Krąg - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Krąg ebook i audiobook

Bernard Minier

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapierająca dech w piersi atmosfera

Powieść Miniera to prawdziwe objawienie

Najnowsza powieść autora bestsellerowego Bielszego odcienia śmierci.

Thriller, który chwyta za gardło i ani na chwilę nie puszcza.

Wystarczył jeden telefon i jeden enigmatyczny e-mail, aby komendant Martin Servaz został wciągnięty w wir mrocznego śledztwa, w którym musi stawić czoło demonom przeszłości i poczuć ból dawno zabliźnionych ran. W Marsac zostaje zamordowana jedna z wykładowczyń; kilka dni później ginie hodowca psów, rozszarpany przez własne zwierzęta. Co łączy te dwa zdarzenia? Kto i dlaczego rozpętał w tym cichym uniwersyteckim miasteczku szaleństwo śmierci? Czyżby to było dzieło zbiegłego przed dwoma laty seryjnego mordercy?

Po ogromnym sukcesie przetłumaczonego na wiele języków Bielszego odcienia śmierci Bernard Minier, specjalista od mrocznych, przytłaczających klimatów, po raz kolejny zmusza czytelnika, by skonfrontował się ze swymi ukrytymi lękami i zdał sobie sprawę, że pozornie spokojne życie może niespodziewanie zmienić się w prawdziwy koszmar.

„Drzwi, które się otwierają, by bardzo szybko zatrzasnąć nam się przed nosem. Autor rozdaje karty, ale kiedy już trzymamy je w ręku, odbiera je i tasuje, a nawet niektóre ukradkiem wyjmuje! Nagle zostajemy sami, gubimy się - skądinąd tak samo jak nasz detektyw - i zaczynamy poszukiwania od innego miejsca. Minier proponuje nam przewrotne puzzle: kiedy łączymy elementy układanki, on już jest z drugiej strony i znowu je rozrzuca”.

Pascal Kneuss

„(…) Francuzi oszaleli na punkcie prozy Miniera – logicznej i eleganckiej, jak na autora znad Sekwany przystało”.

Łukasz Orbitowski „Książki. Magazyn do czytania”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 684

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 48 min

Lektor: Piotr Grabowski
Oceny
4,4 (68 ocen)
39
20
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bzduryolgi

Dobrze spędzony czas

jak często końcówka trochę się rozjeżdża
10
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Zawsze będę powtarzać, że książki Miniera są trochę za długie, ale na pewno będę sięgać po kolejne części. Lektor świetny, słuchało mi się lepiej niż pierwszego tomu.
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Powieści autora wciągające ,mimo powolnie prowadzonej fabuły. Uzależnić się można od pierwszej książki w tej serii . Bardzo dobry lektor.
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
Pinokio100

Nie oderwiesz się od lektury

Kawał dobrego kryminału, bez fajerwerków. Choć czasami komendant Servant bywa irytujący w próbach zrobienia wszystkiego po swojemu.
00

Popularność




Cywi­li­zo­wane jed­nostki, ukry­wa­jące się za kul­turą, sztuką, poli­tyką (…), a nawet za spra­wie­dli­wo­ścią – to ich należy się oba­wiać. Noszą dosko­nałe prze­bra­nie. Ale to wła­śnie ci ludzie są naj­bar­dziej okrutni. Są naj­nie­bez­piecz­niejsi na świe­cie.

Michael Con­nelly, Ostatni kojot

Prze­kład M. Szewc-Osiecka

PROLOG

W grobie

Jej umysł był jed­nym wiel­kim krzy­kiem.

Skargą.

Wewnątrz swo­jej głowy wyła z roz­pa­czy, wykrzy­ku­jąc wście­kłość, cier­pie­nie, samot­ność – wszystko to, co mie­siąc po mie­siącu odzie­rało ją z czło­wie­czeń­stwa.

A także bła­ga­jąc.

Lito­ści, lito­ści, lito­ści, lito­ści… Bła­gam, pozwól­cie mi stąd wyjść!

Krzy­czała, bła­gała i szlo­chała. Ale tylko w gło­wie: w rze­czy­wi­sto­ści z jej gar­dła nie wydo­by­wał się żaden dźwięk. Pew­nego pięk­nego ranka obu­dziła się pra­wie niema. Niema – kobieta, która zawsze tak chęt­nie mówiła, a słowa przy­cho­dziły jej z tak wielką łatwo­ścią. Słowa i śmiech…

W pomiesz­cze­niu pano­wała ciem­ność. Kobieta zmie­niła pozy­cję, by ulżyć napię­tym mię­śniom. Sie­działa na gołym kle­pi­sku, oparta o kamienną ścianę. Cza­sem się kła­dła. Albo prze­no­siła się na cuch­nący mate­rac w kącie pomiesz­cze­nia. Przez więk­szość czasu spała, leżąc z pod­ku­lo­nymi nogami. Kiedy wsta­wała, roz­cią­gała się albo cho­dziła – cztery kroki w tę, cztery z powro­tem: jej wię­zie­nie miało nie wię­cej niż dwa na dwa metry. Pano­wało w nim przy­jemne cie­pło. Od dawna się domy­ślała, że za drzwiami jest kotłow­nia – nie tylko z powodu cie­pła, ale także ze względu na docho­dzące stam­tąd odgłosy: szu­ra­nie, sycze­nie, stu­kot. Nie miała na sobie żad­nych ubrań. Była naga jak małe zwie­rzę. Tak było od wielu mie­sięcy, a może lat. Zała­twiała się do wia­dra. Dwa razy dzien­nie dosta­wała jedze­nie, chyba że męż­czy­zny nie było. Spę­dzała wtedy kilka dni sama, bez jedze­nia i picia, umie­ra­jąc z głodu, pra­gnie­nia i stra­chu. W drzwiach były dwa otwory: przez pierw­szy, na dole, poda­wał jej posiłki; przez drugi ją obser­wo­wał. Choć juda­sze były zamknięte, prze­ni­kały przez nie dwa pro­mie­nie świa­tła, które prze­ci­nały ciem­no­ści jej wię­zie­nia. Oczy kobiety już dawno przy­wy­kły do pół­mroku; na pod­ło­dze i ścia­nach widziała szcze­góły, któ­rych nie dostrzegłby nikt inny.

Na początku badała loch, nasłu­chi­wała naj­drob­niej­szych szme­rów. Szu­kała spo­sobu ucieczki, jakiejś luki w jego sys­te­mie zabez­pie­czeń, naj­drob­niej­szej oznaki nie­uwagi w zacho­wa­niu męż­czy­zny. W końcu prze­stała się tym zaj­mo­wać. Nie było luki, nie było nadziei. Nie pamię­tała już, ile tygo­dni, ile mie­sięcy upły­nęło od jej porwa­nia. Od poprzed­niego życia. Mniej wię­cej raz w tygo­dniu – może czę­ściej, a może rza­dziej – kazał jej prze­ło­żyć rękę przez otwór i robił jej dożylny zastrzyk. Było to bole­sne, ponie­waż męż­czy­zna był nie­zręczny, a sub­stan­cja gęsta. Kobieta nie­mal natych­miast tra­ciła świa­do­mość. Budziła się w jadalni na górze, w masyw­nym fotelu o wyso­kim opar­ciu, z nogami i tuło­wiem przy­wią­za­nymi do sie­dze­nia. Wyką­pana, wyper­fu­mo­wana i ubrana. Nawet jej włosy ład­nie pach­niały szam­po­nem, a obło­żone zazwy­czaj wnę­trze ust i cuch­nący oddech wypeł­niał zapach pasty do zębów i men­tolu. W kominku trza­skały jasne pło­myki, na lśnią­cym jak jezioro ciem­nym bla­cie drew­nia­nego stołu pło­nęły świece, a z tale­rzy uno­siła się sma­ko­wita woń. Z wieży ste­reo zawsze docho­dziła muzyka poważna. Ile­kroć usły­szała muzykę, ujrzała blask świec, poczuła na skó­rze dotyk czy­stej odzieży, jak zwie­rzę pod wpły­wem odru­chu warun­ko­wego dosłow­nie zaczy­nała się śli­nić. Trzeba dodać, że przed uśpie­niem jej i wynie­sie­niem z lochu męż­czy­zna zawsze fun­do­wał jej dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzinny post.

Po bólu brzu­cha pozna­wała, że pod­czas snu wyko­rzy­sty­wał ją sek­su­al­nie. Z początku myśl ta napeł­niała ją prze­ra­że­niem i obu­dziw­szy się znowu w swoim lochu, pierw­sze praw­dziwe posiłki zwy­mio­to­wała do wia­dra. Teraz już jej to nie wzru­szało. Zda­rzało się, że męż­czy­zna mil­czał, innym razem mówił bez końca, ale rzadko go słu­chała: jej mózg odwykł od podą­ża­nia za roz­mową. Słowa „muzyka”, „sym­fo­nia”, „orkie­stra” powra­cały jed­nak jak leit­mo­tiv w jego wypo­wie­dziach. Powta­rzało się też pewne nazwi­sko: Mah­ler.

Jak długo była tak zamknięta? W jej gro­bie nie było dnia ani nocy. Bo to był grób. W głębi serca kobieta zro­zu­miała, że ni­gdy nie wyj­dzie z niego żywa. Już dawno opu­ściła ją wszelka nadzieja.

Przy­po­mi­nała sobie cudowny, zwy­czajny czas, gdy była wolna. Kiedy po raz ostatni się śmiała, gościła u sie­bie przy­ja­ciół, widziała rodzi­ców. Zapach grilla latem, wie­czorne świa­tło mię­dzy gałę­ziami drzew w ogro­dzie, oczy syna w bla­sku zacho­dzą­cego słońca. Twa­rze, śmiech, zabawy… Oczyma duszy widziała sie­bie upra­wia­jącą seks z męż­czy­znami, szcze­gól­nie z jed­nym… Życie, które uwa­żała za banalne, a które w rze­czy­wi­sto­ści było cudem. Wzbie­rał w niej wielki żal, że nie sma­ko­wała go peł­niej. Zda­wała sobie sprawę, że nawet chwile smutku lub cier­pie­nia były niczym w porów­na­niu z obec­nym pie­kłem, z tym nie­by­tem pogrze­ba­nym w nie­ist­nie­ją­cym miej­scu. Poza świa­tem. Domy­ślała się, że zale­d­wie kil­ku­me­trowa war­stwa kamie­nia, betonu i ziemi dzieli ją od praw­dzi­wego życia; ale setki drzwi, krat i kilo­me­try kory­ta­rzy nie oddzie­la­łyby jej bar­dziej sku­tecz­nie.

Pew­nego dnia jed­nak życie i świat zna­la­zły się tuż-tuż. Z nie­wia­do­mych przy­czyn męż­czy­zna był zmu­szony pil­nie prze­wieźć ją w inne miej­sce. Ubrał ją w pośpie­chu, nad­garstki spiął na ple­cach pla­sti­ko­wymi kaj­dan­kami, na głowę wło­żył płó­cienną torbę. Następ­nie kazał jej wejść po scho­dach na górę i zna­la­zła się na świe­żym powie­trzu. Świeże powie­trze… Szok był tak wielki, że omal nie postra­dała zmy­słów.

Kiedy na nagich rękach poczuła dotyk pro­mieni sło­necz­nych, przez mate­riał torby odga­dła jego świa­tło, wcią­gnęła w płuca zapach wil­got­nej jesz­cze ziemi i pól, woń ukwie­co­nych łąk, usły­szała świer­got pta­ków o wscho­dzie słońca, o mało nie zemdlała. Pła­kała tak bar­dzo, że łzy i ciek­nące z nosa smarki prze­mo­czyły torbę na jej gło­wie.

Potem poło­żył ją na meta­lo­wej pod­ło­dze i przez war­stwę płótna wdy­chała zapach spa­lin i ben­zyny. Choć nie była w sta­nie krzy­czeć, na wszelki wypa­dek wepchnął jej do ust watę i zakleił usta pla­strem. Aby nie kopała w ściankę, przy­wią­zał jej nad­garstki do kostek. Poczuła wibra­cje sil­nika. Cię­ża­rówka tele­pała się na nie­rów­no­ściach pod­łoża, a następ­nie wje­chała na asfalt. Gdy nagle przy­śpie­szył, a kobieta usły­szała odgłos wyprze­dza­ją­cych ich wielu samo­cho­dów, zro­zu­miała, że są na auto­stra­dzie.

Naj­go­rzej było na bramce. Sły­szała wokół sie­bie głosy, muzykę, war­kot sil­ni­ków. Tak bli­sko, na wycią­gnię­cie ręki. Za ścianką. Dzie­siątki ludz­kich ist­nień. Kobiety, męż­czyźni, dzieci. Zale­d­wie kilka metrów od niej! Sły­szała ich! Zwa­liła się na nią lawina emo­cji. Śmiali się, roz­ma­wiali, przy­cho­dzili i odcho­dzili, żywi i wolni. Nie mieli poję­cia o jej ist­nie­niu, choć była tuż obok, o jej powol­nym kona­niu, o jej nie­wol­ni­czej egzy­sten­cji. Potrzą­sała głową, aż ude­rzyła w meta­lową ściankę i z jej nosa na brudną pod­łogę pocie­kła krew.

A potem usły­szała, jak jej kat mówi „dzię­kuję”, i cię­ża­rówka ruszyła. Miała ochotę wyć.

W dzień prze­pro­wadzki była piękna pogoda. Kobieta była pra­wie pewna, że to pora kwit­nie­nia roślin. Wio­sna… Ile jesz­cze będzie pór roku? Zanim się nią zmę­czy, zanim ogar­nie ją obłęd, zanim męż­czy­zna ją wresz­cie zabije. Nagle poczuła pew­ność, że jej przy­ja­ciele, bli­scy, poli­cja uznali ją już za mar­twą. Tylko jedna istota na świe­cie widziała, że jesz­cze żyje: a była to istota dia­bel­ska, wąż, inkub. Ni­gdy już nie ujrzy świa­tła dnia.

PIĄTEK

1

Lalki

To było w cie­niu ogrodu,

Zimny cień przy­cza­jo­nego zabójcy,

Cień w cie­niu na tra­wie,

Zie­leń trawy ginąca w pur­pu­ro­wej posoce wie­czoru.

Wśród drzew krtań sło­wika

Pobity Mar­sjasz i Apollo.

W głębi pta­szar­nia z gniaz­dami

I kul­kami jemioły

Two­rzą wiej­ski wystrój…

Oli­ver Win­shaw prze­rwał pisa­nie. Zamru­gał powie­kami. Coś na obrze­żach jego pola widze­nia przy­cią­gnęło – a raczej roz­pro­szyło – jego uwagę. Za oknem. Jakiś blask na zewnątrz. Jak błysk apa­ratu foto­gra­ficz­nego.

Nad Mar­sac roz­sza­lała się burza.

Tego wie­czoru, podob­nie jak we wszyst­kie inne wie­czory, sie­dział przy swoim biurku. Pisał. Wiersz. Jego gabi­net znaj­do­wał się na pię­trze domu, który kupili z żoną na połu­dnio­wym zacho­dzie Fran­cji. Pokój obity dębową boaze­rią. Ściany nie­mal cał­ko­wi­cie zaj­mo­wały książki – głów­nie dzie­więt­na­sto- i dwu­dzie­sto­wieczna poezja angiel­ska i ame­ry­kań­ska: Cole­ridge, Ten­ny­son, Robert Burns, Swin­burne, Dylan Tho­mas, Lar­kin, E.E. Cum­mings, Pound…

Wie­dział, że ni­gdy nie doro­śnie do pięt swoim domo­wym bóstwom, ale nie­wiele go to obcho­dziło.

Ni­gdy nikomu nie czy­tał wła­snej poezji. Docho­dził do zimy życia, nawet jesień miał już za sobą. Nie­długo roz­pali w ogro­dzie wiel­kie ogni­sko i wrzuci do niego sto pięć­dzie­siąt zeszy­tów w czar­nych okład­kach. Łącz­nie ponad dwa­dzie­ścia tysięcy wier­szy. Jeden dzien­nie przez pięć­dzie­siąt sie­dem lat. To praw­do­po­dob­nie naj­le­piej strze­żona tajem­nica w całym jego życiu. Nawet jego druga żona nie miała prawa ich czy­tać.

Po wszyst­kich tych latach wciąż się zasta­na­wiał, skąd czer­pał natchnie­nie. Spo­glą­da­jąc wstecz, widział, że jego życie to długi ciąg nastę­pu­ją­cych po sobie dni, z któ­rych każdy koń­czył się wier­szem pisa­nym wie­czo­rem w zaci­szu gabi­netu. Wszyst­kie były dato­wane. Mógł odna­leźć wiersz napi­sany w dniu naro­dzin syna, ten, który napi­sał w dniu śmierci swo­jej pierw­szej żony czy wtedy, gdy wyje­chał z Anglii, by osie­dlić się we Fran­cji. Nie kładł się spać, dopóki nie skoń­czył – a cza­sem była to pierw­sza albo druga w nocy – nawet w okre­sie, kiedy pra­co­wał. Ni­gdy nie potrze­bo­wał wiele snu, nie wyko­ny­wał też pracy fizycz­nej, był wykła­dowcą angiel­skiego na uni­wer­sy­te­cie w Mar­sac.

Oli­ver Win­shaw dobie­gał dzie­więć­dzie­siątki.

Był spo­koj­nym, powszech­nie zna­nym star­szym panem. Kiedy wpro­wa­dził się do tej nale­żą­cej do uni­wer­sy­tetu nie­wiel­kiej, malow­ni­czej willi, szybko nazwano go „Angli­kiem”. Było to, jesz­cze zanim jego rodacy jak chmara sza­rań­czy rzu­cili się na wszyst­kie stare kamienne budowle tego regionu, które tylko nada­wały się do odre­stau­ro­wa­nia, co spra­wiło, że jego prze­zwi­sko ule­gło swo­istemu roz­rze­dze­niu. Teraz był już tylko jed­nym spo­śród setek Angli­ków w tym depar­ta­men­cie. Ale wraz z nasta­niem kry­zysu gospo­dar­czego Anglicy jedni po dru­gich wyjeż­dżali w bar­dziej atrak­cyjne finan­sowo oko­lice – Chor­wa­cja, Anda­lu­zja – i Oli­ver się zasta­na­wiał, czy pożyje jesz­cze na tyle długo, by na powrót stać się jedy­nym Angli­kiem w Mar­sac.

Po tafli basenu peł­nego nenu­fa­rów

Prze­suwa się cień bez twa­rzy,

Posępny, szczu­pły, zwę­żony pro­fil,

Jak sta­ran­nie oszli­fo­wane ostrze noża.

Znowu się zatrzy­mał.

Wyda­wało mu się, że przez regu­larny szum desz­czu i nie­usta­jące echo pio­ru­nów prze­wa­la­jące się z jed­nej strony nieba na drugą docho­dzą do niego dźwięki muzyki. Z pew­no­ścią nie mogła to być Chri­stine, która od dawna spała. Tak, dźwięk pocho­dził z zewnątrz: muzyka poważna.

Oli­ver skrzy­wił się z dez­apro­batą. Sprzęt musiał być pod­krę­cony na cały regu­la­tor, skoro męż­czy­zna sły­szał muzykę w gabi­ne­cie pomimo burzy i zamknię­tego okna. Pró­bo­wał się sku­pić na wier­szu, ale nic z tego: co za dia­bel­skie dźwięki!

Poiry­to­wany, znowu pod­niósł oczy i spoj­rzał w stronę okna. Świa­tło bły­ska­wic prze­świe­cało przez żalu­zje. Mię­dzy ich listew­kami dostrze­gał lejący stru­gami deszcz. Wyda­wało się, jakby cała wście­kłość burzy sku­piła się na tym małym mie­ście, zamy­ka­jąc je w płyn­nym koko­nie i odci­na­jąc od reszty świata.

Odsu­nął krze­sło i wstał.

Pod­szedł do okna i roz­chy­lił listewki żalu­zji, by wyj­rzeć na ulicę. Woda prze­le­wała się z głów­nego ścieku na chod­nik. Nocne niebo ponad dachami zna­czyły cien­kie linie bły­ska­wic, które wyglą­dały jak wykresy świe­tli­stych sej­smo­gra­fów.

W domu naprze­ciwko wszyst­kie okna były roz­świe­tlone. Może trwała jakaś impreza? Rze­czony dom, willę z przy­le­ga­ją­cym do niej ogro­dem, oddzie­loną od ulicy wyso­kim murem, zaj­mo­wała samotna kobieta. Wykła­dała na naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych kur­sach przy­go­to­waw­czych1 w tym regio­nie przy liceum w Mar­sac. Piękna kobieta. Szczu­pła bru­netka o wspa­nia­łej syl­wetce – trzy­dziestka w peł­nym roz­kwi­cie. Podo­ba­łaby się Oli­ve­rowi, gdyby był o czter­dzie­ści lat młod­szy. Zda­rzało mu się pod­glą­dać ją dys­kret­nie, kiedy latem opa­lała się na leżaku, ukryta przed ludz­kim wzro­kiem; on był wyjąt­kiem, jako że jej ogród znaj­do­wał się dokład­nie pod oknem jego gabi­netu, za murem po prze­ciw­nej stro­nie uliczki. Coś było nie tak. W oknach wszyst­kich czte­rech kon­dy­gna­cji paliło się świa­tło. Główne drzwi wycho­dzące na ulicę były otwarte na oścież, blask nie­wiel­kiej latarni wydo­by­wał z ciem­no­ści lśniący od desz­czu próg.

Za taflami okien Oli­ver nikogo jed­nak nie widział.

Znaj­du­jące się na bocz­nej ścia­nie domu szklane drzwi, pro­wa­dzące z naj­więk­szego pokoju na ogród, były sze­roko otwarte. Ich skrzy­dło trza­skało raz po raz jak drzwi salo­onu – deszcz padał pod takim kątem, że woda na pewno wle­wała się do domu. Oli­ver widział, jak stru­mie­nie wody odbi­jają się od posadzki tarasu, jak zgi­nają źdźbła traw na traw­niku.

Z pew­no­ścią to stam­tąd docho­dziła muzyka. Poczuł przy­spie­sza­jące tętno. Jego spoj­rze­nie powoli prze­su­nęło się w kie­runku basenu.

Wymiary jede­na­ście na sie­dem metrów. Wokół płytki w kolo­rze pia­sku. Tram­po­lina.

Odczu­wał swo­iste mroczne pod­nie­ce­nie: takie, które dopada czło­wieka, kiedy coś nie­zwy­kłego zakłóci jego codzienną rutynę, a tym, zwa­żyw­szy na wiek, była obec­nie egzy­sten­cja Oli­vera. Prze­cze­sy­wał wzro­kiem ogród wokół basenu. W głębi zaczy­nał się las Mar­sac, 2700 hek­ta­rów drzew i ście­żek. Od tej strony nie było muru ani nawet siatki, jedy­nie zwarta ściana żywo­płotu. Po prze­ciw­nej stro­nie basenu, na prawo, znaj­do­wał się pool house, nie­wielka, stała kon­struk­cja, wznie­siona póź­niej niż pozo­stałe zabu­do­wa­nia.

Skie­ro­wał uwagę na basen. Powierzch­nia wody, sma­gana stru­mie­niami ulewy, lekko falo­wała. Oli­ver zmru­żył powieki. Z początku nie wie­dział, co wła­ści­wie widzi. A potem zro­zu­miał, że na wodzie koły­sze się kil­ka­na­ście lalek. Tak, to były lalki… I choć wie­dział, że to tylko lalki, poczuł, jak jego ciało prze­biega nie­wy­tłu­ma­czalny dreszcz. Pły­wały jedne przy dru­gich, ubrane w jasne sukienki falu­jące na powierzchni wody, którą jak ude­rze­nia igieł nakłu­wały nie­zli­czone kro­ple desz­czu. Sąsiadka z naprze­ciwka raz zapro­siła Oli­vera i jego żonę na kawę. Fran­cu­ska żona Win­shawa, zanim prze­szła na eme­ry­turę, była psy­cho­lo­giem i miała wła­sną teo­rię na temat takiej obfi­to­ści lalek w domu samot­nej kobiety po trzy­dzie­stce. Po powro­cie wytłu­ma­czyła mężowi, że ich sąsiadka to praw­do­po­dob­nie typ „kobiety-dziecka”, a Oli­ver zapy­tał ją, co przez to rozu­mie. Zasy­pała go wtedy sfor­mu­ło­wa­niami typu „nie­doj­rzała”, „uchy­la­jąca się od odpo­wie­dzial­no­ści”, „trosz­cząca się wyłącz­nie o wła­sne przy­jem­no­ści”, „mająca za sobą traumę uczu­ciową” i Oli­ver się wyco­fał: zawsze wolał poetów od psy­cho­lo­gów. Ale za cho­lerę nie rozu­miał, co te lalki robią w base­nie.

Powi­nie­nem zadzwo­nić po żan­dar­me­rię, pomy­ślał. Ale co im powiem? Że w base­nie pły­wają lalki? Jego uwagę przy­kuła inna myśl. To nie jest nor­malne… Cały dom oświe­tlony, nie widać żywego ducha, a do tego te lalki… Gdzie się podziała wła­ści­cielka domu?

Oli­ver Win­shaw prze­krę­cił klamkę i otwo­rzył okno. Do pokoju natych­miast wdarła się fala wil­goci. Deszcz sma­gał go po twa­rzy. Męż­czy­zna zmru­żył oczy, wpa­tru­jąc się w dzi­waczne zgro­ma­dze­nie utwo­rzone przez pla­sti­kowe buzie o nie­ru­cho­mym spoj­rze­niu.

Teraz dosko­nale odróż­niał dźwięki muzyki. Już ją sły­szał, choć nie był to jego ulu­biony Mozart.

Do licha, co zna­czy ten cały cyrk?

Ciemne niebo prze­szył błysk, zaraz po nim nastą­pił ogłu­sza­jący grzmot. Od huku zatrzę­sły się szyby. W bla­sku, jak w nagłym świe­tle reflek­tora, zoba­czył jakąś postać. Sie­działa na brzegu basenu z nogaw­kami zanu­rzo­nymi w wodzie. Począt­kowo jej nie zauwa­żył, gdyż zasła­niał ją cień wiel­kiego drzewa rosną­cego w środku ogrodu. Młody czło­wiek… Pochy­lony, wpa­try­wał się w falu­jącą plamę lalek. Choć Oli­ver znaj­do­wał się w odle­gło­ści pięt­na­stu metrów od niego, dostrzegł jego zagu­bione, prze­ra­żone spoj­rze­nie i otwarte usta.

Klatka pier­siowa Oli­vera Win­shawa była jed­nym wiel­kim wzmac­nia­czem; jego serce waliło jak wście­kły per­ku­si­sta. Co się tu dzieje? Rzu­cił się do tele­fonu i chwy­cił za słu­chawkę.

We Fran­cji stu­dia wyż­sze poprze­dza dwu­letni cykl przy­go­to­waw­czy, po któ­rym zdaje się egza­min na uczel­nię, gdzie stu­diuje się przez kolejne trzy lata. Kursy przy­go­to­waw­cze orga­ni­zo­wane są przez licea i uczel­nie (wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki). [wróć]

2

Raymond

– Anelka to muł – stwier­dził Pujol.

Vin­cent Espérandieu spoj­rzał na kolegę, zasta­na­wia­jąc się, czy pod­stawą tego osądu jest mizerna gra napast­nika, czy też jego korze­nie oraz fakt, że pocho­dzi z małego mia­sta w regio­nie pary­skim. Pujol bar­dzo nie lubił takich miast, a szcze­gól­nie ich miesz­kań­ców.

Espérandieu musiał jed­nak przy­znać, że tym razem Pujol ma rację: Anelka jest do niczego. Zero. Bez­na­dzieja. Jak zresztą cała reszta dru­żyny. Ten pierw­szy mecz to masa­kra. Tylko Mar­tin wyglą­dał, jakby miał to gdzieś. Espérandieu spoj­rzał w jego stronę i się uśmiech­nął: był pewien, że jego szef nie zna nawet nazwi­ska selek­cjo­nera, któ­rego od wielu mie­sięcy prze­kli­nała i wyzy­wała cała Fran­cja.

– Dome­nech to pie­przona łamaga – powie­dział Pujol, jakby jego mózg prze­chwy­cił myśl Vin­centa. – W 2006 doszli­śmy do finału tylko dla­tego, że stery prze­jął Zidane i inni.

Ponie­waż nikt nie zaprze­czył, poli­cjant zanu­rzył się w tłu­mie, by przy­nieść kolejne piwa. Bar pękał w szwach. Był 11 czerwca 2010 roku, otwar­cie i pierw­sze mecze Mistrzostw Świata w Piłce Noż­nej, odby­wa­ją­cych się w RPA. Wła­śnie trwała trans­mi­sja jed­nego ze spo­tkań: Uru­gwaj–Fran­cja, do prze­rwy 0:0. Vin­cent znowu spoj­rzał na szefa, który sie­dział ze wzro­kiem wle­pio­nym w ekran. Pustka. Tak naprawdę komen­dant Mar­tin Servaz tylko uda­wał, że ogląda mecz. Jego zastępca o tym wie­dział.

Servaz nie tylko nie oglą­dał meczu, ale także zasta­na­wiał się, co w ogóle robi w tym miej­scu.

Chciał spra­wić przy­jem­ność kole­gom ze swo­jej bry­gady śled­czej i posta­no­wił im towa­rzy­szyć. Od tygo­dni mun­dial był tema­tem numer jeden nie­mal wszyst­kich roz­mów w Wydziale Spraw Kry­mi­nal­nych. Forma zawod­ni­ków, bez­na­dziejne mecze towa­rzy­skie, a wśród nich upo­ka­rza­jąca porażka w spo­tka­niu z Chi­nami, decy­zje selek­cjo­nera, zbyt drogi hotel: Servaz zaczął się zasta­na­wiać, czy wybuch trze­ciej wojny świa­to­wej byłby w sta­nie bar­dziej ich poru­szyć. Chyba nie. Miał nadzieję, że podob­nie zacho­wają się prze­stępcy i że sta­ty­styki kry­mi­nalne spadną same z sie­bie, bez potrzeby niczy­jej inter­wen­cji.

Chwy­cił kufel zim­nego piwa, który wła­śnie posta­wił przed nim Pujol, i uniósł go do ust. Na ekra­nie wzno­wiono grę. Nie­bie­skie ludziki mio­tały się po boisku, wysi­la­jąc się rów­nie darem­nie jak poprzed­nio: bie­gały z jed­nej strony na drugą, w czym Servaz nie był w sta­nie dostrzec za grosz logiki. Co do napast­ni­ków, to choć nie był spe­cja­li­stą, wyda­wało mu się, że są wybit­nie nie­zdarni. Prze­czy­tał gdzieś, że trans­port i zakwa­te­ro­wa­nie tej dru­żyny będą kosz­to­wać Fran­cu­ski Zwią­zek Piłki Noż­nej ponad milion euro; pomy­ślał, że warto byłoby się dowie­dzieć, skąd ta orga­ni­za­cja czer­pie dochody oraz czy on sam nie będzie musiał za to zapła­cić. A jed­nak naj­wy­raź­niej ta kwe­stia mniej zaj­mo­wała jego sąsia­dów niż chro­niczny brak wyni­ków, choć prze­cież byli skru­pu­lat­nymi podat­ni­kami. Mimo wszystko Servaz pró­bo­wał się sku­pić na tym, co działo się na ekra­nie. Z odbior­nika bez prze­rwy docho­dziło jed­nak nie­przy­jemne bucze­nie, jak brzę­cze­nie olbrzy­miego psz­cze­lego roju. Wytłu­ma­czono mu, że ten dźwięk wydają tysiące trą­bek nale­żą­cych do połu­dnio­wo­afry­kań­skich kibi­ców obec­nych na sta­dio­nie. Zasta­na­wiał się, jak oni mogą wytwa­rzać, a przede wszyst­kim wytrzy­mać taki jazgot: nawet tutaj, choć dźwięk łago­dziły mikro­fony i inne tech­niczne fil­try, był on wyjąt­kowo iry­tu­jący.

Nagle świa­tła w barze zamru­gały i ze wszyst­kich stron roz­le­gły się okrzyki nie­za­do­wo­le­nia, kiedy obraz na ekra­nie znik­nął, by po chwili znowu się poja­wić. Burza… Krą­żyła nad Tuluzą jak stado kru­ków. Servaz uśmiech­nął się pod nosem, gdy wyobra­ził sobie wszyst­kich tych ludzi pogrą­żo­nych w ciem­no­ściach i pozba­wio­nych moż­li­wo­ści oglą­da­nia meczu.

Nie zorien­to­wał się nawet, kiedy jego roz­pro­szone myśli zaczęły krą­żyć wokół zna­nego, ale nie­bez­piecz­nego tematu. To już osiem­na­ście mie­sięcy, odkąd Julian Hirt­mann nie daje znaku życia. W ciągu tych osiem­na­stu mie­sięcy nie było dnia, by poli­cjant o nim nie pomy­ślał. Szwaj­car uciekł z Insty­tutu War­gniera zimą 2008 roku, zale­d­wie kilka dni po tym, jak Servaz widział się z nim w jego celi. Pod­czas tego spo­tka­nia ku swo­jemu wiel­kiemu zdzi­wie­niu stwier­dził, że z byłym genew­skim pro­ku­ra­to­rem łączy go wspólna pasja: muzyka Mah­lera. Potem Hirt­mann uciekł, a Servaza porwała lawina.

Osiem­na­ście mie­sięcy, pomy­ślał. Pięć­set czter­dzie­ści dni i tyle samo nocy, w trak­cie któ­rych nie­skoń­cze­nie wiele razy śnił ten sam kosz­mar. Lawina… Był pogrze­bany w śnieżno-lodo­wej trum­nie; zaczy­nało mu bra­ko­wać powie­trza, a zimno coraz bar­dziej para­li­żo­wało jego koń­czyny. Wresz­cie sonda tra­fiła na niego i ktoś zaczął wście­kle odgar­niać śnieg. Ośle­pia­jące świa­tło na twa­rzy, haust świe­żego powie­trza, które wdy­chał łap­czy­wie otwar­tymi ustami, i twarz, która poja­wiła się nad otwo­rem. Twarz Hirt­manna… Szwaj­car zano­sił się śmie­chem, mówił: „Adieu, Mar­tin” – i zasy­py­wał dziurę…

Pomi­nąw­szy kilka warian­tów, sen zawsze koń­czył się mniej wię­cej w ten sam spo­sób.

Choć Servaz w rze­czy­wi­sto­ści prze­żył lawinę, w swo­ich kosz­ma­rach umie­rał. W pewien spo­sób owej nocy tam, na górze, jakaś jego część fak­tycz­nie umarła.

Co w tam­tym cza­sie robił Hirt­mann? Gdzie był? Servaz poczuł dreszcz, jesz­cze raz oczyma duszy widząc nie­wy­obra­żalny maje­stat zaśnie­żo­nego kra­jo­brazu. Przy­po­mniał sobie szczyty o zawrot­nej wyso­ko­ści, strze­gące zagu­bio­nej doliny, budy­nek o gru­bych murach, szczęk zam­ków roz­le­ga­jący się w opu­sto­sza­łych kory­ta­rzach… I wresz­cie drzwi, zza któ­rych docho­dziła dobrze znana muzyka Gustava Mah­lera, ulu­bio­nego kom­po­zy­tora Servaza, ale także Hirt­manna.

– Rychło w czas – powie­dział sie­dzący obok niego Pujol.

Servaz w roz­tar­gnie­niu rzu­cił okiem na ekran. Jakiś gracz opusz­czał boisko, na jego miej­sce wcho­dził inny. Servaz zro­zu­miał, że cho­dzi o wspo­mnia­nego Anelkę. Spoj­rzał w lewy górny róg ekranu: sie­dem­dzie­siąta pierw­sza minuta i cią­gle 0:0. To pew­nie z tego powodu atmos­fera w barze była napięta. Jakiś spo­cony, zwa­li­sty typ z rudą brodą, ze sto trzy­dzie­ści kilo­gra­mów żywej wagi, pokle­pał go po ramie­niu, jakby byli dobrymi zna­jo­mymi, po czym chuch­nął w twarz wyso­ko­pro­cen­to­wym powie­trzem:

– Gdy­bym był tre­ne­rem, sprał­bym tym pier­do­łom tyłki, żeby się tro­chę ruszyli. Cho­lera, nawet na mistrzo­stwa świata nie mają ener­gii.

Servaz zasta­na­wiał się, czy jego sąsiad sam dużo się rusza – poza tym, że przy­wlókł się tutaj i że cho­dzi po sze­ścio­paki piwa do deli­ka­te­sów na rogu.

Poli­cjant pytał samego sie­bie, dla­czego nie lubi sportu w tele­wi­zji. Czyżby z tego powodu, że jego była żona Ale­xan­dra w prze­ci­wień­stwie do niego nie prze­pusz­czała żad­nego meczu swo­jej ulu­bio­nej dru­żyny? Przez sie­dem lat two­rzyli zwią­zek, o któ­rym Servaz zawsze, od samego początku myślał, że długo nie prze­trwa. A mimo to pobrali się i wytrzy­mali ze sobą aż sie­dem lat. Wciąż nie potra­fił zro­zu­mieć, dla­czego potrze­bo­wali tak dużo czasu, by uświa­do­mić sobie oczy­wi­stą rzecz: paso­wali do sie­bie jak talib do liber­tynki. Co z tego zostało poza osiem­na­sto­let­nią córką? Servaz był jed­nak dumny ze swo­jej Mar­got. O tak, bar­dzo dumny. Choć wciąż nie przy­wykł do jej wyglądu, do jej pier­cingu i fry­zur, dziew­czyna szła w jego, Mar­tina, ślady – a nie w ślady matki. Tak jak on lubiła czy­tać i tak jak on zapi­sała się na naj­bar­dziej pre­sti­żowe kursy przy­go­to­waw­cze z lite­ra­tury w regio­nie. Mar­sac. Przy­jeż­dżali tu naj­lepsi stu­denci miesz­ka­jący w pro­mie­niu setek kilo­me­trów, nie­któ­rzy nawet z Mont­pel­lier czy Bor­de­aux.

Po głęb­szym namy­śle musiał przy­znać, że w wieku czter­dzie­stu jeden lat jego życiowe zain­te­re­so­wa­nia ogra­ni­czają się zale­d­wie do dwóch zagad­nień: praca i córka. No i książki. Ale książki to co innego – to nie jedno z zagad­nień, ale całe jego życie.

Czy to wystar­czy? A wokół czego kon­cen­truje się życie innych? Spoj­rzał na dno kufla po piwie, w któ­rym zostały już tylko ślady piany, i uznał, że już dość wypił tego wie­czoru. Poczuł nagłe par­cie na pęcherz i ruszył przez tłum ku drzwiom toa­lety. W środku było obrzy­dli­wie brudno. Ple­cami do niego zała­twiał się łysy facet, Servaz sły­szał dźwięk moczu ude­rza­ją­cego o ema­lio­wane wnę­trze pisu­aru.

– Co za banda poła­mań­ców – powie­dział męż­czy­zna, gdy gli­niarz roz­piął spodnie i sta­nął obok niego. – Wstyd patrzeć na coś takiego.

Zapiął roz­po­rek i wyszedł, nie zada­jąc sobie trudu, by umyć ręce. Servaz długo mydlił i płu­kał swoje, wysu­szył je pod suszarką, a potem, wycho­dząc, zanim zła­pał za klamkę, któ­rej przed chwilą doty­kał męż­czy­zna, nacią­gnął rękaw na prawą dłoń.

Krótki rzut oka na ekran i już wie­dział, że nic się nie zmie­niło, choć spo­tka­nie dobie­gało końca. Widow­nia była jak wul­kan kipiący z fru­stra­cji. Servaz pomy­ślał, że jeśli nic się nie zmieni, doj­dzie do roz­ru­chów, i wró­cił na miej­sce.

Jego sąsie­dzi wyda­wali z sie­bie okrzyki w stylu: „Iiidź!”, „Podaj piłkę, oż kurwa, no podaj ją!”, „Na prawą stronę! Na pra­wooo!” – znak, że coś się dzieje – gdy poczuł w kie­szeni zna­jome wibra­cje. Się­gnął do spodni i wycią­gnął tele­fon – nie smart­fona, ale starą dobrą nokię. Ekran był pod­świe­tlony – znak, że i tutaj coś się dzieje. Odczy­tał wia­do­mość – trzy ósemki: apa­rat zdą­żył już prze­kie­ro­wać roz­mowę na auto­ma­tyczną sekre­tarkę.

Servaz wystu­kał numer.

Zastygł.

Ten głos w słu­chawce… Wystar­czyło mu pół sekundy, by go roz­po­znać. Cza­so­prze­strzeń się skur­czyła, jakby do poko­na­nia dwu­dzie­stu lat, które upły­nęły od czasu, gdy sły­szał go po raz ostatni, wystar­czyły dwa ude­rze­nia serca. Nawet teraz, po tak dłu­gim cza­sie, na dźwięk zna­jo­mego głosu poczuł mro­wie­nie w żołądku.

Miał wra­że­nie, jakby sala zaczęła wiro­wać. Okrzyki, słowa zachęty, jazgot wuwu­zeli odpły­nęły, ginąc we mgle. Teraź­niej­szość skur­czyła się do mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów. Głos mówił:

„Mar­tin? To ja, Marianne. Oddzwoń, pro­szę. To bar­dzo ważne. Bła­gam, zadzwoń do mnie, jak tylko odsłu­chasz tę wia­do­mość…”

Głos z prze­szło­ści, ale także głos, w któ­rym brzmiało prze­ra­że­nie.

Samira Cheung rzu­ciła skó­rzaną kurtkę na łóżko i spoj­rzała na potęż­nego męż­czy­znę, który palił oparty o poduszki.

– Musisz się zwi­jać. Idę do pracy.

Facet, który sie­dział na jej łóżku, był od niej o ład­nych trzy­dzie­ści lat star­szy, miał ewi­dentną nad­wagę i siwe włosy na klatce pier­sio­wej, ale Samira miała to gdzieś. Tym razem było faj­nie i tylko to się dla niej liczyło. Ona także nie była miss pięk­no­ści. Od czasu liceum wie­działa, że więk­szość męż­czyzn uważa ją za brzydką – a raczej, że ma brzydką twarz, pod­czas gdy reszta jej ciała jest wyjąt­kowo atrak­cyjna. W dziw­nym poczu­ciu ambi­wa­len­cji, jakie w nich budziła, szala wagi prze­chy­lała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Samira Cheung radziła sobie, sypia­jąc z jak naj­więk­szą liczbą męż­czyzn; dawno już zauwa­żyła, że naj­więk­sze cia­cha nie­ko­niecz­nie są naj­lep­szymi kochan­kami, a ona szu­kała świet­nych kochan­ków – nie cza­ru­ją­cych kró­le­wi­czów.

Wiel­kie łóżko skrzyp­nęło, gdy jej brzu­chaty amant wygrze­bał nogi spod koł­dry i pochy­lił się, by się­gnąć po ubra­nia poskła­dane na krze­śle, nie­da­leko sto­ją­cego lustra, które odbi­jało część pod­da­sza. Pozo­stałą część pomiesz­cze­nia zaj­mo­wały paję­czyny, kurz, wiszący na jed­nej z belek baro­kowy żyran­dol, w któ­rym nie dzia­łała połowa żaró­wek, dywa­niki z trzciny, wygrze­bane na targu sta­roci hisz­pań­skie meble: komoda i szafa. Samira wło­żyła majtki i T-shirt, po czym ulot­niła się przez dziurę w pod­ło­dze.

– Wódka? Kawa?! – zawo­łała z dołu.

Weszła do malut­kiej, poma­lo­wa­nej na czer­wono kuchni i włą­czyła eks­pres na kap­sułki. Pomiesz­cze­nie wiel­ko­ścią przy­po­mi­nało kam­buz na statku. Nad głową Samiry paliła się goła żarówka. Reszta wiel­kiego domu tonęła w ciem­no­ściach. Nic dziw­nego; Samira nabyła tę leżącą dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od Tuluzy ruinę w poprzed­nim roku i odna­wiała ją stop­niowo, wybie­ra­jąc sobie oka­zjo­nal­nych kochan­ków spo­śród przed­sta­wi­cieli sto­sow­nych pro­fe­sji – elek­try­ków, hydrau­li­ków, mura­rzy, deka­rzy – i na razie zaj­mo­wała zale­d­wie jedną piątą powierzchni miesz­kal­nej. Wszyst­kie pomiesz­cze­nia na par­te­rze i poło­wie pię­tra były puste, pod­łogi okle­jone folią, przy ścia­nach rusz­to­wa­nia, a na nich ocie­ka­jące farbą wia­dra i pędzle, ona tym­cza­sem przy­spo­so­biła sobie pokój na stry­chu.

Na czer­wo­nej ścia­nie wyma­lo­wała za pomocą sza­blonu złoty napis: „Teren budowy, obcym wstęp wzbro­niony”. Przez T-shirt, na któ­rym wid­niała życiowa dewiza Samiry I LOVE ME, prze­świ­ty­wały małe piersi. Męż­czy­zna cięż­kim kro­kiem zszedł po stop­niach dra­biny usta­wio­nej pio­nowo jak na statku. Wrę­czyła mu fili­żankę paru­ją­cego espresso i wgry­zła się w napo­częte jabłko, które zaczy­nało brą­zo­wieć na kuchen­nym bla­cie. Po czym znik­nęła w łazience. Pięć minut póź­niej prze­szła do tym­cza­so­wej gar­de­roby: wszyst­kie jej ubra­nia wisiały w cien­kich pokrow­cach na dłu­gich meta­lo­wych ste­la­żach, majtki i pod­ko­szulki poukła­dane były w szu­fla­dach pla­sti­ko­wej gar­de­roby, a kil­ka­dzie­siąt par butów pod­pie­rało ściany.

Wło­żyła dżinsy z dziu­rami na kola­nach, botki na pła­skim obca­sie i czy­sty T-shirt, a do tego nabity ćwie­kami skó­rzany pas. Przy­pięła kaburę ze służ­bową bro­nią i narzu­ciła na sie­bie woj­skową parkę od desz­czu.

– Jesteś tam jesz­cze? – rzu­ciła w dro­dze do kuchni.

Wielki pięć­dzie­się­cio­la­tek starł z ust resztki dżemu. Przy­cią­gnął ją do sie­bie, pulch­nymi dłońmi chwy­cił dziew­czynę za pośladki. Postała tak przez chwilę, po czym wyswo­bo­dziła się z uści­sku.

– Kiedy się zaj­miesz moim prysz­ni­cem?

– W ten week­end nie dam rady. Żona wraca od swo­jej sio­stry.

– Znajdź jakiś dzień w tygo­dniu.

– Mam wypeł­niony gra­fik – zapro­te­sto­wał.

– Nie ma roboty, nie ma pie­prze­nia – oświad­czyła.

Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi.

– To może w środę po połu­dniu. Muszę zoba­czyć.

– Klu­cze będą tam gdzie zwy­kle.

Zamie­rzała jesz­cze coś powie­dzieć, kiedy roz­le­gły się prze­raź­liwe dźwięki gita­ro­wych rif­fów i wycie jak z hor­roru. Pierw­sze takty utworu w wyko­na­niu Ago­ra­pho­bic Nose­bleed, ame­ry­kań­skiego zespołu śpie­wa­ją­cego grind­core. Gdy wresz­cie Samira zna­la­zła tele­fon, dzwo­nek zdą­żył zamilk­nąć. Spoj­rzała na wyświe­tlony numer: Vin­cent. Miała oddzwo­nić, gdy zabrzę­czał sygnał przy­cho­dzą­cego ese­mesa:

Oddzwoń.

Co od razu uczy­niła.

– Co się dzieje?

– Gdzie jesteś? – zapy­tał.

– U sie­bie, już mia­łam wycho­dzić. Mam dzi­siaj dyżur. – Tego wie­czoru wszy­scy pano­wie z bry­gady, któ­rzy mogli wziąć L-4, uczy­nili to. – A ty nie oglą­dasz meczu?

– Był tele­fon…

Jakaś pilna sprawa. Na pewno dzwo­nił dyżurny zastępca pro­ku­ra­tora. Nie ma lito­ści dla miło­śni­ków piłki noż­nej. W sądzie tele­wi­zory z pew­no­ścią także były włą­czone. Jej samej trudno było zna­leźć kochanka na ten wie­czór: naj­wy­raź­niej tym razem fut­bol był waż­niej­szy od seksu.

– Dzwo­nili z pro­ku­ra­tury? – zapy­tała. – O co cho­dzi?

– Nie, nie z pro­ku­ra­tury.

– Ach tak?

W gło­sie Espérandieu dało się wyczuć wyjąt­kowe napię­cie.

– Wszystko ci wytłu­ma­czę. Nie musisz jechać do komendy. Wsia­daj w samo­chód i dołącz do nas. Masz jak zapi­sać?

Nie zwra­ca­jąc uwagi na gościa, który sie­dział obok znie­cier­pli­wiony, otwo­rzyła szu­fladę kre­densu, skąd wyjęła dłu­go­pis i blok kar­te­czek samo­przy­lep­nych.

– Cze­kaj… Już mam.

– Podaję adres, tam się spo­tkamy.

Notu­jąc, unio­sła brew, choć prze­cież Vin­cent nie mógł widzieć jej miny.

– Mar­sac? Ale to jest na pro­win­cji. Kto do was dzwo­nił?

– Wyja­śnimy ci. Jeste­śmy już w dro­dze. Dołącz do nas jak naj­szyb­ciej.

Świa­tło bły­ska­wicy za oknem.

– My jeste­śmy w dro­dze? Co za my?

– Mar­tin i ja.

– W porządku. Jadę.

Roz­łą­czyła się. Coś tu nie grało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Le Cercle

Copy­ri­ght © XO Edi­tions 2012

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

© Des Pan­teva/Arcan­gel

© SXC.hu

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Krąg, wyd. I, dodruk, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8062-896-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer