Księżycowe blizny - Katarzyna Clio Gucewicz - ebook

Księżycowe blizny ebook

Katarzyna Clio Gucewicz

0,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Date Masamune był jednym z najbardziej charyzmatycznych dowódców okresu jednoczenia Japonii (1568–1603)…

… ale w roku 1571 ma pięć lat i jest całkiem zwyczajnym chłopcem – jeśli nie liczyć faktu, że jest synem daimyō w prowincji Mutsu. Tymczasem nad jego głową powoli gromadzą się czarne chmury, tym bardziej, że w kraju, od lat pogrążonym w wojnie, rozpoczął się proces ustalania nowego układu sił, wyłaniania zwycięzców i przegranych, a na dodatek w okolicy wybucha zaraza. Aby przetrwać trudne chwile, mały Bontenmaru – bo tak brzmiało dziecięce imię Masamune – będzie potrzebował wiernego i lojalnego towarzysza i opiekuna. Czy piętnastoletni Kagetsuna podoła tej odpowiedzialności?

Księżycowe blizny to nie tylko fabularyzowana biografia młodego Masamune; to także dopracowany w najmniejszych szczegółach obraz Japonii z czasów, gdy kraj był podzielony na wiele zwalczających się nawzajem księstw, władza szogunatu Ashikaga dogorywała, a w umysłach ludzi choroby były dziełem demonów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 438

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne i elekroniczne:

Krzysztof Wosiński

Ilustracja na okładce:

©Arak Rattanawijittakorn/Shutterstock & ©Tithi Luadthong/Shutterstock

Ilustracje w książce:

©Katarzyna Wasylak

Copyright © for Polish edition by Katarzyna Gucewicz

© for Polish edition by Wydawnictwo Kirin

Wydawca, sprzedaż hurtowa i wysyłkowa:

Wydawnictwo Kirin

tel. 51 636 78 55

www.kirin.pl

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa:

www.sklep.kirin.pl

www.ksiegarniajaponska.pl

Wydanie I elektroniczne

Bydgoszcz 2019

ISBN 978-83-62945-85-6

Przedmowa

W utworze zachowuję pewne charakterystyczne cechy języka japońskiego, takie jak kolejność imion i nazwisk oraz honoryfikatory.

W Japonii, przedstawiając się bądź mówiąc o kimś, używa się nazwiska przed imieniem. Główny bohater opowieści nazywa się Katakura Kagetsuna, przy czym nazwiskiem jest Katakura.

Honoryfikatory (tytuły grzecznościowe) to przyrostki, które dodaje się do imienia lub nazwiska i które określają stosunek mówiącego do osoby, do której się zwraca bądź o której się wypowiada. Honoryfikatory, które występują w tekście: -sama – używane w stosunku do osoby, która zajmuje wyższą pozycję społeczną i którą darzy się szacunkiem (np. władca, członkowie jego rodziny, przełożony itp.); -dono – odpowiednik „pan”, ”pani” (np. inny samuraj, obcy władca, nieznajoma osoba itp.); -sensei – dosł. nauczyciel (stosowane wobec nauczycieli, lekarzy, kapłanów itp.)

Niektóre określenia, zwłaszcza nieposiadające odpowiednika w języku polskim, pozostawiłam w wersji oryginalnej z użyciem tzw. zmodyfikowanej latynizacji Hepburna. Samogłoski z makronem czyta się jako długie: ā jako aa, ē jako ee, ū jako uu, ō jako oo. Większość spółgłosek ma swoje odpowiedniki w języku polskim; „j” w wymowie jest najbardziej zbliżone po polskiego „dź”, „sh” – do polskiego ś, „ch” – do polskiego „ć”; „w” czytamy jako „ł”, „y” jako „j”, „ts” jest bliskie naszemu „c”, a „z” – „dz”.

Wiek bohaterów przedstawiony jest według ówczesnej rachuby japońskiej, która zakłada, iż dziecko w momencie urodzenia ma jeden rok i rozpoczęcie kolejnego roku kalendarzowego dodaje mu kolejny. Jeśli więc bohater urodził się (według zachodniej rachuby) we wrześniu danego roku, wówczas już w styczniu będzie uznawany za dwulatka (miesiące księżycowe dodatkowo nieco komplikują tę kalkulację). Akcja powieści rozgrywa się w roku 1571, a więc według japońskiego sposobu liczenia lat jej bohaterowie mają pięć i piętnaście lat.

Katarzyna Clio Gucewicz

Księżycowe blizny

Wpatrzonym w księżyc

Spotkanie

Zmierzch nadciągał nad Ungan-ji nieubłaganie. Grunt pogrążył się już w cieniu, ostatnie promienie słońca muskały jedynie szczyt świątyni, karmazynową czerwienią barwiąc rzeźbione belki dachu. Wnętrze wypełnione było tym szczególnym rodzajem mroku, który pozwala rozpoznać zarys kształtów i daje poczucie, że światło gdzieś jeszcze istnieje. Mnisi dopiero rozpalali wieczorne ognie, które już za chwilę ciepłym blaskiem opromienią przybytek i podkreślą jego miękki spokój. Wieczne lampki przed posągami buddów płonęły niezależnie od pory dnia i nocy, choć ich jasność nie czyniła boskich obliczy bardziej doskonałymi.

Kagetsuna nie przyglądał się posągom ze szczególnym zaangażowaniem. Miał nadzieję, że ktokolwiek mógł go widzieć, wybaczy mu to. Szybkim krokiem przemierzał sale kompleksu, starając się nie zwracać na siebie uwagi – o ile jedno nie wykluczało drugiego, doszedł poniewczasie do wniosku. Mnisi jednak nie odrywali się od swojego zajęcia, jakby było ono jedynie inną formą medytacji. Ich ruchy naznaczone były pełnym przekonania spokojem, twarze uśmiechnięte, oczy być może wpatrzone w nirwanę. Mimo wszystko Kagetsuna spróbował zwolnić kroku – i uciszyć skrzypienie podłogi pod stopami.

Nie spieszyłby się tak, gdyby nie pora. Właściwie tylko dlatego, że znał swojego gospodarza, nie odłożył wizyty na jutro – odwiedziny o tak późnej godzinie nie licowały z etykietą. Teraz mógł się tylko łajać za lekkomyślność. Nie przypuszczał, że droga zajmie mu aż tyle czasu, i to bez większych postojów…

Zatrzymał się w pół kroku i po chwili namysłu spróbował przejrzeć się w polerowanej złotej płycie za plecami Kannon, mając nadzieję, że miłosierne bóstwo wybaczy mu to świętokradztwo. Znajomy czy nie, szacunek należał się taki sam. Czy włosy mu się nie potargały? Na ostatnim odcinku pędził przecież galopem. Przygładził czuprynę i poprawił ubranie.

„Doprawdy, trochę ogłady, Katakura Kagetsuna. Jesteś już prawie mężczyzną, więc nie zachowuj się jak dzieciak na podwórku”, pomyślał.

Doprowadził się do porządku, na ile było to możliwe w tym przytłumionym świetle. Przywołał na twarz poważny wyraz – ściągnął brwi i zacisnął usta – i z uniesioną głową wkroczył do następnego pomieszczenia. I niemal od razu stanął, zdumiony.

Spodziewał się ujrzeć kolejnych mnichów, zajętych uduchowioną krzątaniną, tymczasem jego oczom ukazał się mały, najwyżej pięcioletni chłopiec, jakoś zupełnie niepasujący do wieczornej atmosfery świątyni.

Zmrużył oczy, przyglądając się małej postaci. Chłopiec nie wyglądał, jakby się zgubił. Stał przed posągiem Fudō Myō-ō i wpatrywał się weń z uśmiechem. Kagetsuna zmarszczył czoło, przenosząc wzrok na przerażający wizerunek bóstwa. Jak dziecko mogło tak spokojnie przyglądać się srogiemu bóstwu, na które wielu dorosłych nie potrafiło patrzeć bez lęku…? Płomyk lampki pełzał po złotej powierzchni, sprawiając, że oblicze Fudō zdawało się jeszcze bardziej żywe… jeszcze bardziej gniewne... Cienie migotały w załamkach jego szaty, wywołując iluzję ruchu. A chłopiec nie odrywał od niego wzroku i wciąż się uśmiechał!

„Ach, chyba że nie rozumie”, pomyślał Kagetsuna z pewną ulgą, jednak słowa malca, który odezwał się w tym momencie, uświadomiły mu, że był w błędzie.

– On tylko wygląda groźnie – głos chłopca zabrzmiał czysto i wyraźnie, jak mają w zwyczaju mówić dzieci w jego wieku. – Tak naprawdę jest łagodny i spokojny.

Kagetsuna mrugnął. Jeśli czegoś się spodziewał, to na pewno nie tego, że jakieś dziecko będzie mu objaśniać tajniki buddyjskiego panteonu. Jednak jego zdumienie miało tylko wzrosnąć, kiedy chłopiec – który zdążył w międzyczasie na niego spojrzeć – kontynuował:

– Ty też wyglądasz groźnie – powiedział i ponownie się uśmiechnął, patrząc na niego z uwagą.

Dwie myśli przeszły Kagetsunie przez głowę jednocześnie: że chyba przesadził ze strojeniem poważnej miny, jaką zamierzał zaprezentować przy spotkaniu z kapłanem, oraz że niedopowiedziana część zdania mogła być i w jego przypadku prawdą. Nawet jeśli nie do końca odpowiadało to jego ambicjom – w końcu jaki piętnastolatek chce być łagodny i spokojny, skoro większość jego rówieśników pragnie raczej służyć swemu panu i dokonywać bohaterskich czynów w jego imieniu?

Chłopiec patrzył na niego z zaciekawieniem i dopiero teraz Kagetsuna uświadomił sobie, że nie robi dobrego wrażenia. Nie żeby mogło mu zależeć na zrobieniu wrażenia na maluchu – z tego już wyrósł; po prostu niezależnie od sytuacji wypadało zachować się z dumą i godnością, a stanie i gapienie się bez słowa raczej nie zaliczało się do tego rodzaju postawy. Problem w tym, że nie wiedział, co powiedzieć – w obecności tego osobliwego dziecka czuł się po prostu nieswojo. Podniósł wzrok i ponad ciemną główką chłopca znów spojrzał na posąg.

– Lubisz Fudō Myō-ō? – zapytał, po czym wrócił wzrokiem do malca.

Odpowiedzią było energiczne, tym razem bardzo dziecięce kiwnięcie głową. W oczach chłopca zabłysło coś na kształt autentycznego uwielbienia. Kagetsuna znów się zastanowił. Dzieciom bardziej pasowały Jizō albo Kannon, jeśli więc ten chłopiec miał istotnie powód, dla którego to właśnie srogi bóg ognia stał się obiektem jego afirmacji, musiał być naprawdę niezwykły. Wypadało się chociaż dowiedzieć kto to. A do tego trzeba się samemu przedstawić.

– Jestem Katakura Ka… – zaczął, jednak jego słowa zagłuszył wysoki kobiecy głos, który w tym momencie dobiegł z korytarza.

– Bontenmaru-sama! Gdzie jesteś? Bontenmaru-sama!

Kagetsuna zauważył, że chłopiec ledwo dostrzegalnie skrzywił się. Zaraz jednak jego twarz przybrała spokojny, niemal uroczysty wyraz. Bardzo dostojny, doszedł do wniosku Kagetsuna, uświadamiając sobie nagle z całkowitą pewnością, że ma przed sobą wysoko urodzone dziecko. I nie miało to nic wspólnego z pełnym szacunku tonem, w jakim się do niego zwrócono.

Poza tym… Bontenmaru? Cóż to za imię? Rodzice chłopca musieli pokładać w nim wielką nadzieję, skoro za patrona wybrali mu buddyjskiego stworzyciela świata i pogromcę demonów…[1]

Do pomieszczenia weszła właścicielka głosu i wydała cichy okrzyk. Kagetsuna odwrócił głowę w jej stronę, zwalczając chęć cofnięcia się o krok. Nie czuł się swobodnie w towarzystwie kobiet, a to, że nie mogła być wiele starsza od niego, niczego nie zmieniało. Szybko jednak zrozumiał, że jego obawy, jakiekolwiek by były, są zupełnie zbędne, ponieważ dama nie zaszczyciła go ani jednym spojrzeniem i równie dobrze mogłoby go tam wcale nie być.

– Bontenmaru-sama! – powtórzyła kobieta z ulgą, ale i pewnym nieśmiałym napomnieniem, ujrzawszy chłopca. – Twoja czcigodna matka prosi cię do siebie. Przybyła w odwiedziny, chce spędzić cały ten czas z tobą. Proszę, chodź ze mną.

Kagetsuna zauważył, że pogodny wyraz zniknął z twarzy chłopca; właściwie nie tyle zniknął, ile po prostu rozmył się. Jego oczy pociemniały, zupełnie jakby zgasły gdzieś gwiazdy, błyszczące jeszcze chwilę temu, gdy malec opowiadał o Fudō. Jego ramiona opadły, ale posłuchał damy, która pełnym gracji ruchem zgarnęła poły wytwornej szaty, robiąc mu miejsce.

W drzwiach chłopiec przystanął, zupełnie jakby o czymś sobie przypomniał, i odwróciwszy się w stronę Kagetsuny, złożył mu grzeczny ukłon. Ku uldze tego ostatniego, który bez namysłu odwzajemnił gest, na twarzy malca znów zagościł przy tym pewien wątły uśmiech. Dziewczyna, najwyraźniej dopiero teraz go zauważając – albo postanawiając go zauważyć – omiotła go spojrzeniem, po czym wyszła z pomieszczenia, lekko marszcząc nos.

– Bontenmaru-sama – doszedł go jeszcze jej głos, w którym znów pobrzmiewała lekka nagana – nie musisz się nikomu kłaniać, a już na pewno nie pierwszemu lepszemu pachołkowi…

Dla syna samuraja słowa te były obraźliwe, jednak Kagetsuna przypomniał sobie, że jego wygląd wcale nie wskazuje na wysokie pochodzenie, więc zdusił złość w zarodku. Powiedział sobie, że nie zamierza przejmować się osobą, której pewnie nigdy więcej nie spotka, zwłaszcza że bardziej zajmował go chłopiec. W jego głowie pojawiła się przelotna myśl, że gdyby spotkał następcę tronu cesarskiego, z pewnością nie byłby bardziej przytłoczony. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie Fudō Myō-ō, jakby chciał się przekonać, czy gniewny bóg jest tego samego zdania, ale odpowiedzią było to samo srogie spojrzenie co zawsze. Racja, nie powinien sobie zawracać głowy sprawami bogów.

„Łagodny i spokojny” – przemknęło mu jeszcze bez związku przez głowę, zanim zwrócił uwagę na pierwotny cel swoich odwiedzin. Westchnął w duchu, uświadomiwszy sobie, że było już bardzo późno. Co tchu opuścił zewnętrzną świątynię i pobiegł do centralnego budynku, nie przejmując się więcej tym, że żwir rozpryskuje się z chrzęstem pod jego stopami.

* * *

Kosai Sōitsu był prawdziwie wielkim człowiekiem – przemknęło Kagetsunie przez głowę, kiedy już siedział w kwaterze mnicha i w milczeniu oczekiwał na czarkę herbaty, którą jego gospodarz przygotowywał. Dopiero teraz zaczynał sobie zdawać sprawę z ogromu swego przewinienia, którym była tak niefrasobliwa postawa wobec powierzonego mu zadania oraz, raz jeszcze, wykazanie się brakiem szacunku dla czcigodnego mędrca. Nie dość, że zamarudził po drodze – albo wręcz źle zaplanował podróż – to dodatkowo pozwolił sobie na dalszą opieszałość, skutkiem czego spóźnił się jeszcze bardziej. Jakby wydawało mu się, że przełożony świątyni ma czas, by czekać na niego cały dzień. Nawet jeśli mnisi większą część dnia spędzali na naukach i modłach, nie oznaczało to, że może zawracać im głowę swoją osobą wtedy, kiedy mu akurat wypadnie.

Wbił wzrok w matę, ale przed oczami wciąż widział spokojną twarz kapłana. Cichy szelest ubijacza był jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w pomieszczeniu. No, dało się też usłyszeć śpiew cykad dobiegający z ogrodu… Podniósł głowę i raczej ukradkiem spojrzał na mężczyznę, nie mając odwagi w żaden sposób go rozpraszać. Zaraz jednak ponownie spuścił oczy, zastanawiając się przelotnie, czy przypadkiem nie czas najwyższy, by zaczął obmyślać swoje uczynki przed ich popełnieniem. Wyglądało bowiem na to, że niewiele było trzeba, by zachłysnął się swoistym poczuciem wolności i stracił poważne podejście do rzeczywistości.

– Kagetsuna – dobiegł go spokojny głos, w którym pobrzmiewało rozbawienie. Czarka z parującą zawartością została podsunięta pod jego kolana pełnym elegancji ruchem. – Nie zamierzam przekląć cię na siedem wcieleń, tym mniej wysłać od razu do piekła, więc z łaski swojej przestań robić taką minę.

Kagetsuna ponownie spojrzał na kapłana.

– Raz jeszcze proszę o wybaczenie – powiedział, pochylając się pokornie. – Nie potraktowałem cię z należytym szacunkiem, mistrzu.

– Drogi chłopcze, naprawdę nie mam ci niczego za złe – serdeczność w głosie mnicha była teraz ewidentna. – Jeśli jednak chcesz na to patrzeć z tej strony… – dodał niemal figlarnie, przygotowując herbatę dla siebie. – Im dłużej będziesz się przy tym upierał, tym więcej czasu mi zajmiesz i rzeczywiście będę miał powód do niezadowolenia. – Kagetsuna niepewnie uniósł wzrok znad maty i popatrzył na mężczyznę. – Lepiej więc przejdźmy do sprawy właściwej – zasugerował Kosai, unosząc czarkę do ust i przyglądając mu się czujnymi oczami.

Kagetsuna nabrał powietrza, wciąż daleki od rozluźnienia. W słowach mistrza była jednak racja, którą powinien wziąć pod uwagę.

– Mój czcigodny ojciec, a twój przyjaciel, Katakura Kagenaga, przesyła pozdrowienia i składa wyrazy szacunku. Bardzo ceni sobie twoją przyjaźń i wyraża nadzieję, że pozostanie ona niezmieniona aż po kres życia na tym świecie – wyrecytował niemal wyuczoną formułkę.

Kosai skinął głową z zadowoleniem, przyjmując wiadomość, a potem w jego oczach błysnęła iskierka przekory.

– I po to tylko wysłał cię ten kawał drogi? – spytał, patrząc z ukosa.

Kagetsuna zwalczył rumieniec.

– Przysyła też… mnie – oznajmił ciszej. – Do twojej dyspozycji, mistrzu – dodał i znów się skłonił. Kosai uniósł brwi w zdumieniu. – Ojciec uważa, że na twoich naukach mogę tylko skorzystać – kontynuował Kagetsuna, spuszczając oczy – i pokornie prosi… nie, ja pokornie proszę o twoje światłe przewodnictwo.

Kapłan odstawił czarkę na matę.

– To niespodzianka – oświadczył z zadumą, stukając palcem o brzeg naczynia. Kagetsuna podniósł na niego niepewny wzrok. – Drogi chłopcze – w tonie mnicha zabrzmiało pewne roztargnienie, zupełnie jakby się nad czymś zastanawiał – wcześniej chciałbym usłyszeć co nieco o tobie. Sporo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania. Mam cię w pamięci jeszcze jako dziecko, tymczasem dzień, dwa i staniesz się mężczyzną. Podejrzewam, że przez te lata raczej nie próżnowałeś…? – zawiesił głos, zachęcając Kagetsunę do odpowiedzi.

Młodzieniec wyprostował się i poprawił ubrania, zupełnie jakby przygotowywał się do publicznego występu.

– Ostatnie pięć lat spędziłem na naukach – zaczął z wahaniem, jakby nie był pewien, co właściwie jego rozmówca chce usłyszeć. – Studiowałem doktrynę u mistrza Shōkeia Sōshina w Zuigan-ji. Wiosną wróciłem do czcigodnego ojca i pod jego przewodnictwem wciąż szukam własnej drogi – zakończył po części formalnym, po części pokornym tonem.

Kosai przyglądał mu się, marszcząc czoło.

– Podobało ci się w Zuigan-ji? – spytał, patrząc na niego uważnie. Kagetsuna przez chwilę milczał, zastanawiając się nad doborem słów.

– Nie chodziło o przyjemność – odezwał się w końcu – więc nie mogę odpowiedzieć na twoje pytanie. Jeśli jednak chodzi o nauki mistrza Shōkeia, to wierzę, że będą mi oświetlać każdą ścieżkę, jaką będę kroczył w przyszłości – dodał. – Shōkei Sōshin to człowiek wielkiego umysłu, który uczynił mi łaskę i podzielił się ze mną swoją mądrością.

Kosai pociągnął łyk herbaty, mierząc młodzieńca czujnymi oczami ponad krawędzią czarki. Przez moment panowała cisza, dźwięcząca jedynie śpiewem cykad i trzaskaniem knotów świec.

– Zastanawia mnie, dlaczego ojciec kazał ci zgłębiać prawdy Buddy, skoro sam jest kannushi[2] – zapytał wreszcie kapłan bardzo bezpośrednio, choć mógł sobie na to pozwolić.

Kagetsuna pochylił głowę, jakby usłyszał reprymendę, chociaż wcale tak nie było. Wiedział jednak, co Kosai ma na myśli.

– Ojciec przez całe życie wojownika czuł opiekę świętych duchów, czuł się z nimi w jakiś sposób związany – odpowiedział cicho. – Kiedy doczekał się następcy i wychował go, porzucił miecz i oddał się shintō całym sercem. Mówi, że wreszcie może stać się tym, do czego zawsze dążył.

Kosai pokiwał głową.

– Kagenaga jest wzorem dla innych w gorliwości, z jaką oddaje się swojemu powołaniu, i w wierze, jaka mu przyświeca – wyraził swoje przekonanie. – Jest silny duchem i wie, jak najlepiej służyć ziemi i ludziom.

Słysząc te słowa, Kagetsunie zrobiło się ciepło na sercu i miał ochotę się uśmiechnąć.

– Ojciec kroczy swoją drogą i wypełnia swoją misję – powiedział nieco ośmielony. – Mówi, że jego miejsce jest w tej małej wiosce i w chramie. Dla mnie jednak widzi inną drogę. Wysłał mnie w świat, ponieważ wierzy, że pisany mi jest inny los – wyjaśnił. – Uważa, że w wielkim świecie nauki Buddy będą dla mnie podporą i wskażą mi słuszny kierunek.

– Mądrość Buddy opromienia wszystkich – stwierdził Kosai, ponownie kiwając głową – zaś najbardziej tych, którzy jej szukają. Chwali ci się, że dążysz do światłości.

Kagetsuna milczał, wbijając wzrok w matę.

– Powiedz mi jednak, chłopcze, jakiej drogi ty szukasz – ciągnął kapłan. – Czy chcesz zostać mnichem? – spytał wprost.

Kagetsuna podniósł głowę i spojrzał na starca, powstrzymując odpowiedź, jaka cisnęła mu się na usta.

– Widzę w twoich oczach, że nie – odpowiedział Kosai za niego. – Pragniesz kroczyć drogą wojownika. I nie ma w tym nic złego – dodał łagodnie, ponownie sięgając po czarkę. – Chcesz jednak szanować wolę ojca, co godne jest pochwały. – Nabrał łyk napoju i popatrzył z namysłem. – Jedni zgłębiają Prawdy przez całe życie, innym wystarczy tylko je wskazać, a zawsze będą się nimi kierować – stwierdził po chwili i znów zamilkł, a jego wzrok stracił ostrość. Wkrótce jednak ponownie skupił spojrzenie na Kagetsunie, a jego wargi drgnęły w uśmiechu. – Zresztą jedno nie wyklucza drugiego. Wystarczy spojrzeć na pana Shingena, który przywdział mnisie szaty, a wciąż wojuje jak za młodu.

Kagetsuna mimowolnie kiwnął głową; wiedział, o kim mówi kapłan. Władca rodu Takeda, słynny Tygrys z Kai, prowadził kampanie na długo przed jego narodzinami i nawet tutaj, na dalekiej północy, wciąż uważany był za jednego z najwybitniejszych wojowników. Teraz, kiedy Kosai o tym wspomniał, Kagetsuna uświadomił sobie, że Shingen rzeczywiście przyjął święcenia buddyjskie, a mimo to nie zaniechał rzemiosła wojennego.

Kagetsuna był jednak pewien, że nie jest to droga dla niego, jednak każdego słowa kapłana słuchał uważnie. To nie było tak, że nie chciał tutaj zostać. Darzył mędrca wielkim poważaniem, a był na tyle dorosły, by wiedzieć, że na jego naukach może tylko skorzystać. Chciał być wojownikiem, ale nie na tyle, by bezmyślnie odrzucać możliwości, jakie mu oferowano. I nawet jeśli te dwa miesiące, które spędził na innych rzeczach niż studiowanie doktryny, dawały mu poczucie prawdziwego życia, był gotów podjąć naukę na nowo. Zwłaszcza że, jak wskazał zresztą kapłan, szanował ojca i jego wolę.

– Czy ojciec powiedział, że wysyła cię do mnie na nauki? – pełen skupienia głos Kosaia wyrwał go z zamyślenia.

– Nie… Jak przekazałem, przysyła mnie do twojej dyspozycji, wiedząc, że będzie to miało dobry wpływ na moją przyszłość.

Kosai skinął głową, jakby usłyszał coś, na co właśnie liczył.

– Doskonale – powiedział, po czym klasnął w dłonie.

Akolici wnieśli do pomieszczenia kolację, jeden z nich zapalił dodatkowe lampy, ponieważ ściemniło się już zupełnie. Kagetsuna spojrzał na wieczorne niebo, dostrzegając rozbłyskujące jedna po drugiej gwiazdy. Przyszło mu do głowy, że tak samo wyglądało niebo oglądane z Zuigan-ji.

– Jesteś moim gościem – serdeczny głos mnicha wyrwał go z kontemplacji. – Założę się, że od rana nic nie jadłeś. Przyjmij ten skromny posiłek.

Jedzenie pachniało wybornie. Kagetsuna poczuł, że supeł, w jaki związał się jego żołądek, zaczyna się rozluźniać. Przez cały dzień nie czuł głodu, który teraz dał o sobie znać ze zdwojoną siłą. Kosai mógł uważać posiłek za skromny, ale jemu wydawał się prawdziwą ucztą.

– Czynisz mi honor, mistrzu – powiedział pokornie, składając dłonie w geście podziękowania, a następnie chwytając pałeczkami marynowaną marchew.

Kosai uśmiechnął się szeroko. Kagetsuna poczuł swoistą ulgę, a nastrój tego miejsca już mu się nie wydawał przytłaczająco uroczysty. Może to te dodatkowe lampy, a może przyziemność samego posiłku…

– Opowiedz mi, Kagetsuna, co słychać u twojego ojca – odezwał się mistrz. – Wymieniamy co prawda listy, jednak taka korespondencja jest bardzo formalna. Wiele też czasu upłynęło od naszego spotkania…

– Ojciec cieszy się dobrym zdrowiem, mistrzu – pospieszył młodzieniec z odpowiedzią pomiędzy jednym kęsem a drugim. – W myśl zasady, że kami są wszędzie, nie tylko w świątyni, dużo przebywa wśród natury, modląc się do nich pod gołym niebem i każdym uczynkiem oddając im cześć.

– Pamiętam, że szczególnym upodobaniem zwykł darzyć pola rzepy… – wtrącił Kosai z błyskiem w oku.

– Pola rzepy zajmują większość obszarów wokół świątyni – uśmiechnął się Kagetsuna. – Cała wioska ma z nich pociechę.

Kosai kiwnął głową.

– Tak, to cały Katakura Kagenaga…

Posiłek upłynął na przyjemnej rozmowie i Kagetsunie udało się całkowicie odprężyć. W końcu uwierzył, że kapłan nie ma mu za złe spóźnienia. Ciepła atmosfera panująca w świątyni uspokoiła go zupełnie i poczuł się jak w miejscu znanym i bezpiecznym. Ponownie wyjrzał za okno – niebo wszędzie było takie samo… Dojrzał sierp księżyca wznoszący się po ciemnym niebie.

– Mistrzu, zabieram ci czas – powiedział, nagle zdając sobie sprawę, że najwyższa pora się pożegnać. – Dziękuję za twoje łaskawe przyjęcie i gościnność – dodał tonem pełnym szacunku i pokłonił się.

– Dzisiaj odprawiam szczególne modły, więc jeszcze sporo czasu minie, zanim udam się na spoczynek – uspokoił go mnich, gestem dłoni nakazując mu pozostać. – Pani Yoshihime prosi o odmówienie Sutry Lotosu w intencji swoich synów.

– Pani Yoshihime…? – Kagetsuna miał wrażenie, że imię to z czymś mu się kojarzy, jednak myśl wymykała się pamięci… Wydawało się należeć do jakiegoś innego życia. – Kto… – zaczął, ale kapłan już odpowiadał:

– Skoro przez te lata zajmowałeś się zgłębianiem doktryny i medytacją, masz prawo nie pamiętać – w jego głosie brzmiała wyrozumiałość. – Wręcz chwali ci się takie oderwanie od świata doczesnego.

– Pani Yoshihime… – powtórzył Kagetsuna, smakując słowa i upewniając się, że nie brzmią obco. Jeszcze chwila, dwie… jeszcze jedna myśl i będzie pamiętał… Czarne włosy, związane nisko na plecach, pełne gracji ruchy, wyniosłe spojrzenie ciemnych oczu płonących w pięknej twarzy. Znał ją. Bez wątpienia ją znał…

– Pani na zamku Yonezawa – podpowiadał Kosai miękkim tonem, a nazwa ta sprawiła, że serce Kagetsuny zabiło mocniej. – Małżonka daimyō[3] Date Terumune. Ich pierworodny syn uczy się u mnie.

Kagetsuna siedział oszołomiony. Spokój, jaki udało mu się osiągnąć, rozwiał się, zastąpiony przez kolejne wyrzuty sumienia, znacznie silniejsze niż wcześniej, a zaraz za nimi pojawiło się niedowierzanie i złość na samego siebie. Jak…? Jak to było możliwe…? Doprawdy, kapłan mógł go pocieszać, ale sam Kagetsuna nie znajdował żadnej dumy w fakcie, że tak łatwo zapomniał o latach, kiedy służył klanowi Date.

– Byłeś paziem Date Terumune, nie mylę się? – bardziej stwierdził niż zapytał Kosai.

Kagetsuna pokiwał głową, nie będąc w stanie wydusić słowa, przytłoczony poczuciem winy i własnej marności. Może rzeczywiście powinien oddać się kapłaństwu, skoro bez żadnego oporu pozwolił wylecieć z głowy sprawom, które kiedyś były dla niego najistotniejsze i stanowiły sens życia. Date Terumune. Daimyō. Wielki władca całego okręgu… Co on, Katakura Kagetsuna, robił przez ostatnie dwa miesiące? Biegał po lesie i wymachiwał kijem, nawet nie zadając sobie trudu, by dowiedzieć się, jak powodzi się jego dawnemu panu.„Piętnaście lat, a rozum wciąż jak u dziecka”, skarcił się w myślach.

Uniósł wzrok. Coś, co powiedział Kosai, zaczepiło się o krawędź jego świadomości.

– Mistrzu, co mówiłeś o pani Yoshihime? – zapytał pokornym tonem.

Kosai popatrzył na niego z ukosa.

– Odwiedza syna, który od wiosny studiuje tutaj doktrynę.

– Ten malec jest następcą rodu Date? – zdziwił się Kagetsuna i dopiero po chwili zreflektował się, że powiedział to na głos.

Kosai uniósł brwi.

– Czyżbyś już go spotkał?

– Nie jestem pewien – odparł Kagetsuna, choć właściwie był. Kiedy teraz o tym myślał, niezwykły chłopiec, na którego natknął się wcześniej tego wieczoru, nie mógł być nikim innym, jak tylko potomkiem rodziny Date. Jedna niespodzianka za drugą… – Stał przed posągiem Fudō Myō-ō…

Kosai uśmiechnął się.

– To na pewno on. Bontenmaru upodobał sobie Fudō od pierwszego wejrzenia – wyjaśnił pogodnie. – Co on tam jednak robił? Miał być z matką…

Kagetsuna milczał, pogrążony w zadumie. Pamiętał jak przez mgłę – choć z każdym kolejnym uderzeniem serca w jego umyśle pojawiały się nowe imiona, zaś twarze stawały się wyraźniejsze – że kiedy ojciec zabrał go z Yonezawa-jō[4] i wysłał do Zuigan-ji, pani Yoshihime spodziewała się dziecka. Date Terumune oczekiwał pierworodnego syna. Wrócił myślą do chłopca, który rozpłomienionymi oczami wpatrywał się w boga ognia i pierwsze, co mu przyszło do głowy, to wniosek, że ród Date chyba nie musi się martwić o swoją przyszłość. Nawet jeśli samurajów przestrzega się przed nadmierną namiętnością w jakiekolwiek kwestii, to ostatecznie chodziło dopiero o dziecko. Chłopiec jeszcze nauczy się, jak żelazną wolą panować nad ogniem. Pytanie, czego odziedziczył więcej: spokojnej łagodności ojca czy kapryśnej gwałtowności matki? Może po trochu jednego i drugiego? W tym momencie pewne już jednak było, że chłopiec dostrzega więcej niż tylko to, co ma w zasięgu wzroku.

– Jeśli w umiejętny sposób pokierować jego uwagą i wzmocnić poczucie celu, wyrośnie z niego daimyō, jakiego ród Date nigdy nie miał – powiedział z przekonaniem, wciąż pogrążony w swoich myślach.

Wrócił do rzeczywistości dopiero wtedy, kiedy uświadomił sobie, że echo jego słów już przebrzmiało, zaś ciszę wypełnia jedynie śpiew cykad w ogrodzie i skwierczenie płomyków pod ścianami. Kosai Sōitsu patrzył na niego uważnym, pełnym zadumy wzrokiem, a Kagetsuna nagle stracił rezon i nie wiedział, gdzie podziać oczy. Spuścił wzrok. Co mu przyszło do głowy??? Słowa Kosaia, który wreszcie przerwał milczenie, nie poprawiły mu samopoczucia.

– Może ciebie zrobimy jego nauczycielem? – spytał kapłan tonem, który nie pozwalał odgadnąć jego prawdziwych intencji.

– Mistrzu… – Kagetsuna poczuł, że czerwieni się po czubki uszu. Doprawdy, kiedy nauczy się trzymać język za zębami?

– To był żart – odrzekł Kosai, prostując się. – Niech wielki Budda ma cię w swojej opiece – oświadczył znienacka i klasnął w dłonie. W rozsuniętych drzwiach pojawił się jeden z akolitów. – Pora na spoczynek, twoja izba jest gotowa. Jutro wrócimy do rozmowy.

Kagetsuna poderwał się i skłonił głęboko.

– Mistrzu, dziękuję za życzliwość. Niech Budda i ciebie ma w opiece – odpowiedział poważnie i wyszedł za akolitą, który zasunął za nim drzwi.

Podążając za cichym mężczyzną przez oświetlony płomykami korytarz i usiłując poukładać w głowie wszystko, czego doświadczył w czasie tak krótkiego spotkania, Kagetsuna doszedł do wniosku, że ojciec i tym razem miał rację: świat oglądany z perspektywy pola rzepy wydawał się znacznie mniej skomplikowany.

___

[1] Bonten – japoński odpowiednik hinduskiego bóstwa Brahmy, stwórcy wszechświata i pierwszych żywych istot; w buddyzmie japońskim Bonten wraz z Taishakutenem określani są czasami mylnie jako dwaj królowie (Niō), którzy strzegą wrót każdej świątyni przed demonami.

[2] Kannushi – kapłan shintō, drugiej – obok buddyzmu – dominującej religii Japonii, przez większą część historii Japonii praktykowanej równolegle z nim. Shintō zasadza się na wierze w kami (bóstwa, duchy).

[3] Daimyō – panowie feudalni w średniowiecznej Japonii; w okresie Sengoku (większa część XVI wieku) dysponowali przeważnie własną armią i toczyli między sobą walki terytorialne.

[4] Yonezawa-jō – zamek w Yonezawie.

Starzy i nowi znajomi

Następny dzień zaświtał radosnym blaskiem późnego lata i szykował się równie piękny jak wcześniejsze. Mimo podróżnego zmęczenia Kagetsuna wstał wcześnie. Zbyt był podniecony – choć starał się to ukryć – by pozwolić sobie na przesadne wylegiwanie na posłaniu. Nie miał zresztą tego w zwyczaju. Ojciec zwykł mawiać, że poranek najlepiej nadaje się do pracy w polu, więc przynajmniej tego lata Kagetsuna spędził sporo czasu wśród zagonów rzepy i jakoś szybko weszło mu w krew wcześnie wychodzić na powietrze – jednak po prawdzie już w Zuigan-ji przyzwyczaił się do wstawania wraz ze słońcem, a częściej i przed nim.

Podczas wczorajszej rozmowy mistrz Kosai nie określił, czym Kagetsuna będzie się w Ungan-ji zajmował – do tego mieli wrócić dzisiaj. Po porannej medytacji młody Katakura udał się zatem do ogrodu, mając nadzieję, że mistrz wkrótce znajdzie dla niego czas. Przysiadł na ławeczce pod jabłonią, której gałęzie uginały się od coraz pełniejszych owoców. Do zbiorów jeszcze czas, pomyślał z roztargnieniem, przyglądając się parze raniuszków na gnieździe wśród konarów. Ciche popiskiwanie uświadomiło mu, że ma nad głową całą ptasią rodzinę… Zadumał się. Wydawało mu się, że powoli – albo i szybciej – zbliżał się czas, by opuścić rodzinne gniazdo. Po prawdzie, poza domem przebywał od ósmego roku, teraz jednak myślał konkretnie o rozpoczęciu dorosłego życia. Miał już piętnaście lat, co oznaczało ostateczny schyłek dzieciństwa. Zdecydowana większość jego rówieśników przeszła już genpuku[1] i stała się mężczyznami. Co też chodziło ojcu po głowie, że wysłał go tutaj, na kolejne nauki? Musiał przecież wiedzieć, że Kagetsunie spieszno już do pełnoletniości.

A może… Kagetsuna poczuł zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. A może ojciec uważał, że wciąż jest zbyt niedojrzały, by zostać pełnoprawnym samurajem? Przełknął z trudem ślinę. Na rodzicach spoczywała odpowiedzialność wychowania kolejnego pokolenia na porządnych członków społeczeństwa, więc może ojciec był zdania, że jego edukacja jeszcze nie powinna się zakończyć? Ostatecznie, w jaki sposób on sam udowodnił ojcu, że zasługuje na zaszczyt wejścia w wiek dojrzały…? Pomijając pracę na polu i pomoc w utrzymywaniu porządku w chramie, obijał się od rana do wieczora, trenując fechtunek oraz wyobrażając sobie, że jak legendarnemu Yoshitsune, ukaże mu się władca tengu[2], by podzielić się z nim tajną wiedzą o sztukach walki. Doprawdy, nic dziwnego, że ojciec uznał, iż synowi brak dojrzałości nizebędnej samurajowi. W gruncie rzeczy, im więcej Kagetsuna nad sobą myślał, tym bardziej się z tym zgadzał. Możliwe, że będzie potrzebował jeszcze wielu lat, by spełnić jego oczekiwania i wreszcie dorosnąć… Wielu długich lat…

Pokręcił głową, a potem na orzeźwienie jeszcze klepnął się po twarzy. Chyba za bardzo zapędził się w tych czarnych wizjach. Nikt nie wchodzi w wiek męski, będąc w pełni ukształtowanym człowiekiem, doszedł do wniosku. Genpuku to właściwie dopiero początek, prawdziwa nauka zaczyna się potem. Samuraj ma obowiązek rozwijać się każdego dnia, a po osiągnięciu samodzielności jest to o tyle trudniejsze, że nie ma się już mentora, a nauczycielem staje się samo życie. Ha. Powinien więc cenić możliwość spędzenia dodatkowego czasu u mistrza Kosaia i nie próżnować. Skoro jednak genpuku jest bardziej formalnym obrzędem niż rzeczywistą przemianą chłopca w mężczyznę, co wstrzymuje ojca…

Raz jeszcze potrząsnął głową. Nie, jeśli będzie się nad tym zastanawiał, zacznie krążyć w kółko po tych samych domysłach i nie dojdzie do żadnych wniosków. Musiał cierpliwie czekać, a to przecież potrafił. Jeśli zajmie myśli czym innym, czas zleci szybciej – i ani się obejrzy, a przy jego pasie będą wisieć dwa miecze…

Z rozmarzenia wyrwał go świergot raniuszka, który zatoczył nad jego głową koło i poleciał na poszukiwanie pokarmu dla swojego potomstwa. Kagetsuna popatrzył w niebo, którego jasnego błękitu nie przesłaniała ani jedna chmura… Zmrużył oczy. Przed butsudanem matki[3] zawsze stały niebieskie kwiaty i Kagetsuna nawet nie pytał dlaczego – po prostu tak było. Nie pamiętał jej – zmarła, kiedy był bardzo mały – tak samo jak swoich najwcześniejszych lat w Yonezawie. Wychowała go mieszkająca w Kaneyamie ciotka, do której – jako jedynego członka rodziny – został wysłany. Ojciec w tym czasie wciąż służył rodzinie Date i uwagę dzielił pomiędzy kolejne kampanie swojego pana a syna, pozostawionego w górskiej wiosce. Kagetsuna pamiętał, jaką radością był każdy przyjazd ojca po długiej rozłące i jak zawsze marzył, by kiedyś stać się równie wspaniałym wojownikiem. Teraz dwa miecze ojca spoczywały w kaplicy, poświęcone bogom, a sam ojciec z równym zapamiętaniem wymachiwał motyką albo ōnusą[4]. Kiedyś Kagetsuna miał nadzieję, że odziedziczy jego miecze – większy zaszczyt nie mógłby go spotkać – jednak teraz był zdania, że powinny pozostać tam, gdzie zostały odłożone.

Przymknął oczy, kiedy promienie słońca zaczęły igrać z liśćmi jabłoni.

Powtórnie trafił do Yonezawy już jako siedmiolatek i to z tego okresu miał jedyne wspomnienia związane z zamkiem. Ojciec poprosił o zwolnienie ze służby, by poświęcić się kapłaństwu, i otrzymał je. Opuścił Yonezawę, by nigdy do niej nie wrócić, osiedlił się w Kaneyamie i przejął obowiązki starego kapłana miejscowej świątyni. Na swoje miejsce na dworze Date wysłał syna. Kagetsuna doskonale pamiętał pierwsze dni na zamku w Yonezawie – i teraz mógł się do nich tylko uśmiechać. Usiłował ukrywać dziecięce onieśmielenie i nadrabiać miną, szybko jednak przekonał się, że nie ma powodów do obaw. Głowa rodu, pan Terumune, którego paziem został Kagetsuna, okazał się człowiekiem spokojnym i łagodnym, czym zaskarbił sobie wielkie oddanie większości podwładnych. Kagetsuna nie był wyjątkiem – szybko nauczył się darzyć swojego władcę płynącym z głębi serca uwielbieniem…

W Yonezawa-jō spędził trzy lata, chłonąc wielkie życie samurajów i z gorliwością przygotowując się, by kiedyś zostać jednym z nich. Kiedy wysłano go do Zuigan-ji, opuszczał dwór z żalem, posłuszny jednak ojcowskim nakazom. Miał wówczas głęboką nadzieję, że kiedyś będzie mógł wrócić.

I jak to się stało, że przez te pięć lat zupełnie zapomniał o najwspanialszym okresie swojego życia? Nie był w stanie tego pojąć, po prostu nie był w stanie.

Z zadumy wyrwał go dźwięk dzwonu. Przyszła pora na śniadanie. Już wcześniej poinformował zajmującego się nim akolitę, że zje wraz z innymi gośćmi świątyni. Nie miał zwyczaju kłopotać innych swoją osobą; samodzielność była cnotą. Młody mężczyzna wskazał mu drogę do sali, gdzie żywili się odwiedzający świątynię, i już po chwili spożywał posiłek w otoczeniu pielgrzymów. Pomieszczenie było pełne – najwidoczniej letnia pora sprzyjała takim podróżom, zaś sława świątyni i mistrza Kosaia robiły swoje. Ponad miseczką ryżu Kagetsuna przyglądał się otaczającym go ludziom, których mnogość ani trochę nie zakłócała spokoju wypełniającego przybytek od bram aż do samego serca. Ciepły, przyjazny gwar emanował podnieceniem, które towarzyszyło pątnikom podczas wizyty w świętym miejscu.

Kagetsuna uświadomił sobie, jak bardzo przywykł do atmosfery spokoju – i zastanowił się nagle, czy na kolejnym etapie życia nie będzie mu jej brakować. Czy może zawsze będzie już do niej dążył? Zamyślił się, powoli przeżuwając gotowane warzywa. Ostatnie pięć lat spędził w przybytku takim jak ten, choć znacznie mniejszym. Przyzwyczaił się do jego rytmów i do cierpliwej niewzruszoności buddów. Czasem wydawało mu się, że potrafi osiągać stan, w którym czuje się jak kamień na dnie rzeki, pozwalający falom opływać go ze wszech stron. Miał wtedy wrażenie, że i dla niego jest jasno określone miejsce w świecie i że świat ma na niego wpływ, ale koniec końców on sam jest w stanie pozostać sobą – pełnym jednak pokory wobec mocy świata. Jedyną możliwością była koegzystencja, w pojedynkę nie miał szans.

Dokończył posiłek i wrócił do ogrodu, wciąż zamyślony. Czego tak naprawdę pragnął? Zostać wojownikiem i służyć swemu panu – nasunęło mu się automatycznie na myśl. Była to odpowiedź, która od tak dawna tkwiła w nim samym, że przestał się nad nią zastanawiać. Służba władcy była dla samuraja sensem życia, najwyższym zaszczytem i najświetniejszym obowiązkiem. Nawet teraz, gdy myślał o tym w świątynnym ogrodzie, czuł ogarniające go podniecenie i wypełniające go uniesienie. Nie, co do swojego powołania nie miał wątpliwości. Ojciec był dla niego wystarczającym przykładem, żadnego innego nie potrzebował – nawet gdyby w Yonezawie nie napatrzył się na innych wojowników.

Oparł się o pień drzewa, wracając do nich pamięcią. Darzył ich wtedy bezkrytycznym uwielbieniem, wszystkich bez wyjątku. Patrzył na ich dumne spojrzenia i uniesione czoła, na wyćwiczone sylwetki i miecze za pasem. Uosabiali wszystko, czym chciał się stać i kiedyś, tak jak oni, służyć z dumą rodowi Date już jako mężczyzna. Tak, teraz pamiętał. Nie wyobrażał sobie innego życia. Kiedy o tym myślał, w jego piersi wzbierało trudne do zidentyfikowania uczucie – tak intensywne, że sprawiało ból. Miał wrażenie, że dziecięce pragnienia były niczym kamyk podskakujący na ścieżce w porównaniu z lawiną, jaka runęła, gdy uświadomił sobie to teraz, stojąc na progu dorosłości.

Nabrał głęboko powietrza i popatrzył w błękit nieba, usiłując się uspokoić. Namiętności nie prowadziły do niczego dobrego, upomniał się. Patrząc z perspektywy – czasu i nauk – mógł powiedzieć, że nie wszyscy, których spotkał w Yonezawie, byli ideałami. Wtedy nie dostrzegał, nie rozumiał, nie przykładał wagi do pewnych rzeczy, zapatrzony w miecze w lakierowanych pochwach i dostojność w krokach tych mężczyzn. Niektórzy z nich rzeczywiście byli wcieleniem honoru i droga wojownika, po której kroczyli, przynosiła chlubę im i ich panu. Kagetsuna wiedział, że ich obraz będzie nosił w sobie zawsze i całe życie starał się im jedynie dorównać.

Byli jednak i tacy, dla których priorytetem była troska o swoją wygodę. Butni, wyniośli, pyszni i wpatrzeni przede wszystkim we własną korzyść. Zdradliwi, podstępni, zdolni do największych podłości, jednych towarzyszy obmawiali za plecami, a w łaski innych próbowali się wkupić za wszelką cenę. Folgowali swoim zachciankom, oddawali się namiętnościom i w niczym nie zachowywali umiaru, przynosząc wstyd nie tylko sobie, ale i władcy, któremu mieli służyć.

Kagetsuna za nic nie chciał się stać jak oni. I nie chodziło już o bezkrytyczne – i cokolwiek bezmyślne – wypełnianie poleceń. Lata spędzone w Zuigan-ji nauczyły go mieć świadomość własnych działań i brać odpowiedzialność za własne czyny. Wolałby umrzeć, niż zhańbić się jakimkolwiek postępkiem niegodnym samuraja – i naprawdę tak uważał. Tym, co stanowiło o jego wartości, było to, na ile można na niego liczyć. Tylko będąc godnym zaufania, mógł przydać się swojemu panu. A na zaufanie trzeba sobie zasłużyć, bo okazane bez powodu mogło jedynie zepsuć człowieka. Poza tym… Nie chciał być figurą na planszy, która jest przydatna poprzez samo swoje istnienie. Chciał przyczynić się do sukcesu swojego władcy w sposób bardziej aktywny.

„Kagetsuna,” upomniał się w duchu, „czy takie myślenie nie zasługuje na potępienie jako zbyt zarozumiałe?” Spuścił głowę i zapatrzył w mrówki krążące wokół jego stóp. „Władca ma na swoje zawołanie całe szeregi ludzi, w większości mądrzejszych i bardziej doświadczonych od ciebie, Katakura Kagetsuna. Przemawia przez ciebie pycha, jeśli uważasz, że akurat ty zasługujesz na jego uwagę. Pokora jest cnotą. I, co równie ważne – na siłę władcy składają się jego ludzie, od których wymaga się, by służyli i wykonywali rozkazy. To ludzie są filarami, na których wspiera się potęga pana. Pierwszym i podstawowym prawem samuraja jest posłuszeństwo, przejawiające się w wypełnianiu woli władcy. I gdyby każdy zaczął się nad swymi powinnościami zastanawiać, zamiast je po prostu realizować, runęłaby cała konstrukcja, mocna jedynie wtedy, kiedy wszyscy działają zgodnie.”

Gdzieś z wysoka doleciał słodki śpiew skowronka, więc ponownie uniósł oczy ku niebu.

Pięć lat spędził na naukach i jeśli cokolwiek z nich wyniósł, to przynajmniej tyle, że pokora i posłuszeństwo nie muszą stać w sprzeczności z realizacją siebie jako człowieka. Każdy człowiek – któremu wszak udało się osiągnąć w tym życiu postać rozumną, odrodzić się jako istota ludzka, nie roślina czy zwierzę – musi dążyć do doskonałości. Każdy został obdarzony talentami, które powinno się rozwijać – a to oznaczało, że wręcz zaniedbaniem byłoby bezmyślne brnięcie przed siebie, nie poświęciwszy chwili na żadną refleksję. Katakura Kagetsuna był pewien jednego: nie zamierzał przeżyć swego życia bezmyślnie.

Tak czy owak, doszedł do wniosku, wszystko to było raczej skomplikowane. Mistrz Shōkei nakazałby dalszą medytację i to chyba nie był głupi pomysł. Zawsze była szansa, że uda mu się znaleźć rozwiązanie i w umiejętny sposób połączyć te dwie, pozornie sprzeczne z sobą idee: bezwzględne oddanie władcy i niezależne myślenie.

Oparł głowę o pień i zamknął oczy. Przede wszystkim jednak powinien znaleźć sobie pana i przejść genpuku, kolejność zresztą dowolna. Tymczasem tkwił w Ungan-ji bez szczególnej nadziei na jedno i drugie. Mógł sobie wmawiać, że jest cierpliwy… ale kiedy właśnie spędził poranek na rozmyślaniach o własnej przyszłości, nie było mu tak zupełnie łatwo o tych nadziejach i pragnieniach nagle zapomnieć. Tak, medytacja zdecydowanie by mu się przydała.

Gotów był wrócić do swojego pokoju, jednak w tym momencie dostrzegł sylwetkę mistrza Kosaia, który akurat wkroczył do ogrodu i niespiesznym krokiem ruszył po wysypanej białym piaskiem ścieżce. Kierował się w jego stronę, najwyraźniej więc nie zapomniał o wczorajszej obietnicy, że dzisiaj wrócą do tematu, który wczoraj przerwało im nadejście nocy.

Kagetsuna poczuł, że serce podskoczyło mu w piersi i zerwał się na równe nogi. Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści, obserwując, jak słońce migoce na jasnej szacie kapłana. Miał nagle wrażenie, że wraz z mnichem przybliża się, sekunda po sekundzie, chwila, w której rozstrzygnie się jego przyszłość. Jak by nie patrzeć, ojciec zawierzył jego los właśnie przełożonemu Ungan-ji. Kagetsuna skłamałby, mówiąc, że przyjmuje tę świadomość z całkowitym spokojem.

– Dzień dobry, mistrzu – przywitał kapłana, pochylając głowę i wbijając wzrok we własne stopy.

– Niech wielki Budda ma nas w opiece – odwzajemnił powitanie Kosai. – Ufam, że wypocząłeś, a spokój tego miejsca rozjaśnił twoje myśli.

Kagetsuna przełknął. Gdybyż rzeczywiście tak było… Miał tymczasem wrażenie, że dopiero przybycie do świątyni spiętrzyło w jego głowie wszystkie pytania, podczas gdy życie w Kaneyamie – choćby chodziło tylko o dwa miesiące – było nieskomplikowane i wypełnione ogólnie pozytywnym spojrzeniem w bliżej nieokreśloną przyszłość.

– Stawiam czoła złożoności życia, mając nadzieję, że ześle mi mądrość – odpowiedział odważnie, unosząc oczy na kapłana.

Kosai przyglądał mu się uważnie.

– Widzę, że trapią cię pytania i wątpliwości – stwierdził wprost.

Kagetsuna pokręcił głową.

– Nie nazwałbym ich wątpliwościami – odparł ostrożnie. – Pytań się jednak nie wypieram – dodał z pewną żałością.

Kosai wznowił spacer, dając mu znak, by się do niego przyłączył.

– Wiele wymagasz od siebie – stwierdził z zadumą. – I chwali ci się to. Chyba nie omylę się, twierdząc, że przykładasz się do powierzonego zadania i starasz się osiągnąć cel słuszną pracą i wysiłkiem. Nie czekasz na to, co ci się poda, ale sam na to pragniesz zasłużyć – kontynuował kapłan, a Kagetsuna zdumiał się, z jaką łatwością mężczyzna układał w słowa jego własne myśli sprzed paru chwil.

Milczał, choć nie było mu łatwo słuchać pochwał pod własnym adresem.

– Pamiętaj jednak, że w naszym życiu nie wszystko zależy od nas – przestrzegł Kosai. – Kto wierzy tylko w siebie, występuje przeciw prawdom Buddy, schodząc na ścieżkę pychy i zarozumialstwa. Każdemu z nas wyznaczona jest droga, którą musimy znaleźć. Każdemu z nas przeznaczona jest rola, wypełnianiu której musimy się poświęcić. Nie próbuj wszystkiego tak bardzo na siłę i teraz, od razu – jego ton złagodniał. – Oczekuj na swój czas. W życiu nic nie dzieje się przypadkowo. Twoje przeznaczenie odnajdzie cię w odpowiednim momencie.

Zamilkł na chwilę, a potem podjął na nowo:

– Jeśli będziesz pędzić przed siebie, uważaj, bo w pośpiechu możesz przegapić to, co ofiaruje ci życie. Jeśli będziesz wyciszony i skupiony, wtedy nie popełnisz błędu.

– Uważasz więc, że powinienem być cierpliwy… – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. Kagetsuna zapatrzył się w biały piasek. – Wiem to. Wiem to i rozumiem. – Kiwnął głową.

– Ale serce nakazuje ci co innego. Popycha cię do przodu. Wciąż każe działać – podsunął Kosai z uśmiechem.

Kagetsuna popatrzył na niego, zatrzymując się w pół kroku.

– Mistrzu, twoja przenikliwość nie ma sobie równych – w jego głosie brzmiała powaga i pewne zdumienie. – W kilku słowach udało ci się ująć to, co mi zajęło lata przemyśleń, i to zamieniwszy ze mną jedynie parę zdań.

– Ale i tobie się udało dojść do tych samych wniosków, czyż nie? – powiedział kapłan serdecznie. – Poza tym… chodzi o ogólne prawa, które odnoszą się do każdego człowieka. Zresztą ja też kiedyś byłem młody – dodał z błyskiem w oku.

Kagetsuna na nowo podjął krok, ośmielony sympatią kapłana i uspokojony jego słowami. Przez chwilę szli w milczeniu. Wszystko, co mówił Kosai, miało sens. Oczywiście. Kagetsuna bardziej niż ktokolwiek chciał mu wierzyć. Problem polegał chyba na tym, że uważał się raczej za osobę czynu niż dumania. I rzeczywiście lubił mieć sprawy pod kontrolą. Dawało mu to poczucie pewności i określało kierunek, w jakim powinien dążyć. Gdyby tylko…

– Jesteśmy – cichy głos wyrwał go z zamyślenia. Kapłan zatrzymał się.

Kagetsuna wrócił do rzeczywistości. Uniósł głowę i zamrugał. Wciąż znajdowali się w ogrodzie, prawdopodobnie w bardziej wewnętrznej części. Rosło tu zdecydowanie więcej kwiatów, więc i motyli nie brakowało. Jednak to nie kwiaty i motyle przykuły jego wzrok, a widok w ich otoczeniu. Wciągnął głęboko powietrze, zupełnie nieprzygotowany na to, co ujrzał.

Letni ogród tworzył zaiste wyborne tło, jednak bladł w porównaniu z pierwszym planem. Kagetsuna miał przed oczami scenę, której piękno było zarówno fizyczne, jak i symboliczne. Centralną postacią była siedząca na ozdobnym stołku kobieta. Wyszywana złotem szata uchikake ze wzorem czapli układała się wokół niej w pracowicie uszykowanych fałdach. Kruczoczarne włosy spływały wzdłuż twarzy w dwóch luźnych pasmach, podczas gdy reszta, związana na karku, opadała na plecy, prawdopodobnie sięgając aż do bioder. Patrząc na jej owalną twarz, w której ciemne oczy lśniły zdecydowaniem i pewnością siebie, Kagetsuna zastanawiał się, czy kiedykolwiek w życiu widział coś równie doskonałego – choć jego umysł już mu szeptał odpowiedź. Kobieta była młoda, z pewnością nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia lat, i jej uroda rzeczywiście tchnęła jeszcze świeżością dziewczyny, jednak jej postawa i spojrzenie nacechowane były dojrzałością i dostojeństwem. Pochylała się lekko do przodu, uważny wzrok miała utkwiony w zwoju, który spoczywał na kolanach chłopca siedzącego obok niej, jednocześnie prawą ręką przytrzymując drugiego, młodszego, bawiącego się u jej stóp. Za plecami damy stała jeszcze młodsza kobieta, która nad głową swej pani przytrzymywała parasolkę.

Kagetsuna popatrzył na starszego chłopca, który dziecięcym głosikiem, spokojnie, czytał matce święte teksty. W jasnym świetle dnia zdawał się być wcieleniem posłuszeństwa i obrazem idealnego dziecka. Trudno było uwierzyć, że poprzedniego wieczoru w jego oczach płonęły emocje. Włosy miał ładnie uczesane, a ubranie ze znakomitego materiału. Małymi rączkami ściskał zwój i ze skupieniem na twarzy recytował jego zawartość, może nie w sposób, w jaki zrobiłby to mnich z wieloletnim doświadczeniem, jednak niewątpliwie z odpowiednią powagą. Nie zająknął się ani razu.

– Bezgraniczny jest ogrom przestrzeni. Bezgraniczna jest liczba czujących istot. Bezgraniczne są karma i złudzenia bytów.

– Moje aspiracje też będą bezgraniczne[5] – dokończył Kosai, podchodząc bliżej.

Kagetsuna drgnął, niemal przerażony, że ktoś ośmielił się zakłócić tak sielski obraz. Piękna pani uniosła głowę, a potem skłoniła ją lekko w wyrazie szacunku dla kapłana. Służąca złożyła głębszy ukłon. Starszy z chłopców wstał i także pokłonił się mistrzowi. Młodszy wypatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, uczepiony matczynej szaty.

– Mistrzu Kosai – odezwała się dama, uśmiechając się łaskawie – zaszczycasz nas swym towarzystwem.

– Moje serce patrzy na was z radością – odparł mnich. – Nie mogłem przejść obok bez pozdrowienia.

Kagetsuna popatrzył na niego z ukosa. Miał dziwne wrażenie, że kapłan przyszedł dokładnie w to miejsce, gdzie chciał i planował od początku. Niepokoiło go jedynie, dlaczego zabrał go ze sobą.

– Pozwól więc raz jeszcze podziękować ci za opiekę, jaką otaczasz mojego syna, a także za wysiłek, jaki wkładasz w jego edukację – powiedziała kobieta, przenosząc wzrok na chłopca, który stał obok bez słowa.

Kosai uśmiechnął się.

– Jak sama widzisz, pani, Bontenmaru przykłada się do nauki. W tym wieku zna już Modlitwę Królewską. – Położył rękę na głowie chłopca i popatrzył na niego z aprobatą.

Chłopiec pokraśniał. No cóż, nieczęsto musiał słyszeć pochwały... Panowało powszechne przekonanie, że komplementy mogą dzieciom jedynie zaszkodzić, toteż dorośli zwykle byli w ich rozdzielaniu raczej wstrzemięźliwi. Dama tymczasem zanurzyła dłoń we włosy młodszego dziecka.

– Może w przyszłym roku przyślemy do ciebie także Jikumaru, mistrzu – powiedziała z zamyśleniem, a potem spojrzała na szkraba i uśmiechnęła się. – Kto wie, czy nie przerośnie brata…

Kagetsuna, skupiony na Bontenmaru, zauważył, że twarz chłopca posmutniała, a uśmiech, który pojawił się na niej zaraz potem, wyglądał na wymuszony. Przypomniał sobie, jak podobnie wczoraj zgasła radość chłopca na wspomnienie o matce. Nie miał jednak czasu głębiej się nad tym zastanowić, ponieważ Kosai właśnie odwrócił się w jego stronę i gestem nakazał podejść bliżej. Kagetsuna pochylił się w pas i jednocześnie poczuł na sobie władcze spojrzenie czarnych oczu, kiedy kobieta popatrzyła na niego, dyskretnie marszcząc brwi, a dokładniej miejsce, w którym znajdowały się one u mężczyzn i dzieci. Jak każda szlachetnie urodzona dama bowiem w momencie osiągnięcia dojrzałości zaczęła poddawać się hikimayu, czyli depilacji naturalnych brwi i malowaniu ich wyżej, w połowie wysokości czoła, w postaci dwóch owalnych plamek.

– Pani, przedstawiam ci Katakurę Kagetsunę – usłyszał głos kapłana i poczuł dodający otuchy dotyk ręki na ramieniu. – Kagetsuna, to jest pani Yoshihime, małżonka pana Yonezawy, Date Terumune.

Podniósł się do pionu – tylko po to, by zobaczyć, jak zmarszczka pomiędzy idealnie gładkimi łukami brwiowymi pogłębiła się.

– Katakura…? – odrzekła z pytaniem w głosie. Wydawało się, że pamiętała, ale tylko trochę.

– Czcigodna pani – pospieszył z wyjaśnieniem. – Służyłem twojemu panu, jak mój ojciec, Katakura Kagenaga, przede mną. Minęły już jednak lata, odkąd któryś z nas postawił nogę w Yonezawa-jō, więc byłoby zbyt wielkim zaszczytem, byś, pani, pamiętała.

Jej dłoń wciąż bawiła się włosami młodszego synka, jednak jej spojrzenie dobitnie świadczyło, że intensywnie myśli. Nie sądził, by przypomniała sobie jego; nigdy nie miała pamięci do służących, zwłaszcza niższego stopnia, jednak jako żona daimyō musiała bezbłędnie orientować się w jego wasalach.

– Katakura Kagenaga – powtórzyła, a jej ton świadczył, że już wiedziała. – Zdaje się, że odszedł ze służby, by zająć się chramem w górskiej wiosce – powiedziała, patrząc na niego ze spokojem.

Kagetsuna poczuł, że cierpnie. Każde ze słów było prawdą, zaś ton wypowiedzi nienaganny, a jednak w jakiś sposób Yoshihime zdołała sprawić, że stwierdzenie zabrzmiało jak wymówka bądź obelga. Albo jedno i drugie.

Gdyby była mężczyzną, a Kagetsuna samurajem, i gdyby był pewien, że się nie pomylił, rozważałby wyciągnięcie miecza w obronie honoru ojca. W tej sytuacji jednak mógł tylko przełknąć słowa, które cisnęły mu się na język, i zmilczeć.

– Katakura Kagenaga wypełnia swoją rolę, która każdemu z nas jest powierzona – w spokojnym głosie Kosaia Sōitsu zadźwięczało łagodne napomnienie.

Yoshihime sprawiała wrażenie, jakby chciała dyskutować, jednak szybko się opanowała. Pochyliła głowę.

– To prawda, mistrzu – powiedziała pokornie, a Kagetsuna nie wiedział, czy powinien wątpić w jej skruchę, zwłaszcza że zaraz podniosła na niego oczy i spytała z zupełnie innym wyrazem twarzy: – Jak się powodzi twojemu ojcu? Czy zdrowie mu służy, a los jest przychylny?

– Pani, ojciec ma się dobrze, a swe powinności wobec bogów wypełnia z oddaniem – odpowiedział szybko, wierząc, że dobra wola łagodzi krzywdy. – Zdrowiem cieszy się jak za dawnych dni, gdy walczył pod chorągwią twego pana. Szczęście zaś znajduje zarówno w świątyni pośród duchów, jak i na polu pośród zagonów rzepy – zakończył, uśmiechając się w głębi ducha.

Yoshihime patrzyła na niego, jakby zastanawiała się, czy powinna być wstrząśnięta, czy nie. Jikumaru przyglądał mu się oczami jak spodki, a Bontenmaru wręcz pożerał go wzrokiem.

– Ucieszy się na wiadomość, że pytałaś o niego, pani – ośmielił się dodać.

– Przekaż mu moje pozdrowienie – odparła z godnością. – Minęło wiele lat, odkąd pożegnał mojego pana i opuścił Yonezawę. O ile się nie mylę… – tu zawiesiła głos.

– Prawie osiem, pani – podpowiedział szybko Kagetsuna. – Wysłał mnie, bym zajął jego miejsce w służbie rodowi Date, co czyniłem z honorem.

Piękne czoło Yoshihime znów się zmarszczyło. Teraz wyglądała na autentycznie zaciekawioną.

– Co więc robiłeś przez ostatnie lata? – zapytała wprost tonem nakazu.

– Zgodnie z wolą ojca przebywałem w świątyni… w Zuigan-ji, studiując doktrynę i mądrość Buddy – wyjaśnił. – Teraz, również na życzenie ojca, jestem tutaj – dodał, usiłując odegnać uczucie frustracji, z którym borykał się przez cały ranek.

Yoshihime zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– I co zamierzasz? – padło kolejne bezpośrednie pytanie.

– Ojciec złożył mój los w ręce czcigodnego mistrza Kosaia – odpowiedział Kagetsuna prawie szeptem, spuszczając wzrok.

– Ach tak – odparła Yoshihime tonem, jakby straciła zainteresowanie. Było to jednak tylko złudzenie, o czym świadczyły jej następne słowa: – Nie zapominaj, że łączą cię więzy posłuszeństwa wobec rodziny Date – powiedziała z niejakim ostrzeżeniem.

– Nie obawiaj się – głos Kosaia ponownie rozładował atmosferę. – Nie zamierzam go wam odebrać.

Kagetsuna podniósł głowę i popatrzył na kapłana, ten jednak nic więcej nie zdradził.

– Służba rodowi Date zawsze była i zawsze będzie dla mnie największym zaszczytem – powiedział Kagetsuna trochę niepewnym tonem, choć z zupełnym przekonaniem.

– Musisz więc poznać przyszłe pokolenie – odparła Yoshihime, spoglądając na synów, a jej głos zabrzmiał łagodniej. Można było nawet odnieść wrażenie, że się uśmiecha. – Chłopcy, gdzie wasze maniery? Przedstawcie się.

– Bontenmaru, mam pięć lat – starszy z chłopców ukłonił się bardzo oficjalnie, aż załopotały długie rękawy, o włosach nie mówiąc.

– Jikumaru – wydusił z siebie młodszy, po czym wcisnął twarz w szatę matki.

Yoshihime popatrzyła na młodszego synka z czułością.

– Jikumaru ma cztery lata – oznajmiła, głaskając go po ciemnej główce.

Czarne oczko wyjrzało zza fałdy i popatrzyło bojaźliwie na Kagetsunę, który przez chwilę przenosił wzrok pomiędzy chłopcami. Trudno mu było uwierzyć w to, że dzieli ich tylko rok. Bontenmaru sprawiał wrażenie znacznie starszego – zarówno fizycznie, jak i duchowo. Kagetsuna nie mógł zapomnieć wczorajszego spotkania, kiedy to malec wprawił go w zakłopotanie, jakiego nie powinien przecież czuć w obecności dziecka. Była w nim jakaś powaga i uczucia, których nie powstydziłby się dorosły mężczyzna. Jikumaru, który czepiał się szat matki, wydawał się dopiero otwierać oczy i spoglądać na świat, o którym nie miał pojęcia.

Później doszedł do wniosku, że najbardziej logicznym wyjaśnieniem było to, iż Bontenmaru był następcą rodu, a Jikumaru nie. Jednego chłopca od najwcześniejszych lat przyzwyczajano do myśli i przyuczano do przyszłej roli, podczas gdy drugi mógł mieć bardziej beztroskie dzieciństwo. Bontenmaru w wieku pięciu lat recytował święte teksty, a zaledwie rok młodszy Jikumaru mógł się bawić u stóp matki, tak jak zwykle bawią się chłopcy w jego wieku.

Mogło to też wyjaśniać odmienne zachowanie Yoshihime wobec każdego z synów. Pani Yonezawa-jō od początku wiedziała, że jeden z nich zostanie jej wcześnie odebrany, by otrzymać gruntowną edukację i poświęcić się przygotowaniom do przejęcia obowiązków, jakie na nim spoczywały. Nie mogła się do niego przywiązywać – może stąd to niemal obojętne traktowanie? Z kolei drugiego syna miała tylko dla siebie i po dwakroć obdarzała uczuciem. Mogła go rozpieszczać do woli i okazywać tyle miłości, ile tylko chciała. Kagetsuna nie mógł jej potępiać. Jej też, na swój sposób, musiało być ciężko.

Te rozważania miały jednak przyjść dopiero później, a w tej chwili młody Katakura jedynie dziwił się relacji matki i starszego syna, która w tej doskonałej scenerii wydawała się czymś przykrym i niepożądanym.

– Jestem głodny – głosik Jikumaru wyrwał go z zamyślenia.

– Dopiero co jadłeś – stwierdził Bontenmaru z niewinną naganą, patrząc na brata spod grzywki.

– Ale jestem głodny – powtórzył Jikumaru z uporem.

Na znak Yoshihime służąca wyciągnęła z kosza jabłko i podała chłopcu.

– Jikumaru musi dużo jeść, żeby kiedyś wyrosnąć na tak dużego mężczyznę jak tata – powiedziała pani Yonezawa-jō, gładząc malca po jedwabistych włosach, podczas gdy on zajadał z zapamiętaniem, oparty o jej kolana.

– Mamo, czy mogę ci jeszcze poczytać? – spytał Bontenmaru, ponownie chwytając zwój.

– Później – odpowiedziała, zapatrzona w młodszego syna, któremu oczy zaczęły się sennie zamykać zaledwie po kilku kęsach owocu.

– Dobrze, mamo – Bontenmaru usiadł, złożył ręce na kolanach i wbił wzrok w trawę. Znów wyglądał jak lalka, marionetka bez życia, którą chwilowo odłożono na bok.

Mistrz Kosai skłonił się na znak pożegnania i bez słowa ruszył powoli przed siebie. Kagetsuna złożył głębszy ukłon, ale odpowiedział im tylko uważny wzrok służącej. Obraz sielanki ponownie był niezakłócony. Jikumaru spał już – regularny ruch dłoni matki na włosach odganiał wszystkie troski, podobnie jak wcześniejsze jabłuszko i jej łagodny uśmiech. Bontenmaru zerknął na nich tylko i zaraz spuścił wzrok. Kagetsuna miał na dłużej zapamiętać to ukradkowe spojrzenie, w którym, wydawało mu się, żal mieszał się z tęsknotą.

– Kiedy wróci do Yonezawa-jō, będzie równie samotny jak tutaj, może nawet bardziej – powiedział dość enigmatycznie Kosai, kiedy znaleźli się w innej części ogrodu.

Kagetsuna mógł się z nim tylko zgodzić. I, choć nie znał powodu, nie było mu z tą świadomością dobrze.

___

[1] Genpuku albo genbuku – dawna ceremonia wejścia chłopców w wiek dorosły, która miała miejsce między 11 a 17 rokiem życia.

[2] Tengu – mityczne istoty występujące w japońskim folklorze.

[3] Butsudan – ołtarz rodzinny, na którym w Japonii czci się zmarłych członków rodziny.

[4] ōnusa albo nusa – przyrząd liturgiczny używany w rytuałach shintō, składający się z drewnianego trzonu i przyczepionych do niego ząbkowanych pasków papieru.

[5] Fragment „Modlitwy Królewskiej”; Modlitwa Królewska, Samantabhadracarya pranidhana – „Modlitwa życzeń praktyki Samantabhadry” pochodząca z Sutry Avatamsaki (przekład własny z języka angielskiego).