Królewska buntowniczka - Blalock Georgie - ebook + książka

Królewska buntowniczka ebook

Blalock Georgie

3,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W powojennej Wielkiej Brytanii księżniczka Małgorzata urzeka swoim nowatorskim wyczuciem mody i kąśliwymi żartami. Jest niegrzeczna i wyniosła, zależy jej na sławie i rozgłosie. Ma dziewiętnaście lat i bywa stale w nocnych klubach. Zaczytuje się w pikantnych romansach pisanych przez Rose Lavish i bardzo chce poznać tę autorkę.

Dwudziestoczteroletnia Vera bal debiutantek ma dawno za sobą i zaliczana już jest do starych panien. Marzy o wyjeździe do Nowego Jorku i karierze pisarki. Poznaje jednak Małgorzatę i dołącza do jej dam dworu. Wrzucona w sam środek życia towarzyskiego i królewskiego Małgorzaty, obserwuje, jak rozwija się zakazany romans księżniczki z przystojnym kapitanem Peterem Townsendem. Wkrótce obie kobiety będą zmuszone wybierać między statusem, obowiązkiem i miłością.

Młodość Małgorzaty opisana jest z perspektywy Very, która widzi głód życia księżniczki i jej potrzebę bycia kochaną. Sportretowana w serialu „The Crown” księżniczka Małgorzata należy do ulubionych postaci widzów.

Georgie Blalock – historyczka i miłośniczka kina, która uwielbia łączyć te dwie rzeczy w fikcji historycznej i zdrowej dawce filmów epokowych. Kiedy nie pisze, spotkać ją można w bibliotece w dziale historii literatury faktu, w wykazach brytyjskich filmów albo na szkoleniu karate. Pod pseudonimem Georgie Lee wydaje także romanse historyczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 372

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy

Londyn, jesień 1949 roku

Wielmożna panna Vera Strathmore dotknęła swego nagiego palca serdecznego, obrysowując miejsce, które niegdyś zdobił pierścionek zaręczynowy. Dziś klasyczny dwukaratowy brylant osadzony w walijskim złocie błyszczał na smukłej dłoni wielmożnej Ursuli Lawrence, stojącej na przedzie sali balowej Weatherly Hall u boku narzeczonego, Davida Lowella, w nowej brzoskwiniowej sukni z satyny, która musiała ją chyba kosztować stuletni przydział kartek. Gdy wciśnięty w białą kamizelkę opinającą wydatny brzuch lord Lowell wzniósł toast za rozpromienioną parę, Vera pomyślała, że jego spiczasty nos i wyzierające spod rzednących włosów wysokie czoło są bliźniaczo podobne do rysów Henry’ego, jej dawnego narzeczonego.

Starą salę balową po brzegi wypełniał tłum gości w każdym wieku, a rodzinne klejnoty zdobiące nadgarstki i szyje dam skrzyły się w przyćmionym świetle kryształowych żyrandoli. Młodzi lokaje w wypożyczonych czerwonych liberiach przemykali między towarzystwem, dolewając szampana i zastępując zagubione kieliszki nowymi; od zaproszonych dżentelmenów w czarnych smokingach różnili się jedynie jaskrawym strojem. Nawet w tych chudych powojennych latach lord i lady Lowell szarpnęli się na wystawne przyjęcie zaręczynowe dla syna.

Vera splotła ciasno dłonie, przełykając rosnący gniew. Ursula i David mieli pełne prawo pławić się w zalewie życzeń, tak jak przed pięciu laty cieszyli się nimi Vera i Henry, stojąc dokładnie w tym samym miejscu – on przystojny w swoim mundurze, ona w sfatygowanej sukni balowej, w której debiutowała. Teraz rozchichotana Ursula wsunęła rękę pod ramię Davida, opierając się na nim, by tym lepiej zaprezentować migotliwy brylant zdobiący jej dłoń, który był w rodzinie Lowellów od czasów Jerzego I. Henry dał go Verze, ale po jego śmierci nie miała serca go zatrzymać.

Lord Lowell uniósł kieliszek w ostatnim toaście, a wiwaty i aplauz gości raz jeszcze wypełniły salę balową aż po gipsowe medaliony na suficie. Vera nie klaskała – bała się poruszyć, by nie stracić i tak już kruchej kontroli nad sobą. Stanie tam z godnością i gracją kosztowało ją tyle samo, co zachowanie stoicyzmu wojennej żałobnicy na pogrzebie Henry’ego. Wtedy wszyscy jej współczuli i nawet próbowali pocieszać, ale dziś nikt już o tym nie pamiętał.

– Za grosz elegancji – usłyszała z boku melodyjny głos, gdy ucichły wiwaty i kwartet smyczkowy znów zaczął grać. Matka stała w niedbałej pozie, z kieliszkiem szampana opartym o biodro. Miała na sobie stosowną do wieku, prostą ciemnoszarą suknię z satyny z szeroko skrojonymi ramionami. Była szczupłą kobietą o piwnych oczach i jasnych włosach, jedynych cechach, które Vera po niej odziedziczyła. Znad długiego nosa zerknęła na mijającą ich starą lady Malvern w futrzanej etoli pachnącej naftaliną. – I czemu nie włączą wszystkich świateł? Kogo chcą oszukać tym półmrokiem?

– Może w ten jeden wieczór pragną udawać, że jest jak dawniej – szepnęła Vera, rozglądając się z obawą, że ktoś usłyszał bezduszną uwagę jej matki. Po długich wojennych latach, w czasach zaciskania pasa i reglamentacji, w przyćmionym świetle łatwiej było uwierzyć, że nic się nie zmieniło, a tytuły nadal oznaczają pieniądze, status i pozycję. Jasne światło bezlitośnie uwidoczniłoby wypłowiałe dywany, przetarte poduszki i odpryskującą farbę na sztukaterii oraz poręczach foteli.

– Do diabła z Hitlerem i przeklętym podatkiem od spadku. – Matka Very wychyliła ostatnie krople drugorzędnego szampana, kręcąc nosem na jego bukiet, ale sięgnęła po następny kieliszek z tacy przechodzącego lokaja. Nie zaproponowała drugiego Verze, pozwalając, by lokaj i jego taca zniknęli w tłumie. – Twoja ciotka Augusta właśnie przekazała mi zdumiewające wieści. Córka lady Sommeville, Matilda, jest zaręczona. Wciąż trudno mi w to uwierzyć. Należy do tych młodych arystokratek, których istnienie woła o surowsze egzekwowanie zakazu małżeństw między bliskimi krewnymi.

– Mamo, proszę – westchnęła Vera. Nie była w nastroju na jej uszczypliwości.

– Nie bądź niemądra, dobrze wiesz, że to prawda.

Owszem, ale takie uwagi wydawały się nie na miejscu. Vera raz jeszcze dotknęła swojego palca serdecznego.

– Z kim się zaręczyła?

– Z jakimś oficerem marynarki. Wybór księżniczki Elżbiety zapoczątkował prawdziwą modę. – Matka Very zamachała na wpół pełnym kieliszkiem, prawie rozlewając szampana. – Ślub zaplanowano na grudzień.

W tym samym miesiącu ona sama miała wyjść za mąż, gdyby wojna skończyła się wcześniej albo niemiecka artyleria wtedy przestrzeliła. Vera rozejrzała się za lokajem i jego srebrną tacą z szampanem, zastanawiając się, gdzie zniknął. Do diabła z godnością i stoicyzmem, musiała się napić. Może zatrzyma nawet całą tacę.

– Wyślę im prezent z przeprosinami za moją nieobecność.

– Byłoby lepiej, gdybyś jednak pojawiła się na ślubie. Jej narzeczony na pewno ma mnóstwo przyjaciół, a ciebie nie stać na przebieranie w absztyfikantach. W końcu nikt nie lubi zgorzkniałych starych panien.

– Można by pomyśleć, że nie mam powodu do rozgoryczenia. – Współczucie i wyrozumiałość matki nigdy nie przestawały jej zadziwiać. Właśnie dlatego zachowała dla siebie marzenia o pisaniu w Nowym Jorku; nie chciała, by zostały poszatkowane przez cięty język rodzicielki.

– Można by pomyśleć, że masz na tyle oleju w głowie, by być miłą i przynajmniej postarać się kogoś usidlić, zamiast sterczeć tu jak kołek. Nie sądzisz chyba, że będziemy z ojcem do końca życia łożyć na twoje utrzymanie. Nie mamy kieszeni bez dna.

Pięści Very odruchowo się zamknęły. W duchu pomstowała na matkę za przeniesienie zwyczajowego tematu ze śniadania na wieczór. Czegóż by nie dała, by uciec od tego wszystkiego!

– Mam swoje pisanie.

– Wielka mi pociecha. – Matka jednym haustem dopiła szampana. – Gryzmolenie artykulików o wyspiarskich manierach dla nieokrzesanych Amerykanów. Zaiste lukratywne zajęcie. – Wcisnęła Verze pusty kieliszek, po czym wmieszała się w tłum.

Vera zacisnęła palce na szkle. Miałą ochotę roztrzaskać je o posadzkę i roznieść po wypastowanym parkiecie, ale robienie scen nie leżało w jej naturze. Zamiast tego odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do otwartych drzwi balkonowych prowadzących na portyk z tyłu rezydencji. Minąwszy portret jakiegoś dalekiego krewnego Lowellów, zamieniła ciepłą salę balową na przejmujący chłód jesiennego wieczoru.

Gdy w końcu znalazła się sama, odetchnęła z ulgą, posyłając w górę obłoczek pary. Dla dam odzianych w cienki, sfastrygowany przedwojenny szyfon i jedwab było tu za zimno, ale Vera dopiero teraz odzyskała spokój. Oparła dłoń na grubej balustradzie, dzwoniąc podstawą kieliszka o wilgotny kamień. Zbudowany w stylu georgiańskim Weatherly Hall leżał na wsi pod Londynem, a angielscy królowie przyjeżdżali tu niegdyś na polowania. Na widok migoczących na horyzoncie świateł metropolii Vera zadrżała. Po raz ostatni stała tu wieczorem w styczniu 1944 roku, przyglądając się reflektorom przeczesującym nocne niebo i odległym błyskom niemieckich bomb zrzucanych na miasto w ostatniej desperackiej próbie powalenia Wielkiej Brytanii na kolana. Obok niej stał szesnastoletni wówczas David oraz lord i lady Lowell. Podczas zaciekłego bombardowania wszyscy czworo modlili się, by Londyn, Anglia i Henry przetrwali. Bóg ocalił dwa z trzech istnień.

U jej stóp rozciągał się zielony trawnik, którego niknące w zagajniku łagodne zbocze oświetlało słabe światło półksiężyca. Ledwie widoczna w gęstej trawie żwirowa ścieżka prowadziła do jeziora za drzewami. Kiedy Henry przyjeżdżał na przepustkę, chadzali tam na spacery. Nad taflą wody górowała stara grecka świątynia postawiona tam przez jego przodka, który chyba nie wiedział, co robić z pieniędzmi. Henry oświadczył się Verze pod kopułą altanki, w cieniu jednej z podtrzymujących ją kolumn. Na szczęście teraz, z tego miejsca, nie mogła jej dostrzec.

Ścisnęła szorstki, wrzynający się w skórę kamień. Po kiego czorta w ogóle tu przyszła? Samobiczowanie nie leżało w jej zwyczaju, a mimo to przyjęła zaproszenie, cierpliwie znosząc matkę i kwaśnego szampana i robiąc dobrą minę do złej gry. Bądź co bądź nie ma sensu płakać nad przeszłością, jak mawiała jej rodzicielka, bo i tak nie można już niczego zmienić.

Tak naprawdę doskwierał jej kompletny brak czegoś, co choćby w jednej dziesiątej zastąpiłoby jej to, z czego okradła ją tamta kula. Nieważne, jak ciężko pracowała, bez względu na każdy grosz, jaki odkładała, marzenia Very o ucieczce do Nowego Jorku z wilgotnej Anglii i jej pokrytych pleśnią domów i tytułów – o zgryźliwych rodzicach nie wspominając – pozostawały poza jej zasięgiem. Ale przecież nie mogła być zgorzkniałą dwudziestoczteroletnią starą panną. W jej sferze to po prostu nie wchodziło w grę.

Wyrzuciła kieliszek za balustradę, czekając na przyjemny dźwięk roztrzaskującego się na żwirze szkła, ale usłyszała jedynie stłumiony brzęk. Gdy jeden ze służących znajdzie go rano w trawie, cholerny kieliszek pewnie nie będzie nawet wyszczerbiony.

– Zgoda, ten szampan jest ohydny, ale nie aż tak. – Męski głos otulił ją jak dobiegające ze środka dźwięki walca.

Vera błyskawicznie się odwróciła, przyklejając do ust szeroki uśmiech, by nikt nie zobaczył jej cierpienia. Ale akurat przed tym człowiekiem nie musiała udawać.

– Rupert. – Objęła mocno kuzyna i go wyściskała. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę.

– Zamieniwszy parę słów z twoją matką, mogę to sobie wyobrazić. – Poklepał ją czule po plecach, nie wypuszczając z objęć. Z rozkoszą wypłakałaby mu się w smoking, gdyby uronienie choć jednej łzy nie groziło kompletnym rozklejeniem się na oczach wszystkich gości. Wtedy dopiero zaczęto by szeptać. Wszyscy pewnie tylko czekali, aż się załamie, by było o czym rozmawiać na następnym przyjęciu.

– Jak się trzymasz, staruszko? – Rupert odsunął ją od siebie, by zajrzeć jej w oczy. – To pewnie dla ciebie trudne.

– Owszem. – Był jedynym członkiem rodziny, któremu mogła się do tego bez strachu przyznać.

– To czemu przyszłaś?

Oswobadzając się z jego objęć, znów bezwiednie dotknęła palca serdecznego.

– Lord i lady Lowell zawsze byli dla mnie dobrzy. Pomyślałam, że udowodnię wszystkim, iż zamknęłam ten rozdział i przestałam rozpaczać. – Bo tym, z czym tak naprawdę nie zdołała sobie poradzić, była pustka po stracie Henry’ego.

– Nigdy do końca go nie zamkniesz. – Kuzyn wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę, która błysnęła w świetle księżyca, gdy wyciągnął ją w stronę Very. – Najlepiej wcale się za siebie nie oglądać.

– Chciałabym, żeby to było takie proste. – Gestem odmówiła cienkiego białego papierosa, którym on się poczęstował. – Co tu robisz? Nie przypuszczałam, że jesteś miłośnikiem wiejskich rozrywek.

– Nie jestem, ale mama nalegała. Lady Lowell potrzebowała jeszcze jednego tancerza dla wyrównania sił między płciami. Nasze szeregi są trochę przetrzebione. – Rupert stuknął papierosem w srebrną papierośnicę, dzwoniąc o metal sygnetem po starszym bracie, który nosił na małym palcu.

Położyła mu dłoń na ręce.

– To prawda.

Zatrzasnął papierośnicę i włożył papierosa w usta. Wyjąwszy z kieszeni srebrną zapalniczkę, przypalił sobie i wydmuchał dym, tworząc między nimi siwy obłoczek.

– Twoja matka z pewnością jest ci dziś oparciem.

– Jak zawsze. – Vera oparła się o balustradę. Przez cienki szyfon błękitnej sukni czuła chłód kamienia.

W otwartych drzwiach tarasowych przemykały pary tańczące w rytm muzyki. Tuż za nimi, po drugiej stronie sali balowej, jej matka rozmawiała z lady Sommeville, prezentując pierścionek z brylantem na lewej dłoni młodszej siostry Very, Alice. Kamień był dużo mniejszy niż klejnot rodowy Lowellów, ale hipokrytka Alice zgodziła się go przyjąć. A po śmierci Henry’ego Verze zostało jedynie snucie marzeń o pisaniu wielkiej powieści i pracy w Nowym Jorku, ale nawet ono z każdym rokiem stawało się coraz odleglejsze. Przy tym tempie dewaluacji funta jej z trudem uciułane oszczędności w ciągu kilku miesięcy jeszcze bardziej straciły na wartości. Zupełnie jakby rząd zawiązał spisek z losem, by zatrzymać ją w Anglii i wszystko przekreślić.

Ściągając łopatki, wyprostowała się, zmęczona rozczulaniem się nad sobą. Słabość, jak mawiała jej matka, nie jest atrakcyjną cechą. W tym jednym się zgadzały.

– Ja już miałam swój wielki dzień. Teraz kolej kogoś innego.

– Tak trzymaj, staruszko. – Rupert zaciągnął się papierosem i strzepnął popiół na krzewy pod tarasem. – Zdradzę ci pewien sekret, który powinien cię rozchmurzyć.

Vera skrzyżowała ręce na piersi.

– Jeśli chodzi o córkę lady Sommeville, to sobie daruj. Już wiem.

– Och, to coś o wiele bardziej interesującego. – Zaciągnął się znowu i wypuścił powietrze. – Mam kogoś, kto chciałby cię poznać.

– Któregoś z twoich przyjaciół z tytułem i przyczepionym doń workiem pieniędzy? – W tych czasach była to rzadkość. Rodzina Very z pewnością do niej nie należała, ale większość młodych mężczyzn z kręgów towarzyskich Ruperta stanowiła dobre partie. Wizyta któregoś z nich w ich miejskim domu wystarczyłaby, żeby matka odstawiła drinka i się zainteresowała, ale nie mieściło jej się w głowie, by ona sama mogła kogoś takiego zainteresować. W przeciwieństwie do Ruperta nie obracała się w dystyngowanych kręgach. – Odgrywanie swatki jest do ciebie niepodobne.

– Nie odgrywam swatki i to nikt z mojego towarzystwa. – Wycelował w nią papierosem. – Tylko z towarzystwa księżniczki Małgorzaty.

– Pełnego bogatych kawalerów z tytułami, na tyle oczarowanych rodziną królewską, by zechcieć, że się tak wyrażę, zerwać kwiat z jej ogrodu?

– Żaden z nich nie jest na tyle oczarowany jej ogrodem, by zapragnąć włączyć go na stałe do swych włości. To ciężka orka, wiem coś o tym. – W świetle księżyca obwódki pod oczami Ruperta zdawały się jeszcze ciemniejsze. Na łamach prasy jego nazwisko często pojawiało się w gronie młodych arystokratów towarzyszących księżniczce w wyjściach do ekskluzywnych klubów na całonocne tańce, jakby życie było niekończącym się balem debiutantek. – W Ciro’s wydałem fortunę na jej drinki, za które słyszałem jedynie królewskie „dziękuję”, a i to rzadko.

– A na co liczyłeś? Na spacer po jej ogrodzie? – zakpiła Vera, choć w duchu podziwiała go za ambicję.

Uniósł znacząco brew, po czym rzucił niedopałek na ziemię, przydeptując go lśniącym lakierkiem.

– Przykro mi cię rozczarować, ale to nie mężczyzna. – Nachylił się do niej konfidencjonalnie z zadowolonym uśmieszkiem. – To księżniczka Małgorzata.

Vera popatrzyła na niego, czekając, aż odrzuci głowę ze śmiechem, ale on nawet nie parsknął.

– Żartujesz sobie. – Pacnęła go w klapę smokingu, zmuszając, by się wyprostował.

– Mówię jak najbardziej poważnie. – Oparł się o balustradę, a światło wylewające się z sali balowej oświetliło jego wysokie czoło i nabłyszczone brylantyną czarne włosy. Ta sama poświata nadała delikatny pomarańczowy odcień białej koszuli i kamizelce opinającej wąski tułów Ruperta, jeszcze bardziej podkreślając czerń tonącego w mroku smokingu.

– Niby dlaczego miałaby się mną interesować? – Samo to, że księżniczka wiedziała o jej istnieniu, było dla Very nie do uwierzenia, choć też odrobinę jej schlebiało. Własna rodzina prawie jej nie zauważała, a tu nagle Rupert twierdzi, że zainteresował się nią członek rodziny królewskiej. Na co dzień poczynania Windsorów ciekawiły ją w takim samym stopniu jak działalność klubu brydżowego matki, ale dziś była zaintrygowana.

– Nie tobą, ale twoim alter ego. Jej Wysokość jest wielką miłośniczką twoich, nazwijmy to, mniej ugrzecznionych dzieł literackich.

– Ciii… – Vera znów trzepnęła go dłonią, zerkając na drzwi tarasowe w obawie, że ktoś ich usłyszał. – Nikt o tym nie wie.

– Ja wiem.

Chwyciła go za łokieć i odciągnęła na bok.

– Tylko dlatego, że na początku potrzebowałam twojej pomocy z wydawcą. Ale miałeś nikomu nie mówić.

– Nawet księżniczce?

– Zwłaszcza księżniczce.

– Nie ujawniłem twojej tożsamości, ale gdy wyraziła uznanie dla twojej iście szekspirowskiej wrażliwości – uśmiechnął się szelmowsko, bo oboje wiedzieli, że nikt o zdrowych zmysłach nie przyrównałby powieści, które pisała w sekrecie, do twórczości wielkiego barda – wspomniałem, że autorka jest moją bliską przyjaciółką i z chęcią przedstawię ją Jej Wysokości, jeśli sobie tego życzy. Powinnaś się z nią spotkać. Spodobasz się jej. Macie ze sobą wiele wspólnego.

Vera przewróciła oczami.

– O tak, nie licząc klejnotów rodowych, tłustej królewskiej pensji i tytułu, jesteśmy praktycznie jak siostry.

– Wiesz, co mam na myśli. Tak jak ona umiesz żonglować słowami. Jeśli chcesz, mogę was sobie przedstawić jeszcze dziś.

Skrzyżowała ręce na piersi, patrząc spode łba na kuzyna. Nie wiedziała, co irytuje ją bardziej: jego żarty czy wrodzony brak delikatności jej matki.

Z tym że Rupert wcale nie żartował; wyczytała to z jego zarozumiałej miny. Z takim samym błyskiem w oku dokuczał jej siostrze i swojemu starszemu bratu na świątecznych przyjęciach urządzanych przed wojną w Parkston Hall, jej majątku rodzinnym. Ale to było zanim oboje doświadczyli bolesnej straty.

– Dziś wieczór?

– W Dorchester jest bal charytatywny, na który, tak się składa, mam zaproszenie. Jeśli od razu wyjdziemy, za godzinę będziemy na miejscu. Nie musimy się nawet przebierać. Zrobi ci to o niebo lepiej niż siedzenie w tym mauzoleum.

– Nie mogę wyjść. Moja matka…

– Co? Byłaby rozczarowana?

– Od tego nie ma ucieczki.

– To czemu miałabyś nie pojechać ze mną?

Vera objęła wzrokiem trawnik i ciemną linię drzew zasłaniającą świątynię. Rupert miał rację; nie było powodu, by tu zostać. Wszystkie jej nadzieje na przyszłość prysły jak bańka mydlana i żadne rozdrapywanie ran ich nie wskrzesi. Ale co jej przyjdzie ze spotkania z księżniczką? Wymienią kilka grzecznych słów i dostanie pochwałę za coś, co ukrywała równie skrzętnie jak pieniądze, które na tym zarabiała. Niemniej to i tak było lepsze niż powrót na salę, a do tego stanowiło okazję, by wreszcie nacieszyć się uznaniem za potajemną pisaninę. Choćby dla tego warto było wyciągnąć z szafy starą suknię i ułożyć włosy.

– To jak będzie? Nie daj się prosić, Vero. – Kuzyn wyciągnął do niej rękę; wysadzane brylantami spinki do mankietów po ich dziadku odcinały się czernią na tle śnieżnobiałej koszuli. – Ruszamy do Londynu?

Rano rodzice urządzą jej piekło za tę ucieczkę, ale zawsze to jakaś odmiana od zatwardziałego milczenia ojca i pełnych rozczarowania westchnień matki.

Podała mu dłoń i mocno ścisnęła.

– Dobrze.

Rozdział drugi

– I jak wrażenia? – zapytał szeptem Rupert. Jego głos niemal ginął w skocznych dźwiękach orkiestry. – Było warto?

– Było. – Vera stała z kuzynem u wejścia hotelowej sali balowej w Dorchester, starając się nie gapić jak sroka w gnat. W ostatnich latach była na wielu balach debiutantek, ale wszystkie urządzano w rodowych rezydencjach, w ponurych salach takich jak te Weatherly Hall czy Parkston Hall. O Dorchester nie można było tego powiedzieć. Wszystkie żyrandole skrzyły się migotliwym światłem, które odbijało się w pozłacanych kinkietach i wypolerowanych lustrach zdobiących ściany. Wszystko – od gipsowej sztukaterii wieńczącej filary przy oknach po misterne draperie – było nowe, eleganckie i utrzymane w idealnym stanie, bez śladów zmatowienia, brudu czy odpryskującej farby. Nic tu nie świadczyło o zaciskaniu pasa, nie wyłączając grającej walca orkiestry i otaczających parkiet okrągłych stolików obleczonych śnieżnobiałymi obrusami.

Nawet przebrzmiałe toalety wplecione gdzieniegdzie w morze najmodniejszych kreacji nie raziły w światłach sali balowej, co Vera przyjęła z niemałą ulgą. Choć z drugiej strony wśród całego tego przepychu tym boleśniej odczuwała brak efektownej biżuterii i niedociągnięcia swojej skromnej sukni. Gdyby to nie oznaczało pożegnania się z ciężko zarobionymi pieniędzmi, wykorzystałaby poluzowanie reglamentacji na tekstylia i sprawiła sobie coś bardziej szykownego. Ale w jej sytuacji podobna rozrzutność była bezsensowna. Nie miała zbyt wielu okazji, by zadać szyku, chyba że Rupert zechciałby częściej zapraszać ją w eleganckie miejsca.

– Wstydź się, że dopiero teraz dzielisz się salonami.

– Piekło chyba zamarzło, skoro przyznajesz, że chcesz się obracać w takich kręgach. – Rupert zaczął się witać z sąsiadami z kolejki, w tym ze stojącym tuż za nią wysokim mężczyzną, który zakołysał się na piętach lakierek, uśmiechając się pod nosem na widok przechodzącej kobiety w misternym brylantowym diademie; napotkawszy wzrok Very, puścił jej perskie oko, zupełnie niezakłopotany tym, że przyłapano go na podśmiewaniu się z gości.

– Miałabym pretekst, by sprawić sobie nową sukienkę, a moja matka inny temat do rozmów przy śniadaniu niż mój brak perspektyw. – Uśmiechnęła się do wytwornego młodzieńca, który odpowiedział skinieniem głowy, po czym wróciła do rozmowy z Rupertem.

– Ja nie jestem ci do tego potrzebny. Widziałem twój cięty dowcip w akcji. Czemu nie zaskoczyć nas obojga i nie zrobić dziś z niego użytku? – Kuzyn skinął komitetowi witającemu gości, w skład którego wchodziło kilku wysokich dżentelmenów w granatowych mundurach ozdobionych jasnymi medalami i wstążkami.

Gdzieś między nimi stała księżniczka Małgorzata, ale była za niska, by Vera mogła ją dostrzec. Od czasu do czasu, gdy kolejka przesuwała się do przodu, zauważała skinienie diademu albo błysk złotej sukni, ale nic ponadto.

– Nie bądź niemądry. Jej Wysokość codziennie poznaje tysiące ludzi. Wątpię, by jeden krótki ukłon zdołał odmienić moje życie. Nie, żebym tego chciała. – Rupert uniósł brew z niedowierzaniem. – A w każdym razie nie na tę modłę; wiesz przecież.

– Tak, ale nawet w Nowym Jorku takie znajomości otworzyłyby przed tobą niejedne drzwi.

W duchu niechętnie przyznała mu rację; zakładając, że kiedykolwiek tam wyjedzie. Przeświadczenie, że pewnego dnia zamieni angielskie duchy przeszłości na nieskończone możliwości Ameryki, a swoje skandaliczne powieści na coś bardziej budującego, zdążyło osłabnąć.

– Skoro tak, to mogę liczyć na twoją pomoc, prawda?

Rupert pokręcił głową.

– To tak nie działa. Owszem, mogę jej kogoś przedstawić, ale to ona decyduje, czy przyjąć go w swoje łaski. Ja jedynie uchylam drzwi, wyważyć je musisz sama.

Vera splotła przed sobą dłonie w rękawiczkach, kołysząc zawieszoną na nadgarstku torebeczką na złotym łańcuszku.

– Dziś zadowolę się zajrzeniem do środka.

– Skoro tak mówisz.

Kolejka przesunęła się dalej, a oni razem z nią. Stojący za Verą mężczyzna, który, jak się jej zdawało, przysłuchiwał się ich rozmowie, zbliżył się odrobinę.

– To głupota zamieniać eleganckie salony na nowojorskie slumsy – powiedział z amerykańskim akcentem, ale głos miał ciepły i przyjazny, tak jak ciemnobrązowe oczy.

– O tak, bez sensu rezygnować z kartek, smogu, deficytu cukru i mroźnych zim na rzecz Nowego Jorku. – Uśmiechnęła się w odpowiedzi na tę przyjacielską radę, nie wiedzieć czemu zaskoczona jego bezpośredniością. Tych paru Amerykanów, których w życiu poznała, nie zawracało sobie głowy formalnościami.

Wzruszył szerokimi ramionami, wprawiając w ruch monolit rysującej się pod czarnym smokingiem klatki piersiowej. Biel muszki i kołnierzyka podkreślała rozbawienie tańczące na ostrych konturach jego policzków i podbródka.

– W Nowym Jorku zimy bywają równie mroźne. Może i nie mamy mgły, ale proszę mi wierzyć, nie chciałaby pani tam mieszkać.

– A może ja lubię slumsy – odparowała Vera, zuchwale odrzucając głowę, czym wywołała jeszcze szerszy uśmiech nieznajomego.

– Uwaga, staruszko, zaraz my. – Gdy Rupert dał jej lekkiego szturchańca, błyskawicznie odwróciła się do kuzyna, zapominając o dziwnym Amerykaninie.

Starszy mundurowy z podkręconym wąsem i jego pulchna, siwowłosa żona skłonili się Jej Wysokości i przeszli dalej, robiąc miejsce dla Very i Ruperta, którzy wreszcie stanęli przed drobną księżniczką.

Jej nieskazitelną cerę dziewiętnastolatki rozświetlał czarujący uśmiech, a zaczesane ciemne włosy opadały lśniącymi falami, by z tyłu i przy skroniach zakręcić się w grube loki. Szyję zdobiły cztery splecione sznury pereł podkreślających mleczną cerę ich właścicielki. Była niewysoka, ale miała figurę jak marzenie każdego mężczyzny: wąska talia, gibkie ramiona i obfity biust podkreślony przykuwającą wzrok suknią bez ramiączek. Jej olśniewający krój sprawiał, że suknia Very wyglądała przy niej jeszcze bardziej staromodnie. Z tym że Vera nijak nie mogła porównywać się do księżniczki Małgorzaty. Zachodziła w głowę, skąd pomysł kuzyna, że jest podobna do młodszej córki króla. Ta opływająca w dostatki młoda kobieta o nieziemskiej urodzie była przecież istotą jak z bajki.

Z nienaganną gracją księżniczka podała dłoń Rupertowi, który się przed nią skłonił. I wtedy Vera wreszcie pojęła, dlaczego on i inni dżentelmeni prześcigali się z drinkami i zaproszeniami do tańca pomimo nikłych szans na nagrodę za swoje wysiłki. Rodzina królewska była otoczona magicznym nimbem, który nigdy nie udzielił się jej samej – aż do tej chwili. Mknąc swoim czerwonym jaguarem, Rupert przez całą drogę instruował ją, jak najkorzystniej się zaprezentować, a ona żartowała z niego, że przypomina bardziej starą lady Bixton niż wielmożnego Ruperta Everstona. Teraz żałowała, że słuchała go jednym uchem. Stojąc przed księżniczką u boku poważnego, wytwornego kuzyna, zdała sobie sprawę, że żarty się skończyły.

– Wasza Królewska Wysokość, niech mi będzie wolno przedstawić moją kuzynkę, wielmożną Verę Strathmore – oznajmił Rupert, zagłuszając kwartet smyczkowy.

Vera złożyła iście dworski ukłon, który wprawiłby w dumę nawet jej matkę, gdyby go widziała. Choć lekcje manier zaserwowane jej na rok przed debiutem, w tym, jak się jej wtedy zdawało, zbędny instruktaż prezentacji przed rodziną królewską, były dla Very obiektem kpiny, teraz dziękowała za nie w duchu. Nigdy nie sądziła, że się jej przydadzą, ale tylko dzięki tej wpojonej wiedzy oszołomiona nie popełniła żadnej gafy.

Wyprostowała się i próbując nie okazywać zazdrości, patrzyła z podziwem na złotą suknię księżniczki z gorsetem haftowanym w połyskliwe listki i szerokim tiulowym dołem. Dotychczas widziała ten nowy styl jedynie na łamach rubryk towarzyskich opatrzonych zdjęciami Jej Królewskiej Wysokości, nigdy na żywo. Kindersztuba powstrzymywała ją przed odezwaniem się jako pierwsza i skomplementowaniem księżniczki za śmiały krój gorsetu, ale w reakcji Małgorzaty, w delikatnie uniesionych kącikach ust i zadowolonym skłonieniu głowy, przy którym zamigotały brylanty w jej diademie, było coś, co mówiło Verze, że ucieszyłaby się z pochlebstwa – ba, łaknęła go. Miała już otworzyć usta, gdy Małgorzata zwróciła się do Ruperta:

– Czy to kuzynka, o której mi pan opowiadał, panie Everston? – W jej głosie znać było poufałość zaprawioną świadomością różnicy w ich pozycji i obecności licznej świty przysłuchującej się rozmowie.

– Tak, pani – odparł Rupert z szacunkiem, jakiego Vera jeszcze nigdy u niego nie słyszała.

Wtedy księżniczka spojrzała na nią i Vera momentalnie ściągnęła łopatki, prostując plecy.

– Panno Strathmore, pan Everston mówił mi, że jest pani pisarką – zwróciła się do niej Małgorzata cichym, melodyjnym głosem z akcentem tak wytwornym, że doprowadziłby dawnego korepetytora Very do łez wzruszenia. – Co pani pisze?

Rupert rzucił jej ukradkowe spojrzenie mówiące, że oto szansa, by pochwalić się swoją wątpliwą twórczością literacką, bądź co bądź po to właśnie ją tu sprowadził. Raczej nie nabijał jej w butelkę – ten zaszczyt był zarezerwowany dla bardziej statecznych członków rodziny – ale jakże miała zdradzić swój sekret w obecności tych wszystkich wojskowych, zerkających na nią zza okularów, i stojącego obok Amerykanina, który przysłuchiwał się wszystkiemu z większym zaciekawieniem, niż powinien? Mogłaby oczywiście wyrecytować standardową formułkę o pisaniu artykułów na potrzeby żądnych dworskich plotek Amerykanów i zostawić sprostowanie Rupertowi w bardziej sprzyjających okolicznościach, ale tak jak w przypadku tamtego niewypowiedzianego komplementu czuła, że księżniczka pragnie szczerości i dla odmiany odrobiny rozrywki. W końcu Rupert przyprowadził ją tu, by Jej Królewska Wysokość poznała jedną ze swoich ulubionych pisarek. Zatem najwyższy czas się przedstawić.

– Piszę romanse pod pseudonimem Rose Lavish, pani.

Otaczający księżniczkę oficjele wybałuszyli oczy, zszokowani, a Amerykanin zbliżył się jeszcze bardziej, wytężając słuch. Rupert nawet nie drgnął, stojąc u jej boku ze splecionymi z tyłu rękoma, jakby właśnie odpowiedziała na zwykłe pytanie o godzinę.

Księżniczka zerknęła to na nią, to na niego, po czym jej królewski wzrok ostatecznie spoczął na Verze.

– Doprawdy?

Pytanie było tak chłodne i ostre, że Vera miała ochotę uciec i zaszyć się w miejskim domu rodziców. I zrobiłaby to, gdyby okrągłe ciemnoniebieskie oczy księżniczki nie wypełniły się podziwem górującym nad zdumieniem. Jeśli wcześniej nie dowierzała zapewnieniom Ruperta, że Małgorzata czytała jej powieści, teraz wszelkie wątpliwości się rozwiały.

– Tak, pani. Cieszą się popularnością wśród gospodyń domowych, które chcą myśleć o czymś więcej niż Anglia, gdy przyjmują pozycję horyzontalną.

Ze strony świty dostojnych dygnitarzy rozległo się chóralne chrząknięcie dezaprobaty, z kolei Amerykanin odwrócił się, by przykryć parsknięcie śmiechu udawanym atakiem kaszlu. Księżniczka Małgorzata natomiast z niezmąconym spokojem i splecionymi przed sobą dłońmi w rękawiczkach przez chwilę przyglądała się Verze z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym spojrzała pytająco na Ruperta.

– To prawda, pani – rzekł. – Właśnie stąd znam autorkę, o której rozmawialiśmy w Ciro’s. Jestem z nią spokrewniony.

Jeden z dostojników nachylił się do Małgorzaty, szepcąc jej coś do ucha. Przeszył przy tym Verę znad królewskiego ramienia wzrokiem tak lodowatym, jakby chciał bezzwłocznie usunąć tę bezwstydnicę sprzed oblicza księżniczki.

– Wasza Wysokość, inni czekają.

Maniery nakazywały Verze, by grzecznie odejść na stronę, zanim wywoła jeszcze większą sensację, ale się nie poruszyła. Stała dalej przed Jej Wysokością, dając wszystkim do zrozumienia, że rozkazy może jej wydawać jedynie księżniczka i to ona dzierży władzę na tej sali, a nie któryś z dżentelmenów bądź dam z jej świty. Brak reakcji Very spotkał się z kolejnymi zszokowanymi spojrzeniami reszty arystokratów czekających na prezentację – z wyjątkiem Amerykanina, który przyglądał się im z takim samym rozbawieniem jak wcześniej obwieszonym klejnotami matronom.

– Dziękuję za wielce interesującą prezentację, panno Strathmore – odezwała się wreszcie księżniczka tonem na równi pochlebnym co odprawiającym.

Vera dygnęła z gracją i podała rękę Rupertowi, by ją odprowadził, ale z każdym krokiem, jaki oddalał ich od oślepiającego blasku królewskiego majestatu i zbliżał w objęcia anonimowego tłumu, czuła, że odwaga ją opuszcza. Przez jedną krótką chwilę udało jej się zadziwić i zabawić prawdziwą księżniczkę, a teraz stała się na powrót zwykłą córką szlachcica, nadającą się jedynie do ozdoby nadgryzionej zębem czasu sali balowej w podupadłej wiejskiej rezydencji. Gorycz rozczarowania była nie do przełknięcia.

– Zrobiłaś nie lada wrażenie, daję słowo. – Rupert był w stanowczo zbyt dobrym humorze, jakby właśnie udało jej się osiągnąć coś doniosłego, a nie zrobić z siebie pośmiewisko.

– Tak byś to nazwał? Zrobieniem wrażenia?

– Jak najbardziej. – Sięgnął do kieszeni po papierośnicę, ale przypomniawszy sobie, że jest pusta, schował ją z powrotem. – Myślę, że czeka cię miła niespodzianka.

– A ja myślę, że czeka na mnie maszyna do pisania i opowieści o posępnych lordach na swoich włościach oraz pałających do nich miłością guwernantkach. – Vera zaczęła się przyglądać otaczającym ich gościom, zastanawiając się, do którego ze starszych lordów o słabym sercu i rodzinnym majątku sama mogłaby zapałać miłością, by uciec od beznadziei obecnego życia. Słowa zachęty Ruperta w Weatherly Hall obudziły w niej wielkie nadzieje na spotkanie z księżniczką, które teraz rozwiały się na wietrze, tak jak wiele innych jej marzeń.

– Nie bądź taka przygnębiona. Bądź co bądź…

– …nikt nie lubi zgorzkniałych starych panien – dokończyli zgodnym chórem, naśladując piskliwy, afektowany głos jej matki, dzięki czemu trochę łatwiej było jej przełknąć to wyświechtane powiedzenie.

– Tak lepiej. – Rupert ujął jej podbródek. – Pójdę po drinki.

Ruszył do baru, zostawiając Verę samą ze spostrzeżeniami na temat otoczenia i towarzystwa. Tyle że była tu tylko jedna osoba, która ją interesowała. Jej Wysokość, uwolniwszy się od ogonka czekających na prezentację gości, rozmawiała z jakimiś dwoma górującymi nad nią wzrostem młodymi damami, blondynką i brunetką. Ich zażyłość była widoczna gołym okiem, ale podczas gdy brunetka sprawiała wrażenie poważnej i dostojnej, blondynka żywo gestykulowała, co rusz wywołując chichot u księżniczki, a jej sposób bycia sugerował śmiałość niespotykaną wśród typowych angielskich róż.

Gdyby nie olśniewające brylanty Małgorzaty i otaczający je wianuszek oficerów, z których jeden był szczególnie oczarowany brunetką, absorbując jej uwagę jeszcze bardziej niż księżniczka, Vera pomyślałaby, że to debiutantki na swoim pierwszym balu. Nie miała pojęcia, kim są, ale ku swojemu zdumieniu poczuła nagłe ukłucie zazdrości na widok ich zażyłości z córką króla. Rodzice Very i wszystkie stare ciotki, które od końca wojny na każdym rodzinnym weselu patrzyły na nią z taką pogardą i współczuciem, bardzo szybko zmieniłyby śpiewkę, gdyby weszła do królewskich kręgów. Ale to była tylko mrzonka i Rupert nie powinien był robić jej złudnych nadziei. Nikt nie staje się z marszu powiernikiem księżniczek.

Gdy obie młode damy zabawiały ją rozmową, Małgorzata zerknęła ukradkiem na Verę, która z dumnie uniesioną głową i zadziwiającą pewnością siebie przytrzymała jej wzrok. W końcu nie miała nic do stracenia ani powodu, by z tej odległości bić pokłony. Czekała na zmarszczenie brwi czy niemą prośbę do jednego z oficerów o natychmiastowe wyprowadzenie Very z sali, ale wyraz twarzy księżniczki nie zdradzał choćby śladu niezadowolenia. Wprost przeciwnie – kąciki jej pełnych ust uniosły się lekko, po czym ich właścicielka wróciła do rozmowy ze swoimi przyjaciółkami.

W pewnej chwili brunetka odłączyła się od grupy, odprowadzana na parkiet przez swojego umundurowanego adoratora, a blondynka zniknęła w tłumie, przekazując honorowe miejsce u boku księżniczki tyczkowatemu młodzieńcowi o czarnych włosach i wybitnie zaokrąglonym podbródku.

Jego imponujący wzrost zmusił księżniczkę do odchylenia głowy i zaprezentowania łabędziej szyi, przy której zakołysały się ogromne migotliwe brylanty w kolczykach.

Wróciwszy, Rupert podał Verze martini, po które się wybrał. Sięgnęła po kieliszek, wdzięczna, że ma się czym zająć, zamiast jak zwykle stać bezczynnie na skraju parkietu bez partnera do tańca.

– Nudy jak na moim debiucie.

– Ja tam się nie nudziłem. Siostrzenica lady Bixton była bardzo zajmująca.

– Doprawdy?

– Zdziwiona?

– Przyznam, co nieco obiło mi się o uszy. Ale nie dawałam wiary plotkom. – Vera wskazała nieznacznie głową księżniczkę. – A te o niej są prawdziwe?

– Niektóre tak, inne nie.

– Które są które?

– To już zostawiam twoim domysłom. – Kuzyn uśmiechnął się szelmowsko znad kieliszka.

– W porządku, zachowaj sobie swoje sekrety, ale powiedz przynajmniej, kim jest ten wysoki mężczyzna, z którym rozmawia.

– Wielmożny Billy Wallace. A co, czyżbyś chciała, żebym ci go przedstawił?

– Nie. Ma okropny podbródek.

– Ten okropny podbródek jest dziedzicem starego rodu i właścicielem tłustego konta w banku. Nie żebym mu to wytykał. Jako jedyny z pięciu braci przeżył wojnę. – Rupert przekręcił sygnet na małym palcu. Na krótką chwilę w jego oczach zagościł smutek, ale szybko opuścił dłonie i się uśmiechnął. – Jeszcze nie jest za późno, żeby go zauroczyć swoim dowcipem.

– Nie, dziękuję. – Vera upiła haust martini. – Wystarczy mi czarowania jak na jeden wieczór.

– Rupert, skarbie, cudownie cię widzieć! – Ich uszu dobiegły wytworne słowa wypowiedziane z amerykańskim akcentem.

Odwróciwszy się, Vera zobaczyła przed sobą blondynkę, tę od księżniczki Małgorzaty. W przeciwieństwie do drobnej postury Jej Wysokości, jej przyjaciółka była postawna, jak przystało na Amerykankę wykarmioną kukurydzą.

– Sass, widzę, że wrażenia wieczoru nie odbiły się na twojej formie. – Rupert nachylił się nad Verą, by ucałować pulchne policzki swojej znajomej. – Ale mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec.

Skinął głową pękatym matronom w objęciach brzuchatych mężów przemieszanym z pannami na wydaniu zaciągniętym tu przez swoje mamusie w nadziei na upolowanie dobrej partii.

– Och, broń Boże. – Sass machnęła lekceważąco ręką, po czym splotła konspiracyjnie palce. – Noc jeszcze młoda.

– Kamień z serca. – Wskazał gestem Verę. – Panno Strathmore, niech mi będzie wolno przedstawić pannę Sharman Douglas, córkę amerykańskiego ambasadora.

Vera podała jej rękę.

– Miło mi panią poznać, panno Douglas.

– Przyjaciele mówią mi Sass. – Blondynka potrząsnęła energicznie dłonią Very. – A mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółkami. Niestrudzenie szukam interesujących gości na przyjęcia w ambasadzie, by trochę je ożywić. I sądzę, że jest pani właśnie taką osobą. Uwielbiam pani powieści, panno Strathmore. Czy raczej panno Lavish? Nigdy bym nie zgadła, że córka lorda może pisywać romanse.

– Cieszę się, że się pani podobały. – Vera próbowała odzyskać dłoń, ale Sass ani myślała jej puścić.

– Bardzo. Są takie… gotyckie. Jak połowa najpyszniejszych rezydencji Wielkiej Brytanii. Czy pani rodzina zamieszkuje jedną z nich?

– Owszem, choć nie jest tak pyszna jak kiedyś. – Podobnie jak wiele innych rzeczy.

– Ale na pewno jest wielce inspirująca. – Gdy z głębi sali księżniczka Małgorzata przywołała ją gestem, na odchodnym Sass zwróciła się do Ruperta: – Idziemy dziś do Monty’s. Będą Danny i Noël, a Jej Wysokość marzy, by z tobą zatańczyć.

– Doprawdy? – Spojrzał ponad jej głową na księżniczkę, ściągając z zaciekawieniem brwi.

– I ma wielką nadzieję, że przyprowadzisz ze sobą pannę Strathmore. – Wciąż nie puszczając jej dłoni, Sass odwróciła się do Very. – Powiedziała mi, że od lat nie bawiła się tak dobrze jak podczas dzisiejszej prezentacji.

– Miło mi, że zdołałam choć trochę uprzyjemnić jej wieczór – odparła Vera.

– O tak. Musi pani wybrać się z nami, by nadal go uprzyjemniać.

– Postaram się.

– Cudownie, zatem widzimy się na miejscu.

Wreszcie puściła dłoń Very, a potem, machając jej po amerykańsku na pożegnanie, odwróciła się na pięcie. Wirując różową satynową suknią, pomaszerowała z powrotem do swojej królewskiej przyjaciółki.

Rupert uśmiechnął się triumfalnie do kuzynki.

– A nie mówiłem? Zrobiłaś nie lada wrażenie.

– Zwracam honor. – Zatem intuicja jej nie myliła. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz.

– Co nam pokażesz w drugim akcie?

– Jeszcze nie wiem – odparła. Ale podobnie jak on i Jej Wysokość była tego ciekawa.

Rozdział trzeci

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Other Windsor Girl: A novel of Princess Margaret, Royal Rebel

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Hayles

Projekt i opracowanie okładki: Urszula Gireń

Zdjęcie na okładce: © Anna / Stock.Adobe.com

The Other Windsor Girl. Copyright © 2019 by Georgie Blalock

Published by arrangement with HarperCollins Publishers.

All rights reserved.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2022

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-8321-068-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek