Książeczka macierzyńska - Katja Gorecan - ebook
NOWOŚĆ

Książeczka macierzyńska ebook

Katja Gorecan

4,0

Opis

Katja Gorečan powraca z prozą cechującą się wszystkimi atrybutami, które urzekły czytelniczki dotychczasowych tomów. Szczerość, dziewczyńskość, wrażliwość, bezpretensjonalna introspekcja. Autorce udaje się znaleźć sposoby, by opisać doświadczenie utraty, żałoby, izolacji. Nienachalnie i niemoralizatorsko podejmuje kwestie kobiecej autonomii i złożonej natury macierzyństwa.

Książeczka macierzyńska” pokazuje moment, gdy w życie – klinem – wbija się strata, która jątrzy i która poraża myśli, czucie, ale też język. Byłoby ujmą dla Książeczki… przedstawiać ją wyłącznie jako opowieść o poronieniu i utracie słuchu. Mogliby wtedy przeoczyć ją ci, którym te doświadczenia są obce, choć szarpnęły nimi przecież inne osobiste kryzysy. I tak jak bohaterka Gorečan chcieli wtedy zasnąć na kilka lat, nie umieli ustać na nogach, padali na podłogę, krztusili się płaczem, a potem milkli na setki godzin, wbijając wzrok w ścianę. Czytałam monolog nienarodzonego dziecka, dziecka z poronionej w dziewiątym tygodniu ciąży, i słyszałam w nim relację z własnego, prywatnego kryzysu, który zgasił część mnie. Ta książka o przeżywanych w ciszy tragediach mówi więc też o żałobie po przeszłym ja, tym ja sprzed załamania. I choć daje nadzieję na przetrwanie, trudno po niej ochłonąć.

- Marta Syrwid

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 125

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ka­tja Go­re­čan, Ksią­żeczka ma­cie­rzyń­ska, prze­ło­żył Mi­łosz Bie­drzycki, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © LUD Li­te­ra­tura and Ka­tja Go­re­čan, 2022 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mi­łosz Bie­drzycki, 2024 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2024
Cy­taty z Bi­blii na pod­sta­wie: Bi­blia Ty­siąc­le­cia On­line [on­line], <https://bi­blia.pl> [do­stęp: 15 kwiet­nia 2024].
Re­dak­torka pro­wa­dząca • Alek­san­dra Ma­łecka
Re­dak­cja • Alek­san­dra Ma­łecka
Ko­rekta • Ma­ciej No­wacki
Pro­jekt okładki • Mi­cha­lina Jur­czyk
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny • Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie • By Mo­use www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-32-0
536. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Prze­kład oraz wy­da­nie książki zo­stały do­fi­nan­so­wane prze­zSło­weń­ską Agen­cję Książki.
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SE­RIA PRZE­KŁA­DÓW pro­wa­dzona przez Alek­san­drę Ma­łecką i Pio­tra Ma­rec­kiego

· Na­pitki & li­te­ra­tura. An­to­lo­gia opo­wia­dań ho­len­der­skich i fla­mandz­kich, pod re­dak­cją Bar­bary Kalli i Bo­żeny Czar­nec­kiej, prze­ło­żyły z ję­zyka ni­der­landz­kiego Bar­bara Kalla, Bo­żena Czar­necka i Ewa Dy­na­ro­wicz

· Am­brose Bierce, Dia­bli dyk­cjo­narz, prze­ło­żył Ma­te­usz Ko­pacz

· An­thony Jo­seph, Afry­kań­skie ko­rze­nie UFO, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Ro­bert Bur­ton, Ana­to­mia me­lan­cho­lii, wy­brał i prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czyń­ski

· Jean Ray, Mal­per­tuis, prze­ło­żył Ja­kub Po­lasz­czyk

· Niña We­ijers, Kon­se­kwen­cje, prze­ło­żyła Ja­dwiga Ję­dryas

· Ish­mael Reed, Mambo dżambo, prze­ło­żyła prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!

· Ka­ta­rína Kuc­be­lová, Cze­piec, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Du­dzic-Gra­biń­ska

· Pe­ter Mar­kus, Bob albo męż­czy­zna na ło­dzi, prze­ło­żył Piotr Si­wecki

· An­to­lo­gia opo­wia­dań. Ru­ska kla­syka ze­sta­wił i prze­ło­żył Da­niel Maj­ling, prze­pi­sała We­ro­nika Go­gola

· Ka­thy Ac­ker, Krew i flaki w szkole śred­niej, prze­ło­żył An­drzej Woj­ta­sik

· Ju­dith Scha­lan­sky, Spis paru strat, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

· Łeś Be­łej, Plan na­prawy Ukra­iny, prze­ło­żyli Alek­san­dra Brzuzy, Ma­ciej Pio­trow­ski, Zie­mo­wit Szcze­rek

· Ni­col Ho­ch­hol­cze­rová, Tego po­koju nie da się zjeść, prze­ło­żył Ra­fał Bu­ko­wicz

· Bar­bora Hrínová, Jed­no­rożce, prze­ło­żyła Olga Sta­wiń­ska

· Ice­berg Slim, Al­fons. Hi­sto­ria mo­jego ży­cia, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Ser­giej Ser­gie­je­wicz Saj­gon, Brud, prze­ło­żyła Alek­san­dra Brzuzy

· Ka­tja Go­re­čan, Ksią­żeczka ma­cie­rzyń­ska, prze­ło­żył Mi­łosz Bie­drzycki

KO­LEJNE KSIĄŻKI W SE­RII

· Jo­ost de Vries, Re­pu­blika, prze­ło­żył Jan Pę­dziń­ski

· Harry Jo­se­phine Gi­les, Port hwjezdny To­pjo, prze­ło­żył Krzysz­tof Bart­nicki

· Ju­dith Scha­lan­sky, Szyja ży­rafy, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

Nie­które osoby są wy­my­ślone,a nie­które zda­rze­nia – zmie­nione.

Nie za­pala się też świa­tła i nie sta­wia pod kor­cem, ale na świecz­niku, aby świe­ciło wszyst­kim, któ­rzy są w domu.

Mt 5,15

Przy­tra­fiło się ży­cie

czyli coś bar­dzo waż­nego

ale mi­nuta jest czę­ścią wiecz­no­ści

Wi­sława Szym­bor­ska, Owady

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Nie­obec­ność świa­tła

.
*

gdy­by­ście spy­tali moją mamę, jak wy­gląda dzie­więć mie­sięcy nie­prze­rwa­nego pła­czu, od­po­wie­dzia­łaby, że bar­dzo mę­cząco. kiedy prze­glą­dała na te­le­fo­nie zdję­cia z ze­szłego roku, po­my­ślała so­bie, że „kie­dyś mia­łam cał­kiem sym­pa­tyczną twarz i my­ślę, że już ni­gdy nie będę ta­kiej miała”.

od mo­mentu, kiedy wró­ciła ze szpi­tala, wszystko się nie­od­wra­cal­nie zmie­niło, cho­ciaż była tam le­d­wie kilka dni.

wtedy stra­ciła mnie na za­wsze, jak to mó­wią. my­ślę, że cier­piała wtedy w spo­sób na­prawdę nie do opi­sa­nia. wie­lo­krot­nie po­wta­rzała ojcu, że naj­chęt­niej by po pro­stu umarła, bo nie ma po­ję­cia, jak ma so­bie po­ra­dzić z tym, co jej się przy­tra­fiło.

„zde­cy­do­wa­nie bę­dzie le­piej, je­śli zniknę z tego świata”.

po­wta­rza­łem jej, że cały czas je­stem przy niej i żeby mimo wszystko nie zni­kała z tego świata, ale tylko od­wra­cała głowę, jakby ze wstydu nie była w sta­nie spoj­rzeć ni­komu w oczy.

mama po­wta­rzała ojcu, że tak bar­dzo pła­cze, bo nie dała rady uro­dzić mnie w ca­ło­ści, i że cierpi, bo nie wie, co ma zro­bić z tą mi­ło­ścią, która zo­stała gdzieś po­środku.

ale tak na­prawdę nie wie­działa, dla­czego tak to prze­żywa.

umarł ktoś, kogo tak na­prawdę nie znała.

nie miała zdjęć tej osoby. nie znała jej imie­nia.

ode­szło tylko coś, co kie­dyś mo­głoby być, a te­raz już z całą pew­no­ścią nie bę­dzie, i trzeba się z tym po­go­dzić. lu­dzie mó­wili jej, że ja­koś na­uczy się z tym żyć.

bar­dzo trudno by­łoby mi opi­sać jej twarz, kiedy się nad tym za­sta­na­wiała.

gi­ne­ko­log po­wie­dział jej, że nie jest ni­czemu winna, ale mama stwier­dziła, że i tak my­śli, że ja­koś za­wi­niła, i kto jej za­gwa­ran­tuje, że nie.

no kto?

nikt.

„nikt mi nie może tego za­gwa­ran­to­wać”, krzy­czała i ude­rzała głową o ścianę sy­pialni.

to się za­częło ja­koś koło bo­żego na­ro­dze­nia i nie są­dzę, żeby od tego czasu prze­stała choćby na je­den dzień. czas świąt ją do­bił, bo już nie po­tra­fiła się śmiać, a w tym okre­sie lu­dzie bar­dzo dużo się śmieją. do­wie­działa się wtedy, że jej ko­le­żanka jest w ciąży i że z jej dziec­kiem jest wszystko w po­rządku. mama po­gra­tu­lo­wała jej przez te­le­fon i po­wie­działa, jak bar­dzo się cie­szy, że dziecko ko­le­żanki jest zdrowe, bo na­prawdę się cie­szyła. a po­tem. no, wtedy po raz pierw­szy upa­dła na środku ła­zienki i przez ja­kiś czas tak le­żała.

wtedy szep­ta­łem do niej:

„mamo, na­prawdę nie trzeba, że­byś za mną pła­kała”.

ale nie usły­szała mnie i da­lej le­żała, do­póki oj­ciec nie wró­cił ze sklepu i nie zna­lazł jej na pod­ło­dze ła­zienki, zwi­nię­tej w kłę­bek.

pod­niósł ją i za­niósł do łóżka. w łóżku w ogóle się nie po­ru­szyła i z po­czątku my­śla­łem, że prze­stała od­dy­chać.

miała za­ci­śnięte oczy.

wciąż nie sły­sza­łem jej od­de­chu.

„mamo, obudź się”, po­wie­dzia­łem do niej, bo by­łoby na­prawdę szkoda, gdyby za­snęła na za­wsze.

„mamo, obudź się. obudź się, pro­szę”.

po­ło­ży­łem się koło niej, żeby jej po­wie­dzieć, jak bar­dzo ją ko­cham, i że, je­żeli o mnie cho­dzi, na­prawdę nie jest ni­czemu winna, ale mnie nie sły­szała.

mama czę­sto mnie nie sły­szała, ale nie dla­tego, że nie chciała mnie sły­szeć, tylko dla­tego,

że nosi apa­rat słu­chowy i już od ja­kie­goś czasu nie sły­szy szeptu.

*

przez długi czas nie sły­szała mnie, kiedy chcia­łem z nią po­roz­ma­wiać, i może tak miało być.

skoro nie po­tra­fiła roz­ma­wiać z in­nymi ludźmi, dla­czego mia­łaby roz­ma­wiać ze mną, kimś, kto nie do­świad­czył bez­po­śred­nio ist­nie­nia.

mama po po­wro­cie ze szpi­tala czę­sto chciała le­żeć po ciemku. na­wet w dzień za­cią­gała za­słony, a wtedy pod­cho­dzi­łem do niej z odro­biną świa­tła. kiedy wra­cała z pracy przed za­cho­dem słońca, opusz­czała ża­lu­zje, żeby za­kryć wszyst­kie ślady.

mó­wiła mo­jemu ojcu: „bolą mnie oczy. weź, za­mknij”.

oj­ciec mó­wił do niej: „chodźmy na spa­cer”.

mama od­po­wia­dała: „nie, nie dzi­siaj”.

i co­dzien­nie od­po­wia­dała to samo:

„dziś nie je­stem jesz­cze go­towa. może ju­tro”.

za­miast spa­ce­rów mama co­dzien­nie po po­wro­cie z pracy wo­lała za­pa­lać róż­nego ro­dzaju świece. naj­bar­dziej lu­biła małe białe szklane zni­cze ze wzor­kami na szkle.

te zni­cze rzu­cały na ściany ru­chome cie­nie, a mama pa­trzyła na nie i wy­obra­żała so­bie, że jest w ja­kimś in­nym świe­cie, w któ­rym w jej ciele nic się nie zda­rzyło. za każ­dym ra­zem, kiedy za­pa­lała nową świecę i pa­trzyła w jej pło­mień, czuła, że gdzieś jesz­cze jest na­dzieja.

mama czuła, że gdzieś

żyje ja­kimś in­nym ży­ciem.

ży­ciem, w któ­rym nie przy­tra­fiło się to, co się jej przy­tra­fiło.

„niech mi ktoś wy­tłu­ma­czy, co to za bóg, który

za­biera ci dziecko przed uro­dze­niem”.

w mie­siąc od po­wrotu ze szpi­tala w ką­cie sy­pialni, gdzie na szafce noc­nej za­zwy­czaj trzy­mała książki i lampkę, na ja­kimś sta­rym gli­nia­nym ta­le­rzu urzą­dziła oł­ta­rzyk.

chciała mieć mnie jak naj­bli­żej sie­bie. na ta­le­rzu ukła­dała kwiaty, ku­po­wane w so­boty na targu od jed­nej star­szej pani bez zę­bów. ta pani za­wsze uśmie­chała się do mamy ze współ­czu­ciem, tak jakby w głębi du­szy wie­działa, po co ma­mie kwiaty od niej. może wi­działa już wcze­śniej ta­kie oczy, albo sama kie­dyś ta­kie miała, bo ina­czej skąd mia­łaby wie­dzieć bez słowa, co kryje się w mamy oczach.

„wiesz, wiele ko­biet nie daje so­bie z tym rady. żyją da­lej, jak po­tra­fią, ale tak na­prawdę zo­stają na długo tam, w tej hi­sto­rii, w tych pod­zie­miach, cza­sem przez resztę ży­cia. zo­stają tam i ni­gdy, ni­gdy nie ru­szają z miej­sca”.

de­li­kat­nie pa­ko­wała kwiaty w biały pa­pier i po­da­wała je ma­mie:

„ale wszy­scy ocze­kują, że bę­dziemy so­bie nor­mal­nie żyły da­lej, jakby nic się nie stało, prawda?”.

*

mama w miesz­ka­niu krzą­tała się na skraju nie­skoń­czo­nej, nie­zmien­nej prze­strzeni i miała przy tym na­dzieję, że ktoś jej się ukaże.

nie chciała słu­chać lu­dzi mó­wią­cych jej, że to wszystko na nic.

kiedy pra­wili jej ka­za­nia, że tylko traci czas i żeby już wresz­cie za­częła żyć da­lej, mama tylko od­wra­cała się, ma­chała ręką i od­cho­dziła.

cza­sem też po­ka­zała ko­muś środ­kowy pa­lec albo w ogóle prze­sy­łała po­zdro­wie­nie dwoma wy­cią­gnię­tymi środ­ko­wymi pal­cami.

czę­sto ro­biła tak pod­czas pro­wa­dze­nia sa­mo­chodu, kiedy ktoś ją wy­prze­dził albo otrą­bił.

na ile ją zna­łem, z pew­no­ścią

mógł­bym po­wie­dzieć, że była bar­dzo uparta.

nie chciała uwie­rzyć, że nie zo­stało ze mnie zu­peł­nie nic, kom­pletna pustka.

na py­ta­nie, po co to robi, od­bur­ki­wała:

„bo po­trze­buję cze­goś!”.

mama wie­działa, że by­łem w niej nie­jako w przed­ist­nie­niu i do­piero się sta­wa­łem, ale gnie­wała się na lu­dzi:

„nikt mi nie po­wie, że to wszystko jest równe zeru”.

nikt jej nie po­wie, „nie, po pro­stu nie”, nikt jej tego nie po­wie.

„mam dość słu­cha­nia, że to wszystko za mało”.

zmę­czyło ją szu­ka­nie do­wo­dów, że ist­nieję gdzieś w prze­strzeni, bo nie można by­łoby mnie wy­kryć na­wet naj­lep­szym mi­kro­sko­pem.

wielu lu­dzi uwa­żało, że by­łem rze­czy­wi­sty za­le­d­wie przez mo­ment, ale mama nie my­ślała o tym w ten spo­sób.

co dzień pró­bo­wała prze­ciw­sta­wić moją ni­cość

cze­muś, co jest. „mu­siało coś być. musi coś być”.

wciąż od nowa kłó­ciła się na te­mat mo­jego ist­nie­nia i dla­tego po­trzebne było jej imię, że­bym był moż­liwy do wy­mó­wie­nia.

bo gdy­bym był ni­czym, to by był ko­niec wszyst­kiego.

nie­od­wra­calny, nie­odwo­łalny ko­niec, do któ­rego już ni­gdy nie mo­głaby wró­cić. bar­dzo się tego bała.

no bo co w ogóle mo­głaby zro­bić z tym koń­cem?

„nic nie po­tra­fię zro­bić z tym koń­cem”.

chciała móc wra­cać gdzieś, gdzie ko­niec nie ozna­czał tylko końca świa­tła.

zresztą końca świa­tła mama też nie chciała.

*

no więc, je­śli was to cie­kawi, mia­łem mieć na imię to­biasz, to zna­czy tak mama na­zwała za­ro­dek, który no­siła w so­bie około dzie­wię­ciu ty­go­dni. ni­gdy się nie do­wie­działa, ile tych ty­go­dni fak­tycz­nie było, bo nie do­cze­ka­li­śmy pierw­szego ba­da­nia.

mo­ich dzie­więć ty­go­dni wy­li­czyła w przy­bli­że­niu, je­śli do­brze zro­zu­mia­łem, na pod­sta­wie tego, co działo się z jej cia­łem. kiedy tych dzie­więć ty­go­dni się urwało, nie wie­działa, ja­kim imie­niem mnie za­wo­łać i kogo ma po­cho­wać, kiedy przyj­dzie czas:

„za­ro­dek, bo­bas, dzie­ciątko, dziecko”.

czy wolno jej pu­blicz­nie po­wie­dzieć, że stra­cili dziecko?

czy po­winna wziąć udział w ja­kimś pa­nelu na ten te­mat?

któ­rego eks­perta albo eks­pertkę po­winna spy­tać

o zda­nie i po­zwo­le­nie?

co?

z po­wodu za­koń­cze­nia tych dzie­wię­ciu ty­go­dni z ka­wał­kiem sta­wiała so­bie py­ta­nia i szu­kała w in­ter­ne­cie.

jej hi­sto­ria wy­szu­ki­wań wy­glą­dała mnie wię­cej tak:

„je­żeli dziecko/za­ro­dek do­żyło około dzie­wię­ciu ty­go­dni, czy wolno pła­kać” i

„jak długo wolno mi pła­kać”

„czy to było dziecko”

„jak długo trwa ża­łoba”

„jak mam prze­ży­wać ża­łobę”

„jak mam zor­ga­ni­zo­wać po­chó­wek”

„cmen­tarz dla dzieci utra­co­nych”

„czy po po­ro­nie­niu będę się jesz­cze kie­dyś śmiała”

„co się dzieje po po­ro­nie­niu”

i jesz­cze dużo in­nych py­tań, które mno­żyły się z każ­dym dniem od dnia straty. we wła­snym ję­zyku zna­la­zła bar­dzo nie­wiele, dla­tego mu­siała szu­kać od­po­wie­dzi w róż­nych in­nych ję­zy­kach.

w jej ję­zyku po pro­stu lu­dzie nie chcą o tym za dużo mó­wić, nie chcą za dużo pi­sać, nie chcą o tym wspo­mi­nać jak­kol­wiek kie­dy­kol­wiek gdzie­kol­wiek z kim­kol­wiek.

„bo to zbyt draż­liwy te­mat, wiesz”.

„uwa­żaj, o czym pi­szesz, do­brze się za­sta­nów”.

to, co przy­tra­fiło się ma­mie, wy­glą­dało pra­wie tak, jakby była no­si­cielką sil­nie za­kaź­nej cho­roby. cza­sem ona i ja mie­li­śmy wra­że­nie, że nie­które matki się bały. może uwa­żały, że od słu­cha­nia, jak mama opo­wiada o mnie, im też się coś ta­kiego przy­da­rzy.

„kiedy sły­szę, że ktoś o tym mówi przy stole, wolę wstać i wyjść”, mó­wiły w obec­no­ści mamy inne ko­biety.

„nie chcę o tym słu­chać. to sprawa oso­bi­sta, prze­zna­czona tylko dla was dwojga”.

„trzeba na­prawdę uwa­żać, w jaki spo­sób się o tym mówi”.

in­nym lu­dziom było nie­zręcz­nie albo nie­wy­god­nie mó­wić o mnie. nie­zręcz­nie było mó­wić o mnie także tym, któ­rzy twier­dzili, że na­leży otwar­cie mó­wić o wszyst­kim.

o wszyst­kim na­leży mó­wić otwar­cie, oprócz tego, co przy­tra­fiło się ma­mie.

o tym to nie. o tym mó­wić nie bę­dziemy. nie i nie.

a mama na to:

„dla­czego nie mogę mó­wić o swoim utra­co­nym dziecku, je­śli inne matki bez prze­rwy opo­wia­dają o swo­ich ży­wych dzie­ciach i o tym, jak je ro­dziły”.

nikt jej nie po­wie­dział, że nie wolno jej mó­wić o mnie i o tym, jak pra­wie mnie uro­dziła, ale nie uro­dziła, nikt jej też jed­nak nie po­wie­dział, że chciałby usły­szeć opo­wieść o mnie.

naj­czę­ściej mó­wili

„ty nie wiesz, jak to jest” albo:

„nie ro­zu­miesz, bo nie masz dzieci”. albo:

„sama zo­ba­czysz, kiedy na­prawdę bę­dziesz miała dziecko”.

ale gdyby mama ni­gdy o tym nie mó­wiła, to by­łoby tak, jakby ta część jej ży­cia ni­gdy nie ist­niała, i skąd mia­łaby po­tem wie­dzieć, co ma da­lej po­cząć z tą czę­ścią ży­cia?

„mu­szę o tym mó­wić, na­wet je­śli nikt mnie nie sły­szy ani nie chce słu­chać”,

bo tylko w ten spo­sób mo­głem być kie­dyś pra­wie żywy i tylko w ten spo­sób mama mo­gła dojść do tego, co ze mną po­cząć po tym wszyst­kim.

*

mama wie­działa już wtedy, że ra­zem z oj­cem kie­dyś mnie po­cho­wają, ale w tam­tym cza­sie jesz­cze nie była go­towa na to, żeby mnie wy­pu­ścić, bo coś w niej, coś prze­moż­nego i ta­kiego,

„że nie je­stem w sta­nie tego opi­sać żad­nym sło­wem ani

żad­nym cy­ta­tem z in­nego au­tora albo au­torki”,

coś w niej każ­dego dnia od chwili straty chciało mo­jej obec­no­ści, po­mimo że wiele razy za­prze­czała temu i uda­wała, że tak nie jest, kiedy ktoś ją spy­tał, jak się czuje.

że na­prawdę ni­gdy się nie po­ja­wię –

no, z tym jesz­cze nie była w sta­nie się po­go­dzić i wal­czyła, żeby udo­wod­nić, że jest ina­czej. może dla­tego była tak czę­sto tak bar­dzo zmę­czona, bo nie wie­działa, prze­ciwko komu się bun­tuje.

„prze­ciwko wszech­świa­towi, bogu, in­nym lu­dziom, na­tu­rze”.

tak czy siak, mama nadała mi imię po pew­nym cza­sie, kiedy kilka osób z po­dob­nymi do­świad­cze­niami po­wie­działo jej, żeby tak zro­biła, że dzięki temu bę­dzie jej ła­twiej.

mama po­trze­bo­wała kilku mie­sięcy od chwili, kiedy przy­tra­fiło się tamto, żeby nadać mi imię, i wciąż do końca nie wie­rzy, że dzięki temu bę­dzie jej ła­twiej. kiedy zde­cy­do­wała, że na­zwie to, co się przy­tra­fiło: „to­biasz”, nie zmie­niła tym ni­czego.

tylko nadała mi ja­kieś imię.

bo usły­szała kie­dyś:

„na­zwij to, czego się bo­isz, a prze­sta­niesz się bać”.

może coś źle zro­zu­miała, w każ­dym ra­zie na­zwała to, czego się bała, imie­niem dziecka, które stra­ciła. imię dla mnie wy­brała na sku­tek prze­dziw­nego przy­padku. u niej w pracy przy­szli na ze­bra­nie lu­dzie z in­nego działu i roz­ma­wiali o swoim ko­le­dze imie­niem to­biasz.

za­miast słu­chać roz­mów biu­ro­wych, po­my­ślała:

„to­biasz! ja­kie in­te­re­su­jące imię. o tak, to jest to”.

po­nie­waż imię od razu jej się spodo­bało, stwier­dziła, że bę­dzie tak i nie ina­czej i że ni­kogo nie bę­dzie py­tać o zda­nie. a po­nie­waż wszystko musi coś zna­czyć, rów­nież imię mu­siało coś zna­czyć, więc wpi­sała imię to­biasz do wy­szu­ki­warki in­ter­ne­to­wej i prze­czy­tała:

tym­cza­sem anna sie­działa i wy­pa­try­wała drogę swego syna.

i spo­strze­gła go po­wra­ca­ją­cego, i za­wo­łała do ojca jego: „oto zbli­żają się syn twój i czło­wiek, który po­szedł ra­zem z nim”.

a ra­fał rzekł do to­bia­sza, za­nim ten zbli­żył się do ojca: „wiem, że otwo­rzą mu się oczy.

po­trzyj żół­cią ryby jego oczy, a le­kar­stwo wy­gry­zie i ścią­gnie bielmo z jego oczu, a oj­ciec twój przej­rzy i zo­ba­czy świa­tło”.

anna tym­cza­sem wy­bie­gła, rzu­ciła się sy­nowi na szyję i za­wo­łała do niego: „uj­rza­łam cię, dziecko, te­raz już mogę umrzeć”, i roz­pła­kała się.

(Tob 11,5 – 9)

„to mógłby być mój to­biasz!”, stwier­dziła mama.

prze­czy­tała też, że ktoś o imie­niu to­biasz w sta­rym te­sta­men­cie zbie­rał zwłoki za­bi­tych, ukry­wał je w domu i po­tem grze­bał w nocy. grze­ba­nie umar­łych uznała za na­prawdę szla­chetny uczy­nek.

stwier­dziła: „wła­śnie tak ci dam na imię”.

ciężko nam wy­tłu­ma­czyć, dla­czego wła­śnie to imię stało się moim, ale mama na­zwała mnie na cześć chwili, kiedy wie­działa, że jest wła­śnie tak i nie ina­czej.

mama po­wie­działa, że by­wają ta­kie chwile, mimo że z po­czątku tak na­prawdę nie wiemy dla­czego.

wła­śnie tę chwilę mama wy­zna­czyła jako bunt prze­ciwko nie­skoń­czo­nej, pu­stej ni­co­ści, za którą wcze­śniej uwa­żali mnie pra­wie wszy­scy.

„to­biasz i grze­ba­nie umar­łych, to na­prawdę od­ważny uczy­nek”, a ja jako ich dziecko na pewno był­bym od­ważny, cho­ciaż nie było mi dane do­żyć do chwili na­ro­dzin.

tak czy siak, wtedy zo­sta­łem ich pierw­szym dziec­kiem, cho­ciaż ni­gdy się nie do­wie­dzą, jak wy­glą­da­łaby moja twarz. a jed­nak.

i tak moja