Księżniczka Bari - Hwang Sok-yong - ebook + książka

Księżniczka Bari ebook

Hwang Sok-Yong

0,0
46,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nienawiść jest piekłem, które sami sobie zgotowaliśmy

Bari zawdzięcza swojej ukochanej babci nie tylko imię, ale także nadprzyrodzone zdolności. Uciekając z Korei Północnej przed głodem i śmiercią, odnajduje tymczasowe schronienie w Chinach, a potem wyrusza w długą i wyniszczającą podróż przez ocean. Trafia do wielokulturowego Londynu, gdzie styka się z narastającą przemocą i wrogością wobec obcych, ale też odnajduje nadzieję. Pracując jako masażystka, Bari łagodzi fizyczne dolegliwości, a dzięki swoim niezwykłym umiejętnościom potrafi ukoić również ból duszy. Czy to koniec jej udręki?

Księżniczka Bari jest współczesnym odczytaniem mitu głęboko zakorzenionego w koreańskiej tradycji. Hwang Sok-yong na nowo interpretuje losy dziewczyny wędrującej między światami żywych i umarłych w poszukiwaniu życiodajnej wody, splatając trudną rzeczywistość z elementami magicznymi. Opisując rozpacz, wojnę i terror obecne nie tylko na Półwyspie Koreańskim, ale i na całym świecie, oddaje głos osobom dotkniętym wykluczeniem.

Hwang Sok-yong opowiada o odrzuceniu, wędrówce i leczeniu ran. O odrzuceniu przez patriarchalną rodzinę, w której krzywda, choć wyrządzana stale i na różne sposoby, pozostaje nieuświadomiona. O wymuszonej wędrówce będącej ucieczką przed przemocą i poszukiwaniem lepszego życia. Wreszcie o leczeniu ran zadanych dawno temu i przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Tę sztafetę bólu trzeba przerwać, jeśli chcemy uczynić nasz świat bardziej gościnnym.
Grzegorz Jankowicz, filozof literatury, dyrektor programowy Festiwalu Conrada

Dostrzegłam w tej historii moc pozwalającą na przezwyciężenie rozpaczy. Autor w zachwycający sposób mierzy się w niej z koreańskim językiem oraz mitologią.
Gong Ji-young, autorka powieści Nasze szczęśliwe czasy

Hwang Sok-yong przeniósł słynną koreańską legendę do piekła obozów pracy, handlu ludźmi i terroryzmu. W tym mrocznym świecie poprzez duchy, klątwy, pieśni zmarłych wybrzmiewa głos zapomnianych.
„Libération”

Tą powieścią autor kolejny raz potwierdza swoją pozycję jednego z najważniejszych pisarzy Korei Południowej.
„Le Monde”

Hwang Sok-yong (ur. 1943 r.) jest najpoważniejszym południowokoreańskim kandydatem do literackiej Nagrody Nobla. Studiował filozofię na Uniwersytecie Dongguk. W latach 60. XX wieku został aresztowany z przyczyn politycznych, a po uwolnieniu pracował dorywczo na budowach. Podczas wojny w Wietnamie walczył po stronie Amerykanów. Jest autorem kilkunastu powieści i opowiadań, laureatem wielu nagród literackich. W swoich utworach, czerpiąc z osobistych doświadczeń, podejmuje tematy ludzkiej samotności i wyobcowania oraz kryzysu człowieczeństwa. W Polsce ukazały się jego powieści Znajomy świat, O zmierzchu oraz zbiór opowiadań Chwasty.

W 2019 roku książka O zmierzchu (2022, Bo.wiem) znalazła się na długiej liście Międzynarodowej Nagrody Bookera, a w 2018 roku otrzymała francuską Nagrodę im. Émile’a Guimeta.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marka wydawnicza Bo.wiem

Seria z Żurawiem

Projekt okładki Małgorzata Flis

Tytuł oryginału: 바리데기
(Baridegi)

Copyright © Hwang Sok-yong 2007

Copyright © for the Polish translation by Dominika Chybowska-Jang, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2023 Wydanie I, Kraków 2023 All rights reserved

Publikacja została dofinansowana przez Literature Translation Institute of Korea (LTI Korea)

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-5294-5 (druk)ISBN 978-83-233-7493-0 (mobi, epub)


Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663 23 80 Dystrybucja: tel. 12 631 01 97 tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325 www.bowiem.wuj.pl

Tak jak przejrzyste niebo pełne jest gwiazd,tak i w naszym życiu roi się od zmartwień.

– tradycyjna pieśń arirang z rejonu Jindo

1

Miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy życie mojej rodziny legło w gruzach.

Dzieciństwo spędziłam w Cheongjin1. Mieszkaliśmy w domu na wzgórzu z widokiem na morze. Wiosną spomiędzy porastających miejscowe bezdroża suchych chwastów, walcząc o miejsce, zaczynały wyłaniać się kwitnące krzewy azalii. Ich kwiaty w blasku wschodzącego i zachodzącego słońca emanowały jeszcze intensywniejszą czerwienią, a wciąż skąpana w śniegu góra Gwanmo, której dolna część skryta była we mgle, dumnie dryfowała na niebie po wschodniej stronie. Patrząc ze wzgórza, można było dostrzec zacumowane w porcie ogromne stalowe okręty, a w ich cieniu niewielkie kutry rybackie, unoszące się niespiesznie w rytmie fal. Każde uderzenie wody wywoływało przytłumiony dźwięk. Rozpraszane skrzydłami mew promienie słoneczne, padając na taflę wody, sprawiały, że skrzyła się niczym rybie łuski. Ptaki ile sił wznosiły się w górę. Miałam w zwyczaju wyczekiwać powrotu ojca po całym dniu jego pracy w biurze portowym, albo matki, która wybyła na targowisko. Zbaczałam ze ścieżki i wspinałam się właściwie na sam czubek stromego wzgórza, gdzie siadałam w kucki i wypatrywałam rodziców. Robiłam to również dlatego, że lubiłam spoglądać w morze.

W skład naszej rodziny wchodzili babcia, ojciec, matka, ja oraz sześć moich starszych sióstr. Mama przez blisko piętnaście lat chodziła więc bez przerwy z wielkim brzuchem, a gdy tylko wydała na świat dziecko i nieco je odchowała, niemalże od razu zachodziła w kolejną ciążę. Właściwie wszystkie urodziłyśmy się w odstępie roku lub dwóch, a dwie najstarsze z sióstr dobrze pamiętały lęk przepełniający nasz dom w dniu każdego kolejnego porodu.

Całe szczęście, że mama za każdym razem miała przy sobie babcię, która pełniła funkcję akuszerki. Podobno przy narodzinach pierwszej trójki ojciec także był obecny – czekał pod drzwiami lub krążył po podwórzu, wypalając papierosa za papierosem. Później jednak, gdy tylko pojawiały się oznaki, że mama zaczyna rodzić, nie wracał wieczorem z pracy i z własnej woli zostawał na nocną zmianę. Długo tłumiona przez ojca frustracja wybuchła po narodzinach Suk, piątej z nas. W głównej izbie babcia i mama obmywały akurat w drewnianej misie z zagrzaną wodą nowo narodzoną dziewczynkę, kiedy nad ranem ojciec wrócił z pracy. Otworzył drzwi i gdy tylko wszedł do pomieszczenia, rzucił:

– Kolejną żeś urodziła, tego już za wiele.

Po czym gwałtownie chwycił Suk i zaczął ją podtapiać. Zszokowana babcia pospiesznie wyciągnęła noworodka z wody, jednak dziecko zdążyło się zachłysnąć, przez co przez dłuższą chwilę nie mogło złapać oddechu ani zapłakać i wydawało z siebie jedynie chrapliwy skrzek. Po narodzinach Hyeon, szóstej dziewczynki, wracająca akurat z wychodka najstarsza córka oberwała metalową miską z kimchi – to ojciec rozładowywał swoją wściekłość, wywracając wszystko do góry nogami i wyrzucając na zewnątrz zastawiony do śniadania stół. Jak w takim razie wyglądało moje przyjście na świat? Pierworodna, Jin, wspominała:

– Siedziałyśmy wszystkie stłoczone w kącie pokoju dziecięcego, wstrzymując oddech ze strachu. Kiedy nastał płacz dziecka, druga z kolei, Seon, udała się na zwiady, żeby po chwili wrócić i zanosząc się płaczem, wykrztusić:

– Co począć? Kolejna córka.

Jin ostrzegła pozostałe siostry słowami:

– Ani się ważcie choćby pisnąć i nie myślcie nawet, żeby wystawić stopę za próg tej izby, póki ojciec nie wróci.

Babcia po narodzinach zawinęła mnie po prostu w kawałek tkaniny, całą jeszcze umorusaną we krwi i mazi płodowej, po czym usiadła bezmyślnie na klepisku w kuchni. Nie wiedziała, co począć, przez myśl nawet jej nie przeszło, żeby ugotować dla synowej miyeokguk – bogatą w żelazo zupę z alg morskich. Mama siedziała, płacząc bezgłośnie, po czym wstała i wciąż trzymając mnie w ramionach, udała się do znacznie oddalonego od naszego domu lasu, gdzie zwykle nie było żywej duszy. Podobno rzuciła mnie w zeschnięte zarośla między sosnami i całkowicie zakryła moją twarz materiałem, w który byłam owinięta. Najpewniej chciała, żebym się udusiła albo zamarzła na śmierć o świcie w objęciach chłodnego wiatru.

Ojciec wrócił i bez słowa otworzył drzwi do głównego pomieszczenia. Mama skryła głowę pod kocem i w ogóle nie reagowała, natomiast z kuchni co jakiś czas docierał jedynie suchy kaszel babki. Z panującej w domu atmosfery momentalnie wyczytał, że nie ma już co liczyć na syna, więc zrezygnowany obrócił się na pięcie i wyszedł. Nim słońce wzeszło wysoko, mama i babcia wciąż siedziały bez słowa, jakby nieobecne – jedna w głównej izbie, druga w kuchni. W końcu starsza z kobiet zajrzała do drugiej i spytała:

– A gdzie się podziało to dziecię?

– Nie wiem, jestem tu sama. Może uciekło.

– O Niebiosa! Życie ci niemiłe, dziewucho, dziecko żeś wyrzuciła!

Podobno babcia przetrząsnęła cały dom i otaczające go podwórze, zajrzała w każdy kąt, jednak nigdzie nie było po mnie śladu. Bała się kary, jaką mogły na nas zrzucić Niebiosa, było jej także żal synowej i wnuczek, więc nalała zimnej wody do porcelanowej miseczki i ustawiła ją na niewysokim stoliku, po czym usiadła za nim i zawzięcie pocierając o siebie złożonymi dłońmi, zaczęła wznosić modły.

– Bóstwa w Niebiosach i te na Ziemi, chrońcie, proszę, to domostwo od wszelkiego nieszczęścia. Pomóżcie mi znaleźć dziecię całe i zdrowe, pozwólcie strapionej matce je pokochać i ukójcie drzemiący w ojcu gniew. Błagam, miejcie nas wszystkich w swojej opiece.

Babcia zakończyła modlitwę i ponownie przeszukała cały dom, obeszła wokół sąsiedztwo, lecz to wszystko nie przyniosło żadnego skutku. Wróciła zrezygnowana i usiadła na otaczającym budynek ganku. Wtedy Biała wystawiła swój łeb z budy i zaczęła tępym wzrokiem wpatrywać się w kobietę. Ta również zerknęła na psa i nagle dostrzegła skrawek tkaniny, w którą wcześniej owinęła dziecko. Licząc na cud, pognała w kierunku zwierzaka, żeby znaleźć mnie wewnątrz budy, leżącą między psimi łapami. Babcia opowiadała później, że smacznie spałam, oddychając głośno. Kiedy mama wyszła, żeby porzucić mnie w lesie, Biała ruszyła za nią, krocząc niespiesznie w dużej odległości. Wyczuła mój zapach i przedarła się przez zarośla, żeby chwycić mnie w zęby i ponownie przytargać do domu.

– Ojejku, Biała, nasza kochana psina! Bez wątpienia same Niebiosa zesłały nam to dziecię!

Może właśnie przez tę historię od dziecka byłam szczególnie blisko z babcią i Białą, psem rasy pungsan, o sierści w kolorze śniegu, skąd też wzięło się jej imię. Ja sama nie miałam żadnego aż do setnego dnia po narodzinach, kiedy to według wierzeń dziecko oficjalnie przekracza granicę dzielącą świat zmarłych i żywych. Wcześniej nie nadano mi żadnego imienia, bo nikt nawet o tym nie pomyślał. Później, po tym, jak nasza rodzina została rozdzielona, a ja i babcia żyłyśmy w szałasie gdzieś po drugiej stronie rzeki Tuman, kilkakrotnie opowiadała mi legendę o księżniczce Bari, zasłyszaną od własnej matki. Kiedy kończyła swoją historię, dodawała śpiewnym tonem:

– Wyrzućcie no ją, tego wyrzutka. Porzućcie no ją, tego odrzutka. Stąd też się wzięło twoje imię, Bari2.

W każdym razie nie posiadałam imienia, dopóki babcia któregoś dnia przy posiłku nie poruszyła tego tematu. Dzieci i mama siedziały przy okrągłym stoliku, natomiast babcia i ojciec jedli osobno przy stole w kształcie prostokąta. Kobieta niespodziewanie rzuciła do swojego syna:

– Niesłychane, najmłodsza nie ma jeszcze imienia! Chyba czas coś wymyślić?

Ojciec niespiesznie skierował spojrzenie w stronę okrągłego stolika i zaczął lustrować swoje córki wzrokiem – tak jakby próbował nas policzyć. Po chwili odparł bez przekonania:

– No cóż… Znam idące w parze imiona idealne dla bliźniąt, nawet przy szóstce nie było problemu… Ale co mogę począć, skoro brakuje już chińskich znaków, które mogłyby się nadać?

– Chcesz powiedzieć, żeś studiował, chińskiego i rosyjskiego się uczył, a córce imienia nie umiesz wymyślić?

Ojciec wspomniał o imionach dla bliźniąt. Słyszałam, że w tamtych czasach, kiedy Republika wciąż jeszcze interesowała się swoim ludem, narodziny bliźniąt były ogromnym wydarzeniem – nieważne, czy stało się to w dużym mieście, czy gdzieś na prowincji; dziennikarze pojawiali się u drzwi, a noworodki pokazywano nawet w wieczornych wiadomościach. Dzięki bardzo hojnemu systemowi opieki społecznej dzieci miały zapewnione miejsca w państwowych żłobkach, matki dostawały szczodre zapasy mleka w proszku, a sam Wielki Przywódca wyrażał swoją wdzięczność, zasypując rodziny tonami różnorakich prezentów – od dziecięcych ubranek po zabawki. W przypadku czterech córek nadawano im imiona na cześć czterech roślin uznawanych za szlachetne we wschodniej kulturze – Mae, Ran, Guk oraz Juk, które kolejno oznaczały kwiat śliwy, orchideę, chryzantemę oraz bambus. Istniały zapewne równie zsynchronizowane i piękne kombinacje dla pięciu czy sześciu dziewcząt. To właśnie miał na myśli ojciec – był przygotowany co najwyżej na sześć córek. Imiona moich starszych sióstr składały się z dwóch idealnych zestawów, każdy z nich obrazował po trzy cnoty. Najstarsze – Jin, Seon i Mi, czyli prawda, dobroć i piękno, oraz młodsze Jeong, Suk i Hyeon, czyli miłość, łagodność i mądrość. Musiał najwyraźniej uważać, że moje pojawienie się na świecie zaburzyło całą harmonię i przemieniło nadane córkom przez niego imiona w nic nieznaczącą kupę sylab. Ojciec nie dodał już nic więcej, lecz po jego wyjściu do pracy babcia postanowiła skorzystać z okazji i wrócić z mamą do tematu, który sama zaczęła.

– Córko, nie myślisz, że ta też powinna mieć jakieś imię?

– Na myśl o niej czuję żal i smutek, więc tak też możemy ją nazwać.

– Takie imiona też żem słyszała, no ale pomyślmy. Próbowałaś ją porzucić w lesie…

I w ten oto sposób babcia postanowiła dać mi na imię Bari. Dopiero lata później, kiedy dotrę na sam koniec świata i doświadczę całej gamy cierpień, przyjdzie mi zrozumieć znaczenie imienia, które dla mnie wybrała.

Babcia wychowywała ojca sama. Dziadek zmarł na wojnie, która wybuchła wiele lat przed moimi narodzinami. Według słów babci jej mąż był bohaterem wojennym, a jego historia została nawet przedstawiona w programie radiowym naszej państwowej rozgłośni. Podobno dziadek w jakimś nadmorskim miasteczku na dalekim Południu zupełnie sam zdołał odeprzeć najazd zbliżających się w czołgach Wielkich Nosów. Babcia miała w zwyczaju wracać do tej historii przy uprzątniętym po kolacji stole albo w letnie noce, kiedy siadała na rozłożonej na podwórzu słomianej macie i wpatrywała się w gwiazdy. Któregoś razu ojciec nie mógł już tego zdzierżyć i wtrącił się w jej opowieść, a wówczas bohaterska wizja naszego dziadka zupełnie straciła swój blask.

– Hah, niechże mama przestanie wymyślać. Toż to historia rodem z sowieckiego filmu.

– Skąd?

– Z filmu, który widzieliśmy kiedyś w mieście. Nie pamiętasz, jak poszliśmy go zobaczyć razem z innymi członkami naszej straży obywatelskiej? Mieszasz film z faktami na temat ojca.

Fabuła tego filmu przedstawiała się następująco. Młody, zupełnie jeszcze niedoświadczony żołnierz zasypia pośród gruzów zniszczonego miasta podczas swojej warty. O zmierzchu jego oddział zaczyna się wycofywać, zostawiając pogrążonego we śnie kamrata samemu sobie. W tym czasie z naprzeciwka zaczynają zbliżać się siły wroga, przekonane, że wszyscy mieszkańcy zrujnowanego miasta zostali ewakuowani. Hałas zbliżających się pojazdów wyrywa młodego żołnierza ze snu. Dostrzega on sunące naprzód główną drogą czołgi, światła wojskowych ciężarówek oraz niewyraźne cienie przeciwników. Przerażony, dopada swojego pistoletu maszynowego, namierza cel i w zupełnym amoku zaczyna strzelać. Zapada cisza, wróg zamiera w bezruchu. Wojska przeciwnika zatrzymują się momentalnie, po czym zawracają i zaczynają się wycofywać. Najeźdźcy są przekonani, że wróg czai się na nich w ciemnościach. Dopiero wtedy młody żołnierz postanawia wyczołgać się spod zwalonego betonu i pędzi przed siebie ile sił w nogach. Biegnie całą noc i dopiero koło świtu dociera do swojej jednostki. Zostaje wezwany kolejno przez swojego plutonowego, komendanta, a także przez samego generała – każdy ze zwierzchników chwali chłopaka, a ten w późniejszym czasie zostaje nawet odznaczony medalem za zasługi. Mężczyzna, który w pojedynkę zatrzymał wrogą armię, zostaje okrzyknięty bohaterem i w nagrodę otrzymuje możliwość udania się na wyjątkowy urlop.

W każdym razie z relacji ojca wynikało, że dziadek faktycznie zginął na froncie wschodnim. Babcia została wezwana przez komitet ludowy, który wręczył jej oficjalne zawiadomienie o śmierci męża oraz dodatkowe racje w ramach wsparcia i uznania za jego poświęcenie. Tata został w szkole postawiony na podeście przed całą klasą przez wychowawcę, który zarządził minutę ciszy. Babcia jednak znała wcześniej dokładną datę śmierci swojego męża, dzięki czemu wyznaczyła dzień corocznej ceremonii na jego cześć. Jak zawsze, przewidziała nadchodzącą tragedię w swoich snach.

Pewnej nocy uszu babci dobiegł znajomy kaszel dziadka, więc otworzyła drzwi do izby. Ujrzała skąpaną w świetle księżyca sylwetkę męża, który stał na podwórzu w poszarpanym mundurze. Spytała, gdzie się podziewał, na co ten odrzekł, że przemierzył Mukho, Gangneung i Sokcho, a także przedarł się przez jakieś dwadzieścia gór, żeby do niej dotrzeć. Pod pachą miał pakunek, a babcia na jego widok rzuciła, żeby odłożył toboły na ganku i szybko wszedł do środka. Dodała, że zaraz przygotuje mu śniadanie. Dziadek odparł jednak, że czeka go jeszcze długa droga, i cały czas stał, nie zdjąwszy nawet butów. Babcia pospiesznie chwyciła jego bagaż i położyła go na ziemi, lecz kiedy ponownie uniosła wzrok, dziadek zniknął – podwórze było zupełnie puste. Nagle się przebudziła, a gdy poruszyła ręką, wyczuła, że coś znajduje się przy jej posłaniu. Zapaliła lampę olejną i zaczęła się rozglądać, a jej oczom ukazała się otwarta na oścież komoda oraz wyrzucone z niej ubrania. Były to tradycyjne luźne pikowane spodnie oraz kamizelka z podszyciem z zajęczego futra, które jej mąż zrzucił z siebie tuż przed wstąpieniem do armii. Tamtej nocy w pośpiechu przygotowała butelkę alkoholu, suszonego mintaja oraz kilka owoców i odprawiła prostą ceremonię pogrzebową, po czym spaliła jego ubrania, żeby odesłać go na tamten świat.

Babcia widywała czasem duchy, zdarzało jej się nawet obserwować ich harce i podsłuchiwać rozmowy. Od kiedy ojciec był mały, kobieta stawiała za domem misę ze świeżo nabraną ze studni wodą i wznosiła modły do zamieszkujących niebiosa bóstw oraz bożków ziemskich, a gdy tego typu rytuały zostały zakazane przez państwo, przeniosła się z podwórza do kuchni, gdzie siadała w kucki i składała dłonie do żarliwej modlitwy. Rodzice z początku próbowali ją przed tym powstrzymać, zdarzyło im się również kłócić z powodu praktykowanej przez babcię wiary.

– Nie uważasz, że trzeba matkę powstrzymać przed odprawianiem tych złowrogich rytuałów? – pytał ojciec.

– Naprawdę myślisz, że mnie posłucha? Wygaduje jakieś straszne rzeczy, że niby duchy widzi. Ja już boję się cokolwiek mówić. Zresztą… Czy ty nie masz tego we krwi?

– Co ty opowiadasz, w jakiej znowu krwi?

– Wspominała przecież, że twoja praprababka była szamanką w Hamheung.

– Uważaj, co wygadujesz, możesz nas wpędzić w kłopoty! Ani się waż gdziekolwiek o tym wspominać!

– Toż przecież wszyscy sąsiedzi wiedzą, że twoja prababka i praprababka były przed rewolucją wielkimi szamankami.

– Cholera jasna, zamknij się! Wywodzimy się z rodu biednych chłopów, jesteśmy podstawową klasą, najzwyklejszymi przedstawicielami naszego społeczeństwa.

Według relacji babci ojciec już w szkole ludowej był wzorowym uczniem. Zaraz po wojnie, kiedy w mieście przebywali jeszcze Chińscy Ochotnicy Ludowi, ojciec nauczył się chińskiego; zdarzyło mu się nawet udać z dorosłymi do ich koszar i pomóc w rozpatrzeniu zgłaszanych przez obywateli zażaleń. Ukończył szkołę średnią jako najlepszy z uczniów, dostał nawet rekomendację na uniwersytet w Pjongjangu.

Do ślubu naszych rodziców doszło za sprawą babci. W trakcie letniej przerwy na pierwszym roku studiów ojciec ukończył swój przydział dobrowolnych prac społecznych, do których zobligowany był każdy młody obywatel, i miał jeszcze tydzień wolnego, więc udał się do domu. Tam czekało na niego jakieś młode dziewczę.

– Mamo, przynieś no mi zimnej wody!

Po tych słowach z kuchni wyłoniła się niska dziewczyna o włosach ściętych prosto na poziomie żuchwy, trzymająca w dłoniach miskę z płynem.

– Kim jesteś, towarzyszko? – zapytał, wpatrując się w nią jak ogłupiały. Kompletnie zapomniał o wodzie, której chciał się napić. Na jego pytanie odpowiedziała babcia.

– No jak to kim, to twoja ślubna.

Przerażony ojciec był w takim szoku, że wyleciał z domu i pobiegł wprost na stację kolejową, gdzie wskoczył do pierwszego pociągu w kierunku Pjongjangu. Jakiś miesiąc później został wezwany do gabinetu dziekana. Odpowiedzialny za nadzorowanie postaw studentów mężczyzna o wydatnych, jakby opuchniętych policzkach przez chwilę przyglądał się jego twarzy, po czym ruchem głowy zasygnalizował ojcu, by zajął miejsce.

– Nie spodziewałem się tego po was, towarzyszu. Jeszcze student, a już po ślubie… Wiem, że wasza matka została zupełnie sama i liczy na wnuki, tyle mogę zrozumieć. Wyjaśnijcie mi jednak, dlaczego zostawiliście żonę?

Osłupiały ojciec zaczął nieskładnie się tłumaczyć:

– Nie, to wcale nie tak. Wróciłem do domu i matka znienacka poinformowała mnie, że mam żonę, więc wróciłem do szkoły i…

Drzwi uchyliły się lekko i po chwili pojawiła się w nich głowa babci. Kobieta spojrzała za siebie i rzuciła:

– Zobacz no, jesteśmy. Wchodź, prędko.

Babcia weszła do pomieszczenia, a w ślad za nią podążyła krótkowłosa kobieta ze spuszczoną głową. Bez słowa ukłoniła się, witając w ten sposób profesora. Twarz ojca zrobiła się purpurowa, nie był w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa, więc wstał, a wtedy dziekan przemówił:

– Nie ma już chyba o czym rozmawiać. Wydam wam przepustkę, towarzyszu, odwieźcie matkę do domu. Jesteście teraz żonaci, najwyższa pora na noc poślubną i skonsumowanie małżeństwa.

– Nie ma takiej potrzeby, muszę wpierw skończyć szkołę…

– No cóż, trzeba było myśleć o tym przed ślubem. Proszę iść. Jeszcze chwila, a powiem o wszystkim waszym towarzyszom z roku. Jeśli informacja dotrze do Ligi Młodzieży, możecie zostać uznani za element szkodliwy i wydaleni z uczelni.

W ten oto sposób ojciec wrócił do swojego miasta rodzinnego. Od momentu, w którym wsiedli do pociągu, babcia nieustannie rzucała w jego kierunku groźby:

– Koniec już z tym uciekaniem. Jak nie masz zamiaru słuchać matki, to możemy od razu się rozejść – ty w swoją, ja w swoją stronę. Taka już nasza dola, wymodliłam ją u bóstw.

Babcia wytrzasnęła skądś długą chustę, w jakiej nosiło się niemowlęta, i owinęła jeden z jej końców wokół łydki ojca, po czym kawałek dalej zawiązała okrągły węzeł i przystawiła go do kostki mamy, mówiąc:

– Unieś no stopę, włóż ją w to.

Mama zsunęła wówczas jeden ze swoich gumowych pantofli i podciągnęła nieco skarpetę, po czym dodała:

– Proszę mocno zawiązać.

Kiedy ojciec obrócił głowę, żeby zerknąć na poczynania kobiet, napotkał wzrok mamy, która w tej samej chwili wystawiła w jego stronę język. Jeszcze do niedawna, gdy ta historia była wywlekana przez rodziców w czasie kłótni, ojciec wybuchał gniewem i wołał:

– Powinienem był wtedy uciąć sobie tę nogę i zwiewać gdzie pieprz rośnie, żeby uwolnić się od tego i uratować swoje życie!

Po związaniu rodziców z sobą za pomocą dziecięcej chusty babcia kilkukrotnie owinęła jej pozostałą część wokół własnego nadgarstka, po czym wydała z siebie przeciągłe westchnienie, jakby wreszcie poczuła ulgę. Kiedy razem z siostrami pytałyśmy, dlaczego wybrała na swoją synową akurat mamę, babcia opowiadała nam o śnie, który zmusił ją do odnalezienia młodej dziewczyny i udania się do jej domu.

– Miałam raz pewien sen, w którym to zesłana z Nieba panienka z głośnym hukiem spadła na nasz dach, po czym sturlała się z niego na podwórze. Zawołałam więc: „Halo, halo, któż tam? Jeśliś zjawa, odejdź! Jeśliś człowiek, pokaż się no!”. Dziewczę rzekło, że jest boginką, która doglądała niebiańskiego ogrodu Nefrytowego Cesarza, ale przez swoje niedopatrzenie przelała kwiaty, które opadły, za co została ukarana i strącona razem z nimi na ziemię. Rozejrzałam się po podwórzu, gdzie leżało dokładnie siedem kwiecistych pąków, a dziewczę zaczęło je zbierać, jeden po drugim, po czym wyciągnęło je w moją stronę. Chciałam je wziąć, lecz nim zdążyłam, boginka wycofała się, wyleciała przez bramę wejściową i zaczęła uciekać. Rzuciłam się w pościg. Dobiegłam za nią do jakiejś chałupy otoczonej płotem ze zlepionych z sobą ususzonych łodyg sorgo, a wtedy się obudziłam. Sen był tak dziwny, że aż wyszłam przed chatę, a wtedy spostrzegłam, że boginka gna drogą prowadzącą do sąsiedniej osady. Ruszyłam jej śladem, jak we śnie. Dotarłam do tej chaty otoczonej ogrodzeniem z łodyg sorgo i pomyślałam, że to iście niesłychane. Weszłam na podwórze, a tam dziewczę zawodziło pieśń. Śpiewając, szorowało dokładnie wielkie gliniane słoje na fermentowaną pastę z soi oraz sos sojowy. Rzuciłam na nią okiem od tyłu i dostrzegłam, jak wydatny ma kuper. Nie jestem mężczyzną i z reguły nie przywiązuję wagi do takich rzeczy, ale jej zadek był okrągły i przyciągający swym rozmiarem oko niczym kwiat piwonii w pełnej okazałości. Zaproponowałam, żeby zamieszkała z nami. Porozmawiałam też z jej rodzicami i opowiedziałam o swoim synu.

Cała nasza rodzina była świadoma tego, że babcia posiada pewne nadzwyczajne zdolności, lecz tylko ojciec nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Mimo to pod koniec starego lub na początku każdego nowego roku, czy też kiedy nachodziły go niepokojące sny, pytał babkę, co szykuje dla niego los.

– Och, a wtedy dzban z wodą pękł i rozpadł się na pół, a z zewnątrz wyłonił się wierzgający sum długości mojego przedramienia – ojciec mamrotał, jakby sam do siebie, a wtedy babcia interpretowała jego sen, jednocześnie strojąc sobie z niego żarty i zgrywając głupią.

– Możemy zatem ugotować pikantny gulasz rybny, tak coby cała rodzina zjadła ze smakiem.

Mama przez kilka miesięcy po porodzie zajmowała się nowo narodzonym dzieckiem, po czym zaraz znów zachodziła w ciążę, dlatego w przeciwieństwie do kobiet z sąsiedztwa nie była w stanie pracować. Po narodzinach Mi, trzeciej córki, rodzice musieli najwyraźniej zachowywać większą ostrożność, gdyż minęły całe trzy lata, zanim na świat przyszła Jeong. Mama skorzystała w tym czasie z okazji, żeby wyjść trochę do ludzi. Pracowała przy produkcji przystawek w jednej z fabryk spożywczych, które powstały na terenach miast, wiosek oraz państwowych gospodarstw rolnych w okresie powojennej odbudowy kraju. Później została przydzielona do lokalnego centrum rekreacyjnego, gdzie nauczyła się obcinać włosy. Słyszałam, że po sześciu miesiącach znalazła zatrudnienie jako fryzjerka w publicznej łaźni. Ojciec i babka nie chcieli jednak porzucić marzenia o męskim potomku, dlatego też po nieco ponad roku, wliczając w to naukę zawodu, mama zmuszona była zrezygnować z pracy. Po incydencie z Suk, kiedy ojciec próbował utopić piątą z kolei córkę, wydawało się, że mama już całkowicie zrezygnowała z jakiejkolwiek zmiany swojego życia. Wszyscy mówili, że niepełnosprawność Suk wywołała odra przebyta przez dziewczynkę w dzieciństwie, jednak mama i babcia winą za jej stan obarczały ojca i nie stroniły od rzucania kąśliwych uwag na ten temat za jego plecami. Zanim Suk skończyła dwa lata, wszyscy zakładali, że po prostu wolniej się rozwija, jednak wkrótce zdali sobie sprawę, że jest niemową. Tego, że zostałam porzucona od razu po swoich narodzinach, również dowiedziałam się od babci.

Chodziłam wówczas do lokalnego przedszkola, więc miałam najpewniej jakieś cztery lata. Musiało zdarzyć się to wiosną, gdyż kwiaty rosnących na wzgórzu azalii rozkwitły czerwienią, a moje siostry wypełniały koszyki po brzegi tasznikiem. Siedziałam na ganku znajdującym się centralnie przed wejściem do głównej izby, zażywając kąpieli w ciepłych promieniach słońca, kiedy Biała przecięła nagle podwórze i warcząc, skierowała się w stronę wejścia na posesję. Nastroszyła uszy, odsłoniła kły, a po chwili zaczęła wściekle ujadać. Ciekawa, kto przyszedł, podeszłam do ogrodzenia i pchnęłam drewnianą furtkę, by ujrzeć nieco wyższą ode mnie dziewczynkę. Miała na sobie tradycyjną zwiewną spódnicę i wiązaną z przodu bluzkę z długim rękawem, obie wykonane z białej bawełny. Byłam przekonana, że to któraś z koleżanek Hyeon przyszła się pobawić. Powiedziałam więc: „Hyeon nie ma”, tamta jednak stała bez słowa i tylko się we mnie wpatrywała. Za mną Biała wciąż zaciekle szczekała, ale dziewczynka nie była ani trochę wystraszona. Zdaje się, że powiedziała: „Ach, to nie tutaj”, po czym odwróciła się na pięcie i uciekła. Prawdę mówiąc, nie miałam pewności, czy rzeczywiście uciekła, czy zaczęła stopniowo zanikać na moich oczach. Byłam ciekawa, gdzie nagle się podziała, więc wybiegłam za płot, by ujrzeć ją przed znacznie oddalonym od naszego domem o podobnym kształcie i rozmiarze. Szła, a kucyk z tyłu jej głowy podskakiwał, kołysząc się w obie strony. Zatrzymała się przed domem, na którego podwórzu rosła morela, odwróciła się lekko, żeby rzucić na mnie okiem, po czym weszła do środka. Powodem, dla którego zapamiętałam jej kucyk, była zawiązana wokół niego czerwona wstążka falująca na wietrze. Tego wieczora, kiedy zasiedliśmy razem do kolacji, mama rzekła:

– Musimy przygotować kopertę z pieniędzmi w ramach kondolencji dla przewodniczącego naszej straży obywatelskiej. Stracili wnuka.

– Co? Na co zmarł?

Nim mama zdążyła odpowiedzieć na pytanie ojca, babcia wymamrotała:

– To za coś, co zrobił w poprzednim życiu. Taka jego dola.

– Czy to nie ten cały tyfus, o którym ostatnio mowa?

Zaczęłam ciągnąć babcię za rąbek spódnicy, żeby opowiedzieć jej o tym, co widziałam w dzień.

– Babciu, babciu…

– Nic no, bierzmy się do jedzenia.

– Widziałam coś dzisiaj. Jakaś dziewczynka przyszła wpierw do nas, ale zaraz uciekła. Weszła do tego domu, gdzie rośnie morela.

Wszyscy wysłuchali moich słów bez żadnego komentarza i wrócili do posiłku, zupełnie mnie ignorując, jednak po kolacji babcia posadziła mnie przy sobie na ganku i zapytała ostrożnie:

– Mówisz, że kogoś widziałaś?

– Przyszła jakaś dziewczynka ubrana cała na biało. Biała szczekała na nią i próbowała ugryźć. Kiedy mnie zobaczyła, powiedziała, że to nie tu, i sobie poszła. Sprawdziłam, gdzie idzie, a ona weszła do domu z morelą.

– Spojrzała ci w oczy?

– Tak, zaraz przed tym, jak weszła do środka.

Babcia pokiwała głową, po czym zmierzwiła mi włosy.

– Nic ci nie będzie. Masz, dziecko, dar we krwi. Zrób, jak babcia każe. Spluń trzy razy na ziemię i trzykrotnie tupnij lewą nogą.

Tego samego dnia złożyła mnie choroba – w nocy mym ciałem zawładnęła gorączka, zaczęłam też majaczyć. Ojciec wziął mnie na barana i zaniósł do szpitala znajdującego się w pobliżu portu. W każdej sali w rzędach leżały dzieci oraz staruszkowie z pobliskich miejscowości. Nie pamiętam, ile dni tam spędziłam. W pamięci utkwiła mi jednak tamta dziewczynka, która siedziała centralnie na ramie tradycyjnego rozsuwanego okna, zaraz przy głowach odpoczywających pacjentów. Uniosłam wzrok i po prostu wpatrywałam się w nią bezmyślnie. Ani trochę się nie bałam. Kiedy wróciłam do domu, spałam z babcią w pokoju, który do tej pory zajmowałam z siostrami. Nikt z rodziny poza nią nie zbliżał się do mnie. W dzień gorączka spadała, by nocą powrócić ze zdwojoną siłą. Całe moje ciało pokryła wysypka – skóra była usiana masą krost przypominających drobną kaszę, które stopniowo jednak zanikły. Babcia delikatnie wypytywała mnie o tamtą dziewczynkę.

– Wciąż ją widujesz?

– Nie, ostatni raz w szpitalu. Babciu, kim ona jest?

– Oho, to zjawa tyfusu. Nic ci nie będzie. Bóstwa mają cię w swojej opiece.

Nie mam pojęcia, jak długo na zmianę spałam jak zabita i przebudzałam się, jednak wyraźnie pamiętam sen, który mnie wówczas nawiedził.

Trafiam do miejsca przypominającego starą świątynię buddyjską. Otaczający ją kamienny mur runął, a płytki pokrywające niegdyś w połowie zwalony dach leżą porozrzucane bez ładu po porośniętym bylicą i chwastami podwórzu. Nie wchodzę do wnętrza skąpanej w mroku świątyni, zamiast tego przystaję nerwowo przy przechylonym filarze i zaglądam do środka. Coś się tam porusza. Z ciemności, kołysząc się niczym w tańcu, wyłania się czerwona wstążka. Odwracam się i zaczynam biec, a ona zamiera w bezruchu, po czym rzuca się w pogoń za mną. Pędzę między drzewami, przeskakuję strumień i przecinam pola ryżowe, lecz czerwona wstążka podąża za mną aż do wioski. Wtem na drodze pojawia się babcia, ale wygląda inaczej niż w rzeczywistości – ma na sobie tradycyjny biały strój, a jej włosy ułożone są w misterny kok spięty długą ozdobną spinką. Osłania mnie swym ciałem i ze wszystkich sił wrzeszczy:

– Precz, zmoro!

Czerwona wstążka powoli opada na ziemię i znika.

Przerażona, otworzyłam oczy. Całe moje ciało i twarz były zlane potem, jakby złapało mnie prawdziwe oberwanie chmury. Leżąca obok babcia wytarła moje czoło i szyję bawełnianą chusteczką, po czym przemówiła:

– Wytrzymaj jeszcze trochę, wkrótce wydobrzejesz.

Wraz z na przemian rosnącą i spadającą temperaturą moje ciało również bez przerwy wydłużało się i kurczyło. Widziałam to nawet na własne oczy. Moje kończyny rozrastały się, całkowicie zakrywając podłogę i ściany izby. Potem znów zaczynały maleć, stając się drobniejsze od ziarenek fasoli; robiły się równocześnie coraz bardziej miękkie, przypominając swym rozmiarem i konsystencją wydłubane z nosa kozy, żeby ostatecznie wraz z odgłosem stłumionego pyknięcia zupełnie zniknąć. Osłaniająca moje plecy podłoga zaczęła wwiercać się w ziemię, rzucając mnie tym samym w głęboką otchłań. Czasem spośród wzorów na tapecie wyłaniały się twarze, które otwierały usta i śmiały się lub głośno gawędziły.

Przeżyłam tyfus i wydobrzałam, aczkolwiek przez kilka lat, do momentu rozpoczęcia szkoły, pozostawałam słabowita. Po przezwyciężeniu choroby zaczęłam słyszeć i widzieć rzeczy, które wcześniej do mnie nie docierały. W tamtym właśnie okresie udało mi się też skomunikować z niepotrafiącą mówić Suk. Czwartą z kolei Jeong i piątą Suk dzielił tylko rok, jednak niepełnosprawność tej młodszej sprawiała, że nigdy się nie dogadywały. Podobnie było zresztą ze mną i urodzoną wcześniej Hyeon – nigdy nie traktowałam jej jako tej starszej, co strasznie ją irytowało. Jin, Seon i Mi były od nas znacznie starsze i wyższe – między tą trzecią a następną z kolei Jeong były przecież aż trzy lata różnicy. W każdym razie w naszej rodzinnej hierarchii Hyeon i ja byłyśmy traktowane jak małe dzieci, natomiast Jeong i Suk znajdowały się gdzieś pośrodku, zyskując tym samym niejasną pozycję. Chyba właśnie z tego powodu różnego rodzaju obowiązki zawsze przypadały w udziale tej dwójce. Najciężej miała tak naprawdę Jeong. Suk nie można było zlecić niektórych zadań ze względu na jej niepełnosprawność. Dla przykładu, kiedy ktoś kazał im udać się po tofu i dymkę na znajdujący się u podnóża wzniesienia stragan, Jeong zaciskała wargi i groźnie wpatrywała się w młodszą siostrę.

– Przez nią to właśnie mnie za każdym razem przypadają najgorsze zadania.

Suk nie umiała wyrazić swoich myśli, przez co była bardzo niecierpliwa. Potrafiła być delikatna i ładnie bawić się z innymi, ale kiedy coś ją zdenerwowało, w mgnieniu oka wpadała w szał. Nie zważała na to, czy ma do czynienia z którąś ze starszych czy z młodszych sióstr – podbiegała i zaczynała szarpać za włosy lub kopać po brzuchu. Z tego też powodu rodzice dokładali wszelkich starań, żeby traktować Jeong i Suk jednakowo. Kupowali im ubrania o identycznych wzorach i kroju, a kiedy przyszła pora na szkolną wyprawkę, dostały dokładnie takie same zestawy do pisania składające się z trzech ołówków. Pewnego dnia, kiedy szykujące się w pośpiechu do szkoły dziewczyny po kolei załatwiały poranną toaletę, myły twarz i czesały włosy, Suk zaczęła wydzierać się wniebogłosy. Jej twarz zrobiła się wręcz bordowa od krzyku, lecz jako że nie potrafiła mówić, nikt nie wiedział, jaki był tego powód. Trzymała w dłoni coś, czym wymachiwała – okazało się, że była to przypalona tenisówka. Wszystko wskazywało na to, że jeden z wypranych poprzedniego wieczora i ułożonych do wyschnięcia na powierzchni glinianego pieca butów musiał spaść i znaleźć się na wprost umieszczonego niżej otwartego paleniska. Suk i Jeong miały oczywiście dokładnie takie same niebieskie tenisówki. Sprytna Jeong jako pierwsza chwyciła nienaruszoną parę i założyła ją na stopy, zostawiając dla siostry nadpaloną. Suk cisnęła uszkodzonym butem i rzuciwszy się bez litości na siostrę, chwyciła ją w talii i przewróciła. Dziewczyna zdjęła buty próbującej się wyswobodzić siostrze. W ten sposób mówiła, że ta para należała do niej. Jeong nie dała za wygraną i ugryzła Suk w ramię. Ich krzyki i płacz zdawały się nieść echem po całej okolicy. Kipiący wściekłością ojciec nie poszedł do pracy, tylko kazał córkom stanąć obok siebie i zaczął chłostać je po łydkach.

– Przez was dwie w tym domu nie ma nawet dnia spokoju!

Nastrój wszystkich domowników już od samego rana był niewesoły; staliśmy tylko i z przygnębieniem obserwowaliśmy baty, które średnie córki dostawały od ojca. Wtedy jednak usłyszałam w głowie głos Suk. Ale one naprawdę są Jeong. To ona położyła swoją parę centralnie nad paleniskiem. Moje znajdowały się niżej. Kot sąsiadów zakrada się do nas i wskakuje na piec, żeby skubnąć trochę suszonego mintaja. Widziałam w nocy, jak ucieka. Jak gdyby nigdy nic wymamrotałam słowa, które dzwoniły mi w głowie. Ojciec przestał uderzać, a babcia przeszukała znajdującą się nieopodal pieca szafkę.

– A gdzie się podziały wszystkie ryby do bazy na zupę?

Mama odetchnęła z ulgą i zabrała ojcu cienką drewnianą laskę, którą karał dzieci, po czym rzuciła:

– Widzisz, to wszystko wina kota.

Ojciec zaczął zbierać do kupy swoje teczki z dokumentami, mamrocząc przy tym, że „za dużo tych wszystkich dziewuch i nie może już znieść ich jazgotania”, po czym wyszedł do pracy. Babcia postanowiła uspokoić Jeong i Suk słowami:

– Poprosimy potem tatę, żeby wam kupił nowe buty. A teraz prędko, do szkoły!

Kiedy wszystkie siostry poszły już na zajęcia, a ja zostałam, mama rzuciła:

– Co za dziwna sprawa. Skąd ona wiedziała, co leżało na sercu naszej małej niemowie?

– Mówiłam przecież, nasza Bari ma dar.

Na słowa babci mama aż się wzdrygnęła.

– Błagam, matko, nigdy nie wspominaj takich głupot przy ich ojcu.

1W celu zachowania spójności do zapisu nazw własnych oraz imion bohaterów wywodzących się z języka koreańskiego zastosowano transliterację poprawioną przez południowokoreańskie Ministerstwo Kultury i Turystyki [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

2 Słowo „odrzutek” (kor. Bari-degi) pochodzi od czasownika oznaczającego „wyrzucić, porzucić”, który w wariancie północnokoreańskim przyjmuje właśnie formę barida.