­win­nam tak tego na­zy­wać. Rety. Dla­czego mi­łość musi być taka skom­pli­ko­wana? Dla­czego nie może być pro­sta?

Mimo to z ja­kie­goś po­wodu chcę do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o tym chło­paku. In­try­guje mnie. Poza tym ze­spół jest do­bry, a Brit­tany nie za­mie­rza stąd wy­cho­dzić.

– Usiądź ze mną. Chcę usły­szeć, dla­czego Nie­tz­sche cię nie usy­pia.

Sam się śmieje, upija łyk coli i po­now­nie siada na od­wró­co­nym krze­śle.

– Rzu­ci­łem kiep­skim tek­stem. Po­doba mi się część jego fi­lo­zo­fii, ale szcze­rze mó­wiąc, chcia­łem po­znać dziew­czynę czy­ta­jącą Nie­tz­schego w ba­rze co­un­try. 

W ką­ci­kach oczu two­rzą mu się ku­rze łapki, a moje po­liczki ob­lewa ru­mie­niec.

– Też go stu­dio­wa­łeś? 

W ma­łej sali jest duszno, ale piwo jest zimne i orzeź­wia­jące, dla­tego po­cią­gam spory łyk. Ze­spół gra żywą me­lo­dię, więc zbli­żamy się do sie­bie. Sam ob­ró­cił krze­sło, że­by­śmy sie­dzieli ra­mię w ra­mię, twa­rzą do ze­społu. Na­chy­lam się, by sły­szeć go le­wym uchem. Kiedy od­po­wiada, jego wargi nie­chcący mu­skają mój po­li­czek i czuję, że stają mi wło­ski na rę­kach.

– Tro­chę na pierw­szym roku, ale zmie­ni­łem zda­nie. – Od­dy­cha i pa­trzy w dół, jakby się za­sta­na­wiał, czy coś do­dać, coś bar­dziej oso­bi­stego, lecz mówi je­dy­nie: – Te­raz je­stem na trze­cim roku me­dy­cyny. Prak­ty­kuję na od­dziale ra­tun­ko­wym.

– O, świet­nie. Nie mo­głam za­pi­sać się na kie­ru­nek me­dyczny. Mam ogra­ni­czone za­ję­cia, na które mogę uczęsz­czać jako stu­dentka z wy­miany, więc po pro­stu cie­szę się swoim dru­gim ro­kiem stu­diów. Cho­dzę na fi­lo­zo­fię, a na­wet na hisz­pań­ski. 

Uśmie­cha się. Wa­ham się przez chwilę, po czym do­daję:

– Pró­buję żyć tu­taj poza swoją strefą kom­fortu.

– Tu­taj, w Ka­na­dzie, czy w ba­rze?

– I to, i to. – Chi­cho­czę. – Nie je­stem fanką ba­rów.

– Za­uwa­ży­łem, skoro go­dzinę temu lu­dzie tań­czyli do pły­ną­cej z gło­śni­ków mu­zyki, a ty sie­dzia­łaś z no­sem w Nie­tz­schem. – Śmieje się.

– Tak? Ja­kim cu­dem tego nie za­uwa­ży­łam?

Cza­sami mocno po­chła­niają mnie wy­ko­ny­wane czyn­no­ści.

– Ach, wi­dzisz, Nie­tz­sche cię oszo­ło­mił.

– Bar­dziej ochota na po­peł­nie­nie sa­mo­bój­stwa – ję­czę.

Naj­gor­sze jest to, że mu­szę prze­czy­tać tę książkę poza za­ję­ciami, a omó­wi­li­śmy już dwie­ście stron Nie­wcze­snych roz­wa­żań.

– Nie żar­tuj z sa­mo­bój­stwa, re­li­gii, po­li­tyki czy rów­no­ści płci. – Po jego to­nie po­znaję, że da­leki jest od po­wagi. – Stu­diu­jemy na du­żym uni­wer­sy­te­cie. Po­win­ni­śmy być sza­no­wa­nymi, po­rząd­nymi, wy­kształ­co­nymi ludźmi. Nic z tych rze­czy nie jest śmieszne.

– Sza­no­wa­nymi? Żar­tu­jesz, prawda? Chyba nie wi­dzia­łeś dziś dziew­czyn w sa­lo­nie na­szego aka­de­mika, gdy le­żały pół­na­gie na ple­cach i po­le­wały się pi­wem.

Sam się krzywi.

– Ach, piwne gierki. To dziew­czyny z klasą, śli­zga­jące się na wła­snych wy­mio­ci­nach… Było dziko, nie? A cie­bie to nie kręci?

– Umiem się ba­wić – mó­wię de­fen­syw­nie. – To zna­czy, kiedy chcę. Po pro­stu nie tracę w ten spo­sób kon­troli. W aka­de­miku było tak gło­śno, że po­sta­no­wi­łam pójść do bi­blio­teki. Brit­tany stwier­dziła, że mnie od­pro­wa­dzi, ale naj­pierw za­cią­gnęła mnie tu­taj… – Znów za­czy­nam ga­dać jak za­in­te­re­so­wana wy­łącz­nie na­uką ku­jonka.

– Za­tem mam się nie spo­dzie­wać, że za­tań­czysz dziś do pio­senki tego ze­społu – mówi, przy­su­wa­jąc się.

– Ni­gdy nie mów ni­gdy – rzu­cam mu do ucha, po­now­nie za­ska­ku­jąc samą sie­bie.

Rozdział 3

Mar­twi fi­lo­zo­fo­wie mogą mi sko­czyć

Sam

Oże­nię się z tą dziew­czyną.

Wiem, wiem. Mam świa­do­mość tego, co so­bie my­ślisz. Brzmię jak tan­detny ak­tor z Hol­ly­wood w kla­sycz­nym fil­mie ro­man­tycz­nym, może na­wet czarno-bia­łym, z Bin­giem Cros­bym w roli głów­nej. Czy to on tań­czył na su­fi­cie? Nie­ważne, wiem, co chcesz po­wie­dzieć.

Ja, Sam San­chez, je­stem bez­na­dziej­nym ro­man­ty­kiem. Za­wsze by­łem, za­wsze będę. Jed­nak w tym nie ma nic ro­man­tycz­nego. Pod­cho­dzę prak­tycz­nie do swo­ich uczuć i opie­ram je na tym, czego do­wie­dzia­łem się o Lau­ren w ciągu ostat­nich go­dzin pod­czas roz­mowy z nią. A sy­tu­acja? Jest naj­praw­do­po­dob­niej bez­na­dziejna. Da­waj­cie ką­pie­lówki i koło ra­tun­kowe, za­raz utonę w mo­rzu bez­na­dziei.

Lau­ren jest piękna, by­stra, nie­za­leżna, za­bawna. Cał­ko­wi­cie spoza mo­jej ligi, mimo to na­dal sie­dzi tu ze mną. To mój szczęś­liwy wie­czór. Zna­jąc sie­bie, spie­przę wszystko i po­niosę po­rażkę. ¡Me res­bala! Mam to gdzieś. Mu­szę zdo­być jej nu­mer te­le­fonu. Nie każ­dego dnia spo­tyka się taką ko­bietę.

Ze­spół ma prze­rwę, więc to ide­alna chwila, by po­roz­ma­wiać z nią swo­bod­nie. Lau­ren ob­ró­ciła krze­sło, by sie­dzieć twa­rzą do stołu, więc idę w jej ślady. Za­do­wo­lony, że zo­stała, pod­no­szę czarny ple­cak z pod­łogi, kładę go na trze­cim krze­śle i py­tam, czy na­pije się ko­lej­nego piwa.

– Boże, nie, dzięki. To moje dru­gie. Je­śli nie będę uwa­żać, wy­lą­duję na par­kie­cie.

– Jak twoja przy­ja­ciółka? 

Ru­chem głowy wska­zuję na dziew­czynę, która na­dal flir­tuje z bar­ma­nem. Lau­ren prze­wraca oczami i wzdy­cha.

– Ści­śle rzecz bio­rąc, Brit­tany nie jest moją przy­ja­ciółką. Ko­le­żanką z przy­musu. Je­ste­śmy współ­lo­ka­tor­kami. My­śla­łam, że idziemy do bi­blio­teki, pa­mię­tasz? Po­de­szła mnie.

Śmieję się mi­mo­wol­nie.

– A po czym się zo­rien­to­wa­łaś? Po tym, że na każ­dym stole są dzbanki z pi­wem za­miast ksią­żek? A może dla­tego, że w ką­cie stoi stół do bi­lardu, a po­wi­nien sie­dzieć bi­blio­te­karz?

– Oczy­wi­ście zo­rien­to­wa­łam się, że to nie jest bi­blio­teka, jesz­cze gdy by­ły­śmy na ze­wnątrz. – Śmieje się. – Opie­szale tu we­szłam, ma­jąc na­dzieję, że roz­mowa z Ja­so­nem nie po­trwa za długo.

Opie­szale. Uwiel­biam jej do­bór słów. Naj­wy­raź­niej jest oczy­tana. Je­stem za­hip­no­ty­zo­wany jej ustami, tym, jak po­ru­szają się ró­żowe wargi, gdy mówi. Mu­szę dys­kret­nie po­pra­wić dżinsy. Wszystko w niej mnie pod­nieca. Lau­ren mu­siała wziąć moje mil­cze­nie za ob­razę, po­nie­waż do­daje:

– Oczy­wi­ście do­stą­pi­łam za­szczytu po­zna­nia cie­bie, ale na­prawdę chcia­łam po­czy­tać dziś Nie­tz­schego.

Kręcę głową, prze­su­wa­jąc pal­cami po za­ro­ście, pró­bu­jąc zwer­ba­li­zo­wać my­śli.

– Dzięki, ale je­stem zdez­o­rien­to­wany. My­śla­łem, że oca­li­łem cię od nie­chyb­nej śmierci.

– Tak! – Do­pija piwo i sta­wia szklankę na stole tak mocno, że nie­mal ją roz­bija. – Jest wiel­kim nu­dzia­rzem, ale i tak mu­szę do po­nie­działku prze­czy­tać tę książkę. Dla­czego mu­simy stu­dio­wać dawno zmar­łych fi­lo­zo­fów? No dla­czego?

Jest uro­cza, gdy się wku­rza.

– Po­nie­waż mó­wią nam, jak żyć – stwier­dzam.

– Jak żyć? Jak żyć?! Prze­cież on nie żyje! Mar­twi fa­ceci nie mogą mó­wić, jak żyć! – Za­czyna lekko beł­ko­tać.

Przy­gry­zam dolną wargę, by się nie ro­ze­śmiać.

– W do­datku chcę, że­byś wie­dział, Sa­mie San­che­zie – tracę nieco od­dech, gdy prze­ciąga nieco M w moim imie­niu – że mam na pieńku ze wszyst­kim, co Nie­tz­sche mówi o zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­nej wiel­ko­ści. Twier­dzi, że aby stać się kimś wiel­kim, mu­simy prze­zwy­cię­żyć sie­bie i od­dzie­lić się od tłumu.

– A co w tym złego? – Przy­su­wam się. – We­dług mnie in­dy­wi­du­al­ność jest wspa­niała.

– Cóż, po pierw­sze, Nie­tz­sche nie miał in­ter­netu. Wszy­scy pró­bują osią­gnąć te­raz wiel­kość w sieci i nic im z tego nie wy­cho­dzi.

– Wolne żarty. – Śmieję się, sta­ra­jąc się za­im­po­no­wać jej moją ogra­ni­czoną wie­dzą na te­mat bry­tyj­skich po­wie­dzo­nek.

– Prawda? – Prze­chyla nieco głowę. – Hej. Znasz bry­tyj­ski. – Przy­suwa się z ra­do­ścią w oczach.

– Bar­dzo słabo. Wiem, że je­cie ban­gers and mush, czyli kieł­ba­ski z ziem­nia­kami.

– Do li­cha, nie! To rze­czy dla se­nio­rów. Cóż, moja sio­stra Na­ta­lie to lubi, ale jest mę­żatką i ma dzieci, więc moim zda­niem jest stara.

Cie­szę się, że mogę od­kryć tę pa­skudną stronę słod­kiej Lau­ren. Jest za­bawna.

– Moim ulu­bio­nym da­niem jest pizza. Na gru­bym cie­ście. Żad­nego gów­nia­nego cien­kiego cia­sta. Pizza na gru­bym jest od­lo­towa. 

Na­wija koń­cówkę dłu­giego war­ko­cza na dwa palce i pa­trzy na mnie przy ostat­nich sło­wach. Coś prze­myka w jej spoj­rze­niu. Wy­daje się, jakby na­gle przy­po­mniała so­bie, że nie je­stem z jej ro­dziny. Przy­glą­da­jąc się temu, my­ślę, że za­milk­nie, ale ku mo­jemu zdzi­wie­niu mówi da­lej: 

– Cho­dzi mi o to, że je­śli zo­sta­li­śmy tak bar­dzo oświe­ceni przez mar­twych fi­lo­zo­fów, okrop­nie spie­przy­li­śmy sprawę, nie wy­ko­rzy­stu­jąc ich wie­dzy do za­dba­nia o do­bro­byt i po­kój na tej pla­ne­cie.

Za­czy­nam z roz­ba­wie­niem ki­wać głową, ale w po­ło­wie jej zda­nia roz­lega się trzask. Wy­daje się, że za nami otwarto sporą bu­telkę szam­pana. Chwila… te­raz brzmi to tak, jakby do baru wpa­dli stra­żacy i za­częli po­le­wać nasz sto­lik.

– Rany bo­skie i wszy­scy święci! – krzy­czy za­sko­czona Lau­ren, krzy­wiąc się z obrzy­dze­nia, gdy pod­rywa się z krze­sła, które z hu­kiem lą­duje na pod­ło­dze.

Jest mo­kra od piany – jak ko­ciak po bu­rzy, który otrze­puje fu­tro, po­ru­sza­jąc wi­bry­sami. Nie­mal wy­obra­żam so­bie, że chowa się pod sto­łem, li­żąc łapkę, pró­bu­jąc od­zy­skać god­ność. Kaszlę, by ukryć roz­ba­wie­nie z po­wodu jej uroku, i przy­po­mi­nam so­bie, aby po po­wro­cie do sie­bie prze­czy­tać cały słow­nik bry­tyj­skiego slangu.

Czuję, że piana leci i na moją głowę, ale w tej chwili żadne przy­gry­za­nie wargi czy ka­szel nie za­ma­skują mo­jej we­so­ło­ści. Wstaję, biorę z blatu książkę Lau­ren i wrzu­cam ją do swo­jego ple­caka. Dziew­czyna stoi nie­ru­chomo jak po­sąg, pa­trzy na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Pół se­kundy póź­niej wy­rzuca mo­kre od piwa ręce w górę i kręci się, do­łą­cza­jąc do mnie w gło­śnym śmie­chu. Lu­dzie krzy­czą i pró­bują bez­sku­tecz­nej ucieczki – no chyba że po­pę­dzą do drzwi, ale zdaje się, że nie mogą tego zro­bić. Pod­łoga po­kryta jest śli­ską pianą, a sprawca – błysz­czący keg, który pękł – spry­skuje wszyst­kich w od­le­gło­ści dwóch me­trów.

– Co za mar­no­traw­stwo do­brego piwa! – krzy­czę, przy­glą­da­jąc się, jak klienci ocie­rają ko­szul­kami twa­rze.

Bar­man dziel­nie rzu­cił się do zbior­nika, aby pla­sti­ko­wym ko­szem za­ta­mo­wać wy­pływ, ale jego wy­siłki są da­remne. Cały już prze­mókł. Brit­tany wciąż sie­dzi przy kon­tu­arze i cała mo­kra śmieje się z Ja­sona.

– Piąt­kowa im­preza w pia­nie! Pla­no­wa­li­śmy to! Na­prawdę! – krzy­czy Ja­son do wszyst­kich, ma­cha­jąc sza­leń­czo rę­kami, gdy grupa stu­den­tów za­czyna śli­zgać się w pia­nie. Kilku z nich zdaje się zmie­rzać do wyj­ścia. – Wra­caj­cie! Zli­zuj­cie z pod­łogi, jest za darmo! – Śmieje się.

Ze zło­tego ba­niaka piwo try­ska w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Sto­imy z Lau­ren pod piw­nym prysz­ni­cem, ga­piąc się na całą scenę, aż przy­po­mi­nam so­bie o swoim nie­bie­skim pa­ra­solu. Biorę go z krze­sła, otwie­ram i trzy­mam nad Lau­ren, która pa­trzy na mnie i po­syła mi słodki uśmiech. Przy­suwa się, aby­śmy oboje zna­leźli się pod pa­ra­so­lem.

Za­tem w taki spo­sób spę­dzam swój pierw­szy piąt­kowy wie­czór na trze­cim roku me­dy­cyny na FTU. Pod nie­bie­skim pa­ra­so­lem, w stru­mie­niach piw­nego prysz­nica z piękną dziew­czyną.

3

– Na pewno zdo­łasz sama wnieść ją po scho­dach?

– Tak, dam radę.

Pa­trzę na sie­dzącą obok mnie na miej­scu pa­sa­żera Lau­ren, po czym na Brit­tany, która pół­przy­tomna znaj­duje się na tyl­nym sie­dze­niu mo­jego sta­rego pi­kapa i mam­ro­cze ja­kieś bzdury. Z le­wej strony ust ciek­nie jej ślina, jedna noga zwisa z otwar­tego okna.

– Ju­stin to moje ko­cha­nie. Jest mój, więc ona nie może mieć jego ani jego dziecka, skoro on jest mój… – bre­dzi, mla­ska­jąc.

– Wszystko z nią do­brze? 

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź Lau­ren, od­pi­nam pas, obie­gam auto, wkła­dam jej nogę do środka i otwie­ram drzwi. Za­par­ko­wa­łem bez­po­śred­nio przed Viola De­smond Hall i wiem, że mu­szę się spie­szyć, aby nie do­stać man­datu za za­trzy­ma­nie się na za­ka­zie.

– Dam radę, dam radę – po­wta­rza sta­now­czo Lau­ren, pró­bu­jąc pod­nieść głowę Brit­tany, po­cią­ga­jąc ją na bok.

Mamy tu nie­złe przed­sta­wie­nie, skoro ma na so­bie mini i naj­wy­raź­niej jest tą słynną Brit­tany, która nie uznaje bie­li­zny. To zde­cy­do­wa­nie nie jest sty­lowe, a poza tym jej skóra, włosy… wszystko śmier­dzi bro­wa­rem.

Je­stem pe­wien, że sam tak pachnę, choć za­pewne przy­zwy­cza­iłem się do tej woni. Per­so­nel baru dał Lau­ren ko­szulkę uni­wer­sy­tec­kiej dru­żyny rugby, po­nie­waż jej bluzka i dżinsy cał­ko­wi­cie prze­mo­kły. Te­raz ma na so­bie tylko ją – jest jak su­kienka, sięga jej do po­łowy uda – i buty do ko­stek. Rów­nie do­brze mógł­bym się przy­znać do pi­cia, po­nie­waż, gdy pa­trzę na nią w tym stroju, lekko kręci mi się w gło­wie.

– Je­stem fanką Bie­bera! – skrze­czy Brit­tany, ko­piąc tak wy­soko, że nie­mal tra­fia mnie w twarz.

Lau­ren prze­wraca oczami i wzdy­cha.

– Rany bo­skie, Sam, nie po­ra­dzę so­bie. Mo­żesz po­cią­gnąć ją za nogi, a ja spró­buję ją stąd wy­pchnąć?

– Chodź tu do mnie. – Stę­kam, wy­cią­ga­jąc Brit­tany z sa­mo­chodu. – Po­móż mi zła­pać jej… eee… dolną część ciała, gdy wyj­dzie. 

Chyba stra­ciła przy­tom­ność, co po­może przy nie­sie­niu jej po scho­dach.

Kiedy Lau­ren trzyma jej łydki, a ja pod­trzy­muję plecy i głowę, udaje nam się wnieść ją ze dwa­dzie­ścia stopni pod drzwi, ale te­raz dziw­nie od­dy­cha. Mam na­dzieję, że to nie za­tru­cie al­ko­ho­lowe. Może po­wi­nie­nem za­dzwo­nić…

– Bleee…

Okej. Już nie mu­szę mar­twić się za­tru­ciem al­ko­ho­lo­wym. Kiedy wy­mio­tuje, oboje je­ste­śmy za­sko­czeni, więc upusz­czamy ją na be­ton. Na­wet nie ję­czy. Zwija się w kłę­bek, jakby za­mie­rzała się zdrzem­nąć. Od­su­wam się o krok. Es una po­rqu­ería. Te­raz śmier­dzi tu pi­wem i chle­wem.

– Wiesz co? Ona jest okropna, ale ty je­steś świetną przy­ja­ciółką – stwier­dzam.

– Współ­lo­ka­torką – po­pra­wia mnie. – Eee, Sam! Twoje buty! 

Wy­gląda na zmar­twioną, a jed­no­cze­śnie śmieje się gło­śno, gdy wy­ko­nuję nie­zręczny ta­niec na rzy­gach. Jej po­liczki są czer­wone, za­krywa usta, że­bym nie wi­dział jej we­so­ło­ści, ale na pewno się śmieje.

– W po­rządku, i tak są stare – mó­wię, uno­sząc górną wargę, aby nie ata­ko­wał mnie smród.

– Pro­szę! – Otwiera zie­lony ple­cak z mo­krymi ciu­chami, wyj­muje mały biały ręcz­nik. – Z si­łowni. Mo­żesz wy­trzeć nim buty.

– Dzięki.

Ścią­gam tyle wy­mio­cin, ile mogę do­się­gnąć, na­stęp­nie za­uwa­żam śmiet­nik przy drzwiach, więc pod­cho­dzę do niego, aby wy­rzu­cić ręcz­nik. Kiedy wra­cam, Lau­ren udaje się po­sta­wić Brit­tany. Dziew­czyna trzyma ją te­raz mocno w ta­lii. Stopą udało się jej na­wet otwo­rzyć prze­szklone drzwi.

– Ra­dzisz so­bie. – Uśmie­cham się.

– Te­raz tak, dzięki to­bie – od­po­wiada z uśmie­chem.

– Za­tem prysz­nice z piwa i rzy­go­win to do­bra za­bawa, co?

– Ra­czej tego nie za­po­mnę.

– Mógł­bym do­stać twój nu­mer? Chciał­bym się spo­tkać gdzieś… gdzie bę­dzie mniej­szy ba­ła­gan.

– Mo­gli­by­śmy spró­bo­wać… Tylko… nie za bar­dzo lu­bię pi­sać… i… – Pa­trzy pod nogi, na­stęp­nie za drzwi. My­ślę o tym sa­mym: uczel­niany sys­tem ochrony. – Chyba w każ­dej chwili za­cznie wyć alarm.

– Na­prawdę szybko – mó­wię. – I bę­dziemy mo­gli po­ga­dać. Jak sta­rzy lu­dzie.

Lau­ren ma za­jęte ręce, więc wyj­muję ko­mórkę i otwie­ram li­stę kon­tak­tów.

– Chcia­ła­bym. Okej. Chyba to pięć, cztery, osiem… cztery, zero, zero, dwa.

Po­wta­rzam cy­fry.

– Mam. Dzięki, Lau­ren, miło było cię po­znać. Mam wielką na­dzieję, że Brit­tany prze­żyje ju­trzej­szy po­ra­nek.

– Ja rów­nież. Nie mogę się do­cze­kać, aby wró­cić do lek­tury…

Pusz­cza do mnie oko, ale to wy­star­czy, by roz­bu­dzić eks­cy­ta­cję na kilka dni. Za­raz jed­nak wcho­dzi za szklane drzwi, a ochro­niarz po­maga jej wnieść ko­le­żankę po scho­dach i wszy­scy zni­kają mi z oczu.

Ni­gdy wcze­śniej się tak nie czu­łem. Scho­dzę do auta, jak­bym bu­jał w ob­ło­kach, dziś z pew­no­ścią nie za­snę. Będę od­twa­rzał w my­ślach wszystko, co po­wie­działa, jak­bym pusz­czał film. Może ze dwa, trzy razy. Będę się za­sta­na­wiał, czy po­wie­dzia­łem wła­ściwe rze­czy. Mu­szę wie­dzieć, że po­szło tak, jak po­winno. Wie­dzieć, że to amor a pri­mera vi­sta – mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia.

Rozdział 4

A wtedy Zło­to­włosa za­py­tała: „Kto się gził w moim łó­żeczku?”

Lau­ren

Ze snu wy­rywa mnie bru­talny dzwo­nek te­le­fonu. Mam gdzieś, że to me­lo­dia uspo­ka­ja­jąca jak zie­lona ja­poń­ska her­bata, jak okre­śla to Brit­tany, bo rów­nie do­brze mógłby to być mor­moń­ski chór śpie­wa­jący Ama­zing Grace, a i tak nie byłby wy­star­cza­jąco spo­kojny. Jest so­bota, a so­boty stwo­rzono do spa­nia. Te­raz na­wet nie pa­mię­tam, co mi się śniło. Coś o tym, że ska­ka­łam na tram­po­li­nie, trzy­ma­jąc się za ręce z człon­kami boys­bandu BTS. Na­sza tram­po­lina zmie­niła się na­gle w wielką cy­na­mo­nową droż­dżówkę. Po­dej­rze­wam, że je­stem po pro­stu głodna czy coś.

Po­woli się ob­ra­cam, wy­obra­ża­jąc so­bie, że mama głasz­cze mnie po gło­wie, by mnie obu­dzić, a na górę wpływa za­pach sma­żo­nego boczku. To, czemu mu­szę sta­wić czoło, jest kosz­ma­rem.

– Ja­son spraw­dza, co z nami! Czyż to nie słod­kie? – Brit­tany chi­cho­cze, za­sła­nia­jąc te­le­fon.

Wy­daje jej się, że szep­cze, ale woła cho­ler­nie gło­śno. Jest już ubrana – je­śli stro­jem można na­zwać top z głę­bo­kim de­kol­tem i zno­szone leg­ginsy. Sie­dzi po tu­recku na łóżku na­prze­ciwko mo­jego, zbyt świeża jak na ko­goś, kto wczo­raj opróż­nił za­war­tość swo­jego żo­łądka na mo­jego no­wego przy­ja­ciela.

– Ech, odejdź. W mordę jeża! – ję­czę.

– Cza­sem mó­wisz dziwne rze­czy – sy­czy, ale je­stem zbyt wy­koń­czona, żeby wy­ja­śniać.

Leżę na ple­cach, na­kry­wam twarz po­duszką. Nie wi­dzę, czy Brit­tany się ob­ra­ziła, ale za­raz sły­szę trza­śnię­cie drzwiami. Przy­naj­mniej zo­sta­łam sama.

Uwiel­bia­łam bu­dzić się w so­bot­nie po­ranki, gdy ro­dzice wciąż byli ra­zem. Mama przy­cho­dziła gła­skać mnie po wło­sach, mó­wiła ci­cho: „Chodź, ko­cha­nie, na śnia­danko”, po czym, gdy nie gra­mo­li­łam się z łóżka, wo­łała tatę. Przy­cho­dził i za­czy­nał mnie ła­sko­tać, aż mu­sia­łam na­rzu­cić na głowę po­duszkę i na­cią­gnąć wszyst­kie koce. Mama naj­pierw się śmiała, po­tem mó­wiła ta­cie, by prze­stał.„Obudź się i idź do pracy, by za­ro­bić na swoje utrzy­ma­nie” – żar­to­wał. Przy­cho­dziła za­spana Na­ta­lie, pro­sząc, by­śmy tak nie ha­ła­so­wali. Na dole cze­kał dzba­nek kawy, a ku­szący za­pach skwier­czą­cego na ku­chence boczku uno­sił się po scho­dach i pły­nął wprost do mo­jego łóżka. Wszystko było ide­al­nie, do­póki tata nie po­znał De­nise – pięk­nej, dwie de­kady młod­szej niż mama Fran­cuzki, przez co mo­gły­by­śmy być sio­strami, wiem, ohyda – która za­żą­dała wszyst­kiego, nie ba­cząc na świę­tość ro­dziny. Jest jak Vol­de­mort, ale bar­dziej podła.

Tata stwier­dził, że po­peł­nił błąd, ale za­miesz­kał z tą po­myłką mie­siąc po tym, jak nam o niej po­wie­dział. W e-ma­ilu do mnie na­pi­sał, że z mamą ni­gdy nie był szczę­śliwy. Ni­gdy? Za­tem całe na­sze ży­cie było kłam­stwem i wy­my­słem? Od­pi­sa­łam, że moim zda­niem ma kry­zys wieku śred­niego lub cierpi z po­wodu nie­do­tle­nie­nia mó­zgu albo jedno i dru­gie na­raz. Nie roz­ma­wia­li­śmy od Wiel­ka­nocy, kiedy pró­bo­wał do mnie za­dzwo­nić, ale nie ode­bra­łam.

Na­ta­lie wy­ba­cza chęt­niej niż ja. Co ty­dzień cho­dzi na brun­che z tatą i De­nise, ale nie po­wie­działa o tym ma­mie. Nie je­stem pewna, dla­czego pró­buje na­wią­zać ja­ką­kol­wiek re­la­cję z tą ko­bietą – z wy­jąt­kiem tego, że De­nise pra­cuje w branży mo­do­wej, a moja sio­stra chce zo­stać pro­jek­tantką. Mówi, że po­win­nam spoj­rzeć na całą sy­tu­ację także z per­spek­tywy taty. Mał­żeń­stwo to ciężka praca, a może on nie chciał tak bar­dzo ha­ro­wać. Nie są­dzę, by sam spo­glą­dał na wszystko oczami mamy, mo­imi czy Na­ta­lie. Wy­daje mi się, że po pro­stu od­daje się speł­nia­niu wła­snych po­trzeb.