Krystyna córka Lavransa. Część II - Undset, Sigrid - ebook

Krystyna córka Lavransa. Część II ebook

Undset, Sigrid

4,6

Opis

Część druga powieści historycznej Sigrid Undset.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 885

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (47 ocen)
33
8
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamila201111

Dobrze spędzony czas

Książka ta pojawiła się w Jeżycjadzie i dlatego sięgnęłam po nią. Daje do myślenia. polecam.
30

Popularność




Sigrid Undset

Krystyna córka Lavransa. Część II

Część II

Erlend syn Mikołaja

1

Ragnfrida córka Ivara przeżyła swego małżonka o niecałe dwa lata, zmarła wczesną zimą roku 1332. Daleko jest z Hamaru do Skaun, przeto wieść o jej śmierci dotarła na Husaby, kiedy ona sama spoczywała już od miesiąca w grobie. Lecz około białej niedzieli zawitał na dwór Szymon syn Andrzeja; krewniacy mieli obecnie to i owo do omówienia w sprawie spuścizny po Ragnfridzie. Krystynie przypadł w udziale dwór Jørund; postanowiono, że Szymon będzie zarządzał jej włościami i rozrachowywał się z chłopami. Czynił to już za życia świekry, kiedy mieszkała w Hamarze.

Właśnie w tym czasie miał Erlend sporo przykrości i kłopotów z pewnymi sprawami, które wydarzyły się w podległym mu okręgu. Ubiegłej jesieni chłop na Forbregd w Updal, niejaki Huntjov, zabił swego sąsiada, ponieważ przezwał on jego żonę czarownicą. Mieszkańcy doliny przyprowadzili mordercę w więzach do wójta, a ten trzymał go w zamknięciu na jednym z poddaszy. Kiedy jednak nastały mrozy, puścił więźnia wolno między swoją czeladź. Huntjov odbył z Erlendem wyprawę na północ na „Margygren” i sprawował się walecznie i dzielnie; Erlend przedstawił też owego człowieka w najlepszym świetle w piśmie posłanym w jego sprawie i prosił o zwolnienie go, póki wyrok nie zapadnie. A kiedy Ulf syn Haldora poręczył, że Huntjov stawi się we właściwym czasie na thingu w Orkedal, pozwolił Erlend jechać chłopu na Boże Narodzenie do domu. Wtedy jednak ów chłop wraz ze swą babą wybrali się do doliny Driv, by odwiedzić swego krewniaka, mnicha zarządzającego tam gospodą, i podczas tej podróży zniknęli. Erlend mniemał, że zginęli w czasie ciężkiej zawiei, która wtedy szalała, jednakże ludzie powiadali, że po prostu zbiegli – niechże ich teraz pachołcy wójta łapią. A do tego wyszły jeszcze na jaw nowe sprawki zaginionych: Huntjov miał podobno już przed kilku laty zabić w górach jakiegoś człowieka, a zwłoki jego zakopać w piarżysku – człowieka, którego podejrzewał, że mu przebił konia. I okazało się zupełnie pewne, że żona jego w istocie uprawiała czary.

Teraz księża z Updal i mężowie zaufania arcybiskupa również zajęli się tymi pogłoskami o czarach i to doprowadziło do ujawnienia niejednej brzydkiej sprawy, świadczącej, że w wielu miejscowościach w Orkdøla ludzie żyją nie bardzo po chrześcijańsku. Przeważnie działo się tak w bardziej odległych dolinach, jak Renabu, Updalsskogen, ale przyprowadzono również do arcybiskupa w Nidaros pewnego starego człowieka z Budviken. Erlend okazał przy tym tak mało gorliwości, że ludzie dziwili się wielce. Był tu przecież także ów wiekowy Aan mieszkający nad jeziorem poniżej Husaby i prawie że zaliczany do służby Erlenda. Umiał on kreślić runy i znał czarnoksięskie zaklęcia, pono miał też w swojej chałupie pogańskie wizerunki, którym – jak mówiono – składał ofiary. Ale w chacie jego nic nie znaleziono. Ludzie twierdzili, że sam Erlend oraz Ulf byli u niego, gdy umarł, i że oni to usunęli zawczasu różne rzeczy, nim nadszedł ksiądz. Zresztą to przecież rodzona ciotka Erlenda oskarżona była o czary, nierząd i zamordowanie własnego męża – chociaż pani Aashilda była za mądra i obrotna oraz zbyt możnych posiadała przyjaciół, aby jej można było cośkolwiek udowodnić. I jednocześnie przypominali sobie ludzie, że sam Erlend za młodu żył nie bardzo po chrześcijańsku i ściągnął na się nawet klątwę kościelną.

W końcu arcybiskup wezwał Erlenda na rozmowę do Nidaros. Szymon towarzyszył szwagrowi do miasta; wybierał się bowiem na Ranheim po swego siostrzeńca, którego miał na czas pewien zawieźć do matki.

Było to na jakiś tydzień przed wiosennym thingiem i moc ludzi przybywała w tym czasie do miasta. Kiedy dwaj mężowie przyszli na dwór arcybiskupa i zaprowadzono ich do rozmównicy, czekało tam już kilku kanoników oraz paru świeckich panów, między nimi Harald syn Mikołaja, mający odprawiać sądy na wiosennych zjazdach, dalej Olaf syn Hermana, sędzia z Nidaros, rycerz Guttorm syn Helgego, wójt Jemt­landii oraz Arne syn Gjavvalda. Ten ostatni natychmiast podszedł do Szymona Darre i serdecznie go powitał; po czym pociągnął Szymona do niszy w oknie i tam obydwaj usiedli.

Szymonowi ciężko było na duszy. Nie spotkał Arnego od czasu, kiedy to lat temu dziesięć był w Ranheim, a chociaż wszyscy wtedy dobrze go tam przyjęli, to jednak podróż ta oraz jej przyczyna pozostawiły głęboką bliznę w jego sercu.

Podczas gdy Arne opowiadał z dumą o młodym Gjavvaldzie, Szymon siedział w milczeniu i nie spuszczał oka ze szwagra. Erlend rozmawiał właśnie ze skarbnikiem; zwał się on Baard syn Piotra, lecz nie był zgoła spokrewniony z rodem na Hestnaes. Nie można rzec, aby zachowanie Erlenda pozbawione było dworności; był jednak zupełnie swobodny i nieskrępowany, kiedy tak stał i rozmawiał z sędziwym dostojnikiem kołysząc się lekko na palcach i piętach, z rękami złożonymi na plecach. Odziany był ciemno jak zazwyczaj, ale strój jego był przepiękny: fioletowobłękitny kaftan, szczelnie opinający ciało i po bokach rozcięty, czarny kołnierz, którego kaptur był tak odrzucony, że ukazywał podszewkę z szarego jedwabiu, pas wybijany srebrem i wysokie, czerwone buty, mocno zasznurowane na łydkach, wskutek czego jego smukłe, zgrabne nogi i stopy wyraźnie się odznaczały.

W ostrym świetle, przenikającym przez szklane szyby kamiennej budowli, widziało się dokładnie, że Erlend posiwiał nieco na skroniach. Wokoło ust i pod oczyma widne były na jego smagłym, delikatnym obliczu małe zmarszczki, także na pięknej, smukłej, wygiętej szyi powstało parę poprzecznych bruzd. Mimo to jednak wyglądał bardzo młodo pomiędzy zebranymi tu panami, chociaż bynajmniej nie był najmłodszy w izbie. Był tak samo gibki i sprężysty, poruszał się w ten sam niewymuszony, nieco niedbały sposób co w młodości, miał ten sam lekki, elastyczny chód – i teraz, kiedy go skarbnik opuścił, jął przechadzać się po izbie z rękami wciąż jeszcze założonymi na plecach. Inni panowie zasiedli tymczasem wszyscy i rozmawiali z sobą cichymi, oschłymi głosami. Lekkie kroki Erlenda oraz brzęk jego małych srebrnych ostróg dźwięczały zbyt głośno w wielkiej komnacie. Wreszcie jakiś młody człowiek poprosił go gniewnie, aby usiadł.

– Nie róbże takiego hałasu, człowieku!

Erlend szybko zatrzymał się i ściągnął brwi, po czym zwrócił się ze śmiechem do mówiącego:

– A gdzieżeś to pił wczoraj w nocy, krewniaku Jonie, że masz taką wrażliwą głowę? – powiedział i usiadł. Kiedy sędzia Harald podszedł do niego, podniósł się i stał, dopóki tamten nie zajął miejsca, potem jednak siadł na krześle obok sędziego, założył nogę na nogę i rękami oplótł kolana słuchając, co tamten prawi.

Erlend opowiedział Szymonowi zupełnie szczerze o kłopotach, które miał z powodu ucieczki czarownicy i mordercy. Ale na pewno nikt nie mógł wyglądać bardziej niefrasobliwie od niego, podczas gdy siedział i omawiał z sędzią tę sprawę. Wreszcie wszedł arcybiskup. Dwóch ludzi podprowadziło go do stojącego na podwyższeniu karła, wymoszczonego poduszkami. Szymon nie widział dotąd nigdy pana Eilifa Kortina. Wyglądał staro i słabowicie i zdawał się marznąć, choć miał na sobie futrzane okrycie, a na głowie czapkę podbitą futrem. Kiedy przyszła kolej na Erlenda, pociągnął on szwagra przed arcybiskupa i Szymon przyklęknął na jedno kolano całując pierścień pana Eilifa. Również Erlend ze czcią ucałował pierścień.

Zachował się także bardzo godnie i z szacunkiem, gdy wresz­cie stanął przed arcybiskupem. Ale odpowiadał dosyć swobodnie na pytania, stawiane mu przez jednego z kanoników, a mina jego była szczera i niewinna.

Owszem, od wielu lat już dochodziły go słuchy o czarownikach, ale dopóki nikt nie zwracał się do niego jako do przedstawiciela prawa, dopóty nie był chyba zobowiązany zajmować się każdą plotką obnoszoną przez kumoszki. Raczej rzeczą księdza było wybadać, czy jest to powód do wniesienia skargi.

Potem pytano go o owego starca, który żył na Husaby i o któ­rym utrzymywano, jakoby rzucał uroki.

Erlend uśmiechnął się: tak, ów Aan sam się tym chełpił, ale dowodów jego kunsztu nie widział Erlend nigdy. Jeszcze w czasie swego dzieciństwa słyszał, że Aan opowiadał o jakichś trzech wiedźmach, które nazywał Haerna, Skøgul i Snotra, jednak on, Erlend, nie brał tego nigdy za coś innego jak za bajkę albo żart. – Mój brat Gunnulf i nasz kapelan, sira Eilif, niejednokrotnie wypytywali Aana, ale nie znaleźli widocznie nic gorszącego, skoro żadnych kroków przeciw niemu nie przedsięwzięli. Chłopisko chodziło przecież w każde święto na mszę i znało chrześcijańskie pacierze. – Wielkiego zaufania do sztuczek Aana nie miał nigdy, a odkąd poznał na północy coś niecoś z czarów Lapończyków i kunsztu czarownic, stało mu się zupełnie jasne, że to, co robił Aan, to tylko żarty.

Nagle spytał jeden z księży, czy prawdą jest, że Erlend sam miał niegdyś otrzymać od Aana coś, co mu miało przynieść szczęście in amore.

– Tak jest – odparł Erlend z uśmiechem, prędko i otwarcie. Miał wtenczas zaledwie piętnaście lat – było to przed dwudziestu ośmiu laty. Był to mały, skórzany woreczek z białymi kamyczkami i prawdopodobnie z jakimiś zasuszonymi częściami zwierzęcia. Ale już wtedy nie bardzo wierzył w takie rzeczy i niedługo potem, w pierwszym roku swego pobytu na królewskim dworze, podarował ów woreczek. Było to w łaźni miejskiej, ze swawoli pokazał ów czarodziejski talizman kilku młodym chłopcom. Potem przyszedł do niego pewien mąż z królewskiej świty i chciał go odeń kupić. Erlend podarował mu woreczek w zamian za piękną brzytwę.

Zapytano, kto był onym mężem.

Erlend zrazu wzdragał się to wyjawić. Ale sam arcybiskup zażądał, by mówił. Z filuternym uśmiechem w niebieskich oczach spojrzał Erlend w górę:

– Był to pan Ivar syn Ogmunda.

Ludzie zrobili na to osobliwe miny. Od strony leciwego pana Guttorma doszło dziwaczne kichanie. Sam pan Eilif z trudem tylko powściągnął uśmiech. Tedy Erlend ośmielił się rzec spuszczając skromnie oczy i zagryzając dolną wargę:

– Panie, nie będziecie chyba nagabywać o tę dawną błahostkę szlachetnego rycerza. Jak wam rzekłem, sam nie bardzo w to wierzyłem i nie zauważyłem nigdy, aby to, że podarowałem mu ten skarb, odmieniło nas w jakikolwiek sposób.

Pan Guttorm pochylił się z rykiem naprzód, inni mężowie także pofolgowali sobie i głośno się roześmieli. Arcybiskup chichotał pod nosem, chrząkał i potrząsał głową. Ogólnie wiedziano, że pan Ivar w pewnych rzeczach miał ochotę na więcej, aniżeli mu się udawało.

Po dobrej chwili jeden z kanoników opanował się na tyle, że mógł przypomnieć, iż zeszli się tutaj w celu omawiania poważnych spraw. Erlend spytał na to nieco ostro, czy z jakiej strony wniesiono skargę przeciw niemu i czy to ma być przesłuchanie. O ile jemu wiadomo, wezwany tu został jedynie na rozmowę. W istocie rozmowa toczyła się dalej, przerywana jeno od czasu do czasu wybuchami śmiechu pana Guttorma.

Nazajutrz, kiedy dwaj szwagrowie odjeżdżali z Ranheim, skierował Szymon rozmowę na wczorajsze zebranie. Uważał, że Erlend zbyt lekko traktuje całą rzecz, on sam wymiarkował, iż pomiędzy znacznymi panami jest niejeden, który by chciał przypiąć mu łatkę.

Erlend odrzekł, że wie dobrze, iż chętnie by to uczynili, gdyby się im udało. Tutaj na północy bowiem większość z nich stoi po stronie kanclerza – z wyjątkiem arcybiskupa, w którym Erlend posiada niezawodnego przyjaciela. Ale jego, Erlenda, postępowanie jest we wszystkim zgodne z prawem: naradzał się zawsze ze swoim pisarzem, Kløngiem synem Arego, biegłym ze wszech miar w prawie. Erlend mówił to wszystko poważnie i tylko uśmiechał się przelotnie zaznaczając, że nikt nie oczekiwał po nim, iż będzie się tak dobrze rozeznawał w swoich sprawach, jak to się teraz okazuje – ani jego wierni przyjaciele tu po dolinach, ani panowie z rady. Poza tym nie jest pewien, czy zatrzyma swój urząd, jeśliby miały nastać nowe rządy po ustąpieniu Erlinga syna Vidkuna. Był w takich warunkach, że nie potrzebował zgoła, zwłaszcza po śmierci rodziców żony, ubiegać się o łaskę tych panów, którzy doszli do władzy na skutek pełnoletności króla. Pewno, tego zgniłego młodzika mogli równie dobrze ogłosić pełnoletnim teraz czy później, nie stanie się bardziej męski wskutek tego, że go dalej będą marynować. Tym wcześniej zaś okaże się, co mu chodzi po głowie – lub raczej szwedzkim panom, którzy są jego doradcami. Lud będzie musiał kiedyś uznać, że Erlend przecież widział jasno. Drogo to będzie kosztowało Norwegię, jeśli król Magnus spróbuje wcielić Skanię [1] do Szwecji; spowoduje to również wojnę z Danią, skoro tylko jakiś mąż, Duńczyk czy też Niemiec, zawładnie rządami w tym kraju. Co się zaś tyczy pokoju na północy, który został na dziesięć lat zawarty, to teraz minęła już połowa tego okresu i nie jest pewne, czy Rusini zechcą jeszcze przez następnych pięć lat dotrzymywać umowy. On, Erlend, nie wierzy w to, Erling również nie. Kanclerz Paal jest wprawdzie człowiekiem uczonym, a pod wieloma względami może i rozumnym, ale panowie z rady, którzy go wybrali na przywódcę, nie mają wszyscy do kupy tyle oleju w głowie, co ten tu oto poczciwy Soten. Tymczasem jednak udało im się odsunąć Erlinga od rządów. Również i on sam może chwilowo ustąpić ze swego stanowiska. Lecz Erling i jego przyjaciele chcieliby bardzo, aby Erlend zachował swą władzę i znaczenie tu na północy, nie wie zatem dobrze, co mu czynić wypadnie.

– Zdaje mi się, żeś się teraz nauczył śpiewać tak, jak pan Erling gra – Szymon nie mógł się wstrzymać od tej uwagi.

Erlend odrzekł, że w istocie tak jest. Zeszłego lata podczas pobytu w Bjørgvinie mieszkał na dworze pana Erlinga i udało mu się wówczas lepiej przeniknąć jego zamierzenia. Przede wszystkim chodzi Erlingowi o to, by utrzymać pokój w kraju. Ale pragnie on, by potęga Norwegii ugruntowana była na pokoju lwa, to znaczy, by nikt nie śmiał wyłamać choćby jednego kła ani wyrwać choćby jednego szpona lwu króla Haakona – niech nie próbują również zaprawiać tego lwa na psa gończego dla innych. Poza tym zaś Erling pragnął bardzo zakończyć wreszcie owe niesnaski pomiędzy Norwegami i królową Ingebjørgą. Obecnie, kiedy została wdową, należy sobie życzyć, aby znowu odzyskała władzę nad synem. Wprawdzie żywi ona taką niepomierną miłość do dzieci, które miała z Knutem Porse, że wydaje się, iż zapomniała całkiem o swym najstarszym synu, ale to się z pewnością odmieni, kiedy się znowu zetkną. I nie jest prawdą, jakoby królowa Ingebjørga chciała, aby król Magnus został wciągnięty w owe zamieszki w Skanii, ponieważ jego przyrodni bracia mają tam swoje lenna.

Szymon wnosił z mowy Erlenda, że szwagier jest dokładnie z tymi sprawami obeznany. Lecz dziwił się Erlingowi synowi Vidkuna. Czyż były namiestnik mniemał, że Erlend zdatny jest do osądzenia czegoś takiego, albo też czy tak było, że chwytał się pierwszego z brzegu oparcia? Rycerz na Bjarkø niechętnie zrzekł się władzy. Wprawdzie nigdy nie można mu było zarzucić, że używał jej dla własnej korzyści, ale w jego położeniu nie było mu to potrzebne. Jedno tylko zarzucali mu wszyscy: oto z latami stawał się coraz bardziej uparty i samowładny i ilekroć ktoś z panów w radzie usiłował mu się sprzeciwić, był taki despotyczny i nieustępliwy, że nie chciał nawet wysłuchać tamtego.

Nie było też niespodzianką, że Erlend przeszedł obu nogami do obozu pana Erlinga, i to teraz, kiedy powiał wiatr z przeciwnej strony i wydawało się niepewne, czy będzie korzystne dla pana Erlinga albo dla niego samego tak całkowicie zaprzedać się bogatemu krewnemu. Mimo to musiał Szymon przyznać, że jakkolwiek Erlend bez zastanowienia mówił nieraz o ludziach i sprawach, jednak to, co mówił tym razem, było rozsądne.

Wieczorem jednak zachowywał się Erlend znowu swawolnie i trzpiotowato. Mieszkał na dworze Mikołaja, który mu podarował brat wstępując do klasztoru. Krystyna z trojgiem dzieci, dwoma najstarszymi i najmłodszym synem, oraz z Małgorzatą bawiła tu wraz z nim.

Z wieczora przyszła na ich dwór cała gromada gości, wśród nich też kilku panów, obecnych poprzedniego dnia przy spotkaniu Erlenda z arcybiskupem. Kiedy po wieczerzy siedzieli razem przy kielichach, Erlend śmiał się i głośno żartował. Wziął jabłko z misy, ponacinał na nim nożem jakieś znaki i potoczył je przez stół prosto na łono pani Sunnivy córki Olafa, siedzącej naprzeciwko niego.

Sąsiadka Sunnivy pragnęła obejrzeć jabłko, ta jednak nie chciała go wypuścić z rąk, obie więc wydzierały je sobie z hałasem i śmiechem. Lecz Erlend zawołał, że pani Eyvor również dostanie od niego jabłko. Wkrótce wszystkim obecnym kobietom porozdawał jabłka. Na każdym są wypisane miłosne runy – rzekł.

– Zmarnujesz się zupełnie, chłopcze, jeśli zechcesz wykupić te wszystkie zastawy – zażartował któryś z mężów.

– Tedy nie wykupię ich wcale; już i dawniej musiałem zrzec się tego – odkrzyknął Erlend i znowu zabrzmiał głośny śmiech.

Ale Islandczyk Kløng obejrzał jedno z jabłek i oświadczył, że nie są to żadne runy, tylko jakieś bezsensowne bazgraniny. Chciał im pokazać, jak się wycina prawdziwe znaki runiczne, na co krzyknął Erlend, że mu zabrania.

– Mogą jeszcze zażądać, bym cię kazał uwięzić, Kløngu, a ja nie umiem dać sobie rady bez ciebie.

Wśród tego wrzasku i zamieszania przydreptał do izby najmłodszy synek Erlenda i Krystyny. Lavrans syn Erlenda miał teraz przeszło dwa latka, był dzieckiem niezwykle pięknym, jasnym i pulchnym, o jedwabistych złotych kędziorkach. Kobiety siedzące na zewnętrznej ławie wzięły też chłopaczka zaraz do siebie, podawały go sobie z rąk do rąk i pieściły dość swobodnie, jako że były już trochę podchmielone i rozochocone. Krystyna, siedząca pod ścianą na poczesnym miejscu u boku męża, żądała, by jej podały dziecko, a mały darł się i wyciągał do niej rączęta, ale nadaremno.

Nagle Erlend przeskoczył stół i porwał dziecko, wrzeszczące na cały głos, gdyż pani Sunniva i pani Eyvor wyrywały je sobie wzajemnie, kłócąc się, która z nich ma je trzymać. Ojciec podniósł chłopaczka, przemówił czule do niego i jął się z nim przechadzać w zaciemnionej części komnaty kołysząc go na rękach. Zdawało się, że Erlend zapomniał zupełnie o gościach. Maleńka jasna główka dziecięca leżała na ramieniu ojca, pod jego czarnymi włosami, i Erlend muskał od czasu do czasu wargami piąstkę dziecka opartą o jego pierś. Tak chodził po izbie, aż nadeszła dziewka, która miała dziecko pod swą pieczą i dawno już winna była ułożyć je do snu.

Teraz kilku spośród gości jęło prosić, aby Erlend zaśpiewał im do tańca; ma wszakże taki piękny głos. Najpierw wzbraniał się, ale potem podszedł do swej córki siedzącej między niewiastami. Objął Małgorzatę wpół i uniósł ją z ławy.

– Chodź, moja Małgorzato, i tańcz ze swoim ojcem!

Jakiś młody człowiek wystąpił i chwycił dziewczynę za rękę.

– Margaritta przyrzekła tańczyć ze mną dziś wieczór. – Ale Erlend podniósł córkę i postawił ją z drugiej strony na ziemi.

– Tańcz ze swoją żoną, Haakonie. Ja również nie tańczyłem z innymi, kiedym był tak krótko po ślubie jak ty.

– Ingebjørga powiada, że nie może, a ja obiecałam Haakonowi tańczyć z nim, ojcze – wtrąciła Małgorzata.

Szymon Darre nie chciał tańczyć. Przez pewien czas stał obok jakiejś starej kobiety i przyglądał się, chwilami wzrok jego zatrzymywał się na Krystynie. Stała koło poczesnego miejsca i doglądała sług, które tymczasem uprzątały misy i wycierały stół, wnosiły nowe dzbany z trunkami oraz włoskie orzechy. Potem usiadła przy kominku i rozmawiała z jakimś księdzem, znajdującym się pomiędzy gośćmi. Po chwili Szymon przyłączył się do nich.

Kiedy Erlend przetańczył jeden czy dwa tańce, podszedł do żony.

– Chodź i zatańcz ze mną, Krystyno – prosił i wyciągnął ku niej rękę.

– Zmęczona jestem – odparła krótko, podnosząc na chwilę oczy.

– Poprośże ty ją, Szymonie. Tobie na pewno nie odmówi.

Szymon podniósł się na pół ze swego miejsca i wyciągnął rękę, ale Krystyna potrząsnęła głową:

– Nie proś mnie, Szymonie, takam zmęczona.

Erlend stał chwilę przy nich; wyglądał na rozgniewanego. Potem podszedł z powrotem do pani Sunnivy, chwycił jej rękę w łańcuchu tańczących i zawołał, aby im Małgorzata teraz zaśpiewała.

– Co to za człowiek tańczy z twoją pasierbicą? – zapytał Szymon. Pomyślał w duchu, że nie może znieść tego człowieka, jakkolwiek był to okazały, dorodny, młody mężczyzna, o czerstwym, opalonym obliczu, ładnych zębach i błyszczących oczach, osadzonych jednak zbyt blisko nosa. Usta i podbródek były duże i mocno rozwinięte, podczas gdy górna część twarzy była wąska. Krystyna odparła, że to Haakon syn Eindrida z Gimsaru, zaś wnuk Torego syna Eindrida, królewskiego wójta z okręgu Gauldøla. Haakon ożenił się dopiero niedawno z młodą śliczną żoną, tą, która siedzi obecnie na kolanach sędziego Olafa, swego ojca chrzestnego. Szymon już przedtem zwrócił uwagę na tę kobietę, bo przypominała mu nieco jego pierwszą żonę, chociaż nie była taka piękna. Kiedy się zaś dowiedział, że istnieje między nimi nawet pewne pokrewieństwo, podszedł i powitał Ingebjørgę, usiadł przy niej i wdał się w rozmowę.

Po pewnym czasie taneczne koło rozluźniło się. Starsi zasiedli do picia, ale młodzi w dalszym ciągu śpiewali i grali. Erlend z kilkoma starszymi ludźmi zbliżył się do paleniska prowadząc wciąż jeszcze za rękę panią Sunnivę jak gdyby w roztargnieniu. Mężowie obsiedli ogień wkoło, tak że dla pani Sunnivy nie było już wolnego miejsca; stała jednak dalej przed Erlendem i zajadała włoskie orzechy, które rozłupywał w palcach.

– Aleś ty nie bardzo uprzejmy, Erlendzie – powiedziała nagle. – Siedzisz sobie, a ja muszę stać.

– To usiądź – rzekł Erlend ze śmiechem i pociągnął ją na kolana.

Opierała się, śmiała i wołała w stronę gospodyni, czy widzi, co jej mąż z nią wyrabia.

– Erlend robi tak z dobroci – odcięła się Krystyna ze śmiechem. – Ilekroć moja kotka ociera się mu o nogi, zawsze bierze ją na kolana.

Erlend i pani Sunniva siedzieli dalej i ukrywali, jak mogli, zmieszanie, ale oboje zaczerwienili się po uszy. Objął ją od niechcenia ramieniem, jakby zaledwie zdawał sobie sprawę, że siedzi mu na kolanach, i mówił dalej o owej wrogości pomiędzy Erlingiem synem Vidkuna a kanclerzem Paalem, która w tych czasach zajmowała wszystkie umysły. Erlend oświadczył, że Paal syn Baarda okazuje swą niechęć względem Erlinga nieraz w sposób iście babski; oto przykład:

Minionego lata przybył pewien kawaler szlachetnego rodu na królewski dwór. Będąc prostym chłopcem z okolic Vors usiłował gorliwie przyswoić sobie pańskie zwyczaje i wytworne obejście i chciał koniecznie zdobić swoją mowę wtrącaniem szwedzkich słów – dawniej była moda na francuskie, obecnie jednak przyszła kolej na szwedzkie; tedy spytał ów młodzian pewnego razu, co znaczy „traakig” – nudny – po norwesku. Pan Paal posłyszał owo pytanie i rzekł: „«Traakig», drogi przyjacielu, to jest taki jak pani Elina, małżonka pana Erlinga”. Chłopiec mniemał zatem, że znaczy to piękny albo dworny, gdyż taka jest ona przecież, a biedaczysko nie miał zapewne sposobności słyszeć jej mówiącej. Ale pewnego dnia spotyka go Erling na schodach wiodących do świetlicy, zatrzymuje i rozmawia z nim przyjaźnie, wypytuje, jak mu się w mieście podoba i tym podobne rzeczy, i prosi, aby oddał pozdrowienia swemu ojcu. Młodzian dziękuje i mówi, że dla ojca będzie to radość niezmierna, skoro syn powróci i odda pozdrowienia „od was dostojny panie i waszej nudnej małżonki”. Wtedy Erling wyrżnął go w twarz, aż chłopak stoczył się trzy czy cztery schody w dół, gdzie go dopiero jakiś człek złapał. Powstało wielkie wzburzenie, ze wszystkich stron zbiegli się ludzie i sprawa została wyjaśniona. Erling był wściekły – wszak wystawiono go na pośmiewisko – ale nie okazał nic po sobie. Zaś kanclerz, kiedy mu o tym doniesiono, roześmiał się tylko i powiedział, że winien był raczej objaśnić, że „traakig” to jest taki jak namiestnik, wtenczas chłopak nie mógłby tego na pewno fałszywie zrozumieć.

Goście przytaknęli, że takie postępowanie nie bardzo licowało z godnością kanclerza, ale mimo to śmiali się. Szymon słuchał w milczeniu siedząc z głową wspartą na ręce. Uważał, że Erlend w osobliwy sposób okazuje swą przyjaźń dla Erlinga. Przecież z tej historii wynikało jasno, że Erling musiał być dobrze wytrącony z równowagi widząc, jak młody gołowąs, świeżo do miasta przybyły, waży się kpić sobie z niego prosto w twarz na schodach królewskiego dworca. Tego, by Erlend miał wzgląd na jego dawniejsze powinowactwo z panią Eliną i panem Erlingiem, Szymon nie spodziewał się nawet po nim.

– O czym myślisz, Krystyno? – spytał; siedziała zupełnie cicho, wyprostowana, z rękami złożonymi na łonie. Ale odparła:

– Myślałam właśnie o Małgorzacie.

W ciągu nocy, kiedy Erlend z Szymonem wyszli na dziedziniec, spłoszyli dwoje ludzi kryjących się za węgłem domu. Noce były zupełnie jasne i Szymon rozpoznał Haakona z Gimsaru i Małgorzatę. Erlend spoglądał za nimi; był dość trzeźwy i Szymon pojął, że mu ta rzecz całkiem nie była w smak, ale rzekł tylko jakby na usprawiedliwienie, że młodzi znają się od lat dziecinnych i zawsze się z sobą przekomarzali. Szymon pomyślał w duchu, że choćby się nic więcej za tym nie kryło, to i tak młodziutka pani Ingebjørga godna jest pożałowania.

Ale nazajutrz miał Haakon coś do załatwienia na dworze Mikołaja i spytał przy tym też o Margittę. Erlend ofuknął go:

– Moja córka nie jest dla ciebie Margittą. A jeśliś wczoraj nie powiedział jej tego, coś jej miał do powiedzenia, musisz to teraz zatrzymać dla siebie.

Haakon wzruszył ramionami, a kiedy odchodził, prosił, by oddać pozdrowienia Małgorzacie.

Ludzie z Husaby pozostali przez cały czas thingu w Nidaros, ale Szymon niezbyt się dobrze czuł. Erlend podczas pobytu w mieście był nieraz w złym humorze, ponieważ Gunnulf zezwolił szpitalowi, leżącemu po drugiej stronie sadu, na używanie kilku zabudowań dworskich oraz ogrodu. Erlend chciał koniecznie odkupić teraz te prawa od szpitala. Nie bardzo mu było przyjemnie widzieć chorych, włóczących się po ogrodzie i dziedzińcu; wielu z nich wyglądało odrażająco, a poza tym bał się, że jego dzieci mogą się łatwo zarazić. Ale nie mógł nijak dojść do ładu z zakonnikami, do których szpital należał.

Prócz tego była tu jeszcze ta Małgorzata córka Erlenda. Szymon zauważył, że ludzie wiele o niej mówią i że Krystyna bierze sobie to bardzo do serca, gdy tymczasem Erlendowi zdawało się to zupełnie obojętne; sądził zapewne, że może obronić swą córkę przed wszelkim gadaniem i że jest ono bez znaczenia. Pewnego dnia jednak napomknął wobec Szymona, że Kløng syn Arego pojąłby chętnie jego córkę za żonę i że sam nie wie, jak ma w tej sprawie postąpić. Nie miał nic do zarzucenia Islandczykowi prócz tego, że jest synem księdza – niechaj nikt nie ma prawa mówić o dzieciach Małgorzaty, że na urodzeniu obojga rodziców ciąży hańba. Poza tym Kløng był człowiekiem miłym, wesołym, mądrym i nad wyraz uczonym. Wyrósł w domu swego ojca, siry Arego, który udzielał mu nauki. Sira Are pragnął, aby syn został kapłanem, i poczynił nawet kroki w celu uzyskania dla niego dyspensy, ale Kløng nie kwapił się przyjąć święceń. Szymon miał wrażenie, że Erlend chce przewlec tę sprawę; o ile nie nadarzy się lepsze małżeństwo, ma zawsze czas oddać córkę Kløngowi.

Zresztą raz już mogła Małgorzata zawrzeć bardzo korzys­tny związek i ludzie rozpowiadali szeroko o dumie i nierozwadze Erlenda, że nie doprowadził tego małżeństwa do skutku. Chodziło o wnuka barona Sigvarta na Leirhole; zwał się on Zygmunt syn Finna. Nie był majętny, gdyż Finn syn Sigvarta miał jedenaścioro dzieci, wszystkie żyjące dotąd, i nie był całkiem młody – mniej więcej w wieku Erlenda – ale był człowiekiem poważnym i mądrym. A wraz z włościami, które Erlend podarował swej córce, kiedy się żenił z Krystyną, i z tymi wszystkimi klejnotami i kosztownościami, którymi w ciągu lat ją obdarowywał, oraz z posagiem, co do którego porozumiał się z Zygmuntem, znalazłaby się Małgorzata w jak najlepszych warunkach. Cieszył się też Erlend bardzo, że taki zalotnik stara się o jego nieślubną córkę. Kiedy jednak z tym narzeczonym przybył do Małgorzaty, dziewczyna ubrdała sobie, że go nie chce, ponieważ szpeciło go kilka brodawek na brzegu powieki, i oświadczyła, że nie może go ścierpieć. Erlend poddał się jej kaprysowi, a kiedy Zygmunt oburzył się i mówił o złamaniu słowa, Erlend uniósł się powiadając, że chyba tamten dobrze zrozumiał, iż wszelkie umowy zostały zawarte jedynie z zastrzeżeniem zgody córki; jego Małgorzata nie wstąpi przyniewolona w ślubną łożnicę. Krystyna wprawdzie zgadzała się z mężem co do tego, że nie należy wywierać nacisku na dziewczynę, była jednak zdania, iż Erlend winien poważnie pomówić z córką i przekonać ją, że małżeństwo z Zygmuntem jest dla niej najlepszym, jakiego mogła się spodziewać ze względu na swe nieprawe pochodzenie. Erlend jednak rozgniewał się na żonę, że w ogóle ośmieliła się poruszać tę sprawę. O tym wszystkim dowiedział się Szymon na Ranheim. Przepowiadano tam, że na pewno nie skończy się to dobrze – Erlend był wprawdzie obecnie bardzo poważany, a dziewica niezmiernie dorodna, ale nie mogło jej wyjść na dobre, że ojciec ją tak rozpieszczał i przez te wszystkie lata jeszcze bardziej podsycał jej pychę i przekorę.

Po ukończeniu wiosennego thingu powrócił Erlend na Husaby z małżonką, dziećmi i Szymonem Darre, któremu towarzyszył jego młody siostrzeniec, Gjavvald syn Gjavvalda. Szymon martwił się bardzo, że owo spotkanie, na które Sigrida tak bardzo się cieszyła, nie wypadnie po jej myśli. Sigrida żyła na Kruke w dobrych warunkach, miała troje ładnych dzieci ze swym mężem i Geirmund był najlepszym w świecie małżonkiem; on to właśnie nakłonił Szymona, by przywiózł z sobą Gjavvalda na południe do matki, Sigrida bowiem nie mogła sobie wybić chłopca z głowy. Gjavvald jednak przywiązał się ogromnie do swych dziadków – staruszkowie kochali wnuka do szaleństwa, dawali mu wszystko, czego tylko zapragnął, i ustępowali wszystkim jego kaprysom, na Kruke zaś było zupełnie inaczej niż na Ranheim. Nie można było się spodziewać, mniemał Szymon, by Geirmund chętnym okiem patrzył, jak bękart jego żony przybywając doń w odwiedziny zachowuje się niczym królewskie dziecko; miał on własnego pachołka do usługi, człowieka w starszych latach, którym rządził i któremu rozkazywał, i który nie śmiał w niczym sprzeciwić się bezmyślnym wybrykom chłopca. Ale dla synów Erlenda były to wprost odświętne dni, kiedy mały Gjavvald bawił na ich dworze. Erlend sądził, że jego synowie nie mogą w niczym ustępować wnukowi Arnego na Ranheim, dlatego Naakkve i Bjørgulf otrzymywali od ojca wszystko, co według ich opowiadań posia­dał gość.

Teraz najstarsi synowie byli na tyle dorośli, że Erlend mógł z nimi wyjeżdżać i zabierać ich wszędzie ze sobą, zajmował się też nimi więcej. Szymon spostrzegł, że radość Krystyny z tego powodu nie jest niezamącona; uważała, że synowie nie tylko dobrych rzeczy się uczą przebywając w towarzystwie ojcowskiej świty. Właśnie przeważnie z powodu dzieci padały między małżonkami nieprzyjazne słowa, a chociaż nie kłócili się z sobą, to w każdym razie byli niejednokrotnie bliżej zwady, aniżeliby – zdaniem Szymona – przystało. I zdawało mu się, że Krystyna większą ponosi w tym winę. Erlend unosił się łatwo, to prawda, ale jej słowa były nieraz jakby podszepnięte przez głęboką, tajoną urazę. Tak też było pewnego dnia, kiedy skarżyła się na Naakkvego. Ojciec odparł, że rozmówi się poważnie z chłopcem, kiedy jednak Krystyna na to coś odburknęła, zawołał gniewnie, że przecież chyba przez wzgląd na służbę nie może wychłostać dorosłego syna.

– Nie, na to już teraz oczywiście za późno. Gdybyś to robił, dopóki był mały, pewnie słuchałby cię teraz. Wówczas jednak nie oglądałeś się zgoła na niego.

– Nieprawda, Krystyno. Ale chyba zrozumiałe jest, żem go pozostawił tobie, jak długo był maleńki – i chyba nie jest męską sprawą bić po zadku małych chłopaczków, którzy jeszcze portek nie noszą.

– W zeszłym tygodniu innego byłeś zdania – odparła Krystyna z przekąsem i goryczą.

Erlend nic nie odpowiedział, wstał i wyszedł z izby. Szymon uważał, że Krystyna bynajmniej nie postąpiła właściwie. Był to przytyk do pewnego zdarzenia sprzed tygodnia. Erlend i Szymon wjeżdżali na dziedziniec i mały Lavrans wybiegł im naprzeciw z drewnianym mieczykiem w dłoni. Kiedy podbiegł do ojcowskiego rumaka, ze swawoli uderzył go po nogach. Koń stanął dęba i w tej chwili chłopak znalazł się pod kopytami. Erlend ściągnął natychmiast konia w bok, zeskoczył i rzucił wodze Szymonowi; twarz miał pobladłą ze strachu, kiedy podnosił małego. Ale ujrzawszy, że mu się nic nie stało, położył sobie chłopca na ramieniu, wziął mieczyk i jął nim okładać gołe pośladki Lavransa – chłopczyk nie nosił jeszcze porciąt. W pierwszym wzburzeniu nie czuł, że zbyt mocno bije, i Lavrans jeszcze dotychczas miał sinozielone plamy. Potem Erlend cały dzień starał się odzyskać przyjaźń chłopczyka, ale mały opierał mu się, trzymał się matczynej kiecki i uderzał ojca, ilekroć się doń zbliżał. A kiedy wieczorem położono go na spoczynek w małżeńskim łożu – Krystyna bowiem dawała mu jeszcze w nocy pierś – Erlend długo siedział przy nim; od czasu do czasu dotykał śpiącego dziecka i przypatrywał mu się. Sam mówił do Szymona, że z wszystkich synów tego najbardziej miłuje.

Latem, kiedy Erlend wybrał się znowu na odbywający się w tym czasie thing, pociągnął i Szymon do domu. Jechał w górę doliny tak szybko, że skry sypały się spod kopyt. Pewnego razu – mijali właśnie wolniej jakieś wzgórze – pytali go ze śmiechem jego ludzie, czy mają odbyć trzydniową drogę w dwóch dniach. Szymon odparł również ze śmiechem, że pragnąłby tego bardzo, „teraz bowiem tęskno mi okrutnie za Formo”. Zawsze tak było, ilekroć opuszczał swój dwór. Chętnie przebywał w domu i cieszył się na powrót do niego. Ale zdawało mu się, że tak jak tym razem nie tęsknił jeszcze nigdy za swą doliną i za swym dworem, i za swymi małymi córkami – tak, tęsknił także za Ramborgą. W gruncie rzeczy było to nierozumne – ale tam, na Husaby, było mu tak na duszy, że zaczął pojmować niepokój, jaki ogarnia bydło przed nadciągającą burzą.

2

Przez całe lato myślała Krystyna przeważnie o tym, co jej opowiadał Szymon o śmierci matki.

Ragnfrida córka Ivara umarła zupełnie samotnie; nikogo nie było przy niej, kiedy wydawała ostatnie tchnienie, prócz starej sługi, która spała. I niewielką pociechą była myśl, że według opowiadania Szymona była zupełnie na śmierć przygotowana. Jak gdyby za szczególną łaską Boga poczuła na kilka dni przedtem taki głód Ciała Pańskiego, że się spowiadała i przyjęła komunię z ręki kapelana klasztornego, który był jej duszpasterzem. Pewnie zbożna śmierć przypadła jej w udziale. Szymon widział jej zwłoki i mówił, że był to dla niego niezwykły widok. Po śmierci dziwnie wypiękniała; była przecież kobietą blisko sześćdziesięcioletnią i od wielu lat już oblicze jej było sterane i pomarszczone, ale po śmierci zmieniło się zupełnie, było gładkie i jakby odmłodzone, wyglądała prawie jak młoda śpiąca kobieta. Pochowano ją na wieczysty spoczynek u boku męża; tam też niedługo po śmierci Lavransa przewieziono resztki doczesnej powłoki jego córki Ulvhildy. Nad grobami leżała wielka kamienna płyta, podzielona pięknie wyciosanym krzyżem na dwie części, a na wijącej się dokoła wstędze wyryto długi wiersz po łacinie, wymyślony przez przeora klasztoru, ale Szymon nie pamiętał jego treści, nie znał bowiem dobrze tego języka.

Ragnfrida posiadała na dworze, zamieszkałym przez prebendarzy klasztoru, osobne domostwo, złożone z jednej izby na dole oraz pięknego poddasza. Tam żyła z ubogą chłopką, najętą przez braci za małą opłatą do pomocy zamożniejszym jałmużnicom. W ostatnim półroczu jednakże raczej Ragnfrida obsługiwała chłopkę, wdowa bowiem – Torgunna było jej na imię – ciągle słabowała i Ragnfrida pielęgnowała ją pieczołowicie i troskliwie.

W ostatni wieczór swego życia była obecna w kościele klasztornym na nieszporach, potem udała się do kuchni, gdzie ugotowała pożywną zupę z różnymi wzmacniającymi ingrediencjami, przy czym mówiła do obecnych tam kobiet, że po jej wypiciu Torgunna pokrzepi się na tyle, iż będzie mogła iść do dnia na jutrznię. Wówczas to po raz ostatni widziano przy życiu wdowę z Jørund. Ani ona, ani chłopka nie przyszły na jutrznię, ani też na prymarię. Kiedy paru spośród mnichów zauważyło nieobecność Ragnfridy, zdziwili się wielce, gdyż każdego dnia wysłuchiwała nie mniej niż trzech mszy. Posłali przeto gońca, by się dowiedział, czy wdowa po Lavransie przypadkiem nie chora. Kiedy ludzie weszli na poddasze jej domu, ujrzeli na stole nie tkniętą misę z zupą; w łożu spała spokojnie Torgunna, obrócona do ściany. Ragnfrida jednak leżała przed posłaniem z rękami splecionymi na piersi, martwa i prawie już zimna. Szymon i Ramborga pośpieszyli na jej pogrzeb, który był bardzo piękny.

Obecnie, kiedy tylu ludzi żyło stale na Husaby i Krystyna miała sześciu synów, nie starczało jej czasu, by samej doglądać całej roboty, jakiej wymagało ogromne gospodarstwo. Musiała wziąć sobie szafarkę do pomocy, sama zaś siedziała przeważnie w świetlicy i szyła; zawsze ktoś w domu potrzebował szat, Erlend, Małgorzata albo chłopcy.

Po raz ostatni widziała matkę, gdy ta jechała konno za marami ojca, w ów jasny, wiosenny dzień, gdy sama stała na łące przed dworem i patrzyła na pogrzebowy orszak, wijący się wśród zielonego kobierca oziminy pod piarżyskiem.

Igła Krystyny szybko latała, a jej myśli wracały wciąż do rodziców i ojczystych stron na Jørund. Teraz, kiedy wszystko było już tylko wspomnieniem, zdawało jej się, że dostrzega wiele rzeczy, które przeoczyła, kiedy pozostając w ich kręgu przyjmowała jako coś samo przez się zrozumiałego, miłość i opiekę ojca, oraz nieustanne, ciche starania milczącej, zatroskanej matki. Myślała o swych własnych dzieciach; kochała je więcej niźli swą krew serdeczną i nie było godziny, by o nich nie pamiętała. A choć wiele różnych rzeczy przechodziło jej teraz przez głowę, nad którymi zastanawiała się – dzieci miłowała bez rozważania. Dopóki była w domu rodzinnym, sądziła zawsze, że rodzice całe swoje życie, staranie i trud poświęcali jedynie dla niej i jej siostry. Teraz zdawała się pojmować, że pomiędzy jej rodzicami, których ojcowie bez pytania w młodości złączyli, płynął potężny nurt smutku i radości – ona nie wiedziała o niczym, wiedziała jedynie, że razem odeszli z jej życia. Teraz zrozumiała, że życie tych dwojga ludzi obejmowało o wiele więcej aniżeli tylko ich miłość ku dzieciom. A przecież była to miłość mocna, wielka i niezgłębiona, gdy tymczasem jej, Krystyny, wzajemność była słaba, bezmyślna i samolubna nawet w dzieciństwie, kiedy rodzice byli dla niej jeszcze całym światem. Zdawało jej się, że widzi samą siebie w wielkim bardzo oddaleniu – była taka malutka z powodu tej odległości czasu i przestrzeni; stała w snopie słonecznego światła, padającego przez dymnik do starej izby z paleniskiem, ich zimowej izby za jej młodych lat. Rodzice stali nieco w mroku, robili wrażenie wielkich, zupełnie jak wówczas, kiedy była całkiem mała, i uśmiechali się do niej tak, jak wiedziała, że się uśmiecha dorosły, kiedy przychodzi dziecię i pierzchają ciężkie, gniotące myśli.

„Sądziłam, Krystyno, że kiedy sama będziesz miała dzieci, lepiej to zrozumiesz…”

Przypomniała sobie, kiedy to matka mówiła. Ze smutkiem myślała córka, że i teraz jeszcze nie rozumie swej matki. Ale zarazem zaczęła pojmować, jak wielu rzeczy dotąd nie rozumiała.

Tej jesieni umarł arcybiskup Eilif. Mniej więcej w tym czasie zarządził król Magnus pewne zmiany w uprawnieniach wielu wójtów w kraju, ale nie dotyczyły one Erlenda syna Mikołaja. Kiedy Erlend w ostatnim roku przed dojściem króla do pełnoletności bawił w Bjørgvinie, otrzymał zastrzeżone mu pismem prawo do czwartej części poborów za wystawianie listów żelaznych, od grzywien uiszczanych za sprzeciwianie się królewskim nakazom oraz od podatków płaconych przy obejmowaniu dóbr. Dużo mówiono o tym, że Erlend pod koniec regencji ustępującego namiestnika otrzymuje jeszcze takie przywileje. Ponieważ Erlend wiele posiadał włości i przeważnie podczas urzędowych objazdów po swym okręgu mieszkał na jednym ze swych dworów, chłopi jednak musieli i tak okupywać pieniędzmi obowiązek dostarczania mu noclegów, miewał więc znaczne dochody. Bądź co bądź niewiele wpływało dzierżawnego czynszu, a dom prowadził na szeroką skalę. Nie licząc czeladzi miał na Husaby dwunastu zbrojnych ludzi; jeździli oni na najlepszych wierzchowcach i byli doskonale uzbrojeni, a podczas objazdów dostawali wszędzie pańskie jadło.

Pewnego dnia, kiedy na Husaby bawili lagman Harald oraz wójt okręgu Gauldøla, zeszła na to rozmowa. Erlend odpowiedział, że wielu spośród tych ludzi bywało z nim na północy:

– Wtedy dzieliliśmy wszystko, co się akurat przygodziło, suszoną rybę i obrzydliwe piwo. I teraz wiedzą dobrze ci ludzie, których żywię i odziewam, że nie żałuję im białego chleba i tęgiego piwa; a jeśli czasem w złości posyłam ich do diabła, to wiedzą również, że nie wcześniej mają ruszyć w drogę, aż ja sam nie pojadę na czele.

Ulf syn Haldora, przywódca zbrojnych Erlenda, mówił też potem Krystynie, że w istocie tak jest. Ludzie Erlenda miłują go i ma ich całkowicie w swym ręku.

– Sama wiesz o tym, Krystyno… nikt nie powinien brać zbyt poważnie słów Erlenda, należy go sądzić raczej po czynach.

Krążyły też wieści, że Erlend prócz zbrojnej drużyny ma jeszcze oddanych sobie ludzi po dolinach – również poza Orkedal – którzy zaprzysięgli mu wierność na rękojeść jego miecza. W końcu przyszło pismo od króla w tej sprawie, lecz Erlend odpowiedział, że ci ludzie należeli do załogi jego statku i zaprzysiągł ich w czasie, kiedy mieli żeglować na północ. Polecono mu więc, aby na pierwszym thingu, który miał być zwołany dla wydania wyroków i orzeczeń, zwolnił owych ludzi z przysięgi: w tym celu miał także powołać mężów spoza podwładnego mu okręgu i zapłacić im koszta podróży. W istocie wezwał na zjazd w Orkedal kilku starych marynarzy z Møre, ale nikt nie dowiedział się potem, czy zwolnił z przysięgi ich lub któregokolwiek z tych ludzi, których był ongi wodzem. Jednak sprawą tą nie zajmowano się więcej i wszelkie gadanie o niej ucichło.

Późną jesienią udał się Erlend na południe i Boże Narodzenie spędził w pobliżu króla Magnusa, bawiącego w tym roku w Oslo. Erlend był zły, gdyż nie udało mu się nakłonić żony do towarzyszenia mu; lecz Krystyna nie miała odwagi na uciążliwą podróż zimą i pozostała na Husaby.

Erlend powrócił w trzy tygodnie po świętach i przywiózł piękne podarunki dla żony i dzieci. Krystyna dostała srebrny dzwonek, by mogła dzwonić na dziewki służebne, Małgorzata zaś klamrę z litego złota, czegoś takiego bowiem dotąd nie posiadała, choć miała moc klejnotów ze srebra i pozłacanego metalu. Kiedy obie kobiety stały przy swoich skrzyniach i chowały owe kosztowności, jakiś klejnot zahaczył się o rękaw Małgorzaty. Zdjęła go szybko i zakryła ręką, mówiąc do macochy:

– To od mojej matki; dlatego ojciec nie chciał, abym ci pokazała.

Lecz Krystyna zmieszała się jeszcze bardziej od dziewczyny. Serce jej biło z trwogi, ale czuła, że musi pomówić z pasierbicą i ostrzec ją.

Po chwili rzekła cicho i niepewnie:

– Podobny jest zupełnie ten klejnot do klamry, którą zwykła nosić pani Helga na Gimsarze podczas wielkich uroczystości.

– Pewnie, jedno złoto podobne drugiemu – odcięła krótko dziewczyna.

Krystyna zawarła swoją skrzynię i oparła na niej ręce, żeby Małgorzata nie dostrzegła, jak drżą.

– Moja Małgorzato – zaczęła znowu spokojnie i łagodnie. Musiała przerwać, ale zebrała raz jeszcze całą siłę: – Moja Małgorzato, ja sama gorzko pokutowałam, nigdy nie zaznałam pełnej radości, mimo że mój ojciec wybaczył mi z serca wszystko, co względem niego przewiniłam… Wiesz, żem wiele zgrzeszyła przeciw mym rodzicom dla twego ojca. Ale im dłużej żyję, im więcej uczę się pojmować, tym silniej ciąży mi wspomnienie, jak odpłaciłam ich dobroć gotując im zgryzotę. Moja Małgorzato, twój ojciec wszak całe życie był dla ciebie dobry.

– Nie lękaj się, matko – odparła dziewczyna. – Nie jestem twoją rodzoną córką; nie ma zatem obawy, że mogłabym się wdać w ciebie i pójść w twoje brudne ślady.

Krystyna zwróciła płonącą z gniewu twarz ku pasierbicy. Potem z całej siły objęła ręką krzyż wiszący na szyi i połknęła słowa cisnące się jej na wargi.

Tego samego jeszcze wieczora po nieszporach poszła do siry Eilifa. Daremnie wpatrywała się w oblicze księdza szukając jakiegoś znaku: czy stało się już nieszczęście i on wiedział o tym? Przypomniała sobie swoją własną po manowcach błądzącą młodość i stanęła jej przed oczyma twarz siry Eirika, nie zdradzająca niczego, gdy przebywał razem z nią i jej nic nie podejrzewającymi rodzicami kryjąc w sercu jej grzeszną tajemnicę. I przypomniała sobie, jak sama pokazywała matce dary, które otrzymała od Erlenda w Oslo. Było to wtedy, kiedy już była z nim zmówiona z przyzwoleniem ojca. Wyraz twarzy matki był niewzruszony i spokojny, gdy brała te rzeczy do rąk, jedną po drugiej, oglądając je i chwaląc.

Krystyna pełna trwogi i rozpaczy czuwała odtąd nad Małgorzatą, jak tylko mogła. Erlend zauważył, że żonie brak czegoś, i pewnego wieczora, po udaniu się na spoczynek, zapytał ją o przyczynę: czy znowu spodziewa się dziecka.

Upłynęła spora chwila, zanim Krystyna odpowiedziała, że w istocie tak sądzi. A kiedy mąż wziął ją tkliwie w ramiona i więcej nie pytał, nie mogła przemóc się, by mu powiedzieć, że inna zgoła rzecz ciąży jej tak bardzo. Kiedy zaś Erlend cichutko jej szepnął, by już tym razem koniecznie starała się dać mu córkę, nie odpowiedziała nic, tylko leżała sztywna z trwogi i myślała, że Erlend jeszcze zbyt wcześnie się dowie, jaką pociechę ma człowiek ze swych córek.

W kilka dni później ludzie na Husaby popili sobie dobrze i położyli się z przeładowanymi żołądkami, było to bowiem w ostatnich dniach przed postem; spali zatem twardo. Ale w nocy obudził się mały Lavrans w łożu rodziców, począł krzyczeć i w półśnie wyrywać się do matczynej piersi; odzwyczajano go już jednak od ssania. Erlend zbudził się, pomruczał coś pod nosem, ale wziął chłopca, dał mu się napić mleka z miski przygotowanej na stopniu łoża i położył go potem obok siebie z drugiej strony.

Krystyna zasnęła już głęboko po raz wtóry, gdy wtem posłyszała, że Erlend siada prosto w łożu. Na poły obudzona spytała, co zaszło; głosem zupełnie zmienionym prosił ją, by była cicho. Bez szelestu wyśliznął się z łoża i spostrzegła, że narzuca na siebie jakąś szatę; kiedy jednak sama uniosła się nieco, przycisnął ją mocno ręką do poduszek schylając się jednocześnie po miecz wiszący u wezgłowia.

Cicho jak ryś poruszał się w ciemności, ale Krystyna wyczuła, że skrada się po schodach prowadzących na poddasze do komory Małgorzaty.

Chwilę leżała zupełnie bezsilna z trwogi. Potem usiadła, włożyła koszulę i suknię, i po omacku szukała trzewików, stojących na ziemi przed łożem.

W tej chwili krzyk kobiecy z komory na poddaszu przeszył ciszę, słychać go było chyba na całym dworze.

Erlend rzucił jedno czy dwa słowa, Krystyna posłyszała dźwięk uderzających o siebie mieczy oraz tupot nóg na górze, potem szczęk upadającej na podłogę broni i krzyk przerażonej Małgorzaty.

Schylona klęczała Krystyna przed ogniskiem; gołymi rękami odsunęła żarzący się popiół i rozdmuchała żar. Kiedy udało jej się wreszcie zaświecić smolną szczapę i wyciągnęła ją w drżącej dłoni, ujrzała Erlenda w czarnym otworze na górze; zeskoczył na dół nie szukając schodów i wybiegł na dwór z nagim mieczem w dłoni.

Ze wszystkich stron wychyliły się teraz główki dzieci z mro­ku. Krystyna podeszła do północnej ściany, gdzie spali trzej najstarsi synowie, prosiła ich, by się położyli, i zamknęła drzwi łoża. Ivarowi i Skulemu, którzy usiedli na ławie, zdziwieni i wystraszeni, i mrużyli oczy przed światłem, kazała wejść do małżeńskiego łoża i zamknęła je również. Potem zapaliła świecę i wyszła na dziedziniec.

Mżył deszcz. Przez mgnienie oka ujrzała w rozbłysku, który dało odbijające się w mokrym lodzie światło, że przed drzwiami najbliższego domostwa – była to izba jezdnych, gdzie spali pachołcy Erlenda – stoi gromada ludzi. Nagle świeca zgasła, zapanowała noc ciemna, że oko wykol, potem jednak ukazało się światło przed izbą jezdnych; niósł je Ulf syn Haldora.

Pochylił się nad ciemnym, skulonym ciałem, leżącym na mokrym lodzie. Krystyna przyklękła i dotknęła leżącego człowieka; był to młody Haakon z Gimsaru, nieprzytomny albo też martwy. Ręce jej natychmiast były całe we krwi. Z pomocą Ulfa udało jej się wyprostować i ułożyć go na wznak. Krew tryskała strugą z prawego ramienia – dłoń była odrąbana.

Mimowolnie rzuciła Krystyna spojrzenie w górę ku komorze Małgorzaty, gdzie trzaskała poruszana wiatrem okiennica. Nie mogła dostrzec żadnej twarzy, ale było całkiem ciemno.

Klęcząc w kałuży wody i ściskając z całej siły ramię Haakona, aby powstrzymać upływ krwi, uprzytomniła sobie Krystyna, że wkoło stoją na pół odziani ludzie Erlenda. Potem ujrzała jego szarą, zapadniętą twarz. Połą szaty ocierał krwawy miecz; był nagi, prócz bluzy nie miał nic na sobie i stał boso w wodzie.

– Jeden z was niech skoczy duchem po jakiś rzemień, a ty, Bjørn, gnaj i obudź sirę Eilifa. Musimy przenieść rannego na probostwo.

Wzięła podany rzemień i ściągnęła nim z całej siły krwawy kikut. Nagle odezwał się Erlend twardym, dzikim głosem:

– Niech mi się nikt nie waży tykać go! Niech sczeźnie tam, gdzie się sam położył.

– Pojmujesz chyba, Erlendzie – rzekła spokojnie Krystyna, choć serce jej waliło, jakby miało pęknąć – że to być nie może.

Erlend wbił miecz twardo w ziemię.

– Pewno, twoim ciałem i twoją krwią ona nie jest – tom dobrze odczuł przez te wszystkie lata.

Krystyna podniosła się i szepnęła:

– Mimo to życzę jej, aby się ta rzecz utrzymała w tajemnicy, o ile to możliwe. Wy, ludzie – zwróciła się do mężów stojących wokoło – jesteście na tyle wierni waszemu panu, że nie wcześniej rozpowiadać będziecie o tym wydarzeniu, aż pan sam wam nie powie, w jaki sposób wybuchnął ten spór między Haakonem a nim.

Wszyscy przytaknęli. Jeden z ludzi ośmielił się wystąpić naprzód: obudzili się ze snu, bo posłyszeli kobietę krzyczącą, jakby jej kto gwałt zadawał. Chwilę potem człowiek jakiś skoczył na dach domu, w którym spali, pewno się tutaj pośliznął, gdyż słyszeli staczanie się i upadek ciała. Lecz Krystyna nakazała człowiekowi milczenie. W tej chwili nadbiegł sira Eilif.

Kiedy Erlend odwrócił się i chciał wejść do domu, żona pośpieszyła za nim i wśliznęła się pierwsza do izby. A kiedy podszedł do schodów, znowu zastąpiła mu drogę i chwyciła go za ramię.

– Erlendzie, co zamierzasz uczynić z twoim dzieckiem? – spytała szybko, patrząc w jego dziką, szarą twarz.

Nie odpowiadał, próbował ją odepchnąć, ale trzymała go mocno.

– Zaczekaj, Erlendzie, zaczekaj! To twoje dziecko! Przecież nic nie wiesz… ów człowiek był zupełnie ubrany – zaczęła w rozpaczy.

Z jego piersi wyrwał się przeraźliwy krzyk. Krystyna ze zgrozy zbladła śmiertelnie, słowa jego były potwornie brutalne, a głos zmieniony z dzikiej udręki.

Walczyła niemo z szalejącym mężczyzną, który warczał i zgrzytał zębami. Aż udało jej się w półmroku spojrzeć mu w oczy.

– Erlendzie… pozwól wpierw mnie iść do niej. Nie zapomniałam dnia, w którym nie lepsza byłam od Małgorzaty.

Wtedy puścił ją, a sam zatoczył się w tył na ścianę, stał tam i dygotał jak dogorywające zwierzę. Krystyna zbliżyła się do ognia, zapaliła świecę, wróciła do schodów i przeszła obok niego do komory Małgorzaty.

Pierwsze, co dostrzegła w blasku świecy, był miecz leżący opodal łoża i tuż obok niego odrąbana ręka. Krystyna zerwała z głowy chustkę, którą mimowiednie zawiązała luźno włosy, zanim wyszła na dwór między ludzi. Teraz zakryła nią to, co leżało na podłodze.

Małgorzata skulona w kłębek siedziała na poduszce, osłupiałymi, szeroko rozwartymi oczyma wpatrzyła się w światło Krystyny. Derkę podciągnęła aż pod brodę, ale jej białe plecy połyskiwały nagie pod złotymi lokami. Na podłodze i po ścianach rozpryskana była krew.

Napięcie Krystyny rozluźniło się w gwałtownym łkaniu; taki to był pożałowania godny widok, to piękne dziewczę i ta zgroza wokoło. Nagle Małgorzata zawołała:

– Matko, co ojciec chce ze mną zrobić?

Krystyna nie mogła nic na to poradzić, że pomimo głębokiego współczucia dla dziewczęcia serce jej stało się jakby twardsze i skurczyło się. Małgorzata nie pytała, co ojciec uczy­nił z Haakonem. Przez mgnienie oka stanęła przed nią zjawa… Erlend leżący na ziemi i jej własny ojciec stojący nad nim z krwawym mieczem, i ona sama. Ale Małgorzata nawet nie ruszyła się z miejsca. Krystyna wbrew woli czuła, że odżywa w niej znowu pogardliwa niechęć do córki Eliny, kiedy Małgorzata trzęsąc się cała, odchodząc prawie od zmysłów z trwogi, rzuciła się w jej objęcia. Usiadła na łożu i usiłowała uspokoić nieco dziewczynę.

Tak siedziały obydwie, kiedy Erlend wynurzył się z otworu w podłodze. Był teraz zupełnie ubrany. Małgorzata wydała znowu okrzyk przerażenia i ukryła twarz na ramieniu macochy. Krystyna podniosła wzrok na męża; był teraz spokojniejszy, ale blady i zmieniony. Po raz pierwszy wyglądał na tak starego, jakim był naprawdę.

Kiedy jednak rzekł spokojnie: – Musisz teraz zejść na dół, Krystyno, chcę pomówić sam na sam z moją córką – posłuchała. Ostrożnie ułożyła Małgorzatę na poduszkach, przykryła ją pod brodę i odeszła.

Uczyniła podobnie jak Erlend, ubrała się zupełnie – tej nocy i tak na pewno nikt nie będzie spał na Husaby – i starała się uspokoić przestraszone dzieci i służbę.

Nazajutrz rano, w śnieżnej zawierusze, służebna Małgorzaty opuściła z wielkim płaczem dwór. Pan wygnał ją z najgorszymi przekleństwami grożąc, że każe ją wysmagać, bo tak sromotnie zaprzedała swą panią.

Potem jął badać resztę czeladzi: czy dziewki nie przeczuwały nieszczęścia, odkąd Ingeleiv jesienią i zimą sypiała u nich zamiast w komorze Małgorzaty. I czy im nie wydawało się podejrzane, że psy na noc były u nich zamknięte. Ale oczywiście, jak było do przewidzenia, zaprzeczyły wszystkiemu.

Zabrał się tedy do rozprawy w cztery oczy z żoną. Złamana i śmiertelnie znużona wysłuchała go i usiłowała łagodnymi słowy odpowiadać na niesłuszne zarzuty. Nie przeczyła, że żywiła pewne obawy, ale powstrzymała się i nie powiedziała mu, iż kryła swój lęk przed nim dlatego, ponieważ ile razy usiłowała dawać jemu lub Małgorzacie jak najlepsze rady, niewdzięcznie to przyjmowali. I przysięgała na Boga i Matkę Bożą, iż nigdy nie zauważyła ani też przez myśl jej nie przeszło, że ten człowiek ośmieli się nocą przyjść do komory Małgorzaty.

– Ty! – rzekł szyderczo Erlend. – Sama przecież mówisz, że pamiętasz jeszcze ów czas, kiedyś nie lepsza była od Małgorzaty. I Bóg, Pan Niebios, mi świadkiem, iż w każdy dzień naszego pożycia dawałaś mi do poznania, żeś nie zapomniała o krzywdzie, którą ci wyrządziłem – mimo żeś równie chętna była jak ja i że twój ojciec w wielkiej mierze spowodował owo nieszczęście nie chcąc mi dać ciebie za małżonkę; ja byłem gotów od pierwszej chwili naprawić swój grzech. Skoroś ujrzała klejnoty rodowe z Gimsaru – ujął twardo rękę żony, na której błyszczały dwa pierścienie podarowane jej przez Erlenda na Gerdarud – czyż nie mogłaś się domyślić? Wszak sama nosiłaś przez te lata pierścienie, którem ci dał, kiedyś mi ofiarowała twoją cześć.

Krystyna była bliska omdlenia z rozpaczy i bólu; odparła cicho:

– Chciałabym wiedzieć, Erlendzie, czy pomnisz jeszcze ów czas, kiedyś pozyskał moją cześć.

Wtedy schwycił się oburącz za głowę i rzucił na ławę wijąc się i miotając z boleści. Krystyna usiadła w pewnym oddaleniu od niego. Pragnęła bardzo mu pomóc. Pojmowała, że to nieszczęście tym srożej go dotykało, ponieważ tak samo zgrzeszył wobec innych, jak teraz wobec niego zgrzeszono. I on, który nigdy nie chciał wziąć na się winy za nieszczęścia, które sprawiał, nie potrafił wziąć i w tym wypadku winy na siebie, a nie było nikogo prócz niej, na kogo by mógł ją zwalić. Niemniej była stroskana i pełna obawy przed tym, co teraz nastąpi.

Poszła powtórnie na górę do Małgorzaty. Dziewczyna leżała zupełnie bez ruchu i blada, z oczyma martwo wbitymi przed siebie. Wciąż jeszcze nie pytała o los Haakona. Krystyna nie wiedziała, czy nie śmie tego zrobić ze strachu, czy też z powodu własnego nieszczęścia całkiem stępiała.

Po południu zobaczyła Erlenda i Islandczyka Klønga, idących razem wśród zadymki w stronę zbrojowni. Ale po chwili Erlend wrócił sam do izby. Krystyna podniosła na mgnienie oczy, kiedy przechodził obok niej w kręgu światła, potem jednak nie śmiała już spojrzeć w kąt izby, gdzie się ukrył. Dostrzegła, że jest zupełnie złamany.

W chwilę potem – była właśnie na górze w komorze – wpadli Ivar i Skule i donieśli matce, że Kløng jeszcze tego wieczora ma odjechać; chłopcy smucili się bardzo, gdyż pisarz był ich dobrym przyjacielem. Pakuje teraz rzeczy, jeszcze tej nocy chce zjechać w dół do Birgsi.

Odgadła, co się wydarzyło. Erlend zaofiarował swoją córkę pisarzowi, a ten nie chciał za żonę uwiedzionej dziewczyny. Ile ta rozmowa musiała kosztować Erlenda… Krystyna osłabła i poczuła zawrót głowy, nie śmiała tego do końca przemyśleć.

Nazajutrz przyszedł na Husaby posłaniec z probostwa. Haa­kon syn Eindrida prosił o rozmowę z Erlendem. Erlend kazał odpowiedzieć, że nie ma nic do omawiania z Haakonem. Sira Silif oświadczył Krystynie, że gdyby nawet Haakon pozostał przy życiu, to i tak będzie na zawsze kaleką; pominąwszy to, że stracił prawicę, zranił sobie też ciężko plecy i krzyż spadając z dachu. Ale chciał mimo to jechać do domu i ksiądz przyrzekł mu wystarać się o sanie. Haakon żałował z całego serca swego grzechu; mówił, że ojciec Małgorzaty miał zupełną słuszność postępując z nim w ten sposób, jakkolwiek by opiewało prawo, ale najbardziej wolałby, żeby wszyscy przyczynili się do zatajenia o ile możności tej sprawy, aby jego wina i hańba Małgorzaty pozostały w ukryciu. Po południu wyniesiono go na sanie, które sira Eilif wypożyczył w Repstad, i kapłan sam odwiózł go do doliny Gaul.

Nazajutrz, była to właśnie środa popielcowa, musieli mieszkańcy Husaby pojechać do kościoła parafialnego na Vinjar. Ale Krystynie udało się w czasie nieszporów nakłonić ministranta, by ją wpuścił do ich dworskiego kościoła.

Czuła jeszcze popiół na głowie, kiedy przyklękła przy grobie pasierba i odmawiała Ojcze nasz za jego duszę.

Z młodzieńca pewnie nie pozostało już nic więcej, tylko kości tutaj pod kamieniem. Kości i włosy, i parę włókien z szat, w które go ubrano. Widziała szczątki swej siostrzyczki, kiedy wykopano jej zwłoki, aby je przewieźć do Hamaru. Nic, tylko proch i popiół. Myślała o pięknym obliczu ojca, o wielkich oczach matki w zbrużdżonym obliczu i o jej postaci, która zachowała tak zadziwiająco świeży i młodzieńczy wygląd, mimo że Ragnfrida na twarzy tak przedwcześnie zwiędła. Leżeli teraz oboje razem pod zimną płytą i rozpadali się, jak rozpadają się domy, z których wyprowadzili się ludzie. Obrazy wirowały przed jej oczyma – spalone szczątki kościoła Olafa, dwór w dolinie Silsaa, koło którego musieli przejeżdżać, kiedy jechali na Vaage: budynki stały puste i waliły się, a ludzie uprawiający tam ziemię nie odważali się po zachodzie słońca zbliżyć do nich. Myślała o swych ukochanych zmarłych – o ich wyrazie twarzy, ich głosie i uśmiechu, przyzwyczajeniach i czynach. Oni sami przeszli już na drugi świat i boleśnie było myśleć o ich żywych postaciach; było to jakby wspomnienie o własnym domu, kiedy się wie, że stoi opustoszały i że walą się przegniłe belki.

Siedziała na ławie pod ścianą w pustym kościele, a stary, zimny zapach kadzidła przykuwał jej myśl do zjaw śmierci i przemijania rzeczy doczesnych. Ale nie mogła podnieść się na tyle na duchu, aby ujrzeć choćby błysk tego drugiego świata, na którym przebywali zmarli, w który spływała w końcu cała miłość i dobroć, i wierność, by tam wieczyście trwać. Co dnia, kiedy modliła się za spokój duszy zmarłych, zdawało się jej niesłuszne, że ona ma się modlić za tych, w których sercu już tu na ziemi gościł spokój większy, aniżeli ona sama zaznała kiedykolwiek, odkąd była dojrzałą kobietą. Sira Eilif mówił wprawdzie, że modlitwa za umarłych jest zawsze dobra, dobra przede wszystkim dla odmawiającego, skoro tamci osiągnęli już pokój Boży.

Jej jednak i to nie pomagało. Zdawało jej się, że nawet wówczas, kiedy jej umęczone ciało gnić będzie wreszcie pod grobową płytą, jej nieukojona dusza nie zazna odpoczynku i trzepotać się będzie gdzieś w pobliżu, niby nieszczęsny upiór, błąkający się i skarżący wokół rozwalonych domostw opustoszałego dworu. Albowiem w jej myślach panoszył się nadal grzech jak korzeń chwastu, rozpościerający się pod ziemią. Samo ziele nie kwitnie i nie lśni, i nie pachnie już, ale przecież trwa dalej w ziemi, białe, mocne, żywotne. Mimo wielkiego współczucia, jakie żywiła dla męża patrząc na jego rozpacz, nie posiadała na tyle hartu ducha, by stłumić głos, który z urazą i goryczą pytał: jak możesz tak mówić do mnie? Czyś zapomniał, jak ci oddałam moją dziewiczność i wierność, czyś zapomniał, jak byłam twoją umiłowaną przyjaciółką? Chociaż dobrze wiedziała, że dopóki dręczy ją ten głos, będzie się tak odzywała do męża, jak gdyby to ona właśnie o tym zapomniała.

Rzucała się w myślach przed trumnę świętego Olafa, czepiała się świętych kostek brata Edwina, spoczywających tam w kościele na Vatsfieldet, ściskała oburącz krzyż ze szczątkami śmiertelnej koszuli świętej pani, drzazgę z kości nieznanego męczennika, czepiała się w poszukiwaniu oparcia tych znikomych resztek, które pomimo śmierci i rozpadu zachowały nieco duchowej siły zmarłych, podobnie jak znaleziony w ziemi, rdzą przeżarty miecz wojownika zachowuje swą czarodziejską moc.

Nazajutrz udał się Erland konno do miasta. Towarzyszył mu tylko Ulf oraz jeden pachołek. Przez cały czas postu nie przybył ni razu na Husaby, tylko Ulf zabrał jego zbrojną drużynę i pociągnął wraz z nią; miał się spotkać z Erlendem na thingu śródpostnym w Orkedal.

Ulf opowiedział Krystynie, że Erlend omówił z Tiedekenem Pausem, niemieckim złotnikiem w Nidaros, małżeństwo Małgorzaty z jego synem Gerlakiem. Ślub miał się odbyć zaraz po Wielkanocy.

Erlend na święta powrócił do domu. Był teraz spokojny i zrównoważony, ale Krystyna zrozumiała, że nad tą sprawą nie może przejść tak łatwo do porządku, jak nad tylu innymi, czy to dlatego, że nie był już taki młody, czy też, że nic dotąd nie upokorzyło go tak głęboko. Małgorzata zdawała się przyjmować z zupełną obojętnością wszystko, co ojciec w jej sprawach postanowił.

Pewnego wieczora, kiedy małżonkowie byli sami, odezwał się jednak Erlend:

– Gdyby była moim ślubnym dzieckiem albo jej matka niezamężną kobietą, nigdy bym nie dał jej obcemu, teraz, kiedy sprawy tak stoją. Mógłbym wówczas sam jej i jej dziecku ofiarować pomoc i schron. I to jest najgorsze… ale wobec jej nieprawego urodzenia jedynie mąż będzie mógł ją najlepiej bronić.

Podczas gdy Krystyna sposobiła wszystko na odjazd pasierbicy, spytał pewnego razu Erlend:

– Pewno nie czujesz się na siłach, by pojechać z nami do miasta?

– Wiesz przecież, że pojadę z wami, jeśli sobie tego życzysz – odparła Krystyna.

– Czemu miałbym sobie tego życzyć? Nie zastępowałaś jej przedtem matki, zatem i teraz nie masz potrzeby czynić tego. Radosne nie będzie to wesele. A pani Gunna na Raasvold i jej synowa obiecały, że przypomną sobie o pokrewieństwie i przyjadą.

Tak więc Krystyna pozostała na Husaby, kiedy Erlend oddawał w Nidaros swoją córkę Gerlakowi synowi Tiedekena za żonę.

3

Tego lata, na krótko przed świętym Jonem, powrócił Gunnulf syn Mikołaja do swego klasztoru. Erlend bawił właśnie w mieście, na wiosennym thingu, pchnął więc gońca do domu z wieścią i pytaniem, czy Krystyna czuje się na siłach, aby przybyć do miasta i powitać szwagra. Krystyna niezupełnie była zdrowa, mimo to wybrała się w drogę. Erlend uprzedził ją od razu, że zdrowie brata jest całkowicie zrujnowane. Nie poszczęściło się mnichom w ich wyprawie na Munkefiord. Zbudowany przez nich kościół nie został nigdy poświęcony, ponieważ z powodu niespokojnych czasów biskup nie mógł się wybrać na północ; przez cały czas odprawiali msze przy ołtarzu polowym. W końcu wyczerpały się im chleb i wino, i świece, i olej, potrzebne do odprawiania mszy, a kiedy brat Gunnulf i brat Aslak wybrali się po nie morzem do Vargøy, Lapończycy rzucili czary na ich łódź, tak że się wywróciła, oni zaś sami trzy dni i trzy noce musieli spędzić na szkerze. Od tej pory obydwaj ciężko chorowali, i brat Aslak zmarł wkrótce. Podczas wielkiego postu cierpieli znowuż mnisi na szkorbut z powodu braku potraw mącznych i jarzyn do suszonej ryby. Tedy biskup Haakon z Bergen oraz mistrz Arne, stojący na czele kapituły w Nidaros w zastępstwie pana Paala, który naonczas otrzymywał święcenia w kurii, polecili pozostałym jeszcze przy życiu zakonnikom wracać do domu; w ich miejsce mieli księża z Vargøy sprawować tymczasowo pieczę nad nawróconą trzodą na Munkefiordzie.

Ale mimo że Krystyna była przygotowana, przeraziła się okropnie ujrzawszy Gunnulfa. Udała się nazajutrz z Erlendem do klasztoru i poprowadzono ich do rozmownicy. Mnich wszedł pochylony i zgięty, wieniec jego włosów posiwiał zupełnie, skóra pod głęboko wpadniętymi oczami nabrała ciemnobrązowego odcienia i pomarszczyła się, za to na białej, gładkiej twarzy wystąpiły plamy ołowianego koloru, takie same ujrzała Krystyna na ręce, gdy mnich wyciągnął ją z rękawa habitu. Uśmiechnął się i zobaczyła, że stracił wiele zębów.

Usiedli i chwilę rozmawiali z sobą, ale zdawało się, jak gdyby Gunnulf i mówić się oduczył. Sam zrobił tę uwagę, zanim odeszli.

– Ale ty, Erlendzie, jesteś wciąż taki sam, nie postarzałeś się ani trochę – zauważył ze słabym uśmiechem.

Krystyna wiedziała dobrze, że sama wygląda teraz nędznie. Zaś Erlend był piękny, kiedy tak stał, wysoki i smukły, w ciemnych, dostojnych szatach. Mimo to pomyślała w duchu, że przecież zmienił się bardzo – on również. Dziwne, że Gunnulf tego nie dostrzegł; wszak dawniej miał takie bystre oczy.

Pewnego dnia pod koniec lata Krystyna zajęta była na poddaszu w szatni, obok niej zaś stała pani Gunna z Raasvold, która przybyła na Husaby, aby pomóc Krystynie podczas czekającego ją znowu połogu. Nagle posłyszały Naakkvego i Bjørgulfa śpiewających na dziedzińcu, gdzie ostrzyli noże; była to jakaś sprośna, plugawa piosenka i chłopcy ryczeli na cały głos.

Nieprzytomna z gniewu zbiegła matka na dół i złajała ich ostro. Chciała koniecznie wiedzieć, od kogo znają takie piosenki; prawdopodobnie słyszeli je w izbie czeladnej, ale który z pachołków śmiał uczyć ich czegoś takiego? Chłopcy wzbraniali się odpowiedzieć. Wtedy spod schodów wylazł Skule i oświadczył, aby matka oszczędziła sobie zbytecznego krzyku, ponieważ ową piosenkę znają od ojca, który ją bardzo często śpiewa.

Pani Gunna zawołała z ganku oburzona, zali Boga w sercu nie mają, że śpiewają takie pieśni – zwłaszcza teraz, kiedy kładąc się wieczorem na spoczynek nie wiedzą, czy nie zostaną sierotami, nim kur zapieje. Krystyna nie rzekła nic więcej i cicho weszła do domu. Potem, gdy zmęczona położyła się, wszedł do izby Naakkve i zbliżył się do niej; chwycił rękę matki, lecz nic nie mówił, tylko jął cichutko płakać. Krystyna przemówiła do niego łagodnie i żartobliwie, prosiła go, by się nie smucił i nie płakał, przeżyła to przecież już sześć razy, na pewno przeżyje i siódmy. Lecz chłopiec płakał coraz bardziej i rzewniej. W końcu musiała pozwolić, aby wszedł do łoża. Tutaj, objąwszy matkę za szyję i przytuliwszy głowę do jej piersi, płakał dalej, ale nie mogła z niego wydobyć, czemu jest taki smutny. Tak leżał przy niej, dopóki sługi nie wniosły wieczerzy.

Naakkvemu szło teraz na dwunasty rok. Był duży na swój wiek i chętnie udawał dorosłego mężczyznę, ale miał miękkie serce i matka nieraz dostrzegała, jak bardzo jest dziecinny. Był dość dojrzały na to, aby zrozumieć nieszczęście, jakie się wydarzyło z przyrodnią siostrą, i Krystyna pytała się nieraz w duchu, czy i jemu także wpadło w oczy, jak bardzo zmienił się ojciec od tego czasu.

Erlend, z natury porywczy, gadał nieraz we wzburzeniu najgorsze rzeczy, ale dawniej chyba tylko w gniewie zwróciłby się do kogoś z brutalnymi słowy. I prędko był gotów wszystko znowu naprawić, gdy tylko odzyskał dobry humor. Teraz zaś mógł na zimno mówić złe, ohydne rzeczy. Dawniej klął nieraz i zaklinał się siarczyście, jeśli zaś potem odwykł nieco od tego, stało się to głównie dlatego, że widział, jak bardzo cierpi nad tym pani domu i jak martwi to sirę Eilifa, dla którego z czasem nabrał szacunku. Ale nigdy mowa jego nie była nieprzystojna lub sprośna i nie znosił, gdy inni mężowie odzywali się w ten sposób; pod tym względem był o wiele wstrzemięźliwszy od niejednego, który prowadził obyczajniejsze życie. I choć bardzo zabolało Krystynę, gdy posłyszała takie piosenki w ustach nieletnich synów i dowiedziała się, że nauczyli się ich od ojca, to przecież inna rzecz sprawiała jej serdeczną troskę i napawała goryczą: oto że Erlend jest jeszcze na tyle dziecinny, iż wierzy, że może klinem wybić klin, skoro teraz, gdy jego córka została zhańbiona, używał takich brudnych i nieobyczajnych słów i powiedzeń.

Pani Gunna opowiadała jej, że Małgorzata na krótko przed świętym Olafem wydała na świat nieżywego chłopca. Posłyszała również, że dziewczyna pocieszyła się trochę; żyła dobrze z Gerlakiem, który odnosił się do niej przyjaźnie. Erlend odwiedzał córkę, ilekroć bawił w mieście, i Gerlak uważał to sobie za zaszczyt nie lada mieć takiego teścia; ale Erlend niekoniecznie przyznawał się do pokrewieństwa z nim. W domu na Husaby jednak nie wymieniał nigdy imienia córki, odkąd odeszła.

Krystyna powiła i tym razem syna, który otrzymał imię Munan po dziadku Erlenda. Przez cały czas jej słabości, póki leżała w małej izbie, przychodził co dnia Naakkve i znosił jej jagody i orzechy, które zbierał w lesie, albo wieńce uwite z wonnych ziół. Erlend wrócił do domu, kiedy najmłodsze dziecko miało już trzy tygodnie. Przesiadywał wiele przy żonie i starał się być dla niej czuły i łagodny; tym razem nie skarżył się wcale, że niemowlę nie jest dziewczęciem, ani nawet, że takie jest słabe i nierozwinięte. Ale Krystyna odpowiadała tylko niewiele na jego życzliwe słowa, była cicha, zadumana i przygnębiona, i bardzo wolno odzyskiwała zdrowie.

Przez całą zimę Krystyna słabowała, a dziecko zdawało się całkiem niezdolne do życia. Dlatego też matka do niczego innego prócz biednego maleństwa nie miała głowy; jednym uchem też tylko słuchała wielkich nowin, jakie doszły do nich w ciągu zimy. Król Magnus na skutek swych usiłowań, by zawładnąć Skanią, zabrnął w najgorsze kłopoty pieniężne i zażądał od Norwegów pomocy i daniny. Niektórzy z panów zasiadających w radzie byli wprawdzie gotowi poprzeć króla w tej sprawie, kiedy jednak wysłannicy królewscy przybyli do Tunsbergu, skarbnika nie było, a Stig syn Haakona, dowódca twierdzy, zamknął zamek przed ludźmi króla i przygotował się do orężnej obrony. Sam miał niewielu tylko ludzi, lecz Erling syn Vidkuna, jego wuj mieszkający na dworze a Aker, przysłał mu czterdziestu zbrojnych na pomoc. W tym samym czasie krewni króla, Jon i Sigurd synowie Haftora, wystąpili przeciw niemu z powodu jakiegoś nieprzychylnego wyroku, wydanego przez niego w sprawie kilku ich ludzi. Erlend śmiał się z tego i oświadczył, że w takiej sprawie postąpili synowie Haftora głupio i dziecinnie. Niezadowolenie z króla rosło teraz ogólnie. Możne rody w kraju domagały się, by został ustanowiony namiestnik i by wielką pieczęć państwową powierzano rękom Norwega, jeśli król w związku ze sprawą Skanii ma zamiar większą część czasu spędzać w Szwecji. Ludność i duchowieństwo w miastach handlowych żyły w strachu z powodu pogłosek o pożyczce zaciągniętej przez króla w miastach niemieckich. Pycha Niemców i nieposzanowanie przez nich ustaw i zwyczajów kraju ciążyły już i tak bardzo, a teraz wieść szła, że król nadał im jeszcze większe przywileje i prawa w norweskich osadach, tak że warunki dla uprawiających handel mieszczan stawały się nie do zniesienia. Wśród ludzi utrzymywała się nadal pogłoska o grzesznym trybie życia króla, w każdym razie wielu proboszczów i wędrownych mnichów zgodnych było co do tego, że z jego to powodu wybuchł pożar kościoła Zbawiciela w Trondhjem. Także i chłopstwo szukało w tym przyczyny licznych nieszczęść nawiedzających w ostatnich latach tę lub ową okolicę: zachorzeń wśród bydła, śnieci w ziarnie, sprowadzających pomór na ludzi i zwierzęta, nieurodzaju zboża i paszy. Erlend mówił też, że gdyby synowie Haftora byli dość rozumni i siedzieli jeszcze czas pewien cicho, zyskując sobie rozgłos ludzkim obejściem oraz dwornością, wtenczas lud przypomniałby sobie wreszcie, że i oni również są wnukami króla Haakona.

Ale niepokój wybuchnął, a przyczyną było to, że król zamianował namiestnikiem kraju Ivara syna Ogmunda. Erling syn Vidkuna, Stig syn Haakona, synowie Haftora i wszyscy ich poplecznicy zostali obwinieni o zdradę państwa. Dali się jednak nastraszyć, poszli do króla i przeprosili się z nim. Jeden tylko potężny mąż z Oplandii imieniem Ulf syn Saksego, który stał po stronie synów Haftora, nie pojechał na przeprosiny z królem. On to po Bożym Narodzeniu przybył do Nidaros i przebywał tam wiele z Erlendem i od niego posłyszeli ludzie na północy o owych nowinach, oczywiście w jego naświetleniu. Krystyna była uprzedzona do tego człowieka; nie znała go wprawdzie, lecz znała jego siostrę, Helgę córkę Saksego, zamężną z Gyrdem Darre na Dyfrinie. Była ona piękna, ale bardzo dumna i Szymon nie lubił jej, chociaż Ramborga dobrze z nią żyła. W czasie wielkiego postu nadeszły pisemne zlecenia do królewskich wójtów, że mają na najbliższych zborach obwieścić wygnanie z kraju Ulfa syna Saksego. On jednak już przedtem opuścił kraj na swym statku.

Tę wiosnę Krystyna i Erlend spędzili na swym miejskim dworze mając z sobą najmłodsze dziecko, Munana; w klasztorze na Bakke żyła bowiem naówczas pewna siostra, niezwykle biegła w sztuce lekarskiej, która leczyła wszystkie chore dziatki, jakie jej przynoszono, o ile, oczywiście, nie było zamysłem Boga powołać ich do siebie.

Pewnego dnia, niedługo po świętach, powróciła Krystyna z dzieckiem z klasztoru do domu. Pachołek i dziewka, którzy jej towarzyszyli, weszli z nią do izby. Erlend był sam, leżał na ławie. Kiedy pachołek wyszedł i kobiety złożyły okrycia – Krystyna siedziała z dzieckiem przy ognisku, sługa zaś grzała olej otrzymany od zakonnicy – spytał Erlend z ławy, co powiedziała siostra Ragn­hilda o Munanie. Krystyna odpowiadała półgębkiem, odwi­jając dziecko z pieluch, w końcu zupełnie przestała się odzywać.

– Czy tak źle z chłopcem, Krystyno, że nie chcesz nic powiedzieć? – spytał, głos jego brzmiał trochę niecierpliwie.

– Już pierwej pytałeś o to samo, Erlendzie – odparła chło­dno. – Nieraz ci o tym mówiłam. Ale skoro tak dalece nic sobie z chłopca nie robisz, iż nie pamiętasz z jednego dnia na drugi…

– I mnie wydarzyło się, Krystyno – rzekł Erlend podnosząc się i podchodząc ku niej – żem ci musiał dwa albo trzy razy odpowiadać na pytanie, które sama postawiłaś, nie zadałaś sobie bowiem nawet trudu, aby pamiętać, co mówiłem.

– Pewno nie były to rzeczy tak ważne jak zdrowie dziecka – powiedziała chłodno jak przedtem.

– No, drobnostki to zapewne nie były, przynajmniej tej zimy; mnie leżały one bardzo na sercu.

– Nieprawda, Erlendzie. Lata minęły już od czasu, kiedyś mówił ze mną o sprawach, które ci na sercu leżą.

– Wyjdź, Signe – rzekł Erlend do dziewki. Czoło jego oblała purpura, zwrócił się do żony: – Wiem, do czego pijesz. O tym jednakże nie chcę z tobą mówić, dopóki twoja dziewka słucha. Choćbyś nawet była w takiej z nią zażyłości, że nie zważasz na jej obecność, kiedy wszczynasz kłótnię z mężem i zarzucasz mu kłamstwo.

– Najtrudniej pojąć obyczaje tych, z którymi się żyje – rzekła krótko Krystyna.

– Niełatwo jest wyrozumieć, co masz na myśli. Nigdym nie mówił z tobą nieuprzejmie, kiedy obcy słuchali, i nigdy bym nie zapomniał okazać ci szacunku przed naszą czeladzią.

Krystyna wybuchnęła dziwnym, chorobliwym, drżącym śmiechem:

– Krótką masz pamięć, Erlendzie! Przez wszystkie lata żył tu z nami Ulf syn Haldora. Czyś już zapomniał, jak zezwalałeś, by on i Haftor prowadzili mnie do twej alkowy u Brynhildy Flugi w Oslo?

Erlend przysiadł na ławie. Wpatrzył się w żonę z wpółotwartymi ustami. Ona jednak ciągnęła dalej:

– Niejedna wydarzyła się rzecz niegodna i nieprzystojna na Husaby – albo i gdzie indziej – a tyś zgoła nie zamyślał ukrywać jej przed służbą, choć było to z hańbą dla twej żony i dla ciebie samego.

Erlend siedział jak przedtem, z przerażeniem utkwił oczy w żonie.

– Przypominasz sobie, pierwszej zimy po naszym ślubie oczekiwałam Naakkvego i rzeczy stały tak, że dość było mi trudno wyrobić sobie posłuch i poważanie we własnym domu – pamiętasz, jakeś mnie wtedy wspierał? Twój opiekun bawił u nas w gościnie z obcymi kobietami, dziewkami i pachołkami i nasi ludzie również siedzieli z nami przy stole. Pamiętasz, jak Munan obnażał moją hańbę nic nie ukrywając, a tyś siedział pokorniutki i nie ośmielił się zatkać mu gęby.

– Jezu! I toś dźwigała w sobie przez piętnaście lat! – Podniósł ku niej oczy dziwnie jasne i niebieskie, a głos jego brzmiał słabo i bezradnie. – Mimo to, moja Krystyno, wydaje mi się, że między nami chyba tak nie jest, byśmy mieli ciskać sobie wzajem nieprzyjazne, uszczypliwe słowa.